Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
188 osób interesuje się tą książką
Nowy Jork jak ze snów…
Dwudziestosiedmioletnia Elle staje przed życiową szansą: ma napisać scenariusz do filmu, którego akcja rozgrywa się w Nowym Jorku.
Jedyny problem? Nienawidzi tego miasta. Od miesięcy cierpi na niemoc twórczą, a pod koniec lata musi oddać tekst.
Do tego okazuje się, że jej nowym sąsiadem jest ktoś, kogo zna z przeszłości i nie darzy sympatią. Parker Warren, pewien bogaty kawaler, to obiekt westchnień wielu samotnych kobiet.
On potrzebuje kobiety, która stanie przy jego boku i będzie wizytówką jego życiowej stabilizacji. Ona potrzebuje dostać się do kilku miejsc w Nowym Jorku, do których wstęp ma on.
Chyba więc nie mają wyjścia i muszą się przeprosić. Przynajmniej na to jedno lato w wielkim mieście.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: Summer in the City
Projekt okładki: Elsie Lyons
Ilustracja na okładce: Ruby Taylor/Central Illustration Agency
Redaktor inicjujący: Katarzyna Lipnicka-Kołtuniak
Redakcja: Beata Kostrzewska
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Korekta: Lilianna Mieszczańska, Beata Kozieł-Kulesza (Lingventa)
Grafiki w środku: pl.freepik.com
© 2025 by Alex Aster. All rights reserved.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Ewa Ziembińska
ISBN 978-83-287-3647-4
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
–fragment–
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz
Dla mojego ukochanego – z tobą codziennie jest lato
W Nowym Jorku co weekend można się poczuć jak w filmie. Drinki na dachu z widokiem na panoramę miasta, jakby skrojoną specjalnie dla ciebie: migotliwe tło, idealne do tego zdjęcia, które chcesz wrzucić na social media, wysyconego i wyfiltrowanego do granic możliwości. Kolacja tuż obok jakiejś sławy, która nie tyka jedzenia, ale głośno powtarza plotki o pewnej gwieździe filmowej, od których możesz się zachłysnąć swoim ginem z tonikiem. Impreza z narkotykami, rozrzuconymi jak cukierki na marmurowym stole w penthousie, w którym znajdują się pokoje dla obsługi oraz studio pilates wielkości twojej kawalerki.
Oczywiście pod warunkiem, że nie jesteś kimś takim jak ja, bo dla mnie idealny piątkowy wieczór to mniej żebranie o miejsce przy rogu stolika w klubie Marquee, a bardziej oglądanie Netflixa w wysłużonej koszuli, niegdyś należącej do byłego twojej współlokatorki z college’u. Koszuli, którą być może zakosiłaś w chwili słabości, bo właściwie pragnęłaś go równie mocno, jak pragniesz swojego cotygodniowego półlitrowego opakowania lodów ben&jerry’s, z którego zamierzasz zjeść tylko parę łyżek, i święcie wierzysz w swoją samokontrolę, dopóki łyżka bezczelnie nie skrobnie o kartonowe dno.
– Przepraszam!
Gwałtownie wciągam powietrze, jakbym dostała pięścią w brzuch, bo jakaś dziewczyna w szpilkach długości drutów do robótek właśnie przydepnęła mi palec u nogi.
Zęby mądrości usuwał mi bez znieczulenia pewien student stomatologii, któremu moja matka naprawdę nie powinna była ufać.
Palec boli bardziej.
Właśnie aranżuję w myślach dobitną serię wulgaryzmów i zastanawiam się, czy obcas można podać do sądu, gdy nagle czyjaś dłoń delikatnie ląduje na moim ramieniu.
Penelope – moja najlepsza przyjaciółka i była współlokatorka z college’u – dziewczyna o znakomitym guście, jeśli chodzi o facetów, ale nieco gorszym w kwestii przyjemnych zajęć na wieczór – wzdycha i spogląda na mnie z litością, jak profesjonalna imprezowiczka patrząca z góry na żółtodzioba.
– Właśnie dlatego do klubu nie zakłada się butów z odkrytymi palcami, Elle.
Biorę głęboki oddech, palec u nogi pulsuje jak serce na chwilę przed nagłym zatrzymaniem krążenia, i mówię:
– Nie mam innych butów na obcasie. I w życiu nie byłam w klubie.
Penelope wpatruje się we mnie przez bite dziesięć sekund, po czym marszczy brwi.
– Wiesz co, sama nie wiem, które z tych dwóch stwierdzeń jest bardziej tragiczne.
Piorunuję ją wzrokiem.
– Jesteśmy tutaj już prawie dwie godziny. Zaraz przemienię się w dynię. Masz jeszcze piętnaście minut.
Pozwoliłam się wyciągnąć z kokonu kołdry, miękkiej jak pianka na cappuccino, tylko pod warunkiem, że spędzimy tu co najwyżej godzinkę i że potem zajdziemy na frytki do knajpki za rogiem, która sprzedaje je dopiero po północy. No i dlatego, że dziś wieczorem miało być spokojniej. Jakieś szacowne biznesowe czasopismo wynajęło cały klub, żeby fetować firmy, które trafiły na jego listę Największych Wyjść. Penelope usiłuje nawiązać kontakt z legendarnym inwestorem VC, finansującym firmę z samego szczytu listy – Atomic.
Praktycznie rzecz biorąc, jest to wyjście służbowe.
– Dobra, dobra. – Penelope bierze moją dłoń i umieszcza ją na rogu baru, jak kapitan cumujący łódź. Marmur lepi się dokładnie tak, jak można się było spodziewać. – Zostań tu – nakazuje. Potem gładko wtapia się w tłum z wprawą osoby, która na pamięć zna labirynty mrocznych, przepoconych i lepkich nowojorskich podziemi.
Nie słucham. Obok mnie jakaś para tańczy, ocierając się o siebie tak energicznie, że się zastanawiam, czy tarcie za chwilę nie spali im ubrań i czy nie przejdą do pełnowymiarowego stosunku. I czy kogoś w ogóle by to zdziwiło w takim miejscu jak to. Próbuję się jak najbardziej skulić, osłaniam ciało, przyciskam do siebie łokcie i daję nura prosto w chaos, rozpaczliwie próbując odnaleźć łazienkę i oszacować szkody wyrządzone mojej stopie.
Tłum szybko mnie zasysa i równie szybko wypluwa w znacznie spokojniejszym zakątku klubu.
Spokojniejszym – ale nie mniej zatłoczonym.
Przed jedyną łazienką wije się kolejka.
Jedyną. Marszczę brwi. W takim dużym klubie na pewno jest więcej niż jedna.
Namierzam opartego o ścianę bramkarza, skanującego wzrokiem salę z pilnością godną agenta służb specjalnych.
– Eee, przepraszam? – Szturcham jego ramię, szersze od mojej głowy. Dopiero po trzecim razie olbrzym w ogóle dostrzega moją obecność. Kiedy już mnie zauważa, taksuje mnie zmrużonymi oczami, jakbym złamała jakąś klubową zasadę.
Czy w klubach obowiązują zasady?
A ja którąś złamałam, odzywając się do niego?
Przełykam ślinę.
– Czy… czy tu jest tylko jedna? – pytam, wskazując łazienkę.
Chrząka i kiwa głową, a ponieważ umiem rozpoznać sugestię rozmówcy, że powinnam się oddalić z jego osobistej przestrzeni, wycofuję się w stronę kolejki.
Po pięciu minutach, podczas których ta ani drgnęła, postanawiam obejrzeć palec, przyświecając sobie telefonem.
Wszystko w porządku, co dobrze świadczy o wytrzymałości mojego palca, bo spodziewałam się zobaczyć w nim dziurę, a przynajmniej złamany paznokieć.
Zadowolona, że nie straciłam żadnej peryferyjnej części ciała, wzdycham i zerkam na zegarek. Osiem minut. Penelope ma osiem minut.
– Dobrze się bawisz?
Głos rozlega się tak wysoko nade mną, że muszę zadrzeć głowę – i jeszcze trochę, i kawałek dalej – żeby namierzyć jego źródło. Kolejny bramkarz. Wyższy niż tamten, tak samo wystrojony na czarno.
Patrzę na niego skołowana.
Czy dobra zabawa to jakaś zasada?
W myślach przewracam oczami na samą siebie. Nie bądź głupia, Elle.
Chociaż… może to wcale nie takie głupie. Potrafię sobie wyobrazić, że ekskluzywne kluby takie jak ten – kluby, przed którymi czeka długaśna na całą przecznicę kolejka pięknych ludzi, stadami moknących w deszczu i czekających na wejście – mogłyby wykopać kogoś za sam fakt, że wygląda, jakby się niezbyt dobrze bawił. Nikt nie chce, żeby smutasy psuły nastrój, racja? Może czasopismo przykazało dbać o przyjemną atmosferę dla tych wszystkich przedsiębiorców po czterdziestce i pięćdziesiątce, stłoczonych na parkiecie i chowających obrączki po kieszeniach?
W duchu wzruszam ramionami. Wszystko jedno. I tak wychodzę – zerkam na telefon – za siedem minut.
Więc odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Nie.
Mężczyzna unosi brew. Obrzuca wzrokiem klub, potem mnie, autentycznie zdumiony.
– Nie?
Czy ja wyglądam na osobę, dla której to wszystko – podłoga lepka od alkoholu, moje długie ciemne włosy zamoczone w czyimś drinku, w którym niechcący wylądowały, pot cieknący mi w tym ścisku po piersi – jest dobrą zabawą?
Ciekawe. Myśl, że udało mi się wtopić w klubowy tłum, jest trochę… ekscytująca? Całkowicie obcy, dziki…
Bramkarz nadal się na mnie gapi spod zmarszczonych brwi.
Wzdycham.
– Słuchaj, jeśli masz zamiar mnie wyrzucić, po prostu to zrób. Daruj sobie uwagi.
Zmarszczka na jego czole się pogłębia.
– Wyrzucić cię?
– No tak. – Machnięciem ręki wskazuję jego strój. – Nie jesteś, hm, bramkarzem?
– Według ciebie ja tu pracuję?
Teraz moja kolej zmarszczyć czoło.
– A nie pracujesz?
W jego oczach coś błyszczy. Może ożywienie. Nachyla się tak blisko, że czuję jego miętowy oddech.
– Co mnie zdradziło?
Może jest tajnym ochroniarzem? Ma się nie wyróżniać z tłumu?
Wow, kluby są dziwne.
Wzruszam ramionami, odrobinę wyniośle, wcielając się w rolę nowojorskiej imprezowiczki: dwudziestopięciolatki, która zagaduje facetów w ciemnych zakamarkach klubów.
– No wiesz, zacznijmy od tego, że jesteś ogromny.
Wzdryga się na słowo „ogromny”. Przewracam oczami.
– Jesteś chyba ze trzydzieści centymetrów wyższy niż ja. Na obcasach. Poza tym… – Wskazuję jego ramiona i nie mogę oderwać od nich wzroku. Ma tak szerokie barki, że wyglądają jak urwisko. A gdy wypychają tę… – Chrząkam. – I strój. Cały czarny.
Powoli kiwa głową, zastanawiając się nad moimi słowami.
– Jeśli masz być dyskretny, powinieneś spróbować mniej się wyróżniać – oznajmiam, upojona własną pewnością siebie. Teraz naprawdę gram kogoś innego. Kogoś, kto mówi obcym ludziom, jak mają wykonywać swoją pracę.
Kąciki jego ust unoszą się w uśmiechu. Pochyla się jeszcze niżej, zbliżając się do mojego ucha.
– Tak między nami, to mój ostatni wieczór.
– Serio?
Potakuje.
– Nawiasem mówiąc, ty też mogłabyś się zachowywać dyskretniej.
Moje brwi znów się łączą.
– Niby jak?
Wzrusza jednym ramieniem.
– Wszyscy wiedzą, kto tu przychodzi do tego klubu w takie wieczory. Kto się kręci przy łazience, gdzie jest spokojniej… Kto wpada się zabawić z naiwnymi milionerami z branży technologicznej.
Teraz jestem naprawdę zdezorientowana. I dziwnie zaintrygowana. Za kogo on mnie bierze?
Facet mówi dalej:
– Kto nosi takie obcasy – taksuje moje nogi – i takie kiecki.
Jego wzrok pełznie po moim ciele i czuję się, jakby oczami miotał płomienie. W brzuchu rozlewa mi się gorąco. Wypiłam ze dwa drinki – równie dobrze mogło być ich pięć, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że najmocniejsze, co normalnie pijam, to kombucha Penelope – ale jego zainteresowanie odurza mnie jeszcze mocniej. Ile czasu minęło, odkąd ktoś tak na mnie patrzył? Jak długo nie miałam na sobie spódniczki tak krótkiej, że jeden fałszywy ruch dzieli mnie od zaświecenia bielizną?
Zgodziłam się wyjść z Penelope jeszcze z innego powodu. To moja ostatnia noc w Nowym Jorku. Jutro będę na drugim końcu kraju. I tam zostanę.
Właśnie dlatego zgodziłam się tak ubrać, być na mieście po północy, skorzystać z ostatniej okazji na przeżycie mojej własnej filmowej chwili.
Wzrok mężczyzny zatrzymuje się na sekundę na mojej piersi i wreszcie odnajduje moje spojrzenie. Patrzy tak intensywnie, że niemal zbija mnie z nóg, chwiejących się na niebotycznych obcasach. Czysta żądza.
Jakby on też szukał swojej ostatniej szansy na przeżycie filmowej chwili.
Nie jestem pewna, kto wykonuje pierwszy ruch – ale zanim się spostrzegam, lądujemy na klatce schodowej. Stoję przyciśnięta do ściany. Oboje oddychamy za szybko, ja zadzieram głowę, on nachyla się nade mną.
To nie w moim stylu, a on jest obcy, ale ta chwila jest najbardziej filmowym momentem w moim życiu, więc korzystam. Ujmuję jego twarz w dłonie i nagle jego wargi dotykają moich.
Szał.
Czuję jego gorące usta na swoich ustach, na szyi, piersiach. Podnosi mnie z łatwością, która zapiera mi dech, a ja oplatam go nogami w pasie. Wielkimi dłońmi trzyma mnie za pośladki, napiera swoimi biodrami na moje i nagle widzę wszystkie gwiazdy.
Wkłada mi rękę pod bluzkę. Szorstkimi opuszkami delikatnie muska koronki biustonosza, a potem jego kciuk wsuwa się pod materiał i przeciąga po…
Odsuwam się nagle, jakbym w ostatniej chwili otrzeźwiała. A może to dlatego, że tu jest jaśniej niż w klubie.
Bo teraz naprawdę go widzę i… jest doskonały. Przenikliwe zielone oczy. Ciemne włosy, odrobinę za długie, zwijające się w loki przy uszach. Kości jarzmowe ostre niczym krawędzie oszlifowanego diamentu. Pewnie jest jednym z modeli, którzy pracują w klubie, żeby opłacić czynsz. Może to jego ostatnia noc, bo wreszcie zaklepał sobie coś dobrego.
– Czego chcesz? – pyta głębokim głosem, wyrywając mnie z zamyślenia.
Wciąż brakuje mi tchu, jednak udaje mi się wykrztusić:
– Co?
On też dyszy, ale spojrzenie, którym przyszpila mnie w miejscu, jest zaskakująco przytomne. Przesuwa dłonią po moim brzuchu, a ja drżę pod dotykiem jego szorstkiej skóry.
– Ja chcę cię zabrać do domu – mówi bardzo ostrożnie, jakby się upewniał, czy rozumiem każde słowo, które pada z jego ust. – Co mogę zrobić, żeby do tego doszło?
Znów taksuje mnie wzrokiem, jakby nie mógł się powstrzymać. Spoglądam po sobie i widzę, że moja spódniczka jest już tylko wałeczkiem tkaniny wokół talii. Gwałtownie wciągam powietrze i podnoszę głowę, żeby popatrzeć mu w oczy. Czeka na moją odpowiedź, wpatruje się we mnie z taką uwagą, jakby próbował mnie przeniknąć spojrzeniem.
– Czego. Chcesz?
Rozplatam nogi, stukając obcasem o obcas, i staję na podłodze. Niemal się przy tym przewracam. Podtrzymuje mnie, ale odpycham jego rękę.
– Jak to czego chcę?
Wzrusza ramionami.
– Każdy czegoś chce. – Nie robi na nim wrażenia gniew, który coraz wyraźniej rysuje się na mojej twarzy. – Ja chcę ciebie. – Wskazuje na siebie. – Wystarczę ci? Czy… chcesz jeszcze czegoś?
Przez chwilę jestem tak zszokowana jego słowami, że mam ochotę się roześmiać.
Potem wpadam w złość.
– Chcesz mi zapłacić?
Patrzy na mnie spod oka.
– Nie. Nie płacę za seks. Ale – wzdycha – może chciałabyś, żebym cię zabrał na kolację? Albo przelot helikopterem nad miastem? – Ze śmiertelnie poważną miną mówi: – Tego chcesz, prawda? Po to tutaj jesteś?
Mrugam zdezorientowana. Choć to, co opisał, w zasadzie jest randkowaniem, nie podobają mi się jego insynuacje. Nie podoba mi się sugestia, że chcę od niego czegoś poza miło spędzonym czasem.
Wracają do mnie słowa, które wypowiedział wcześniej. O tym, co ze mnie za osoba. Osoba, którą można zwabić do łóżka pieniędzmi.
– Więc o to ci chodzi? Myślisz, że możesz kupić czyjeś uczucia? Zabrać na luksusową randkę, zawrócić w głowie i zaciągnąć do łóżka?
Unosi ramię.
– Mogę kupić, co chcę.
Wpadam w furię. Za kogo on się ma?
– Najwyraźniej jednak nie – oznajmiam; szarpnięciem otwieram drzwi i wracam do klubu.
Filmowy moment oficjalnie się zakończył.
Ryk muzyki natychmiast mnie obezwładnia. Potykam się na tych głupich, głupich obcasach, ale z tłumu wyłania się ręka i mnie podtrzymuje. Penelope.
– Wszędzie cię szukałam! – woła z wypisaną na twarzy paniką. Mało brakowało, a dzwoniłaby do Dateline. – Coś ty robiła na klatce schodowej…
Drzwi za naszymi plecami znów się otwierają i wchodzi przez nie facet, do którego przed chwilą przylegałam każdą częścią ciała.
Brwi Penelope wędrują w górę, niemal do linii włosów.
– …z prezesem Atomica?!
Zamieram. Odwracam się powoli do wysokiej postaci, której smak nadal czuję w ustach.
– Z kim?
Jest nieporuszony. Unosi brew.
– Czy to coś zmienia?
Mam nieodpartą ochotę zrobić coś, czego z pewnością później bym żałowała. I zrobiłabym to, ale Penelope chwyta mnie za ręce, więc mogę jedynie przysunąć się do jego twarzy i wysyczeć:
– Mam nadzieję, że ta technobańka pryśnie i twój durny start-up zdechnie powolną i bolesną śmiercią.
Wychodzimy, zanim zdążą nas wyrzucić z tej imprezy prawdziwi bramkarze. I dopiero na zewnątrz, pod nowojorskimi światłami o drugiej nad ranem, o przecznicę od lokalu z frytkami i wystarczająco daleko od miejsca, w którym zostawiłam swoją godność, zwracam się do Penelope słowami:
– Wydaje mi się, że ten dupek nazwał mnie sponsorówką.
DWA LATA PÓŹNIEJ
– Wiesz, w dzisiejszych czasach łatwo jest sprzedać firmę za miliardy dolarów. W sumie to żadne osiągnięcie.
Przyciskam telefon do ucha tak mocno, że słyszę westchnienie Penelope mimo donośnego głosu, który przez interkom oznajmia, żeby nie zostawiać bagażu ani innych przedmiotów osobistych bez nadzoru, dzieciaka, który wjeżdża walizką w kształcie robota w regał stojący niedaleko mnie, oraz stewardesy, która przy najbliższej bramce ochrzania pasażerów za to, że tłoczą się przed wejściem, chociaż jeszcze nie wzywano ich grupy.
– Tak to sobie tłumacz, Elle – mówi wreszcie Penelope.
Minęły lata, ale widok tamtych zielonych oczu, spoglądających na mnie z tego samego czasopisma, które urządziło wtedy imprezę – tym razem na okładce – wciąż przyprawia mnie o furię. Nawet się nie starał wyglądać miło na zdjęciu, patrzył na fotografa z góry, a teraz patrzy z góry na mnie – z apatią zdradzającą, że zmuszono go do sesji zdjęciowej.
Pod zdjęciem widnieje nagłówek, przez który mam ochotę rozbić telefon na kawałki i który bez najmniejszych wątpliwości oznacza, że nie umiem rzucać klątw:
„Virion kupuje Atomic za 10 miliardów”.
– Nazywają go Kawalerem Miliarderem – ciągnie Penelope, a ja rzucam inne czasopismo na cały rząd tamtych, wymazując istnienie tego typa, po czym wychodzę z Hudson News i ruszam do swojej bramki. Bo najwyraźniej moja przyjaciółka nie załapała, że powinna go znienawidzić równie mocno jak ja.
Kiedy jej o tym mówię, prycha.
– Dupek z niego, co do tego się zgadzamy. Nigdy go już nie zobaczysz, więc kogo to obchodzi?
Mnie, chcę odpowiedzieć, ale to żałosne – tak długo żywić urazę. No więc skłamał co do swojej tożsamości, przez kilka minut całował się ze mną na schodach, praktycznie mnie oskarżył, że lecę na pieniądze. Wielkie mi co.
Tak.
Wielkie.
– Czy możemy porozmawiać o czymś innym? – wybucham. – Na przykład o tym, jak bardzo będziesz za mną tęsknić? I że nie będziesz wiedziała, co ze sobą zrobić w LA, bo twoją najlepszą przyjaciółkę wepchnięto z powrotem w ten nieprzerwany flash mob, którym jest Nowy Jork?
Penelope zaczyna się śmiać.
– Po pierwsze, to ty o nim wspomniałaś. Znowu – mamrocze i od razu zmienia temat. Bardzo rozsądnie. – I owszem, Elle, nie wiem, jak przeżyję te trzy miesiące bez ciebie. Zdecydowanie nie zamierzam robić rzeczy, których ty nie lubisz robić, na przykład chodzić na plażę albo na promenadę, albo na wycieczki, czy w ogóle robić czegokolwiek, co wymaga innego stroju niż dres.
Żałuję, że nie rozmawiamy przez FaceTime i że nie widzi mojego wściekłego spojrzenia.
– Albo… spotykać się z tym przystojnym chirurgiem, który nosi ubrania z troczkami…
Staję jak wryta pośrodku terminalu i na moim rękawie ląduje chlust gorącej kawy z kubka osoby, która właśnie się ze mną zderzyła.
– Zadzwonił?
Prawie widzę szeroki uśmiech Penelope. Wyobrażam sobie, jak siedzi w kucki, podciągając kolana, na których jej broda spoczywa jak na półeczce.
– Nie tylko zadzwonił… zjawił się u mnie w domu. Powiedział, że przez kilka godzin szukał mojego adresu.
Podrywam głowę i patrzę przed siebie.
– I…
– Tak, Elle, podobało mi się to. Sama wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, że niepokojące zachowanie jest tak naprawdę niepokojące tylko wtedy…
– Kiedy facet ci się nie podoba. Wiem, wiem. Jak w Zmierzchu, kiedy Edward patrzył na śpiącą Bellę.
Spod bramki, do której wreszcie dotarłam, jakiś człowiek posyła mi dziwne spojrzenie. Odpowiadam tym samym i nie spuszczam wzroku, dopóki tamten nie odwraca głowy.
– Okej, a co się stało potem?
Penelope wzdycha.
– Kupił prosciutto i prosecco z tego regionu Włoch, z którego pochodzi moja rodzina, do tej informacji też się dokopał w internecie, i samodzielnie pokroił mięso własnym zestawem drogich noży!
Krzywię się.
– Okej, nie zrozum mnie źle, ale jesteś pewna, że nie jest seryjnym mordercą?
– Nie jest seryjnym mordercą. Po prostu się stara.
– Hmm…
Penelope cmoka.
– Nie martw się, już zrobiłam kompletny research na jego temat. Obserwuję wszystkie jego byłe ze swojego tajnego konta. Ustawiłam alert w Google na jego nazwisko. Sprawdziłam jego tożsamość aż do gimnazjum, nawiasem mówiąc, chodził do naprawdę dobrego. No wiesz. Takie standardowe rzeczy.
Odchylam głowę i przykładam telefon do drugiego ucha.
– Okej, a jesteś pewna, że ty nie jesteś seryjną morderczynią?
Facet niemal na pewno nie jest seryjnym mordercą, i to nie tylko dlatego, że statystycznie rzecz biorąc, w tym samym czasie aktywnie działa tylko około dwunastu seryjnych morderców (dziękuję podcastom kryminalnym, które pomagają mi zasnąć).
Nie, w zasadzie mogę ręczyć, że jest naprawdę dobrym człowiekiem, a takich w LA należy traktować z troską i czcią godną zagrożonego gatunku. Penelope ma w zwyczaju przyciągać dobrych mężczyzn. To aż dziwne. Twierdzi, że to przez jej piegi, dzięki nim wygląda przyjaźniej. Nie wiem, co nauka mówi na ten temat.
Choć większość osób z radością odpłynęłaby w siną dal z którymkolwiek facetem Penelope, ona sama wytrzymuje z każdym z nich tylko kilka miesięcy, a potem zrywa. Zostawia za sobą złamane męskie serca i nigdy więcej o nich nie wspomina.
Jest okropna. Kiedyś zerwała z facetem, wysyłając mu wielkie ciastko ze smutną buźką i odrzucając zaproszenie na ślub jego siostry.
Jest moją najlepszą przyjaciółką i poszłabym za nią na koniec świata.
– Zabawne – mówi Penelope. – Właśnie wzywają twój lot, Elle. Życzę ci przystojniaka na fotelu obok i jak najmniejszych turbulencji!
I już jej nie ma.
A ja znów siedzę w samolocie do miasta, do którego przysięgałam nigdy nie wracać.
Lato w Nowym Jorku to istne piekło.
Jest goręcej niż w moim rodzinnym miasteczku w południowej Kalifornii, a w dodatku skwar odbija się od sześćdziesięciometrowych przereklamowanych luster, które walą ci słońcem prosto po oczach. W każde piątkowe popołudnie, jak w zegarku, wszyscy bogaci uciekają do Hamptons, a naprawdę bogaci wracają dopiero we wrześniu, kiedy upał zelżeje i nadejdzie przyjemna, łagodna, praktycznie jesienna aura.
W czerwcu jej nie czuć.
Kiedy udaje mi się dowlec walizki do lobby w budynku, ociekam potem. Pozlepiane włosy kleją mi się do twarzy, a jasnoszary dres zmienił już kolor na ciemnoszary.
Portier ze wszystkich sił stara się nie krzywić.
– Och, tak. Elle. Czekaliśmy na panią. Wezmę bagaże.
Chcę bez większego przekonania nalegać, że poradzę sobie sama, ale wszystkie moje rzeczy zostają załadowane na wózek bagażowy i wraz ze mną skierowane do przestronnej windy, większej niż łazienka w moim mieszkaniu w Los Angeles.
Portier wciska jeden z guzików na samej górze.
Na całym piętrze są tylko dwa apartamenty, a ja spędzę lato w jednym z nich.
Otwieram drzwi telefonem, w zasadzie pewna, że nieuchronnie przyjdzie dzień, kiedy nie będę mogła dostać się do środka, bo ciągle zapominam ładować elektronikę. Potykam się o próg i o mało nie przewracam.
Sufit ma sześć metrów wysokości. Okna zajmują całą ścianę pokoju i pokazują miasto w kadrze szerszym, niż kiedykolwiek widziałam. Otwiera się przede mną ogromna przestrzeń nad dachami budynków, które normalnie zasłaniałyby większość panoramy.
To jakieś szaleństwo.
Wszystko jest względne. Kiedy o czymś myślimy, porównujemy to z czymś innym. Dowiedziałam się tego na zajęciach z marketingu, na które zaciągnęła mnie Penelope w college’u. Dwadzieścia pięć dolarów to wysoka cena za lunch, ale nie za sukienkę. Dwieście tysięcy dolarów to masa pieniędzy, jeśli chodzi o wesele, ale skromnie, jeśli chodzi o dom.
To mieszkanie jest duże nawet jak na biuro albo restaurację.
Strasznie duże jak na dom, i kropka, a co dopiero dom pośrodku Manhattanu.
Mój bagaż zajmował sporą część mieszkania, z którego wyjechałam. W tym ogromnym salonie jest tylko żałosną małą kupką.
Komu potrzeba tyle miejsca? – zastanawiam się, wchodząc dalej. Z każdym krokiem czuję się coraz mniejsza.
To zwyczajnie niepraktyczne. Żeby utrzymać porządek w tym jednym pokoju, potrzeba byłoby całej armii rumb. Mam nadzieję, że nie będę musiała wziąć na siebie tego obowiązku.
Opieka nad mieszkaniem podczas remontu. I tyle. Tylko na to się pisałam.
Robię kilka okrążeń barkami i schylam się z imponującym – acz niepokojącym u dwudziestosiedmiolatki – trzaskiem. Sięgam po laptop, który wystaje z torby tak, jak mogłaby wystawać bagietka, gdybym była na paryskim planie filmowym hitu Netflixa. Ale nie jestem w Paryżu.
Ani w filmie.
Ja go tylko piszę.
Mam przed sobą pustą stronę i nie umiem jej zapełnić. Moje zmęczone podróżą palce wysilają się nad miarę, żeby wyprodukować jakieś słowa: drobne spostrzeżenia, skromne pomysły, ziarenka, które spęcznieją w filmowy popcorn. Opowieść o mieście, którego nienawidzę. Mieście, które śmierdzi o wiele gorzej, niż pamiętam.
Jak na zawołanie dzwoni telefon, więc wzdycham głęboko i tłumiąc irytację, rzucam umiarkowanie miłe:
– Hej, Sarah.
– Elle! Wspaniałe lato w mieście. Jak ci idzie?
Zerkam na zegarek w kuchence.
– Eee… jestem tu od dwóch godzin. – Z których jedną spędziłam w uberze cuchnącym rozkładającą się pod siedzeniem kanapką.
Zaśmiewa się, a potem tęsknie wzdycha.
– Mimo wszystko w to miasto wskakuje się jak w sweter, prawda? Idealnie pasuje i tak miękko otula.
– W tej chwili są trzydzieści trzy stopnie.
Sarah znów się śmieje, jakbym była jej najzabawniejszą klientką, a nie scenarzystką unikającą komedii jak ognia. Następnie przechodzi do rzeczy.
– Więc… masz już jakieś pomysły?
Mrugam z niedowierzaniem i mam ochotę powtórzyć jej, że jestem tu od dwóch godzin, ale Sarah jest jedną z najlepszych agentek w CAA, a ja, podobnie jak w komedii, twardo staram się unikać śmierci głodowej.
– Jeszcze nie – odpowiadam. Odwracam się i przez gigantyczne okno wyglądam na miasto, o którym mowa. – Ale… coś przyjdzie mi do głowy. Zawsze przychodzi.
– Zawsze – powtarza z emfazą Sarah, a mnie kurczy się żołądek.
Bo od prawie roku nie napisałam niczego sensownego, a ona nie ma o tym pojęcia.
Bo mam tylko trzy miesiące na stworzenie scenariusza, który być może odmieni moje życie.
Bo mam go osadzić w mieście, którego nienawidzę. Mieście, z którego myślałam, że uciekłam.
Sarah się rozłącza, a kawa… potrzebuję kawy. Z powodu dokładnie przeciwnego niż większość ludzi.
Potrzebuję kawy, żeby się odprężyć.
Zmuszam się do zabrania laptopa – przecież wena może mnie dopaść w drodze do najbliższej kawiarni Blue Bottle – i wychodzę z mieszkania, choć wiem, że wyglądam strasznie.
Szczerze mówiąc, w Nowym Jorku wolę wyglądać strasznie. Nigdy nie zdarzyło mi się wyjść na ulicę w dresie i słuchać zaczepek, nie zamęczał mnie gadaniem żaden barista, nikt na mnie nawet nie patrzył. I to mi odpowiada. Kilka razy musiałam zajść do sklepu w eleganckim stroju, po spotkaniu albo kolacji, i można by pomyśleć, że jestem dygnitarzem, gwiazdą reality show czy modelką z Instagrama. Nowojorskie morze rozstępowało się przede mną, nagle przytrzymywano dla mnie drzwi. W delikatesach facet za ladą, który przy każdej innej okazji był wobec mnie niezaprzeczalnie burkliwy, nawet mnie nie rozpoznał w spódnicy i musiałam co chwila wyciągać z uszu słuchawki i powtarzać „Tak?”, bo próbował mnie zagadywać. Uznałam, że nie chodzi tu nawet o wygląd, bo w Nowym Jorku są tysiące dziewczyn ładniejszych ode mnie. Mogłoby się wydawać, że gdy mężczyźni widzą kobietę, która postanowiła się wystroić, od razu myślą, że wystroiła się dla nich.
Przez ostatnie dwa lata miasto się zmieniło. Niektóre sklepy znikły, zastąpione przez pastelowe kawiarnie, w sam raz do pokazywania w social mediach. Stoliki na zewnątrz są teraz najwyraźniej w modzie. Nie rozpoznaję nazw knajpek fast casual ze zdrowym jedzeniem, które za sześć miesięcy prawdopodobnie ustąpią miejsca innemu konceptowi, potem następnemu i jeszcze kolejnemu, odradzając się niczym w niekończącej się modnej reinkarnacji.
W kwestii kawiarni jestem wybredna.
Przeważnie nie chodzi o kawę (choć zrównoważony smak espresso to na pewno plus). Chodzi o drobiazgi, które większości ludzi najpewniej nie obchodzą.
Kubki: lubię sztywne opaski. Lubię pokrywki z tym odginanym elementem, który zamyka otworek do picia, takie, które wyglądają solidnie, jak odpowiedni kapelusz dla mojego napoju. Które nie pogniotą mi się w ustach ani nie spadną.
Wnętrze: lubię stoliki tak malutkie, żeby nikt nie próbował się do mnie dosiadać, ale na tyle duże, żeby zmieścił się laptop, napój i nieuniknione ciastko.
Ciastka: lubię wypieki pochodzące z piekarni, które nie zaopatrują również sklepów Panery. Lubię różnorodność. Pączek z niskotłuszczowym kremem. Muffinka o nieokreślonym smaku. Wielki, delikatny croissant, który trochę przypomina kraba.
Dodatki: można dorzucić tosty. Bajgle. Granolę i jogurt.
W dobrej kawiarni mogłabym spędzić życie, wystarczyłby mi laptop i portfel. Praca w takim miejscu jest jak folgowanie sobie, jak wspomnienie z czasu studiów, które dane mi było zatrzymać. Najlepsze w mojej pracy jest to, że kawiarnie z obrotowymi drzwiami zawsze mogą posłużyć mi za biuro.
Nie rozpoznaję żadnego lokalu po nazwie, więc oceniam przybytki na podstawie klientów, których widzę w środku.
Brzoskwiniowo-różowa kawiarenka, która w nazwie ma słowo „matcha”, a wewnątrz kolejka początkujących influencerek czeka, żeby cyknąć sobie fotkę z maleńkim muralem, na którym ktoś połączył kawę i skrzydła? Spasuję.
Obskurny lokal pełen krawaciarzy z Wall Street, z kubkami na wynos, które widziałam w Costco? Nie, dzięki.
Wreszcie staję przed ciut koślawymi drewnianymi drzwiami. Okna są lekko zmatowione. Pomyślałabym, że to bar, gdybym nie zobaczyła kobiety, która wygląda zupełnie jak ja w tej chwili – prowizoryczny kok, dres, słuchawki w uszach, laptop pod pachą – wychodzącej i jedzącej absolutnie najdoskonalszego kawiarnianego croissanta: migdałowego, obsypanego cukrem.
Mam za sobą dzień, o którym usilnie będę się starała zapomnieć, ale gdy tylko wchodzę do środka, czuję… spokój. Pachnie kawą, śmietanką i cukrem oraz idealnie zaparzoną herbatą. W pomieszczeniu z wysokim sufitem i oknem połaciowym stoi dwanaście rozrzuconych tu i tam stolików, są nawet kanapy i gablotka z ciastkami.
Jestem w domu. Oficjalnie znalazłam kawiarnię, którą będę nawiedzać przez kolejne trzy miesiące, i mam nadzieję, że nie wywieszą w drzwiach mojego zdjęcia z wielkim X za to, że zmonopolizuję jeden z ich stolików.
Przez kilka godzin zaczynam myśleć, że może powrót do Nowego Jorku nie jest taki zły. Tu naprawdę mają nieograniczony wybór kawiarni.
Siedząc przy swoim nowym ulubionym stoliku, nie piszę, tylko przeglądam e-maile i listę rzeczy do zrobienia – robię praktycznie wszystko oprócz pisania. I zaczyna mi się wydawać, że jest naprawdę nieźle.
Dopóki nie wychodzę, zatankowana kawą i pełna wypieków, sama czując się trochę jak latte, i nie… zaczyna padać.
Początkowo tylko mży. Przyspieszam kroku. Nie jest źle: lekko zmoczony kok, kropelki na bluzie.
Potem, bez uprzedzenia, obrywa się chmura, bezceremonialnie zalewając mnie wodą.
Jak matka, która w pierwszej kolejności myśli o swoim dziecku, tak ja myślę o swoim ukochanym laptopie i natychmiast wsuwam go pod ubranie, zdecydowana chronić go nawet za cenę życia.
Biegnę, niemal tracę oko w morzu parasolek, deszcz tłucze mnie w głowę tak bezlitośnie, że moja luksusowa jedwabna gumka do włosów pada ofiarą burzy i się zsuwa, a długie, mokre pasma oblepiają mi twarz.
Jestem tak przemoczona, że kiedy docieram do hallu, nie bardzo chcą mnie wpuścić. Już mam zamiar załomotać pięściami w szklane drzwi, ale portier mnie rozpoznaje i tym razem naprawdę się krzywi, bo kiedy człapię po marmurowej posadzce, buty mi chlupoczą i mlaskają przy każdym kroku.
Mam włosy na twarzy, laptop przylepił mi się do brzucha i nawet nie zauważam, że ktoś jest ze mną w windzie – ktoś zupełnie suchy – dopóki nie wyciągamy ręki, żeby wcisnąć guzik tego samego piętra, a nasze palce się zderzają.
Spoglądamy na siebie i mało brakuje, a dokończyłabym proces przemiany w kałużę.
To on.
Typ z czasopisma. Typ z wiadomości.
Typ, z którym całowałam się na schodach, całkiem niedaleko od tejże windy.
Kawaler Miliarder.
Parker Warren.
Czym prędzej się odwracam, żeby na pewno nie zobaczył mojej twarzy. Chociaż i tak pewnie by mnie nie rozpoznał. Od tamtego wieczoru niewątpliwie przespał się z setkami dziewczyn, jeśli wierzyć prasie. Praktycznie mieszka na głównej stronie „Daily Mail”, tyle piszą o nim i jego randkowych zwyczajach.
Wciska nasz guzik i podłoga zaczyna się unosić. A może to ja mam omamy, może zaraz zemdleję.
Co on tu robi? W tym budynku?
W dodatku jedzie na moje piętro!
Częściej, niż byłabym skłonna przyznać, wyobrażałam sobie, że pewnego dnia znów go spotkam. I powiem mu prosto w twarz, jak bardzo się pomylił co do mnie i jak źle mnie ocenił. Najlepiej trzymając w ręku Oscara za najlepszy scenariusz.
Ale nie teraz, kiedy wyglądam wypisz, wymaluj jak mop.
Winda się zatrzymuje. Wybiegam z niej ze schyloną głową i pędzę do swojego mieszkania tak szybko, że kiedy znikam za drzwiami, on jeszcze nie zdążył wyjść na korytarz.
Gdy tak chwilę stoję przyciśnięta do nich i dyszę, a woda ocieka na podłogę zrobioną z importowanego drewna, słyszę, jak drzwi do drugiego mieszkania na tym piętrze otwierają się… a potem zamykają.
Mieszka za ścianą.
To ci dopiero filmowy moment, myślę sobie.
Tyle że tym razem horror.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji