Kucharz - Piotr Chomczyński - ebook + audiobook + książka

Kucharz ebook i audiobook

Piotr Chomczyński

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piotr Chomczyński, uznany kryminolog, przemyca niuanse swojej pracy w powieści o narkotykach syntetycznych, które zalewają polskie ulice.

Nowa trucizna na rynku, stare demony w cieniu. Kto pociąga za sznurki w grze, w której stawką jest życie?

W Poznaniu pojawił się nowy kucharz narkotyków, który zalał miasto nieznanym syntetykiem. Nowa substancja zbiera śmiertelne żniwo, pozostawiając za sobą pytania, na które nikt nie chce odpowiadać. W żyłach ofiar płynie trucizna, której skład przypomina laboratorium szaleńca.

Marcin Koch – młody kryminolog, który dotąd jedynie konsultował sprawy dla policji – tym razem wchodzi w śledztwo głębiej, niż powinien. Wciąga go nie tylko tajemnica syntetyków, ale też determinacja Natalii, córki jego guru, która za wszelką cenę chce poznać prawdę.

Tropy urywają się w podejrzany sposób. Wszyscy, którzy wiedzą za dużo, milkną albo znikają. Koch czuje, że w tej sprawie chodzi o coś więcej niż nielegalne laboratoria.

Kiedy śmierć staje się tylko eksperymentem, a wiedza zabójczą bronią, agonia przybiera nową twarz. Czy Marcin Koch odważy się odkryć prawdę?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 288

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 24 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Grzegorz Krzyżanowski

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki: Karolina Żelazińska-Sobiech

Redakcja: Anna Rozenberg

Redaktor inicjujący: Małgorzata Święcicka

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Magdalena Zabrocka, Barbara Milanowska (Lingventa)

© by Piotr Chomczyński

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025

ISBN 978-83-287-3648-1

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz

PROLOG

Opuszczony blok straszył za dnia, a w nocy służył jako schronienie dla dzikiej zwierzyny. Na jego frontowej ścianie widniały kolorowe ślady zdradzające obecność amatorów paintballa. Kilkanaście lat temu jeden z zawodników wypadł przez niezabezpieczone okno i to wtedy ktoś wywiesił tablicę z napisem „Budynek do rozbiórki. Przebywanie na terenie surowo wzbronione”. Od tamtej pory nikt więcej się tu nie kręcił.

Samotny blok wybudowano w lesie, co kilkaset metrów poprzecinanym nieużytkami. Od czasu do czasu pobliską drogą gminną przejechało jakieś auto. Poza tym panowała kompletna cisza. Nieopodal spomiędzy gęstej roślinności wystawało ogrodzenie z siatki wysokie na około półtora metra, od dawna zżerane przez rdzę. Na działce stał parterowy budynek, którego okna szczelnie zabito deskami. Przesłaniała go sterta ziemi, która zdążyła już porosnąć trawą, chwastami, a gdzieniegdzie samosiejkami okolicznych drzew. Podwórze było zaniedbane, stały tam skorodowane beczki po oleju, do połowy rozebrany ciągnik rolniczy i stos starych opon. Pod dziurawą wiatą krył się ciemnogranatowy opel kadett, którego czas świetności przypadał na późne lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Z budynku dochodziły męskie głosy.

– Tu prawie nic nie widać – odezwał się młody mężczyzna w jeansach i sportowej bluzie, z kieszeni której wystawał elektroniczny papieros.

Jego nerwowe ruchy świadczyły o tym, że brakuje mu nikotyny i najchętniej zrobiłby sobie przerwę. Dodatkowo irytowało go, że nikt mu nic nie mówi. Nie wiedział, dla kogo pracuje, nie wiedział, dlaczego tu jest, a krótkie polecenia otrzymywał za pomocą komunikatora. „Im mniej wiesz, tym krócej zeznajesz”, takie zdanie niespełna trzy tygodnie temu usłyszał przez telefon od kogoś, kto nakazał mu być gotowym w każdej chwili.

– Poczekaj, jeszcze nie odpaliła się termowizja – odparł spokojnie drugi.

Ubrany był nieco bardziej elegancko niż jego kolega. Granatowe zamszowe buty za kostkę, materiałowe szare spodnie i jasnoniebieski półgolf sprawiały, że przypominał nauczyciela albo urzędnika. Ten wizerunek psuła jedynie stara bejsbolówka nasunięta aż na oczy.

– O, teraz coś widać – powiedział pierwszy, z nosem utkwionym kilkanaście centymetrów od ekranu monitora.

– Zaraz jeszcze obraz się wyostrzy.

– Mam nadzieję – burknął ten w jeansach.

– Jest ostrość. Jak tylko się zjawią, mamy liczyć czas, a potem dodać dwadzieścia siedem minut – zakomunikował mężczyzna w czapce.

– Czemu tyle?

– Nie musimy tego wiedzieć, po prostu mamy to zrobić. Zrozumiałeś? – zapytał ten starszy.

– W porządku, nie moja sprawa. Grunt, że płacą, i to dobrze.

– Są. Czas start.

Na ekranie zobaczyli, jak zza rogu ulicy wyłania się dwójka młodych ludzi, którzy szli niepewnym krokiem. Kamera nad nimi śledziła ich krótki pochód, po czym zatrzymała się, gdy dziewczyna potknęła się i upadła. Towarzyszący jej chłopak na początku chciał jej pomóc, ale sam też się przewrócił.

Mężczyzna obserwujący monitor nabrał powietrza do płuc:

– Ustaw prędkość razy dwa.

– Serio razy dwa?

– Rób dokładnie, co mówię, to ważne. – Twarz mężczyzny wykrzywił grymas złości.

– Robi się – potwierdził młodszy.

Wpatrywał się w ekran, na którym dwie postaci co chwila zmieniały pozycję, wykręcały się nienaturalnie, jak gdyby pod wpływem niewidzialnej siły. Ich ciała zbliżały się do siebie i oddalały, za to ręce poruszały się szybko, jakby para intensywnie gestykulowała w pozycji leżącej. Dokładnie po osiemnastu minutach i czterdziestu sekundach przestała ruszać się dziewczyna, a minutę i szesnaście sekund później – jej towarzysz.

– Zatrzymaj natychmiast! – krzyknął mężczyzna, ale ten młodszy był zajęty swoim telefonem i wiadomością, która przyszła do niego przed chwilą.

Gdy wcisnął pauzę z kilkunastosekundowym opóźnieniem, ciała nastolatków mijał akurat jakiś mężczyzna w ciemnobrunatnym palcie. Lewy bok jego twarzy oświetlił ledowy sznur opleciony wokół szyi ludzkiego szkieletu znajdującego się za szybą halloweenowej ekspozycji.

– Czy ktoś właśnie tamtędy przeszedł? – Wzrok chłopaka utkwił w lufie pistoletu skierowanej na niego.

– Miałeś tylko pilnować miejscówki – mówił beznamiętnym tonem facet w czapce.

– Człowieku, o co ci chodzi? Chowaj tę klamkę, nie jestem w nastroju.

– Zostaw monitor i wyjdź na zewnątrz.

– Chyba mnie nie zabijesz, koleś? – zapytał błagalnym tonem, podnosząc się z krzesła, a następnie powolnym krokiem ruszył posłusznie w stronę wyjścia. Gdy już byli na zewnątrz, przy stosie starych opon, mierzący do niego mężczyzna ponownie się odezwał:

– Przykro mi, to nie tak miało się skończyć. Chcesz patrzeć czy wolisz się odwrócić?

– Kurwa, człowieku, nikomu nie powiem, nie mam nawet o czym.

– Szkoda, że po prostu nie zastopowałeś obrazu – odpowiedział, po czym oddał strzał w czoło.

Zaraz po tym wyciągnął komórkę i napisał wiadomość: „Dziewczyna – 45:40, chłopak – 46:56, potrzebne sprzątanie”. Gdy upewnił się, że odbiorca otrzymał wiadomość, wyjął z telefonu kartę i rozbił ją rękojeścią pistoletu. Podobnie zrobił z telefonem. Chwilę potem spakował sprzęt elektroniczny i włożył go do auta. Wsiadł do opla, odpalił silnik i wyjechał na dziurawą gminną drogę w kierunku Rzeszowa. Gdy po paru kilometrach wjeżdżał na krajówkę, mijał białego vana z napisem „Deratyzacja – twój kłopot, nasz problem”.

ROZDZIAŁ 1

Ciszę na Szamarzewskiego przeciął ryk motocykla. Motocyklista zgrabnie ominął szlaban i wjechał na teren kampusu. Kilku studentów obejrzało się za ścigaczem, który wydawał z siebie niski dźwięk. Jego czarny, matowy kolor przyciągał spojrzenia zarówno fanów motoryzacji, jak i zwykłych ludzi. Pojazd zatrzymał się przy budynku wydziału nauk społecznych, po czym motocyklista wysunął stopkę i wyłączył silnik. Zdjął kask i rozprostował ręce. Październikowa pogoda nie zachęcała do wycieczek motocyklowych. Doktor Marcin Koch postanowił jednak ten ostatni raz wykorzystać uroki złotej polskiej jesieni, by wyprowadzić na spacer swoją bestię, jak lubił nazywać lśniącą nowością sportową hondę. Część jego kolegów z uniwersytetu oskarżała go o efekciarstwo, inni zastanawiali się, jak to możliwe, że z pensji akademickiej stać go na to cacko, byli wreszcie i tacy, którzy po prostu mu zazdrościli. Na palcach obu rąk mógłby wyliczyć tych, którzy nie okazywali mu niechęci, a może nawet darzyli go sympatią. Marcin zerknął w lusterko, poprawił grzywkę i ruszył w kierunku trzypiętrowego budynku. Gdy odbierał klucze do swojego pokoju, usłyszał znajomy głos:

– Masz kalesony? – zaśmiał się jeden z kolegów i podszedł do okienka recepcji.

– Nigdy ich nie ściągam – odpowiedział Koch, nie odrywając wzroku od zeszytu, w którym wpisywał pobranie klucza. Za każdym razem, gdy przyjeżdżał na motocyklu, musiał znosić te same żarty.

– Jak tam twoje artykuły? Znowu coś puszczasz? – dopytywał kolega z instytutu.

– Możliwe – odparł wymijająco. Nie chciał ponownie o tym rozmawiać. Miał wrażenie, że odkąd wprowadzono premie za dobre publikacje, jego artykuły były solą w oku pozostałych.

– Masz szczęście – skwitował kolega bez entuzjazmu.

– Myślisz, że to kwestia szczęścia? – Marcin się skrzywił, ale starał się ukryć irytację.

– A nie? Medialny, niszowy temat, do tego kilka zagranicznych nazwisk. Zgłoś się do nagrody – dodał z kpiną w głosie.

– Niedawno mnie uwalili, przecież wiesz – odpowiedział Koch i zaraz pożałował swoich słów.

– Wiesz, trzeba badać polskie sprawy, zwłaszcza jeśli ma się niemieckie nazwisko. – Kolega uśmiechnął się złośliwie, ale wbrew jego oczekiwaniom adresat słów nie spojrzał na niego. – A poza tym jak się pisze artykuły w kilka osób, to czemu się dziwić. Tak to może każdy.

Marcin już nie odpowiedział. Kiwnął tylko głową na pożegnanie i skierował się do swojego pokoju na piętrze. Znał zarzuty kolegi i pozostałych na pamięć. Do tej pory nie mógł ich wyprzeć ze świadomości: „Jesteś z Polski, pisz o sprawach kraju”, „Masz farta, bo pracujesz z silnymi nazwiskami, dlatego puszczają ci teksty”, „Gdybyś częściej bywał na polskich konferencjach, to jakąś nagrodę w końcu by ci dali”.

To, co go trzymało na uczelni, to badania nad międzynarodowymi organizacjami przestępczymi. Jego półroczny pobyt na stypendium w Meksyku, czyli kolebce karteli narkotykowych, nie tylko otworzył mu oczy, lecz także rozpalił jego pasję. Najbardziej interesowało go to, że nowy sposób działania grup przestępczych, który obserwował w krajach latynoamerykańskich, niedługo później dało się zauważyć także w Europie, a tym samym w Polsce. Czuł, że jego praca jest potrzebna, i choć nie spotkał się z uznaniem w kraju, cieszyło go uznanie za granicą.

Z rozmyślań wytrącił go dźwięk SMS-a od mamy: „Wpadnij w niedzielę, sam lub z Pauliną”. Marcin szybko schował telefon. Nie przyznał się, że kilka tygodni temu rozstał się z dziewczyną, która oskarżała go, że powinien związać się na stałe z kryminologią, a nie z nią.

Może miała trochę racji, przyznał w duchu, zerkając na dokumenty i notatki piętrzące się na jego biurku.

Pośród nich zauważył zaadresowaną do siebie kopertę, której nadawcą był komendant wojewódzki policji. Pospiesznie rozerwał ją i wyjął pismo. Jego oczy od razu zatrzymały się na wytłuszczonym fragmencie:

„Niniejszym wyrażam zgodę, by Pan Doktor Marcin Koch uczestniczył jako ekspert w śledztwach odpowiadających jego kompetencjom merytorycznym”.

ROZDZIAŁ 2

Serio chciałabym już iść! W poniedziałek mam kolokwium z rachunkowości, a ta wąsata żmija nie odpuszcza nawet na drugim roku – westchnęła dziewczyna, obracając w rękach kamionkowy kubek po grzanym winie.

– Mój kolega miał z nią zajęcia. – Chłopak uśmiechnął się, próbując wyczuć, czy będzie mógł zamówić jeszcze jedno piwo. Uznał, że jeśli pociągnie temat, to może wieczór się nieco przedłuży.

– Mam wrażenie, że na mnie i na Oliwkę po prostu się uwzięła. Oliwia żartuje, że to dlatego, że miała zajęcia jeszcze z moją matką.

– To ile ona ma lat?

– Nie wiem, ale od zawsze wybiera się na emeryturę.

– Pewnie już zapuszcza wąsa na tę okazję – mruknął, dokładając wszelkich starań, by złapać kontakt wzrokowy z przechodzącą obok kelnerką.

– Wiem, co kombinujesz. Nic z tego! – Dziewczyna z mieszaniną satysfakcji i irytacji odstawiła stanowczo naczynie.

– Spokojnie, wieczór jeszcze młody, Maks mi pisał, że wpadnie za chwilę. – Chłopak dopijał drugie piwo.

Grał na zwłokę, ale Zuza chciała już wyjść z knajpy, w której zbierali się głównie studenci i bezrobotni. Bezpośrednia bliskość baru mlecznego napędzała klientelę od wczesnych godzin.

– W takim razie biorę ubera, a ty jak sobie chcesz – burknęła pod nosem, sięgając po komórkę.

– Nie no, nie wygłupiaj się, jeszcze chwilka. – W jego głosie pobrzmiewała nuta, która od jakiegoś czasu była dla Zuzy po prostu irytująca. Coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że chłopak myśli tylko o sobie, a dodatkowo nic nie wie o kobietach.

– Chcesz, to sobie tu siedź, ja nie mam ochoty – warknęła.

Z krzywym uśmiechem wystukała w aplikacji adres. Po chwili zobaczyła listę samochodów do wyboru. Raz jeszcze z ukrycia zerknęła na chłopaka, który bawił się skapującym woskiem ze świeczki.

– Pół godziny cię nie zbawi, wiesz? – westchnął bez zaangażowania.

– Nie chcę być od ciebie zależna – syknęła, zatwierdzając wybór taksówki.

Na ekranie pojawił się komunikat: „Twój kierowca przyjedzie za 9 minut”. Zuza nie zamierzała czekać przy stoliku, więc spakowała telefon do torebki i narzuciła na siebie ramoneskę. Obdarzyła chłopaka pogard­liwym spojrzeniem, wstała, prawie potrącając świeczkę. Przy barze zapłaciła za siebie i nie oglądając się, wyszła na zewnątrz. Dochodziła już dziesiąta i mimo że była to końcówka października, czuć było ziąb.

– Jeszcze jedno piwo – przywołał chłopak kelnerkę.

Gdy po chwili pojawiła się z trunkiem, miał wrażenie, że jej oczy wyrażały dezaprobatę, albo tylko tak mu się wydawało. W momencie, gdy stawiała na stole kufel, niewielkie pomieszczenie rozdarł krzyk jego partnerki, która jak kula ognia wpadła do środka i potrąciła kelnera z tacą. Jej zawartość wylądowała na plecach jakiegoś starszego mężczyzny, który próbując ocenić szkody, gardłowym głosem zadał retoryczne pytanie: „Co jest, kurwa?”.

– Ja pierdolę! – Tylko tyle była w stanie wydusić z siebie dziewczyna.

Jej roztrzęsiony głos i płynące po policzkach łzy wymieszane z tanim tuszem do rzęs kojarzyły się z tandetną charakteryzacją halloweenową przyozdabiającą co drugi lokal, w tym również ten. Zapadła cisza. Nawet stolik w rogu, który chwilę wcześniej wypełniał głośną rozmową cały lokal, umilkł w oczekiwaniu na rozwój wypadków.

– Co się stało? – Tym razem chłopak poderwał się na równe nogi i szybko podbiegł do dziewczyny. Zuza czasem histeryzowała, zwłaszcza gdy goniły ją terminy lub kłóciła się z matką, ale tym razem to musiało być coś poważniejszego.

– Kurwa – wydusiła z siebie. Głos odmówił jej posłuszeństwa, a zbielałe knykcie zaciskały się na pasku od kurtki. Stała nieruchomo, nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Czas się zatrzymał.

– Ktoś ci coś zrobił? – zapytał facet w rogu, na którego plecach wylądowała zawartość tacy. Po jego twarzy było widać, że najchętniej wyładowałby na kimś swoją złość.

– Policja, niech ktoś wezwie policję – wykrztusiła, próbując złapać oddech.

– Jasne, ale co mam im powiedzieć? – Chłopak przyglądał jej się badawczo, próbując ocenić, czy ktoś ją skrzywdził. Minęło może kilka minut, odkąd wyszła z lokalu, ale stan, w którym teraz się znajdowała, wskazywał, że nie chodziło tylko o nieuprzejmego kierowcę ubera.

– Tam przy ścianie po prawej są jacyś ludzie i chyba nie żyją…

Dopiero po tych słowach puściła tama i wnętrze lokalu wypełnił jej płacz. W międzyczasie pojawił się właściciel baru i próbował złowić w locie wolnego kelnera. Namierzył właśnie tego, który przed chwilą stracił zawartość tacy.

– Chodź ze mną, przydasz się na coś. Daga skończy – krzyknął, wlepiając oczy w kobietę przecierającą szklanki za ladą.

– Jasne, szefie – przytaknął, a potem rzucił ścierkę na podłogę.

– Sprawdzimy, co tam się dzieje. Policję zawsze można wezwać, jeśli coś się faktycznie stało – szepnął niezadowolony. Nie był to elegancki lokal, ale ostatnim marzeniem klienteli, która tu ściągała, było odpowiadanie na pytania mundurowych.

Mężczyźni wyszli na zewnątrz. Rozejrzeli się do­okoła, po czym skręcili zgodnie ze wskazówkami Zuzy. Uliczny zgiełk i klaksony w oddali dawały poczucie, że wszystko było tak jak zazwyczaj. Miasto tętniło życiem, więc to, co powiedziała rozhisteryzowana dziewczyna, wydawało się jeszcze mniej prawdopodobne.

– Ona powiedziała „przy ścianie”? – upewnił się właściciel. Miotał pod nosem przekleństwami. Dziś klienci są inni niż jeszcze kilka lat temu. Wystarczy mała rzecz i będą omijali lokal szerokim łukiem. A co dopiero będzie po czymś takim.

– Tak, mówiła coś o ścianie po prawo.

– Tu nic nie ma – wymamrotał szef, zanim jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności.

– Też nic nie widzę – zgodził się ochoczo kelner. Zimny podmuch wiatru skutecznie ostudził jego zapał poszukiwawczy.

– Trucie dupy – żachnął się głośno starszy mężczyzna, po czym zawrócił na pięcie.

– Szefie, tam chyba coś wystaje z wnęki.

– To idź sprawdź – burknął właściciel, po czym odpalił papierosa i zaciągnął się dymem. Pracownik uruchomił latarkę w telefonie i ostrożnie podszedł do podejrzanego przedmiotu.

– To jest czyjaś ręka! – krzyknął.

– Jak to ręka? Jaja sobie robisz?

– Coś wystaje, jakby… – Chłopak zamarł w bezruchu. Na ścianie drgały jedynie cienie kontrastujące z rozproszonym światłem rzucanym przez niewielką latarkę z komórki.

– Mów, o co chodzi. Nie mam cza…

– Kurwa, tu są jacyś ludzie! – krzyknął kelner, odskakując jak oparzony.

Telefon wypadł mu z rąk, rzucił słup światła w górę i jednocześnie zaciemnił przestrzeń przy wnęce w mu­rze. Właściciel pubu uznał, że dalsze pytania nie mają sensu. Wyrzucił papierosa, podszedł i chwycił leżącą na chodniku komórkę. Skierował latarkę na ścianę. Mniej więcej na wysokości kolan jego oczom ukazały się pozostawione na niej równoległe krwawe ślady. Poniżej leżały ciała dwojga ludzi. Były poskręcane w nienaturalnych pozach. Na odsłoniętym brzuchu pierwszej z ofiar widniały głębokie rany, jakby powstałe po ataku dzikiego zwierzęcia. Druga osoba leżała w pozycji embrionalnej. Okolice jej nosa przypominały rozszarpany kawałek mięsa, a jedna z gałek ocznych zwisała luźno.

Właściciel baru się wzdrygnął. Oświetlenie było słabe, ale wystarczające, by rozpoznać, że zmasakrowane zwłoki należą do dwojga nastolatków. Ich usta wykrzywione w grymasie bólu nie pozostawiały złudzeń. Wydarzyło się coś strasznego.

Z witryny naprzeciwko pulsowały czerwone taśmy ledowe, owinięte wokół szyi plastikowego ludzkiego szkieletu. Tuż obok stały wielkie wydrążone dynie z migającym w środku żółtym światłem o ciepłym odcieniu. Iluminacje rzucały poświatę na ścianę, we wnęce której kryły się prawdziwe ciała.

Gdyby to nie były zwłoki ludzkie, miejsce byłoby najlepszą inscenizacją halloweenową w okolicy.

Mężczyzna poczuł, że robi mu się niedobrze. Wciąż trzymając w prawej ręce telefon, pochylił się i oparł wolną dłoń na udzie. Po chwili jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Nie był w stanie utrzymać zawartości żołądka, która głośno rozprysnęła się po chodniku.

– Dzwoń po psy – warknął, wycierając nos i usta w rękaw.

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji