Kryształ - Jakub Łaszkiewicz - ebook

Kryształ ebook

Jakub Łaszkiewicz

0,0

Opis

Realistyczna powieść o młodych dorosłych z Poznania. Anka, Zuzia, Bartek i Adam – czwórka przyjaciół, która wiedzie imprezowe życie w centrum wielkiego miasta. Alkohol, narkotyki, muzyka pozwalają im się wyluzować, dobrze zabawić i stworzyć pozór bycia atrakcyjnym dla otoczenia. Są też sposobem, aby zapomnieć o problemach przywiezionych z rodzinnych domów, nieudanych związkach, porażkach w pracy i na uczelni.

Tytułowy „Kryształ” to popularny dopalacz na bazie metamfetaminy. Daje uczucie błogostanu, przypływ energii, pobudzenie seksualne. Ale równocześnie obciąża serce i uszkadza mózg, prowadząc do psychoz i urojeń.

  • Czy przy stole z białymi kreskami można znaleźć prawdziwych przyjaciół? 
  • Jak zareagują na bycie sugar baby czy seks z nieletnią? 
  • Czy Poznań to miasto doznań, czy zwykłe miasto ćpunów? 
  • Co jest rzeczywistością, a co tylko majakiem na narkotykowym głodzie?

O AUTORZE

Jakub Łaszkiewicz (ur. 2001) – młody pisarz, stand-uper, mieszkaniec Poznania, z pierwszą książką debiutował jako 16-latek. 

 

W “Krysztale” szkicuje świat pokolenia Z, do którego sam należy. Opisuje trudne relacje z rodzicami, dylematy związane ze studiami i pierwszą pracą, budowanie rówieśniczych relacji i pierwsze miłości. Doświadczenie standupera pozwala mu zachować językowy balans i równocześnie nie zbanalizować społecznego problemu, jakim są dopalacze i narkotyki. W czytelny sposób pokazuje mechanizm uzależnienia i jego skutki.

  • Sugerowany wiek 16+
  • Cena detaliczna: 39,90
  • Patronaty medialne: HIRO, ZdajmyToRazem, Kancelaria Stand-Upu, Czytadła i Czekadełka, Radio AFERA

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KRYSZTAŁ

Copyright © by Jakub Łaszkiewicz 2024Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Niebieskie 2024

Redaktor prowadzący – Michał ChudzińskiRedakcja – Julia BasistaKorekta – Przemysław Radzyński, Marta ChelińskaOkładka, projekt typograficzny – Łukasz Pryczkat

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe, a imiona i nazwiska są fikcyjne.

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie lub elektronicznie, ani odczytywana w środkach masowego przekazu bez zgody wydawcy. W przypadku cytowania należy podać źródło pochodzenia oraz obowiązuje zakaz zmiany treści. Dziękujemy za uszanowanie pracy autora i zespołu redakcyjnego.

Wydanie IKraków 2024

ISBN: 978-83-971367-1-7

Wydawnictwo Niebieskie Sp. z [email protected]

Przygotowano na zlecenie Woblink

woblink.com

1.

– Zapytaj tego gościa – mówi Anka, kiwając głową w stronę siedzącego przy barze rudzielca.

Patrzę na niego. Ma jakieś dwadzieścia lat. Jest wychudzony jak typowy ćpun. Sączy drinka. Rozmawia z barmanem. W lokalu jest głośno, więc nachylają się do siebie. Wyglądają jak esesmani knujący, kogo by tu dziś zabić. Brakuje im tylko czarnych płaszczy i skórzanych rękawiczek.

– Dlaczego ja? Niech Bartek spyta! – Staram się przekrzyczeć muzykę. – Ja zagadałem już do tych dwóch typiar w palarni.

– A dlaczego Anka nie może? – wtrąca Bartek.

– Bo mam fobię społeczną i takie sytuacje mnie stresują.

Bartek wybucha śmiechem i kręci głową z niedowierzaniem.

– Co ty byś bez nas zrobiła? – pyta, ale nie oczekuje odpowiedzi, tylko idzie w kierunku rudego.

– Zachowałabym godność – śmieje się Anka. – Kochany Bartek.

– Gdzie jest Zuzia? – pytam, rozglądając się po klubie.

O tej porze nie ma tłumu. Ludzie tańczą, a raczej ruszają się w nieskoordynowany sposób do techno wydobywającego się z głośników – to zasługa znudzonego DJ-a, który wygląda, jakby miał zaraz zacząć ziewać w konsoletę. Pewnie nie doczekał się jeszcze dzisiejszej porcji dragów i dlatego zamula.

Na parkiecie królują dwie młode dziewczyny. Mocne makijaże, krótkie topy, brak staników. Mają po dwa lub trzy kolczyki w nosach, dziesiątki niewielkich tatuaży i wyglądają na porobione. Po chwili przypominam sobie, że to właśnie do nich zagadałem w palarni i stwierdziły, że niczego nie mają. Cóż, pewnie wszystko zjadły. Albo nie chcą się podzielić, co jest całkowicie zrozumiałe, choć dla nas frustrujące.

Jest głośno, zdecydowanie zbyt głośno jak na godzinę dwudziestą pierwszą w środę, przynajmniej jak na mój gust.

Kiedy zaczynałem chodzić po takich klubach, to znaczy wciągałem pierwsze kreski i byłem jeszcze niesamowicie podjarany tą całą wolnością i absolutnym wyzwoleniem od zmartwień życia codziennego, bardzo doceniałem ich klimat. Teraz niemal cierpię. Za dużo bodźców. Gdyby nie to, że wyschły nam źródła i nie mamy czego wsadzić do nosa, nigdy w życiu byśmy tutaj nie przyszli. Jesteśmy raczej kanapowymi konsumentami; cenimy spokój i ciszę.

Ledwo słyszę Ankę, która stoi może pół metra ode mnie.

– Nie mam pojęcia, gdzie ona jest. – Wzrusza ramionami. – Jak ją ostatnio widziałam, to gadała z jakimś typem. Dwie minuty później ją obejmował.

– Rozchwytywana jak zawsze – śmieję się. – Może on będzie miał?

– Myślę, że Zuzia przeszła w tryb podrywniczy i nie myśli o ćpaniu. Ale jak znam życie, to zaraz się jej znudzi i nas znajdzie.

– Ale my chyba zaraz wychodzimy, co nie?

Anka przytakuje i odwraca się w stronę Bartka, który nagle pojawił się obok.

– Rudy ma tylko xanax – melduje.

– Wygląda na takiego – mówię. – Po ile?

– Nie pytałem. Nie chcę umrzeć.

– Nic ci nie będzie – wtrąca Anka. – Zrelaksujesz się trochę. Albo wyśpisz w końcu.

Bartek przewraca oczami.

– Jak chcesz xanax, to idź do niego. Ja nie zamierzam.

– Ja też nie – stwierdzam po chwili wahania. Nie mam zamiaru cierpieć na depresję przez następny tydzień, bo pragnę nadmienić niewtajemniczonym, że tak mniej więcej działa ten lek. No, przynajmniej na mnie. – Szukamy dalej.

– Gdzie jest Zuzia? – pyta Bartek.

– Robi zuziowate rzeczy – mówię.

– Pewnie się znajdziemy później – dodaje Anka. – Możemy już stąd wyjść? Duszno i głośno.

Mijamy kanciapę bramkarza i wychodzimy przed lokal. Otacza nas szereg zrujnowanych kamienic i przepełnionych kontenerów na śmieci. Niby centrum Poznania, a najbliższa okolica wygląda jak te rejony Dębca, w których nie chcesz bywać po zmroku, a i w dzień nie jest to przyjemność.

Dwóch facetów pali szlugi. Natychmiast ich zaczepiam.

– Sorki, panowie. Mielibyście… coś?

Przyciskam palcem wskazującym prawe nozdrze, żeby zrozumieli, co mam na myśli.

Goście wyglądają na szemranych. Jeden z nich ma na sobie pstrokaty dres Adidasa i ogromny kajdan i daję słowo, choć nie chcę żerować na najtańszych stereotypach, że prawie na pewno jeździ stuningowanym bmw i nie używa w nim kierunkowskazów. Drugi zaś nie przejmuje się wieczornym chłodem i dumnie odsłania klatę odzianą wyłącznie w białą żonobijkę.

– A co byście chcieli, dzieciaki? – pyta ten drugi i z zadumą odkrywam, że nie tylko nie posiada odzienia wierzchniego, ale również mniej więcej co drugiego zęba.

– Kryształ – mówię wprost.

Panowie wymieniają spojrzenia i parskają śmiechem.

– Naprawdę chcecie się tym truć?

– To jest nasza sprawa – wtrąca się Bartek. – Ale mamy hajs i chętnie kupimy, jeśli macie towar.

– Ile hajsu? Cztery złote? – rechocze potencjalny posiadacz bmw. – Dajcie spokój. Ile wy macie lat, osiem? I to łącznie? Weźcie się w końcu za używki dla dorosłych.

Denerwuje mnie wyniosły ton obu panów. Dziwię się, że z takim podejściem stoją tuż pod lokalem, w którym ćpa się na przemian kryształ i fetę, opcjonalnie ketaminę, kiedy ktoś akurat pomyli białe proszki.

Macham ręką i mówię Bartkowi i Ance, że idziemy dalej, bo szkoda czasu. Faceci nas jednak zatrzymują.

– Ej, ej, ale serio – mówi ten w żonobijce, po czym ostentacyjnie się rozgląda i zniża głos. – Możemy wam sprzedać dobre koko, dzieciaki.

Prawie parskam śmiechem, bo gość się zachowuje jak bohater sitcomu, który bardzo chciałby być młodzieżowy. Zachowuję jednak powagę.

– A po ile?

– Okazjonalna cena – szczerzy się. – Bardzo dobry deal.

Przewracam oczami.

– To znaczy? – niecierpliwi się Bartek.

– Jak weźmiecie piątkę, to wychodzą trzy stówy za gram. Tak tanio nie znajdziecie.

Patrzymy po sobie i odchodzimy bez słowa. Facet coś tam za nami krzyczy, że możemy zejść do dwustu dziewięćdziesięciu, ale szkoda nam czasu.

– Jebani klasiści – wzdycha Anka.

– Gdzie ty tu widzisz klasizm? – pyta Bartek.

– Czują się lepsi, bo ich stać na lepsze używki. A konkretniej droższe, bo czy lepsze, to kwestia dyskusyjna.

– No wiesz, jednak kokaina a kryształ to są różne światy… – mówię.

– Próbowałeś kiedyś koko?

– Nigdy – przyznaję, choć niechętnie.

– No to cię informuję, że to gówno kosztuje od trzech do pięciu stów, śmierdzi, działa chwilę, a potem masz zjazd.

– Z kryształem też tak jest – marszczę brwi.

– No tak. Ale on tyle nie kosztuje. A ci ludzie kupują sobie kokainę, żeby przylansować się znajomym, że patrzcie, stać mnie, mam koks. I gardzą ludźmi, którzy wolą inne dragi, bo akurat ten jest najdroższy, a więc według nich najlepszy. To nie ma sensu.

Zastanawiam się chwilę nad rozumowaniem Anki, ale nie chce mi się wyciągać sensownych wniosków.

Idziemy więc dalej. Po chwili jesteśmy już w nieco bardziej reprezentacyjnym rejonie centrum – Stary Rynek, później ulica Wrocławska, która o tej porze roku nadal jest zapchana ludźmi chlejącymi przed swoimi ulubionymi lokalami. Młodzież przed Hasztagiem, dziwacy przed Wiśniewskim, wszyscy przed Kultową.

Przepychamy się pomiędzy ludźmi, którzy – chyba z natury – nie potrafią sprawnie chodzić, za to uwielbiają zagradzać drogę tym, którzy chcą sobie po prostu przejść. Przystajemy obok Kupca Poznańskiego i zastanawiamy się, co dalej.

Zapominam o rzekomym klasizmie tamtych dwóch karków, przypominam sobie za to o narastającym głodzie. Zapalam papierosa, żeby ukoić coraz większą frustrację.

– Chujnia – mówię.

– Chujnia – potwierdza Bartek. – Może pójdziemy pod tę nowo otwartą miejscówkę? Widziałem na fanpejdżu Wixapolu. Zaraz sprawdzę… Osiemset metrów stąd, w stronę Królowej Jadwigi.

– Nic innego nam nie zostaje. – Wzruszam ramionami i zaciągam się szlugiem.

Od kilku dobrych godzin staramy się znaleźć kogoś, kto ma chociaż gram kryształu, ale dziś wyjątkowo nam to nie idzie. Byliśmy już w trzech miejscach i zadzwoniliśmy do wszystkich ludzi, którzy mogliby cokolwiek wiedzieć. Wychodzi na to, że w całym Poznaniu jest lipa, akurat teraz, kiedy Merlin wyjechał z miasta.

Bartek prowadzi nas do kolejnego szemranego zaułka. Spacer trwa dobry kwadrans i przebiega we względnej ciszy.

Na miejscu jest znacznie więcej ludzi, a część z nich wygląda na naćpanych. Palą papierosy, śmieją się, rozmawiają. Grupka chłopaków krzyczy coś między sobą po angielsku. Dwie dziewczyny w gotyckich ubraniach siedzą na krawężniku i podają sobie blanta, rozglądając się uważnie za patrolem policji lub, co gorsza, za swoimi rodzicami.

Łapię z jedną z nich kontakt wzrokowy i podchodzę.

– Cześć. Tutaj jest płatny wstęp? – pytam ze swoim uśmiechem numer pięć, przeznaczonym do bycia możliwie jak najbardziej ujmującym.

– Dycha na bramce – mówi jedna.

– A macie może kryształ? – wtrąca się Bartek, który najwyraźniej uznał, że subtelność jest na tym etapie już przereklamowana.

Dziewczyny wybuchają śmiechem.

– Tylko zielone. Ale niedużo.

– Ja bym zajarał – mówi Bartek i patrzy na nas.

– Mają niedużo – ganię go. – Chodźmy do środka. Miłego wieczoru, dziewczyny.

Uśmiechają się na pożegnanie. Są już mocno zjarane.

– Lubię alternatywki – mówi Bartek, zerkając w ich stronę.

– To bardziej gotki – stwierdza Anka.

– A jaka to różnica? – pytam.

– Gotki są chyba mroczniejsze. – Anka wzrusza ramionami.

– Jak niczego nie znajdziemy, to dosiadam się do nich.

– Już cię świerzbi? – śmieję się, bo znam skłonności Bartka do podrywania nieznajomych lasek, szczególnie młodszych od niego.

Choć w lokalach bywamy znacznie rzadziej niż jeszcze jakiś czas temu, to Bartek zwykle wypatruje dziewczyn, które mogłyby być nim potencjalnie zainteresowane. Przypomina to polowanie i to nawet skuteczne, bo Bartek nie należy ani do najbrzydszych, ani najgłupszych chłopaków, jakich znam. Pamiętam, jak zdarzało mu się odłączać od naszej grupy, aby brać do siebie jakąś dziewczynę lub iść do niej; następnego dnia zawsze chętnie opisywał mi w wiadomościach to, co się działo w nocy. Że zaliczył dwie osiemnastki albo że zerżnął jakąś ćpunkę na klatce schodowej. Nie wiem, ile w tych opowieściach było prawdy, bo Bartek uwielbia koloryzować, jest mistrzem świata w dodawaniu pikantnych smaczków do różnych historii. Niemniej jednak po każdej takiej relacji moja samoocena leciała w dół, bo też chciałem być jak Bartek – ale nie jestem ani pewny siebie, ani szczególnie przystojny, ani też nigdy nie przeżywałem nawet połowy takich historii. Zawsze tylko patrzyłem z boku na te wszystkie tańce godowe, podrywy, słodkie uśmiechy i urocze teksty, którymi Bartek chciał przekonać swoje cele, że wcale nie zależy mu wyłącznie na jednym. Zawsze mówił, że jeśli dajesz lasce do zrozumienia, że warto się z tobą wdać w relację na dłużej, to ona chętniej i szybciej pójdzie z tobą do łóżka. Nie wiem, na ile to prawdziwe i na ile moralne – tylko przekazuję to, co gadał. Nie bijcie posłańca.

Płacimy po dyszce i wchodzimy do środka. Widać, że to nowy lokal. Wszystko jest zadbane i urządzone z przesadną starannością. Zupełnie tak, jakby to nie była kolejna imprezownia dla ćpunów, tylko jakaś, nie wiem, sala weselna. Szokuje mnie fakt, że barmani ubrani są w eleganckie koszule i szelki. Obstawiam w myślach, że jeszcze parę tygodni i cały klub zmieni się w melinę – i nie mówię tego z przekąsem ani z powodu wrodzonej złośliwości, bo faktem jest, że najlepiej się imprezuje w melinach. Najlepiej w takich, które służą jako safe space dla mniej lub bardziej zagubionych ćpunów. Takich, w których możesz być sobą, możesz ubrać się tak, jak ci pasuje, możesz poznać świetnych ludzi i wspólnie ponarzekać, że życie jest chujowe. W Poznaniu jest kilka fajnych miejsc tego rodzaju.

Chodzimy po ludziach i pytamy, czy coś wiedzą. Zaproponowano nam dwa rodzaje tabletek, piksy i amfetaminę. Gdyby była z nami Zuzia, to na pewno wzięłaby wszystkiego po trochu, ale my mamy jeszcze resztki godności i szukamy konkretnej substancji – kryształu.

Tutaj też jest głośno. Boli mnie głowa. Wkurza mnie to wszystko, bo miałem na wieczór inne plany niż desperackie przeczesywanie miasta w poszukiwaniu towaru. Chcę już być w mieszkaniu któregoś z nas i ze spokojem wciągnąć krechę, porozmawiać, zapalić kilka szlugów i poczuć się lepiej niż teraz.

Podchodzę do sprawy z rozsądkiem i przyglądam się ludziom, próbując oszacować, kto mógłby mieć trochę kryształu. Bartek jest bardziej bezpośredni: pyta każdego, kto mu się nawinie. Anka zaś siedzi z piwkiem przy barze i daje upust swojej rzekomej fobii społecznej, przeglądając coś w telefonie.

W końcu widzę rękę Bartka, który przywołuje mnie do siebie. Idę do niego, po drodze niemal zabijając się o tańczącą parę.

– Sorki – mówię, ale nie sądzę, by mnie słyszeli.

Podchodzę do Bartka i podejrzanie wyglądającego mężczyzny, z którym rozmawia. Facet znacznie zawyża średnią wieku w tym miejscu. Ma jakieś czterdzieści lat, elegancki kaszkiet i zmarszczki w kącikach oczu. Nie wygląda na ćpuna. Nie pasuje do tego lokalu, jest z zupełnie innej bajki. To mnie trochę niepokoi. Może to policjant? Słyszy się czasami o psach, którzy w cywilu odwiedzają różne lokale. Zwykle nie robią problemów, ale kto wie, jak będzie teraz. Nigdy nie byłem w tym miejscu; może źle się tu patrzy na pytanie o towar?

– No, co jest? – pytam.

– Marcin jestem. – Facet wyciąga rękę w moją stronę.

– Adam. – Potrząsam jego dłonią. – Miło mi.

– Marcin ma namiary – uśmiecha się Bartek.

– Chcecie kryształ, tak? – upewnia się Marcin.

– Dobry kryształ – zaznaczam, zakładając, że gość jednak nie jest policjantem. Raz się żyje, co nie? – Wiem, że jest susza na mieście, ale nie chcemy się zabić. Jeszcze.

– Mogę dać wam namiar.

– Super, a wyjdziemy przed lokal? Tu jest strasznie głośno.

Wychodzimy, zgarniając po drodze Ankę.

– Moja kumpela ma całkiem dobry towar. Dam wam numer, ale piszcie do niej na Telegramie. Możecie powiedzieć, że jesteście od Marcina, będzie wiedziała.

– Ile bierze? – pytam.

– Pięć dych, chyba że więcej, to wiadomo.

Ma oczywiście na myśli to, że jeśli weźmiemy więcej, to być może dilerka obniży nam nieco cenę.

Bartek wyciąga telefon i prosi o podanie numeru. Po chwili mamy już kontakt do niejakiej Marii, która być może uczyni ten wieczór trochę lepszym.

Marcin wraca do środka, a my odbywamy naradę.

– Bardzo podejrzany typ – stwierdzam, oglądając się za siebie, jakby miał zaraz się znikąd pojawić i mnie zamordować. – Ja bym w to nie szedł.

– A masz inny pomysł? Napiszę do niej i zobaczymy.

– Nie poszło za łatwo? Trochę się boję, że to będzie jakiś trefny temat.

Bartek się odrobinę irytuje.

– Dopiero chciałeś przeczesywać cały Poznań, aż nie znajdziemy źródła. A teraz, kiedy mamy kontakt jak na tacy, to masz wątpliwości?

Wzruszam ramionami.

– Ja tylko mówię, że to dziwne.

– Nie jesteśmy debilami. Pojedziemy tam, zorientujemy się co i jak, najwyżej weźmiemy gram na spróbę. Co ty o tym sądzisz, Aniu?

– Dla mnie spoko. – Anka wzrusza ramionami. – Spróbujmy.

***

Maria odpisuje po dłuższej chwili i zaprasza nas do swojego mieszkania. Bierzemy ubera i jedziemy pod wskazany adres. Trochę to trwa, bo Poznań jest wiecznie rozwalony. Jak jeden remont się kończy, to zaczyna się drugi i tak w nieskończoność. Świętego Marcina, a więc jednej z głównych ulic, w pełnej okazałości, tak jak być powinno, nie widziałem chyba nigdy od kiedy tu mieszkam. Barierki, rozkopy, maszyny budowlane, a tempo prac nie należy do najbardziej spektakularnych. Wydaje mi się, że intensywniej pracuję nad projektami na studia, a pragnę nadmienić, że od dłuższego czasu nie zrobiłem absolutnie nic, by zdać.

Wyjeżdżamy ze ścisłego centrum i jedziemy Głogowską na Łazarz. Niektórzy mówią, że to dzielnica patologii – i faktycznie, kiedy akurat zdarza mi się tam zawędrować, to mam wrażenie, że zaraz zza rogu wyjdzie gość i będzie chciał mi sprzedać amfetaminę. Albo kosę, nie wiem, co gorsze. Ale tak naprawdę o każdej dzielnicy można coś takiego powiedzieć – wszędzie znajdą się szemrane zaułki, szemrani ludzie i dziwne akcje.

Dojeżdżamy, dziękujemy kierowcy i wysiadamy.

– Moje wątpliwości mają swoje wątpliwości – mówię, kiedy stoimy przed najbardziej obskurną kamienicą, jaką kiedykolwiek widziałem. – To wygląda jak miejsce, gdzie więzi się ludzi i potem wycina się im organy.

– Nie, to wygląda jak typowa łazarska kamienica. Swoją drogą, ciekawe, ile kosztuje nerka na czarnym rynku – zastanawia się Bartek.

– Jakieś ćwierć miliona dolarów – wtrąca Anka. – Czytałam o tym ostatnio.

Mierzymy ją jednakowo zdziwionymi spojrzeniami.

– No co? – śmieje się. – Trzeba mieć jakiś plan B. Albo C. Jak Fagata.

– Wchodzimy? – pytam, wskazując na obskurne drzwi wejściowe.

Maria poinformowała nas wcześniej, że domofon nie działa i trzeba bardzo mocno szarpnąć drzwi, by wejść. Tak robimy. W środku wcale nie jest ładniej niż na zewnątrz. Odrapane ściany, niewiarygodny smród, w dodatku połowa żarówek nie świeci. W tym półmroku wchodzimy na drugie piętro, szukając numeru siedem.

– Ja pukam, wy mówicie – śmieje się Bartek.

– To nie jest pokój nauczycielski – mówi Anka. Jest spięta. Wyraźnie się stresuje, jak zawsze, kiedy ma poznać kogoś nowego.

W końcu Bartek puka, a po chwili drzwi się otwierają. Patrzy na nas wysoka blondynka. Zadbana, uśmiechnięta, w wyjściowej sukience. Bardzo, ale to bardzo szczupła, powiedziałbym, że na granicy wszelkich norm.

– Wy do mnie? – pyta aksamitnym głosem.

– Maria? – pytam.

– To ja. Wchodźcie. Miło was poznać. Zawsze miło poznać kogoś nowego.

Niepewnie wchodzimy do środka. Maria mieszka w kawalerce, więc niemal od razu jesteśmy w salonie z aneksem kuchennym.

Wszystko tu jest pstrokate. Na ścianach wiszą abstrakcyjne obrazy, drzwi do łazienki są upstrzone kolorowymi plamami, na parapecie stoi szereg mniej lub bardziej zadbanych roślin. Pośrodku pomieszczenia jest duży stolik, a wokół niego kanapa, dwa fotele i dwa krzesła – zupełnie tak, jakby ktoś na tym stoliku miał rozpalić ognisko. Brakuje chyba tylko patyków, na które mogliśmy nabić pianki i kiełbaski.

– Siadajcie – mówi Maria, a my spełniamy to polecenie.

Znam Bartka i Ankę na tyle, żeby stwierdzić, że wszyscy jesteśmy spięci. Po drodze dywagowaliśmy o tym, co zrobić, gdy sprawy wymkną się spod kontroli. Przewidzieliśmy kilka scenariuszy, ale żaden nie zakładał, że Maria będzie zadbaną kobietą z zadbanym mieszkaniem. Nie wygląda na dilerkę. Przechodzi mi przez głowę, że Marcin zrobił nas w konia i dał namiary na wróżkę albo naprawdę ekscentryczną prostytutkę.

Na stoliku dostrzegam jednak niewielką wagę, a obok niej kilka plastikowych torebek ze wspaniałą zawartością. Uspokajam się nieco, choć to nadal trochę abstrakcyjne okoliczności.

Maria pyta o nasze imiona, a my odpowiadamy zgodnie z prawdą, bo nie warto popadać w obłęd. Zresztą i tak pewnie je zaraz zapomni, ćpuni tacy są i dilerzy również. Przez kilka miesięcy niemal dzień w dzień przychodziłem do Merlina, jak jeszcze był w mieście, i mówił do mnie tylko „ziomek” albo „młody”.

– No dobra. To ile chcecie?

Patrzymy na siebie.

– Trójkę? – proponuję.

– Piątkę – mówi Bartek. – Ale czy to, co sprzedajesz, jest w miarę okej?

Maria wybucha najbardziej uroczym śmiechem, jaki słyszałem od bardzo dawna.

– Skarbie, to jest najlepszy temat, jaki znajdziesz w Poznaniu. Ręczę za to głową. Dużo osób do mnie przychodzi i jeszcze nigdy nie miałam reklamacji.

– No wiesz, ustawa o ochronie konsumenta nie działa aż tak szeroko, żeby można było reklamować narkotyki – mówi Bartek, a ja parskam śmiechem.

Anka siedzi skulona w swojej charakterystycznej pozie pod tytułem „boję się nowych ludzi”. Nic nie mówi, nie uśmiecha się, tylko wbija wzrok w ziemię.

Marii chyba również żart przypada do gustu, ale utrzymuje profesjonalny, niemal marketingowy ton.

– Jako że jesteście nowi, to proponuję, że spróbujecie sobie tutaj, przy mnie i zdecydujecie, czy chcecie. Brzmi uczciwie?

Widzę błysk w oku Bartka. Ja też czuję przyjemne ciepło na myśl o tym, że zaraz będę mógł w końcu coś wciągnąć. Nawet niech to będzie najgorszy syf na świecie, po prostu tego potrzebuję. Już nie mam wątpliwości wobec tej podejrzanej kamienicy, tego absurdalnego mieszkania i tej kobiety, którą widzę pierwszy raz w życiu. Chcę krechę.

Zgadzamy się, a Maria sprawnymi ruchami wysypuje towar na lustro, kruszy go kartą lojalnościową jakiejś sieciówki, a następnie układa cztery piękne kreski. Wszystko to zajmuje jej parę sekund.

– Wow, robi wrażenie… – mówi Bartek.

– Co robi wrażenie? – śmieje się Maria.

– Szybko to zrobiłaś.

– Ma się doświadczenie. No, próbujcie.

Obok lustra kładzie metalową słomkę i patrzy na nas z wyczekiwaniem.

– Może ty pierwsza? – sugeruję.

– Jasne – uśmiecha się. – Podoba mi się wasza ostrożność. Nie jesteście w ciemię bici, co?

Maria wciąga krechę, pociąga nosem i wzdycha z błogością. Kładzie słomkę obok lusterka i wskazuje zachęcającym gestem. Nie trzeba nas przekonywać. Wychodzę z założenia, że jeśli ktoś bierze swój towar, to ów towar jest naprawdę godny zaufania.

Tak więc w końcu dostaję to, na co czekałem przez cały dzień. Słomka jest przyjemnie chłodna, a kryształ smakuje… cóż, jak kryształ. Zawsze trochę przedostaje się do gardła i przez dłuższą chwilę jest nieprzyjemnie; tak jest i w tym wypadku, ale nie jest aż taki gorzki, jak się spodziewałem. Powiem więcej: to jeden z najsmaczniejszych – czy raczej najmniej niesmacznych – towarów, jakich ostatnio próbowałem. No, albo po prostu tak sobie wmawiam, bo od paru dni jest susza na mieście i to moja pierwsza krecha w tym tygodniu.

– Chyba spoko… – mówi Bartek z uśmiechem.

– No, ale poczekajcie jeszcze chwilę – przerywa mu Maria. – Zawsze uważałam, że naprawdę wchodzi tak za drugą czy trzecią kreską. Posiedźcie trochę, i tak nie mam planów na dziś. Chcecie coś do picia?

Okazuje się, że Maria ma lodówkę pełną piwa, więc bierzemy po browarku i rozluźniamy się jeszcze bardziej. To brzmi nieco dziwnie, ale czuję się jak w domu. Maria jest gościnna, ciepła i serdeczna i w niczym nie przypomina innych dilerów, których spotkałem na swojej drodze.

Taki Merlin na przykład. Naprawdę zniszczony chłop. Ma trzydzieści parę lat, ale wygląda na grubo ponad pięćdziesiąt. Niesympatyczny i bardzo oschły. Nigdy w trakcie dwuletniej znajomości nie zamieniliśmy z nim tyle słów, co z Marią w trakcie jednego wieczoru. Nie wiemy, dlaczego wyjechał z miasta. Kontakt z nim się urwał już dawno i wiemy o tym tylko z plotek zasłyszanych w którymś klubie. Ponieważ to w zasadzie tylko ploty, nie możemy mieć pewności, czy na przykład nie zgarnęła go policja albo czy się w końcu nie zaćpał na śmierć. Co by się nie działo, odciął nam dostęp do naprawdę dobrego towaru.

Na szczęście mamy Marię. Piękną, elegancką i serdeczną Marię, która stosuje doskonałą formę marketingu, częstując nas pierwszymi dawkami za darmo.

Gadka się klei. Maria dużo opowiada o swoim życiu. Jestem zaskoczony, że tak łatwo otwiera się przed nieznajomymi, ale to całkiem urocze.

– Więc czym w zasadzie się zajmujesz? – pyta Bartek. – W sensie, poza dilowaniem.

– To jest moje główne źródło dochodu i nie ukrywam, że jest na tyle fajne, że mogę żyć na poziomie i się realizować. Jakkolwiek głupio to nie brzmi, jestem artystką, a przynajmniej próbuję nią być.

Anka w końcu podnosi głowę i pyta najbardziej nieśmiałym tonem, jaki można sobie wyobrazić:

– A co tworzysz?

Wymieniamy z Bartkiem porozumiewawcze spojrzenia, bo obaj wiemy, że Anka się zaraz odpali. I nawet się cieszę, bo to nie lada wyzwanie.

– Głównie piszę wiersze, ale też próbuję malować obrazy.

– Te na ścianach są twoje?

– Tak, większość.

– Mogę popatrzeć?

Anka nie czeka jednak na odpowiedź i wstaje z miejsca, by podziwiać sztukę. My z Bartkiem też się rozglądamy, ale nie znamy się na malarstwie. Moje przemyślenia ograniczają się do tego, że te obrazy są bardzo, ale to bardzo kolorowe. Jestem pewien, że Bartek ma podobne zdolności interpretacyjne. No ale Anka studiowała na ASP, więc coś tam wie i się jara. Pyta Marię o technikę, o użyte farby i inne kwestie. Gadają jak stare przyjaciółki.

Maria z imponującą wprawą kruszy następne porcje i układa kolejne kreski. Po pierwszej czułem się nieźle, ale ma rację, że prawdziwa zabawa zaczyna się od drugiej. Czuję przypływ endorfin i rozluźniam się. Pytam Marii, czy tu można palić, a ona wyciąga spod stolika popielniczkę. Palimy papierosy, bo nie ma nic lepszego niż papieros po kresce.

– Myślę, że możemy się zdecydować na tę piątkę – mówię trochę do Bartka, a trochę do Marii.

– Weźmiemy – potwierdza mój kumpel, a na jego twarzy gości rozanielony uśmiech.

Anka kończy już podziwiać obrazy, bo jeszcze bardziej od sztuki docenia zbawienną moc narkotyków. Dobrze widzieć, że nie jest już tak spięta, jak na początku.

– Nie ma sprawy. Ale najpierw możemy dokończyć tego gieta, co zaczęłam. Uznajmy, że to w ramach początku naszej, można powiedzieć, współpracy.

Przystajemy na propozycję, bo jeśli chodzi o wszelkie dostępne na rynku rodzaje narkotyków, to te darmowe są najlepsze.

Gadka klei się coraz bardziej, a czas przelatuje nam gdzieś pomiędzy palcami. Jestem do tego przyzwyczajony. Jak wciąga się kryształ, to traci się poczucie czasu, szczególnie w fajnym towarzystwie. A Maria z pewnością jest świetną towarzyszką. Im dłużej tam siedzimy, tym bardziej ją doceniam. Już nic mnie nie stresuje, zresztą Bartka i Anki chyba też nie. Z nieznajomej kobiety Maria szybko zmieniła się w naszą dobrą koleżankę.

Z minuty na minutę coraz bardziej mi się podoba. Jest wprawdzie chorobliwie szczupła, ale pasuje to do niej. Ma śliczną twarz, która chyba na pewnym etapie zapomniała, co to zmarszczki albo pryszcze. Do tego długie nogi i wytatuowane ręce. No i uśmiech, zabójczy uśmiech, który na pewno uwiódł niejednego faceta.

Jeśli ideały istnieją, to dla mnie w tym momencie jest nim nasza nowa znajoma.

– Mam pytanie – mówię z przepraszającym uśmiechem. – Tylko nie obraź się, proszę.

– Dawaj.

– Ile w zasadzie masz lat? Wybacz bezpośredniość, ale bardzo mnie to ciekawi.

Oczywiście, że mnie to ciekawi. W tym momencie chcę dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Wmawiam sobie, że to nie kryształ tak na mnie działa, tylko czyste zauroczenie – ale gdzieś w głębi duszy znam prawdę. Jak wciągasz tę konkretną substancję, to lubisz ludzi znacznie bardziej, niż na trzeźwo. Zdarzało mi się już zakochiwać w tym stanie, ale jeszcze nigdy nikt nie zrobił na mnie tak doskonałego pierwszego wrażenia, jak teraz Maria.

– A na ile wyglądam? – Uśmiecha się cwaniacko.

Razem z Bartkiem karykaturalnie pochylamy się nad stolikiem i wpatrujemy się w Marię, marszcząc brwi.

– Dwadzieścia osiem – strzela Bartek.

– Dwadzieścia siedem – mówię.

– Dwadzieścia sześć – przebija.

– Dwadzieścia p…

– Dobra, dobra, chłopaki – śmieje się Maria. – Uroczy jesteście. Mam trzydzieści dziewięć lat.

Jestem w szoku. Kątem oka widzę, że Bartkowi i Ance też opadły szczęki. Albo to po prostu szczękościsk po krysztale. Dziwne ruchy żuchwą i szczęką to normalka w tym stanie.

– W życiu bym ci tyle nie dał – mówię.

– Kłamiesz – stwierdza Bartek.

Maria chichocze i kręci głową.

– Ludzie zawsze tak reagują.

– Nieźle się trzymasz – mówi Anka. – Jaki jest sekret?

– Kryształ. – Wzrusza ramionami, a my parskamy śmiechem. – Dużo kryształu. No i geny.

Maria kruszy kolejną porcję, a my jesteśmy już zdrowo porobieni. Ona też. Mówimy coraz szybciej i śmiejemy się ze swoich wyrazów twarzy. Bartek jak zwykle w tym stanie wygląda niepokojąco. Ma czerwoną mordę i uśmiech psychopaty. Zawsze się z tego nabijam, ale z tego, co wiem, sam nie jestem ładniejszy. Tylko Anka zachowuje godność i wprawdzie mówi więcej niż na trzeźwo, ale nadal jest śliczną filigranową laleczką.

Kończymy pierwszy gram i Maria proponuje rozpocząć drugi. Wtedy, chyba w przypływie sympatii, Bartek mówi, że kupimy od razu szóstkę, a sztuką się podzielimy. Maria przystaje na ten pomysł, a rachunki są wyrównane. Pieniądze przechodzą do jej rąk, a ona wylicza sześć torebek z kryształem. Pięć daje nam, a zawartością szóstej zajmuje się z czystym profesjonalizmem. Po chwili na lustrze znów goszczą nienaganne kreski.

Nie wiem, która to już krecha tego wieczoru, ale nie spieszy nam się, żeby wychodzić. Jest świetnie, a Maria nas nie wygania. Wszyscy czujemy się dobrze, a przynajmniej nikt nie zgłasza skarg.

Dowiadujemy się coraz więcej o Marii, bo zaczyna opowiadać nam o swoich poprzednich związkach. Wszystkie kończyły się istną klapą; trafiała na toksycznych typów, którzy stosowali wobec niej przemoc. Te opowieści oczywiście wzbudzają we mnie ogromne współczucie, ale gdzieś z tyłu głowy tli mi się przeświadczenie, że jestem lepszy od wszystkich tych facetów, o których nam opowiada. Zastanawiam się, jak dać jej to do zrozumienia, ale nie wpadam na żaden sensowny pomysł. Tymczasem ona ciągnie historię swojego życia.

– Potem był w sumie mój najdłuższy związek. Gość był znanym fotografem, fotografikiem, malarzem… no, ogólnie miał talent. Tylko miał taki problem, że za dużo jarał, a kiedy akurat nie jarał, to był najgorszym człowiekiem na świecie. Często stałam przed wyborem: załatwić mu gieta czy znosić jego humorki. No i ulegałam i biegałam po mieście, żeby kupić zielsko, a on z czasem stawał się chujem też w stanie spożycia. Cały czas był chujem.

Patrzymy na nią z troską, a ona kontynuuje opowieść.

– No i nieustannie się na mnie wyżywał. Jak przysłowiowa zupa była zbyt słona, to potrafił się obrazić na śmierć. Jak coś nie było posprzątane, to mówił mi, że jestem chujową dziewczyną i nie zasługuję na niego. I takie tam…

Nastaje cisza, a ja nie wiem, co powiedzieć. Bartek i Anka chyba też nie.

– I po jakim czasie z nim zerwałaś? – pytam w końcu.

– To trwało trzy lata, no, może trzy i pół roku. Coś takiego. W końcu zebrałam się w sobie i mu wygarnęłam. Ale powodem zerwania było co innego. Bo ja w pewnym momencie zaczęłam wylewać swoje żale na sztukę. Pisałam wiersze, malowałam obrazy, a on dostrzegł, że po prostu jestem lepsza od niego. Więc darł te kartki, niszczył te płótna i mówił, że jestem beznadziejna. Wtedy ktoś mnie przekonał, że to nie ma sensu. Gość jest po prostu zazdrosny i boi się, że to nie on będzie tą bardziej zdolną połówką.

Milczymy, zachodząc w głowę, kiedy atmosfera w tej kawalerce stała się taka nieprzyjemna. Najwyraźniej jednak Maria po prostu poczuła się przy nas komfortowo i musi się wygadać.

– No, ale nieważne.

– Przykro mi… nam – mówi Bartek. – My się będziemy zaraz zbierać, co wy na to? I tak już siedzimy tu od… O Boże, już druga.

– Zostańcie jeszcze – prosi Maria. – Jesteście super. Fajnie, że w końcu przyszedł ktoś nowy. Trochę mam już dosyć tych samych twarzy, które się tu przewijają. Dzisiaj akurat taki dzień, że nikogo nie ma, ale zwykle co chwilę mam wizyty.

– No dobra – mówię, choć bez porozumienia z Bartkiem i Anką. – Jeszcze zostaniemy. Przykro mi, że takie rzeczy cię spotkały. Ja nie wyobrażam sobie stosować przemocy, jak ktoś jest dla mnie najważniejszy. Po prostu tak się nie robi.

Szyję dalej z nadzieją, że Maria dostrzeże, że nie jestem jak ci wszyscy faceci, przez których doświadczyła tylu upokorzeń.

– …dla mnie podstawą związku jest zaufanie i troska o drugiego człowieka – mówię i widzę, że Bartek patrzy na mnie z politowaniem. – No bo na tym chyba polega miłość, co nie? Na tym, że się przytulacie, troszczycie się o siebie, mówicie sobie miłe słowa, a wszelkie problemy rozwiązuje się komunikacją.

Maria uśmiecha się serdecznie, ale nie wiem, czy docenia moją nieskładną, przećpaną wypowiedź. Nie przejmuję się tym i chcę kontynuować tę dziwaczną formę autoreklamy, ale w tym momencie Anka zrywa się z fotela i odbiera telefon, ratując resztki mojej godności.

– Halo? Zuzia?

– O, zapomnieliśmy o niej – śmieje się Bartek, ale po chwili nie jest mu do śmiechu.

– Gdzie jesteś? – Anka niemal krzyczy, a to się prawie nie zdarza. – Gdzie… Zuzia, uspokój się. Nie rozumiem, co mówisz. Powoli. Zuzia, proszę cię.

W tym momencie moja bardzo przyjemna kryształowa bomba zmienia się w ogromny niepokój. Patrzę ze strachem na Bartka. Maria milczy i z uwagą czeka na rozwój sytuacji.

– Jaki facet? – Głos Anki drży. – Zuzia, jaki facet? Gdzie jesteś? Gdzie ty, kurwa, jesteś?

– To miał być miły wieczór – mówi Bartek, trochę na śmieszno, a trochę z przerażeniem.

– Kim jest Zuzia? – pyta Maria, kiedy Anka stara się dowiedzieć, o co dokładnie chodzi.

– To nasza koleżanka – wzdycham. – Nieustannie ładuje się w jakieś kłopoty.

Sytuacja robi się bardzo napięta, a ja mimowolnie zapalam papierosa, starając się uspokoić. Kryształ nie jest dobrym towarzyszem w trakcie takich scen. Euforia nieco schodzi, a mój nos daje znać, że jest zatkany na amen. Chcę natychmiast wciągnąć kolejną kreskę, żeby się uspokoić, ale coś z tyłu głowy tłumaczy mi, że powinienem jeszcze chwilę poczekać. To nie jest dobry moment. Jeśli teraz to zrobię, zapewne poczuję się gorzej.

Anka w końcu dochodzi do porozumienia z Zuzią i chowa telefon do kieszeni.

– Zbieramy się – mówi twardo i stanowczo, zupełnie jak nie ona. – Gaś tego peta. Jedziemy do Zuzi.

Razem z Bartkiem wstajemy jak na rozkaz.

– Miło było cię poznać – mówię do Marii. – Naprawdę, to była przyjemność. Będziemy cię odwiedzać.

– Kurwa, Adam, to nie czas na czułostki. Potem wyliżesz jej dupę – beszta mnie, ale po chwili się reflektuje, patrząc na Marię. – Za przeproszeniem, oczywiście.

Dalsza część w wersji pełnej