Kronika Strasznego Dworku - Adriana Johnson - ebook + książka

Kronika Strasznego Dworku ebook

Adriana Johnson

4,0

Opis

Mówią, że od przybytku głowa nie boli. Kiedy jednak Ada nieoczekiwanie staje się właścicielką starego szkockiego dworu, jej świat wywraca się do góry nogami. Już sam pomysł przekazania rodowej posiadłości w ręce domniemanej krewniaczki wydaje jej się niedorzeczny. To nie podupadający dom, tylko przepięknie usytuowany dwór w doskonałym stanie, którego jednak z jakichś powodów nikt z klanu nie chce. Ada podejrzewa, że Leśna Sadyba, spontanicznie przemianowana przez rodzinę na Straszny Dworek, skrywa jakąś mroczną tajemnicę. Tylko czy jest sposób, aby w krótkim czasie poznać wszystkie sekrety starego domostwa? Jest. Należy zaprosić tam na wakacje wszystkie przyjaciółki!

Po szeregu dziwnych i niepokojących zdarzeń, które przytrafiają się rezydentom od pierwszych dni pobytu w Dworku, dla wszystkich staje się jasne, że komuś bardzo zależy na tym, aby pozbyć się nowej dziedziczki...

Kronika Strasznego Dworku to zwariowana komedia kryminalna, w której udział biorą bohaterowie znani z powieści Kalendarz z Dziewuchami. Zgromadzone pod jednym dachem Dziewuchy zgłębiają tajemnice dworu, serwując czytelnikowi dużo śmiechu i dobrej zabawy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 595

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (55 ocen)
22
18
9
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział pierwszy Scheda

Rozdział pierwszy

Scheda

Są tacy ludzie, których w życiu prześladuje wieczny pech. Cokolwiek by robili, aby oszukać wredny los, i tak zawsze wpadną z deszczu pod rynnę, wstaną z łóżka lewą nogą i to do nich właśnie nieszczęścia przychodzą parami, a nawet trójkami, jeśli wierzyć Anglosasom.

Są też tacy, którym szczęście dopisuje zuchwale i wbrew wszystkiemu, nawet wtedy, gdy zgodnie z wszystkimi prawami rządzącymi wszechświatem dopisywać nie powinno. Słońce zaświeci im nawet zza najcięższej chmury, zawsze spadną na cztery łapy, a wyjątkowo pomyślne okoliczności znajdą do nich drogę, choćby musiały wcześniej chodzić bardzo pokrętnymi ścieżkami.

Wygląda na to, że obecnie zaliczam się właśnie do tej grupy szczęśliwców.

Nie było tak zawsze. Wcześniej wiodłam żywot całkiem zwyczajnej kobiety, której los zamiast pomyślnych okoliczności podrzucał raczej pod nogi kłody. Kiedy jakoś udawało mi się owe kłody przeskoczyć, dostawałam w nagrodę drobny podaruneczek, który w masie szarego życia był osamotniony niczym rodzynek w oszczędnościowej babce wielkanocnej. A potem nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji.

W owym czasie dowcipny Amorek szalał po całym kontynencie europejskim i jak już ustrzelił mnie znienacka nad urzędniczym biurkiem w północnej Polsce, wycelował swój łuk w stronę Wysp Brytyjskich i trafił tam — prosto w serce! — zatwardziałego angielskiego kawalera — Rossa Hudsona. Rosiek, bo tak go wkrótce zaczęłam nazywać, wyglądał niczym udomowiony wiking: duży, łysy i brodaty, który tylko czeka na to, aby podbić i zniewolić słowiańską dziewoję. Dałam mu się zniewolić dość ochoczo, aczkolwiek jeśli chodzi o podbijanie, to już nie mamy pewności, kto kogo. Mam wrażenie, że jednak dokonałam tego ja, a stało się to w dniu, gdy mój wiking padł na kolana i oznajmił, że beze mnie nie ma dla niego życia, a następnie oświadczył się po polsku również mojemu tacie, bo ktoś życzliwy powiedział mu, że taki u nas zwyczaj.

Wkrótce zamieszkaliśmy w Anglii i żyło nam się nader przyjemnie z naszymi już odchowanymi miło dziećmi i kilkoma czworonogami. Mieliśmy świadomość, że złapaliśmy Pana Boga za nogi i najprawdopodobniej wyczerpaliśmy życiowy limit cudownych zrządzeń losu. Tymczasem życie szykowało już kolejną niespodziankę i niebawem na mojej drodze stanął leciwy Szkot, niegdyś dzielny pilot, Adair MacKey, który stwierdził, że wyglądam całkiem jak jego zaginiona przed laty ukochana — Eve Adrienne. Kropka w kropkę. Przedstawił mnie zatem swojej starej przyjaciółce — Deidre MacLeod, seniorce szkockiego klanu, a ta, opierając się jedynie na moim nieprawdopodobnym podobieństwie do swej ukochanej kuzynki, postanowiła natychmiast wcielić mnie do rodziny, a nawet uposażyć! Oczywiście nie traktowałam tych zapowiedzi poważnie. Byłam przekonana, że największym kapitałem, który zbiłam na tej historii, było zaprzyjaźnienie się z parą dziarskich staruszków, których szczerze pokochała również cała moja rodzina.

Na początku stycznia zadzwoniła do mnie Deidre, i nie było w tym nic dziwnego, bo starałyśmy się rozmawiać przynajmniej raz w tygodniu. Spodziewałam się zabawnych historyjek na temat wnuków i prawnuków starszej pani, którzy spędzili u niej połowę grudnia. Akurat usiedliśmy do obiadu i ledwie zdążyłam przełknąć kęs zapiekanki pasterskiej, kiedy starsza pani wypowiedziała zdanie, które sprawiło, że kawałek marchewki utknął mi w przełyku.

— Moja droga Adrienne, telefonuję, aby cię poinformować, że decyzją całej rodziny zostanie ci przekazana stara posiadłość MacLeodów w Dunvegan, położona po sąsiedzku z moim domem. Ze względu na mój zaawansowany wiek sugerowałabym, abyście tu przyjechali jak najspieszniej. Chciałabym niezwłocznie uczynić cię formalnie właścicielką dworu. Nie ma czasu do stracenia!

Kiedy już przestałam się krztusić, pochwaliłam, że to naprawdę dobry żart i cieszę się, że w nowym roku dobry humor im dopisuje. Wtedy Deidre strasznie się na mnie zdenerwowała i nawet odłożyła słuchawkę bez uprzedzenia. Musiałam po chwili oddzwonić i wylewnie przeprosić, bo ponoć przeze mnie zaczęło boleć ją serce, a w tak kruchym, jak powiedziała, stanie podobne przypadki często kończą się śmiertelnie.

Zaszantażowani ryzykiem nagłego zgonu starszej pani postanowiliśmy spełnić jej fanaberię i pojechać na wyspę Skye w przerwie wielkanocnej. Po drodze zgarnęliśmy Adaira z jego domu pod Edynburgiem.

— Adairze, czy ty widziałeś ten dwór? — maglowałam staruszka w samochodzie, bo chciałam się jakoś psychicznie na ten obraz nastawić.

W wyniku niezwykłej łaskawości genów stary MacKey zachował prostą sylwetkę, szatański uśmiech, mocny głos, a smoliste oczy wciąż patrzyły bystro i wnikliwie.

— Owszem — odparł krótko, po czym z pobłażliwym uśmiechem pokręcił leciutko gładko ogoloną głową, jakby chciał mi powiedzieć, że i tak nic z niego nie wyduszę.

— Mama twierdzi, że to zapewne jakaś podupadła ruina, której i tak nikt nie chce — poinformował Adaś, podnosząc na chwilę głowę znad tabletu.

Teraz ja pokręciłam głową z pobłażliwą miną. Mój syn miał w zwyczaju wtrącać się w konwersację w najmniej odpowiednim momencie. Nie wiem, jak to robił, że słyszał wszystko, nawet ze słuchawkami na uszach. Rosiek twierdził, że Adaś ma słuch jak nietoperz.

Jeśli zaś chodzi o moje wyobrażenia o tajemniczym dworku, który Deidre nazywała szumnie Leśną Sadybą, to rzeczywiście nie miałam zbyt wielkich oczekiwań. Mówiąc szczerze, w ogóle nie miałam żadnych oczekiwań co do majątku MacLeodów. Nieduży domek z przepięknym ogrodem, w którym mieszkaliśmy w Anglii, zaspokajał w zupełności wszystkie moje pragnienia. Wspólnie z Rośkiem uznaliśmy, że Deidre zdecydowała się przekazać nam jakiś zrujnowany dworek na wszelki wypadek, gdyby mi się jednak kiedyś zachciało dochodzić swych praw do majątku, a tym sposobem dziedzictwo reszty krewniaków, tych bardziej uprzywilejowanych, nie uległoby znacznemu uszczerbkowi.

Kiedy więc po przyjeździe do Dunvegan Peter, osobisty kierowca Deidre, zaparkował na podjeździe wspaniałej posiadłości, zgodnie opadły nam szczęki. To już nawet nie chodziło o tę imponującą budowlę z szarego kamienia, ale o całe otoczenie! Genialny architekt zdołał wcisnąć dom pomiędzy las, urwisty brzeg zatoki i rozległe pastwiska, a dla zwiększenia stopnia malowniczości dorzucił jeszcze duży ogród.

Popatrzyliśmy na siebie w milczeniu. Joanna, nasza córka, miała wciąż otwarte ze zdumienia usta. Bez wcześniejszego porozumienia klapnęliśmy we czwórkę na ogrodową ławkę, aby z tej pozycji lepiej przypatrzyć się budynkowi przed nami, który mógłby z powodzeniem uchodzić za miniaturę średniowiecznego zamku. W duchu musiałam przyznać, że uchodziłby pewnie tym bardziej, gdyby miał basztę, fosę, zwodzony most czy chociażby krużganek. Nasz dwór wprawdzie takimi detalami architektonicznymi nie mógł się pochwalić, ale nadal wyglądał bardzo dostojnie. Trochę jak zamek Draculi z adaptacji filmowej powieści grozy Brama Stokera: z wieloma łukowatymi wnękami okiennymi, z których wprawdzie tylko niektóre pyszniły się witrażowym szkłem, za to wszystkie co do jednej zwieńczone były liściastymi ornamentami. Wyglądało to bardzo elegancko i średniowiecznie w stylu. Najbardziej imponująco prezentowało się jednak sześć wieżyczek! Dwie większe umieszczone były na obu końcach budynku, tak jakby miały zapewnić jak najlepszy widok na całą okolicę. Mniejsze okalały z czterech stron wybrzuszoną, trochę cofniętą w stronę ogrodu, środkową część dworu. Był też taras otoczony kamienną ażurową balustradą i rozszerzające się ku dołowi schody, prowadzące do ogrodu.

Peter czekał cierpliwie, aż się ogarniemy, po czym oprowadził nas po wnętrzu okazałego domostwa. Miałam wrażenie, że zwiedzam plan filmowy, kunsztownie odzwierciedlający dawne czasy. Meble, portrety, lustra, dywany, żyrandole… Wszystko to nie pozwalało domknąć się naszym biednym szczękom. Szalę przepełniła bajecznie urządzona łazienka na piętrze, w której każda kobieta czułaby się jak królewna lub przynajmniej gwiazda Hollywoodu.

Niedowierzanie wzrastało we mnie do nieakceptowalnych rozmiarów. Obawiałam się, że za chwilę mózg odmówi mi współpracy, a ja zacznę się przechadzać po tych przepięknych pomieszczeniach, mamrocząc coś w stylu: „kuku! kuku!”. Nie pozostało mi więc nic innego jak przeprosić grzecznie Petera, który uprzejmie pozostał na korytarzu, i naradzić się z rodziną w łazience.

— To jest niemożliwe — powiedziała Joanna, z grubsza podsumowując przemyślenia całej naszej czwórki. Jej mocno podkreślone brwi znalazły się wręcz w połowie czoła. — Takie rzeczy nie przydarzają się normalnym ludziom.

— Kto ci powiedział, że jesteśmy normalni? — spytał Adaś, szturchając siostrę zawadiacko.

— A ja myślę, że nikt o zdrowych zmysłach nie oddawałby rodowej posiadłości w tak oszałamiająco dobrym stanie w obce ręce — powiedziałam, opierając się o umywalkę. — W tym musi być jakiś haczyk.

— No wiesz? Jakie obce ręce?! — oburzył się Rosio, przerywając na moment uważne studiowanie ram okiennych, co stanowiło jego zboczenie zawodowe. — Zgodnie z opinią Deidre jesteś spokrewniona z Eve Adrienne, a zatem z resztą MacLeodów też.

— Zapomniałeś dodać, że Deidre wywodzi to wyłącznie z mojego fizycznego podobieństwa do ukochanej kuzynki, której postać jest dla wszystkich wysoce tajemnicza, ponieważ zaginęła bez śladu wiele lat temu! — Kącikiem ust dmuchnęłam w czoło, by odgarnąć z oka niesforny kosmyk włosów. — A co, jeśli to zwykły przypadek? To podobieństwo? Takie rzeczy się przecież zdarzają.

— Mamo, nie dramatyzuj! — upomniał mnie syn. — Test etniczny DNA wykazał przecież niezbicie, że część twoich… to znaczy naszych przodków wywodzi się ze Szkocji.

— Ale nie wiadomo, czy akurat od MacLeodów! — upierałam się dalej. — Czasem czuję się jak uzurpator, chociaż Bóg mi świadkiem, że naprawdę po nic nie wyciągam ręki!

— Może i nie wyciągasz — zgodził się mój małżonek — ale Deidre chce ci w tę rękę coś koniecznie wcisnąć. Na przykład akt własności Leśnej Sadyby. Kiedy masz spotkanie z notariuszem?

— Jutro.

— W takim razie najbliższą noc spędzimy tutaj — postanowił Rosiek. — Jestem pewien, że Deidre nie będzie miała nic przeciwko temu. Przyjrzymy się wszystkiemu dokładnie, a potem dokonamy świadomej decyzji. Dobry pomysł?

— Bardzo dobry! — ucieszyłam się, klaskając dłońmi. — Zostaniemy tu we czwórkę i potem wspólnie postanowimy, co robić dalej.

— Nie wiem… — wyraziła wątpliwość Joanna, zagryzając wargę.

— Czego nie wiesz? — zainteresował się jej ojciec.

— Nie wiem, czy mam ochotę tu spędzić dzisiejszą noc — wyjaśniła. — Przecież umówiliśmy się już z Adairem na wieczorne przeglądanie starych albumów.

— To obejrzymy je sobie następnego wieczoru, wielkie rzeczy! — uspokoiłam ją. — Przecież od razu nie wyjeżdżamy. Zostaniemy w Dunvegan kilka dni.

— Ale… — nie poddawała się nasza osiemnastoletnia córka, patrząc na nas z pewnym zażenowaniem. — Przecież w takim starym dworze musi straszyć…

— Jak amen w pacierzu! — poparł ją Adam. — Jeśli chcecie usłyszeć moje zdanie, to tutaj właśnie jest ten haczyk. Ten dwór jest z pewnością nawiedzony. Dlatego nikt go nie chce.

— Co? — Wzdrygnęłam się na samą myśl.

Podobnie uczyniła Joanna.

— Naoglądaliście się za dużo horrorów — orzekł Rosiek. — Ja takich rzeczy nie robię, bo potem o zmierzchu boję się własnego cienia.

— Może i tak — odparła na to wojowniczo jego córka — ale jeśli tu faktycznie straszy, to sobie to sprawdzajcie bez mojego udziału. Ja śpię dziś u Deidre.

— Ja też! — zdecydował jej brat. — Zresztą rodzice muszą chronić swoje bezbronne dzieci przed różnymi zagrożeniami, to leży w zakresie ich obowiązków. Zanim każecie nam tu spać, musicie najpierw sprawdzić, czy to jest bezpieczne.

Spojrzałam krytycznie na oboje naszych „bezbronnych dzieci”, z których jedno było już prawie pełnoletnie, a drugie tego lata przerosło matkę i miało zielony pas w karate. Zacmokałam w wyrazie dezaprobaty.

Ostatecznie stanęło jednak na tym, że zostaniemy na noc we dworze tylko we dwoje z Rośkiem. Wieczór rozpoczęliśmy od otwarcia butelki wina, która czekała na nas wraz z trzema koleżankami na drewnianym stojaku w kuchni. Następnie metodycznie posprawdzaliśmy wszystkie pomieszczenia pod kątem ewentualnych uszkodzeń muru, grzyba na ścianach, pomieszczeń bez klamek i tym podobnych przypadków. Szukaliśmy usterek bardzo wnikliwie, a zabawa była wprost proporcjonalna do ilości wypitego wina. Poza szwankującą hydrauliką nie znaleźliśmy jednak nic, do czego by się można przyczepić. Dwór był cichy, zadbany i tylko trochę straszny. Straszny nie w tym sensie, że natknęliśmy się na zjawę lub usłyszeliśmy w nocy potępioną duszę, pobrzękującą łańcuchami, ale dlatego, że nieswojo czuliśmy się nocą w obcym domu. Nieznane sprzęty stojące w miejscach, do których nie przywykliśmy, wnęki w ścianach, których nie zauważyliśmy za dnia, skrzypiące drzwi, cienie za oknami… Wszystko to w sposób naturalny wprawia człowieka w lekki niepokój. Tak jest zawsze, dopóki do czegoś nie przywykniemy, nie nauczymy się kształtów nowego otoczenia i nie poznamy dźwięków, które wydaje dom.

Skłamałabym, twierdząc, że nie miałam lekkiego stracha, przemykając w nocy przez korytarz obwieszony starymi portretami rodzinnymi do jedynej sprawnej toalety na piętrze. Rosiek musiał czekać na mnie za drzwiami, pomimo że cierpiałam na przypadłość pod tytułem nieśmiały pęcherz. Poza tym spaliśmy dobrze, głęboko, a po przebudzeniu miło było się przeciągnąć w wygodnym łóżku przy akompaniamencie śpiewów morskiego ptactwa wyraźnie słyszanego zza okien.

— Kochane dzieci, wygląda na to, że najbliższe letnie wakacje spędzimy w Strasznym Dworku! — zakomunikowałam entuzjastycznie latoroślom, gdy około dziesiątej rano pojawiliśmy się wraz z Rośkiem w domu Deidre.

Chętnie przyłączyliśmy się do trwającego w najlepsze śniadania. Victoria — gosposia Deidre, a prywatnie żona Petera — co rusz przynosiła na stół nowe przysmaki. Pożerałam wszystko oczami, zanim jeszcze zdołałam coś wrzucić na talerz. Czerwone wino, oprócz lekkiego kaca, zawsze wywoływało we mnie wilczy apetyt.

— Straszny Dworek? — Deidre MacLeod skrzywiła się na moje słowa, całą sobą okazując dezaprobatę dla tego miana. Pomimo wczesnej pory jej fryzura à la królowa angielska wyglądała nienagannie, a strój również nie ustępował w niczym kreacjom Elżbiety II. — Kto to wymyślił?!

— Straszny Dworek?! — powtórzyła pytanie wciąż nieco zaspana Joanna z bardzo podejrzliwą miną. — Bo co? Bo tam jednak straszy???

— Ależ tam… straszy! — Zaśmiałam się niefrasobliwie, jakby mnie ta sugestia okropnie ubawiła, po czym wepchnęłam do ust widelec pełen jajecznicy.

— Musicie nam wybaczyć. Nazwę wymyśliliśmy, kończąc drugą butelkę wina… — wtrącił usprawiedliwiająco mój małżonek, usiłując udobruchać Deidre. — Rzeczywiście, Leśny Dworek brzmi dużo lepiej!

— Leśna Sadyba — sprostowała starsza pani z namaszczeniem, unosząc cienką kreskę brwi, a Adair parsknął ubawiony, wprawiając w ruch wirowy płatki kukurydziane, które właśnie zamierzał zalać jogurtem jagodowym.

— Ja tylko was od razu uprzedzam, że musicie mi dać pokój od strony ogrodu. Jeśli będę miał okna z widokiem na zatokę, to od razu dostanę choroby morskiej! — zastrzegł mój syn, dyskretnie dokarmiając naszego psa Spajka pod stołem.

— Chciałabym pokój z widokiem na zatokę… Ale w żadnym wypadku nie chcę być w nocy sama! — Joanna zadrżała popisowo niczym liść na wietrze. — To już chyba wolę dzielić pokój od ogrodu z Adamsem.

— W tym przypadku łatwo o kompromis — uspokoiła Deidre z chytrym uśmieszkiem, krojąc plasterek ananasa na drobne cząstki, a następnie nadziewając je na maleńki widelczyk i wprowadzając z gracją do uszminkowanych na wiśniowo ust. — W prawym skrzydle Leśnej Sadyby, tym od strony lasu, są przecież dwa pokoje dokładnie naprzeciwko siebie, połączone wspólną łazienką. Jedno więc będzie miało pokój z oknem na zatokę, a drugie na ogród. Będziecie blisko, a jednak z zachowaniem prywatności, która przecież jest tak potrzebna młodej damie.

— Tak, tak, widzieliśmy — potwierdził Rosiek, kolejny raz dokładając sobie jajecznicy z boczkiem i całkowicie ignorując moje przestrogi na temat cholesterolu. — Będzie trzeba zadbać o hydraulikę. Zauważyliśmy wczoraj, że tylko jedna toaleta na górze działa bez zarzutu.

— Och, o to nie musicie się martwić, kochani. — Starsza pani machnęła ręką. — Obiecuję wam, że wszystko będzie zapięte na ostatni guzik przed wakacjami. Przecież nie zostawię was z tym bałaganem… Jak by to o mnie świadczyło!

— Deidre, nie przesadzaj! Z tego co się zorientowaliśmy, tylko ta hydraulika nawaliła. Poza tym dom wydaje się w doskonałym stanie. — Pokiwałam głową z uznaniem. — Że już nie wspomnę o ogrodzie!

— To prawda — przyznała Deidre. — Dom przeszedł gruntowny remont dwa lata temu, przed ślubem Minny. To właśnie tam odbyła się uroczystość. Część gości miała nawet we dworze swoje kwatery.

— Minna…? — Zawiesiłam głos pytająco, bo jeszcze nigdy w naszych rozmowach nie przewinął się nikt taki.

— Och! — Starsza pani pstryknęła palcami, jakby tym gestem chciała przywołać natychmiast wszelkie wymagane informacje. — Minna to moja najmłodsza bratanica. Aczkolwiek słowo „najmłodsza” da wam złudne wyobrażenie, hi, hi. Już ma zdrowo po pięćdziesiątce. Mieszka na stałe w Londynie… — Deidre powiedziała to tonem, jakim ujawnia się wstydliwą przypadłość. — Dom został odświeżony od piwnic aż po dach, bo przecież moja bratanica chciała się pochwalić rodową posiadłością swoim snobistycznym przyjaciołom z City.

Ton i mina seniorki klanu MacLeod wyraźnie zdradzały brak szczególnej sympatii wobec krewniaczki.

— A kto dba o ogród i ten cudowny trawnik? Czy ktoś na stałe mieszka w tym małym domku na tyłach ogrodu? — dopytywałam z zainteresowaniem, bo poprzedniego wieczoru na nikogo takiego się nie natknęliśmy. Podczas spaceru po okolicy mieliśmy tylko okazję powitać sąsiadów po lewej stronie, których konie pasły się na rozległych pastwiskach wzdłuż obu stron drogi dojazdowej do dworku.

— Owszem — przytaknęła Deidre, delikatnym gestem przykładając do kącików ust lnianą serwetkę. — Małżeństwo naszych ogrodników: Lorna i Hamish. Poznacie ich następnym razem, bo w zeszłym tygodniu wyjechali na urlop do córki, do Toskanii. Ich siostrzeniec dogląda wszystkiego z doskoku.

Ładne mi z doskoku, zaśmiałam się w duchu. Jak tylko zobaczyłam elegancki trawnik okalający ogród i dom, od razu pomyślałam o swojej przyjaciółce Angie, którą nieustająco zachwycały przystrzyżone w pasy trawniki przy uniwersytetach w Cambridge i Oksfordzie.

— Nasi sąsiedzi… — wtrącił Rosiek, patrząc na mnie pytająco — Jak się nazywali…?

— Aila i Michael MacBainowie — podpowiedziałam, bardzo z siebie dumna, że zapamiętałam. Całkiem niedawno odkryłam u siebie niepokojącą cechę, że w momencie, gdy ktoś mi się przedstawiał, kompletnie się wyłączałam. Obecnie bardzo nad sobą pracowałam.

— O właśnie! — podjął mój mąż, który z kolei był niebywale roztargniony i nawet jeśli usłyszał imiona naszych sąsiadów, to od razu je zapomniał. — MacBainowie wydawali się bardzo zadowoleni, że dworek jednak pozostaje „w rodzinie”, jak się wyrazili. Ponoć krążyły pogłoski, że posiadłość miała być sprzedana?

Deidre jakby zatkało, ale szybko się otrząsnęła i machnęła lekceważąco dłonią.

— Plotki! — odrzekła z mocą. — Kto przy zdrowych zmysłach chciałby się pozbywać dworu, który jest w rodzinie od wieków? Głupota i niedorzeczność! Adairze, no powiedz sam?!

Stary MacKey wzruszył ramionami i bardzo starannie zaczął składać swoją serwetkę.

— Mnie do tego nie mieszaj, moja droga — odpowiedział w końcu, puszczając do mnie oko, co się starszej pani niespecjalnie spodobało.

— No właśnie… Głupota i niedorzeczność — powtórzyłam przeciągle. — Tym bardziej zastanawia mnie, droga Deidre, dlaczego przekazałaś dwór akurat nam.

— Ależ… dziecko! — Staruszka uśmiechnęła się niedowierzająco, jakbym zaszokowała ją pytaniem, na które odpowiedź była taka oczywista. — Musiałaś dostać coś, co kojarzy się z naszą kochaną Eve Adrienne, przecież to jasne. W związku z tym, że rodzinny dom Evie został sprzedany, jak sama wiesz, zdecydowaliśmy wszyscy, że otrzymasz rodzinny dom jej ojca, Adriana.

Cała sprawa nie była dla mnie tak oczywista jak dla naszej gospodyni, a nawet szczerze mówiąc, pomysł wciąż wydawał mi się irracjonalny. Nikt nie dążył do tego, żeby formalnie udowodnić moje pokrewieństwo z klanem MacLeodów, wystarczyło im tylko moje bezdyskusyjne zewnętrzne podobieństwo do Eve Adrienne. Coś w tym wszystkim nie grało.

— Wszyscy, to znaczy kto? — przycisnęłam, bo naprawdę chciałam się w końcu dowiedzieć czegoś konkretnego. Po nocy spędzonej we dworze sprawa wydawała mi się jeszcze bardziej enigmatyczna niż przedtem.

— No jak to kto?! — obruszyła się starsza pani, godnie prostując się na wysokim krześle, które wyglądem bardzo przypominało skromny tron, i znacząco wysuwając do góry podbródek. — Wszyscy!… Wszyscy zainteresowani.

— Znaczy twoje dzieci… Dzieci twojego brata Aidana… — podpowiadałam zachęcająco.

— I mój kuzyn Basil — uzupełniła krótko Deidre. — Leśna Sadyba należała niegdyś do moich dziadków. Tam wychowała się moja mama i wujowie: Adrian i Edward. Jak wiesz, Adrian zginął w czasie wojny i według naszej wiedzy miał tylko jedną córkę — Eve Adrienne. Wuj Edward spłodził tylko jednego potomka, czyli mojego kuzyna Basila. Ten z kolei jest bezdzietnym kawalerem, dziękować Bogu! Mój brat Aidan opuścił ziemski padół pięć lat temu, więc decyzja odnośnie do Leśnej Sadyby należała do mnie, Basila, moich dwóch córek oraz trojga bratanków. Spotkaliśmy się wszyscy tutaj w okresie świąt Bożego Narodzenia i jeszcze przed końcem roku doszliśmy do konsensusu. — Staruszka spojrzała na mnie zmrużonymi w wąskie szparki oczami. — Czy zakończyłaś już przesłuchanie, moje dziecko?

— Ale przecież oni nawet nie mieli okazji mnie poznać! — wybuchnęłam, ignorując złośliwy ton mojej rozmówczyni, bo wciąż nie mogłam sobie całej tej sytuacji wyobrazić. — Tak żeście sobie debatowali… na sucho?

— Wcale nie było na sucho. — Seniorka MacLeod zachichotała. — Opróżniliśmy spory zapas mojej piwniczki.

— Och! Chodzi mi o to, że… Ech!

Jak grochem o ścianę. Machnęłam ręką w geście bezsilności, bo poczułam, że z emocji zaczynam się czerwienić.

— Wiem, o co ci chodzi, dziecko — spoważniała natychmiast Deidre, przybierając ton i wygląd urażonej księżnej. — Gdybyście przyjechali tutaj na święta, tak jak wielokrotnie sugerowałam, tobyś we wszystkim uczestniczyła. A że nie przyjechaliście, to… No cóż, zgłaszaj pretensje do samej siebie, moja droga.

Starsza pani w tym miejscu wyszczerzyła zęby, a Adair kaszlnął znacząco. Wiele razy napomykał mi o tym, że Deidre wprost nie cierpi, gdy coś nie idzie po jej myśli. Ponoć była bardzo rozczarowana tym, że nie porzuciliśmy własnych rodzin w święta Bożego Narodzenia i nie stawiliśmy się w Dunvegan na dorocznym zlocie MacLeodów.

— Nie wiem natomiast — kontynuowała seniorka rodu z obrażoną miną — czemu tak trudno ci uwierzyć, Adrienne, że jestem w tej rodzinie dość szanowaną osobą. Moje słowo wystarczyło, aby przekonać resztę, że przekazanie ci Leśnej Sadyby jest słusznym posunięciem.

— I nikt nie protestował! — Zaśmiałam się ironicznie. — Wszyscy z zadowoleniem przyklasnęli pomysłowi, aby rodową posiadłość MacLeodów przekazać obcej babie…!

Kiedy moje słowa wybrzmiały do końca, Deidre nieco się zapowietrzyła, a Adair zachichotał. Uniósł na chwilę obie dłonie i spuścił głowę, jakby z góry przepraszał za to, co zaraz powie.

— Kochana przyjaciółko — powiedział, zwracając się do Deidre. — Teraz już mogę ci wyznać, że w czasie świąt zadzwoniła do mnie jedna z twoich córek i… No cóż, powiedzmy, że chciała się upewnić, że wszystko w porządku z twoją głową.

— Co?! — oburzyła się Deidre. — Która???

— Powiedziałem jej — ciągnął Adair, całkowicie ignorując dociekliwe pytanie starszej pani — że ta historia z Adrienne to prawda i że jesteś bezdyskusyjnie zdrowa na umyśle.

— No też coś! Bezczelne smarkule! — prychała ze złością Deidre, nerwowo przechadzając się po jadalni, co było dość zabawne, bo na miano smarkul mogły zasłużyć prawnuczki Deidre, ale nie jej własne córki.

— Najistotniejsze jednak w tym wszystkim jest to — stary Szkot upajał się przez chwilę wzburzeniem przyjaciółki, ale szybko uznał, że jednak należy zażegnać konflikt na linii Szwajcaria–Australia, gdzie mieszkały córki krewkiej staruszki — że problem został rozwiązany, wątpliwości rozwiane, a twoje dzieci mogły w następstwie ze spokojem duszy w pełni poprzeć twój plan dotyczący Strasznego… yyyy…! Leśnego… Leśnego Dworku!

— Sadyby! — sprostował Adaś z udanym oburzeniem.

Wszyscy zaczęliśmy się śmiać, nastrój trochę zelżał, a ja odstąpiłam od dalszego maglowania Deidre, widząc, że moje przesłuchanie mocno ją zeźliło. Wciąż systematycznie odgrażała się obu swoim córkom, bo słusznie podejrzewała, że rozmowę z Adairem ukartowały wspólnie.

Na piętnastą byliśmy umówieni z notariuszem w Portree.

Wystarczyło pobieżne zerknięcie na dokument, abym poczuła się mocno skołowana. Angielski język prawniczy jest trudny do przełknięcia, niemniej postanowiłam zapoznać się dokładnie z tym, co nabywam. Zamknęłam się w małym pokoiku, udostępnionym mi przez pracownicę biura, obłożyłam trzema tomami słowników, w tym jednym branżowym, które to tomiska przezornie przytargałam z domu, podczas gdy Deidre i reszta towarzystwa poszli na kawę i lody do pobliskiej kawiarni.

Po prawie trzech godzinach izolacji otarłam pot z czoła, wypiłam duszkiem całkiem wystygłą kawę, pozbierałam z biurka papierki po czekoladowych cukierkach, które pomagały mi w myśleniu, i uznałam, że chyba wszystko w porządku.

Jedynym niestandardowym zapisem było zobowiązanie mnie do zachowania dworu w rodzinie, jako że posiadłość ta była od szesnastego wieku dziedziczona przez kolejnych potomków MacLeodów i tak właśnie miało pozostać. W związku z tym, że jedynie Adaś był moim biologicznym potomkiem, właśnie do niego miał trafić dwór w dalszej przyszłości, ewentualnie mogliśmy go odsprzedać komuś z klanu.

Temat ten ciągnął się przez dobre pół strony, przez co zrozumiałam, że jasność w tej kwestii była kluczowa. Załączono także klauzulę, że jeśli po formalnym przejęciu własności dworu z jakichś przyczyn uznam, że nie chcę lub nie mogę pozostać jego właścicielką, mam możliwość zrzeczenia się posiadłości w okresie sześciu miesięcy bez żadnych konsekwencji i niedogodności ze strony zarządcy nieruchomości, czyli nie kogo innego jak Deidre MacLeod. Tak właśnie to zostało ujęte: „bez żadnych konsekwencji i niedogodności”. Ha! zaśmiałam się w duchu. Już to widzę! Mogłam sobie wyobrazić, jak niepocieszona byłaby starsza pani, jeśli jej wielki plan spaliłby na panewce.

Należało jednak uczciwie stwierdzić, że Deidre okazała się bardzo wspaniałomyślna: przez owe pierwsze sześć miesięcy zobowiązała się do finansowania wszelkich koniecznych napraw, rachunków za wodę, prąd i gaz, a nawet pensji ogrodnika. Zgodnie z umową dopiero po tym okresie będę musiała dokonać własnych ustaleń z pracownikami, ponieważ ich umowa z Deidre wygaśnie, o czym już zostali formalnie powiadomieni.

Wyglądało na to, że starsza pani pomyślała o wszystkim. Drżącą ręką złożyłam podpis na dokumentach, przekształcając się niniejszym z beztroskiego gołodupca w posiadaczkę ziemską.

— Kochani, podejdźmy do sprawy spokojnie i na luzie. Niczym przecież nie ryzykujemy, a mamy szansę na wielką przygodę! — przekonywałam entuzjastycznie rodzinę kilka godzin później, podczas kolejnej wizyty we dworze, kiedy to już na spokojnie chcieliśmy zapoznać dzieci z domem i okolicą. Z wyrazu twarzy Rośka i dzieciaków wynikało, że mieli bardzo mieszane uczucia. — Mamy sześć miesięcy, podczas których albo pokochamy Straszny Dworek i go zatrzymamy na zawsze, albo wręcz przeciwnie — jeśli nam się tu nie spodoba, oddamy posiadłość bez żalu.

Rozdział drugi Niespodzianki

Rozdział drugi

Niespodzianki

Maj tego roku nieoczekiwanie uradował mieszkańców Wysp Brytyjskich ciepłymi dniami i całkiem sporą dawką słońca. Każdą wolną chwilę spędzałam więc w ogrodzie, starając się, aby już niedługo rozkwitł różnobarwnym kwieciem.

Na punkcie ogrodu miałam prawdziwego hysia i każdy mógł to potwierdzić. Regularnie wizytowałam dwa lokalne sklepy ogrodnicze, biegałam między regałami jak szatan, wyławiałam łakomym okiem prawdziwe florystyczne perełki, wydawałam na nie fortunę, a potem targałam je do domu pieszo, w związku z ciągłym brakiem prawa jazdy. Sama śmiałam się z siebie, że jak tak dalej pójdzie, to będę mieć mięśnie jak Pudzian. Musiałam w dodatku nieść siaty z sadzonkami w wyjątkowo dziwacznych pozach, żeby się roślinki nie połamały w trakcie transportu.

Pewnie że byłoby łatwiej podjechać do ogrodniczego samochodem, ale Rośka na takie zakupy przezornie nie namawiałam, bo dostałby niechybnie zawału, patrząc na moje szaleństwo i rozrzutność. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, jak słusznie głosi mądrość ludowa. Biegałam więc sama po nowe sadzonki, kosze i donice, Rosiek żył w błogiej nieświadomości, a nasz ogród i patio piękniały w oczach.

Właśnie… ogród kwitł w wiosennym słońcu, a ja wewnętrznie usychałam jak jesienny liść. Wszystko to z powodu wiszącego nade mną drugiego egzaminu praktycznego z jazdy. Pierwszy oblałam z hukiem prawie rok temu, jeżdżąc po rondzie slalomem i cudem tylko nie doprowadzając do gigantycznej kolizji. Musiałam przyznać sama przed sobą, że nastawiłam się na kilka kolejnych podejść, zanim w końcu zdobędę upragnione prawko. Wszystko przez moje roztargnienie i nerwowość za kierownicą.

Bardzo chciałabym uplasować się gdzieś pomiędzy czterema podejściami Madzi (co stanowiło dotychczasowy rekord wśród Dziewuch, a więc moich czterech najbliższych przyjaciółek), a sześćdziesiątką mojej sąsiadki, pani Fisher, która w tym właśnie wieku zdobyła swoje pierwsze prawo jazdy. Ponoć urządzono z tej okazji monumentalną fetę. Certyfikat świadczący o zdanym egzaminie wręczył jej sam burmistrz Higham Ferrers, a potem wszystko opisano w lokalnej gazecie. Znając swoje możliwości, miałam szansę pobić jej rekord.

— Czy ktoś tam jest?! — usłyszałam rozpaczliwy i ponaglający głos, najprawdopodobniej należący do mojego własnego dziecka, które zapewne chciało dostać się do domu po szkole. Zupełnie straciłam poczucie czasu w tych chwaściorach za garażem, które akurat dziś, dzień przed egzaminem, postanowiłam absolutnie koniecznie wykarczować.

— Już idę! — wrzasnęłam w odpowiedzi, wynurzając się spod ogromnego krzewu dzikiej jeżyny, której kolce przypominały małe sztylety.

Droga z boku domu zarosła bujnie pokrzywami, których nawet nie zamierzałam tknąć do czasu, aż Rosiek zadeklaruje wyłożenie ścieżki kostką brukową. Pokrzywy działały na intruzów lepiej niż ogrodzenie z drutu kolczastego. Nikt nie miał ochoty przedzierać się przez wysoki na ponad metr gąszcz, żeby dostać się do domu od tyłu.

Otworzyłam drzwi Adamsowi, a ten, patrząc na mnie, cofnął się o dwa kroki z niepewną miną.

— Co? — spytałam podejrzliwie.

— Wszystko w porządku? — odpowiedział pytaniem syn z wyraźną troską w głosie, więc natychmiast zawróciłam do lustra.

Niepokój dziecka był rzeczywiście uzasadniony. Wyglądałam jak żeńska wersja czarodzieja Radagasta z Władcy Pierścieni, czyli niezbyt schludnie. Włos wzburzony, we włosach liście, a nawet… Fuj! Zdechłe muchy i pająki. Twarz umorusana i czerwona jak piwonia.

— Ojej, no… Pielę! — wyjaśniłam, starając się wyjąć wszystkie zdechłe owady z rozczochranych włosów.

— Sama?

— Sama. A z kim?

— Bo ja słyszałem męski głos — odpowiedział Adam tonem detektywa, zapuszczając żurawia do ogrodu.

— Ach! — Zaśmiałam się w nagłym olśnieniu. — To był Krzysztof Gosztyła!

— Hę? — Adam w napięciu skanował wzrokiem ogród niczym komandos.

— Audiobooka słuchałam. Relaksuję się, rozumiesz, przed jutrzejszym egzaminem z jazdy.

— A ponoć cały dzień miałaś studiować kodeks drogowy — mruknął pod nosem syn, rzucając szkolny plecak pod schody.

— Zmiana planów. Postanowiłam wyprzeć ze świadomości wszystko, co jest związane z jutrzejszym egzaminem. Byłabym wdzięczna, gdybyś się dostosował.

— W porządku — zgodził się, wzruszając ramionami. — Rozumiem. Egzaminu nie ma. To znaczy kto nie ma, ten nie ma. Ja na przykład mam jutro test z matmy… Mogę wafelka?

Chociaż myśl o egzaminie co jakiś czas dobijała się do mojej świadomości, wywołując nieprzyjemne załamanie w żołądku i drżenie kończyn, to jednak konsekwentnie tę niechcianą myśl odpychałam.

Byłam całkiem niezła, jeśli chodzi o wypieranie nieprzyjemnych myśli z głowy. Moja kuzynka Lusia twierdziła nawet, że byłam mistrzynią wyparcia. Doszła do takiego wniosku kilka lat temu, kiedy pewnego dnia wpadła do mojego rodzinnego domu na kawę i pochwaliła się nowymi okularami.

— Jak chcesz, to przymierz — powiedziała wtedy, ściągając na chwilę swoje szkła w modnych oprawkach i podając mi je. — Powiem ci, wcale mi się nie wydawało, że tak kiepsko widzę, dopóki okulista nie wyprowadził mnie z błędu.

— Ja mam bardzo dobry wzrok — odrzekłam z przekonaniem, udając, że nie widzę wyciągniętej ku mnie dłoni.

— Mówię ci, przymierz. Wcale nie mam dużej wady, ale w tych szkłach widzę po prostu doskonale — przekonywała kuzynka, a widząc mój opór, sama nałożyła mi okulary na nos.

Wyjrzałam przez okno na aleję kasztanową przed domem rodziców i skupiłam wzrok na starodawnej latarni.

— Ojej! — wykrzyknęłam w szczerym zachwycie. — Jak wszystko dobrze widać! Spójrz na te zdobne metalowe zawijasy oplatające klosz lampy…! A te liście na kasztanowcu… jakie wyraźne…! Zaraz, zaraz… Czy ja widzę na nich krople deszczu?!

— Ha! Mówiłam ci! — parsknęła Lusia z satysfakcją.

Przez chwilę zabawiałam się, koncentrując wzrok na tym samym szczególe za oknem, raz w okularach, a raz bez.

— Niezwykłe — przyznałam.

— Wcale nie takie niezwykłe — odpowiedziała kuzynka. — Po prostu musisz się wybrać do okulisty.

Uśmiechnęłam się pobłażliwie, zdjęłam okulary, chwilę nimi pomachałam, zmrużyłam oczy i zadałam pytanie, którego zapewne nie powstydziłby się nawet ekspert w tropieniu teorii spiskowych, Antoni Macierewicz:

— Tylko ciekawe, który obraz jest prawdziwy…?

Pamiętam, że Lusia załamała wtedy ręce i potrząsnęła głową z rezygnacją.

— Muszę ci przyznać, moja droga Ado, że jeśli chodzi o sztukę wyparcia, to jesteś jedynie o jeden szczebelek niżej niż moja własna matka, która jednakże jest w tej dziedzinie arcymistrzynią. Maleńki szczebelek… Nie wiem, czy powinnaś się cieszyć, czy też nad sobą użalić.

Oto jeden z krążących po rodzinie przykładów. Podobno ciocia Mirabela strasznie chrapie, ale zawsze temu stanowczo zaprzecza, więc pewnej nocy jej mąż, a mój wuj Albin, postanowił ją nagrać na dyktafon, który przypadkowo pozostawił poprzedniego wieczoru na stoliku obok łóżka. Nagrał dobre pięć minut, a że ciotka tej nocy chrapała niczym drwal, to tak się przy tym ubawił, że bez problemu usnął. Rano odtworzył nagranie małżonce, a ona powiedziała kategorycznie, że to nie jest jej chrapanie. Co wiecej, zasugerowała, że to wuj sam siebie przebudził swym chrapaniem w nocy, następnie się nagrał, jak chrapał, a teraz bezczelnie szkaluje jej imię.

Po wykarczowaniu nieużytku za garażem zamiotłam patio. Następnie pojechałam rowerem do sklepu ogrodniczego i kupiłam preparat, który według zapewnień producenta skutecznie odstraszał ślimaki.

Byłam w stanie zimnej wojny z tymi oślizgłymi skurczybykami, które pod osłoną nocy zjadały młodziutkie krzaczki dalii, lilie i aksamitki. Miałam przy tym spory dylemat — nadal odstraszać czy jednak zacząć eliminować szkodniki na amen, a ta druga możliwość była nadzwyczaj kusząca. Sól na nie nie działała, podobnie miedziane opaski na donice i korytka, które rzekomo są nie do przejścia dla tych śluzowatych kreatur. Widocznie te moje były nadzwyczaj odporne. W końcu jednak względy humanitarne kolejny raz wzięły górę i wybrałam odstraszający granulat, dając tym łajzom ostatnią szansę na załatwienie sprawy w sposób nieostateczny.

Po powrocie do domu nakarmiłam wygłodniałą rodzinę i zwierzynę, a następnie zmyłam naczynia, wyprasowałam i złożyłam pranie, a wszystkie te czynności wykonywałam, słuchając jednocześnie audiobooka: bardzo mocno skupiając się na fabule.

Tylko zdawkowo poinformowałam o swoich poczynaniach przyjaciółki na naszym grupowym czacie na Messengerze, nie puszczając pary z ust na temat jutrzejszego egzaminu, o którym Dziewuchy wiedziały tylko tyle, że miał się odbyć „wkrótce”. Wyszłam z założenia, że o czym się nie mówi, tego nie ma. Wieczorem obejrzałam z Rośkiem serial kryminalny na BBC, a następnie już w łóżku czytałam tak długo, aż padłam.

*

Ada:Dziewuchy! Zdałam!!! Zdałam!!!

Ana:Ale co???

Ada:O Jezu, zdałam! Zdałam!!! Wciąż nie wierzę!

Madzia:Hurra! Hurra! Ale co? Co? Czyżby egzamin na prawko???

Ada:TAK! TAK! O matko! Jak ja to zrobiłam?!

Kasia:Brawo! Mistrzyni! Zawsze w Ciebie wierzyłam.

Angie:Ale przecież miałaś zdawać w piątek? A dziś jest dopiero czwartek!

Ana:No właśnie. Jestem pewna, że pisałaś o piątku. Dlatego nie załapałam od razu.

Ada:Bo ja Wam napisałam, że egzamin jest pod koniec tygodnia… Same sobie dopowiedziałyście, że w piątek. To już nie moja wina. A ja wcale nie bujałam. Tylko chciałam zdjąć z siebie odrobinę stresu. Jakbyście mi wszystkie słały wczoraj słowa wsparcia, to ja bym wiecznie myślała o tym cholernym egzaminie i nie mogłabym się zrelaksować… O rany! Zostałam kierowcą!!! Legalnie! Wierzycie???

Kasia:Zuch! Jestem bardzo dumna! To teraz opowiadaj, jak było.

Ada:Dziewuchy, wszystko zrobiłam inaczej niż na poprzednim teście. Przede wszystkim prawie nikt nie wiedział dokładnie, kiedy był egzamin. Zero czytania podręcznika, powtarzania, nic! Nawet trampki założyłam inne. I mam nową szczęśliwą koszulkę. Ma ona wprawdzie trochę niestosowny napis, szczególnie jak na egzamin (PIEPRZYĆ ZASADY!), więc zakryłam go czarną kamizelką, którą… (I to jest kolejna niespodzianka, moje drogie dziewczęta!) jestem w stanie zapiąć na wszystkie guziczki! Wciąż się ciut z tyłu wznosi, ale… Oznacza to niezaprzeczalnie, że ćwiczenia na ujędrnianie brzucha pomagają! La la la la… A co u Was? Bo ja tu tak tylko o sobie…

Kasia:Nie jestem w stanie dziś przyćmić Twojego fenomenu.

Ana:Ani ja. Siedzę właśnie nad jakimiś gównianymi korektami. A, no i Valeria się wprowadziła wczoraj. Tyle o mnie.

Angie:Siedzę u dentystki, nic spektakularnego.

Madzia:A ja właśnie idę po Suzie do szkoły… Ana, czy ja dobrze widzę? I Ty tak cicho siedzisz?!

Angie:VALERIA CO ZROBIŁA??!

Ana:No, wprowadziła się. I chuj. Nie wiem, co z tego wyniknie. Niech się dzieje wola nieba. Chociaż powiem Wam, wczoraj śniło mi się, że robiłam kupę. A kupa to przecież dobry znak.

Ada:O ile narobi na człowieka gołąb! Chociaż mnie osobiście jako dobry znak jawi się raczej czterolistna koniczyna, słoń z podniesioną trąbą albo końska podkowa, ale co ja tam wiem.

Angie:Ja też mam wątpliwości. Wydaje mi się, że kupa oznacza jakieś męskie pragnienia… Aż zajrzę do sennika.

Ana:Co by nie było: kupa to kupa. Wysranie się przynosi ulgę. Innymi słowy: kupa to wysranie czegoś, co w życiu przeszkadzało. A mnie uwierało, że nie jesteśmy w pełni razem.

Ada:Wymowne, muszę przyznać. Bardzo, bardzo… wymowne.

Madzia:Normalnie aż usiadłam! Aniu, no to… powodzenia! Rozumiem, że wszystkie grzeszki Valerii zostały niniejszym wymazane z kartoteki?

Ana:No cóż, można powiedzieć, że się zrehabilitowała. Było, minęło. Wybaczyłam jej.

Ada:Dziewuchy, przecież my to musimy koniecznie obgadać! Planujcie sobie urlopy na sierpień. Zapraszam Was na wakacje na wyspę Skye.

Angie:Ale serio?! Ekstra!

Ada:Serio, serio. To może być niepowtarzalna okazja. Pamiętacie przecież, że w przypadku Strasznego Dworku wciąż obowiązuje zasada:kochaj albo rzuć. A zegar tyka…

Ana:No i tak sobie właśnie pomyślałyśmy z Valerią! Albo bądźmy razem, albo sobie nie zawracajmy dupy. Czy dup…? Więc się wprowadziła.

Ada:No to niech Wam to wyjdzie na zdrowie! A tymczasem ja, jako młody kierowca, jadę z rodziną świętować. Mowy nie ma, żebym w takim pięknym dniu gotowała obiad! A, czy już Wam mówiłam, że w tym uniesieniu kupiłam bilety dla mnie i Adaśka do Polski??? Kasia i Angie — za dwa tygodnie będę z Wami jadła naleśniki w „Manekinie”. Tylko nie mówcie nic mojej mamie, jak na nią przypadkiem wpadniecie, bo to ma być niespodzianka!

*

Dwa tygodnie później przechadzałam się uliczkami toruńskiej Starówki i gęba mi się śmiała od ucha do ucha, mimo że niedawno wyszłam od dentysty i wciąż miałam nieco zdrętwiałą szczękę.

Kręciłam się w pobliżu Osiołka przy skrzyżowaniu ulic Szerokiej z Żeglarską, gdzie umówiłam się z przyjaciółkami, co chwilę niecierpliwie zerkając na zegar na ratuszowej wieży. Spotkania na żywo to była nie lada gratka. Na co dzień musiałyśmy się zadowolić tekstami na Messengerze.

Pierwsza pojawiła się Kaśka i od razu wpadłyśmy sobie w objęcia. Wyglądało na to, że przyszła tu wprost z oficjalnego spotkania, bo wciąż miała na sobie szarą garsonkę i buty na obcasach, do których z zasady odczuwała pewną niechęć. Może i noga prezentowała się ładniej i bardziej elegancko na pewnym podwyższeniu, ale za jaką cenę?! Wielbicielce wygodnego obuwia sportowego cena ta wydawała się często zbyt wysoka i nieproporcjonalna do zysków.

Angie dołączyła do nas po piętnastu minutach, zaczerwieniona na twarzy od pospiesznego marszu i z rozwianą fryzurą.

— Wybaczcie! Interesy! — usprawiedliwiła się po krótkim powitaniu nasza bizneswoman, poprawiając na nosie okulary. — A to co?! — spytała w następnej chwili, oskarżycielsko celując palcem w mój brzuch.

— Yyyy… — wymamrotałam, całkowicie zbita z pantałyku.

Nie do końca wiedziałam, o co jej chodzi. Nie musiałam jednak długo czekać na rozwiązanie zagadki.

— Brzuch ci wywalił, jakbyś była w ciąży! — poinformowała mnie radośnie, a mnie zatkało.

— Gdzie idziemy na kolację? Do „Manekina”? — spytała Kaśka, ratując sytuację.

— A ja nie wiem. Dostosuję się — obiecała skwapliwie Angie. — Może być „Manekin”… Aczkolwiek ja chyba nie będę nic jadła, bo zanim się wybrałam na kawę z kontrahentem, zjadłam w domu potężny obiad. Wyobraźcie sobie, robiłam dziś po raz pierwszy tartę ze szpinakiem. Rodzina w kulinarnym zachwycie! Adzik, czy to właśnie ta kamizelka, która już rzekomo się dopinała? Kasiu, przyjechałaś autem? Będę mogła się z tobą zabrać do domu? Bo mój samochód u mechanika… Jakieś czujniki cofania wymieniają. Mówię wam, stale coś. Oszaleć można.

Przyjaciółka trajkotała jak nakręcona, gdy dziarskim krokiem zmierzałyśmy w stronę ulicy Wysokiej, gdzie znajdowała się nasza ulubiona naleśnikarnia. Zadawała dziesiątki pytań, wcale przy tym nie oczekując odpowiedzi, o czym przekonałam się, próbując co jakiś czas bezskutecznie wtrącić zdanie. Na domiar złego Angie co chwila rzucała okiem w stronę mojego brzucha i niedopiętej kamizelki.

— Proszę mi nie dokuczać, bo to żadna ciąża, tylko co najwyżej kapusta, którą zjadłam przed wyjściem do dentysty — powiedziałam godnie, starając się nie okazać urazy, choć w środku już się we mnie trochę gotowało. — Być może trochę mnie wzdęło…

— Być może?! Och, biedaczko! — wykrzyknęła Angie ze szczerym współczuciem. — Chcesz powiedzieć, że to cię tak sadzi…?! Ale byłaś już szczuplejsza, no nie? Przyznaj się. Byłaś! — drążyła, w najmniejszym nawet stopniu niezrażona moją miną.

— Jeśli chodzi o kamizelkę, to zwyczajowo powinna mieć jeden guzik od dołu rozpięty — zagadała Kasia koncyliacyjnie. — A jak są rozpięte dwa, jak u Ady, to znaczy ewidentnie, że mama kulinarnie dogadza dziecku i tylko się z tego cieszyć. W końcu nie ma jak u mamy! Siadamy w środku czy na zewnątrz?

— Ach, mnie wszystko jedno. Decydujcie, dziewczyny! — rzekła okularnica ugodowo. — Ja się dostosuję. Mówiłam wam przecież, że wcale nie jestem głodna.

— To może w środku? — zaproponowałam, wspinając się po schodkach prowadzących do znajomego i lubianego wnętrza. Ledwie jednak znalazłyśmy się w lokalu, Angie znacząco zmarszczyła nos.

— Nie, nie, dziewczyny… Tu się przecież nie da wysiedzieć! Piekielna duchota bije od tych patelni. Chodźmy na zewnątrz… Co by pan polecił, jeśli chodzi o zimne drinki? — spytała kelnera, gdy tylko znalazłyśmy odpowiedni stolik. Patrzyła przy tym na młodzieńca bardzo przenikliwie, aż dziw, że jej oczy nie przewierciły na wylot szkieł okularów.

— Serdecznie polecam specjalność naszego baru: mojito. Drink idealny przy tej pogodzie — odpowiedział pewnie chłopak.

— Taa, jasne… — mruknęła. — Z całą pewnością ta wasza specjalność, jak pan to określił, nawet nie stała w pobliżu prawdziwego mojito! Poproszę jakieś dobre piwo beczkowe. — Po tym, jak oberwało się kelnerowi, Angie przeniosła wzrok na mnie. Aż się wzdrygnęłam wewnętrznie, ale szczęśliwie przeszłyśmy na bardziej neutralny grunt. — Jak tam, Ado, niespodzianka się udała? Jak mama zareagowała na twój widok? Musiała być przeszczęśliwa, co?

— Ach — rozpogodziłam się natychmiast i opowiedziałam dziewczynom z detalami, jak mama, nie oczekując o tej porze żadnych gości, wyjrzała nieufnie przez judasza i zobaczywszy w ciemnym korytarzu zarys dwóch postaci, od razu się nastroszyła, myśląc, że to świadkowie Jehowy znów chcą ją nawracać. Uchyliła więc drzwi i ukazała nam się w tej szparze wielce niezadowolona. Patrzyła na nas dobre kilkanaście sekund, zanim do niej dotarło, że oto stoi przed nią córka i ukochany wnuczek.

Kolacja upłynęła w przyjemnej atmosferze, pewnie dlatego, że mój brzuch, będący dziś z niewiadomych względów solą w oku przyjaciółki, nie był widoczny zza stołu. Angie miała prawdziwe szczęście, bo nie dość, że ją lubiłam, to jeszcze odczuwałam dużą sympatię do własnej osoby i stać mnie było na to, aby docinki przyjaciółki traktować z przymrużeniem oka. Ostatecznie od kilku miesięcy wytrwale ćwiczyłam i pływałam, starając się jak najlepiej dbać o swoje ciało. Nawet mniejsza porcja jadu wymierzona w kogoś o nieco słabszej konstrukcji psychicznej mogłaby skutkować chęcią podcięcia sobie żył dowolnym tępym narzędziem.

Po kolacji postanowiłyśmy trochę pospacerować, do czego zachęcał ciepły majowy wieczór, ale nie zaszłyśmy daleko. Widząc wygodne rattanowe fotele wokół okrągłych stoliczków przed pierwszą napotkaną kawiarnią, od razu postanowiłyśmy na nich usiąść.

Wykorzystując moment, gdy Angie udała się do toalety, zastanawiałyśmy się z Kaśką, czy poza kawą uda nam się wepchnąć w siebie jeszcze jakieś lody. Po krótkiej chwili zdecydowałyśmy, że damy radę.

— Adzik, czy nasze wakacyjne plany są wciąż w mocy? — spytała Kaśka, gdy dostała swoją kawę. Pogoda ducha wręcz tryskała z jej oblicza i samą swoją obecnością oczyszczała atmosferę niczym tężnie w Ciechocinku.

— Tak, oczywiście! — potwierdziłam z żarem. — Wstępny harmonogram został już ustalony. W pierwszej turze na wyspę Skye jadą z nami Williamsowie. Znasz przecież Harriet. Już się pali do tego, aby być tam pierwsza przed wszystkimi i wraz ze mną przygotować pokoje na przyjęcie gości. Daję słowo, ta kobieta ma w sobie tyle pary, że spokojnie uruchomiłaby lokomotywę.

— Harriet mnie fascynuje — wyznała Angie, dołączając do nas i przywołując kelnerkę, która akurat kręciła się między stolikami. — Ja poproszę piwo. Duże. Żadnych soczków i, broń Boże, żadnej słomki! Uprzedzam z góry, bo mnie to niezwykle irytuje.

— Oczywiście. Żadnych słomek. Czy coś jeszcze? — Kelnerka uśmiechnęła się miło. Pomimo początku sezonu już zdawała się uodporniona na dziwaczne komentarze klientów. — Może skusi się pani na jakiś deser?

— Tylko piwo, dziękuję. Ile można jeść? — Bizneswoman przewróciła oczami. — Gdzie to wszystko pomieścić?! Ludzie! A wracając do Harriet… To jest taki typ, że tylko o niej książki pisać. Ja bym ją na przykład widziała jako główną bohaterkę mrocznego kryminału. Wy nie?

— Ale w roli ofiary czy mordercy? — spytałam, chichocząc, bo mnie się ten pomysł nadzwyczaj spodobał.

— Mordercy, rzecz jasna. Harriet nie nadaje się na ofiarę. Widzę ją jako bohaterkę zbrodni z namiętności.

— Dobra byłaby też w roli detektywa. Zwróćcie uwagę na to, że Harriet potrafi być w kilku miejscach jednocześnie — dopowiedziała Kasia, zacierając ręce na widok nadzwyczaj apetycznych pucharków lodów, które właśnie nam podano. Obdarzyłam deser takim samym błyskiem w oku. Oprócz setki innych rzeczy głęboka miłość do dobrego jedzenia była zdecydowanie tym, co nas z Kaśką łączyło.

— Chyba jednak będę się upierać przy roli morderczyni — rzekła Angie, z lubością sącząc zimny browar. — Posłuchajcie, jak to wspaniale brzmi: Harriet — samotny mściciel.

— Harriet upajająca się zemstą niczym obłokiem ulubionych perfum… — puściła wodze wyobraźni Kasia.

— Tylko jak ją nazwiemy na potrzeby literatury kryminalnej? — zastanawiałam się, wodząc dookoła oczami w poszukiwaniu inspiracji. — Wiem! — wykrzyknęłam entuzjastycznie, kiedy mój wzrok spoczął na skrzynkach z kwiatami, zawieszonych na pobliskim płotku: — Czarna Petunia! Powabna jak kwiat, ale o duszy mrocznej niczym czeluści kopalni węgla kamiennego…

Zainspirowane ideą Czarnej Petunii przez następne pół godziny dyskutowałyśmy na temat ulubionych literackich postaci kobiecych, do których nam najbliżej charakterologicznie.

— Powiem wam, że ja chyba mogłabym się z łatwością utożsamić z Joanną Chyłką, bohaterką prawniczych powieści Remigiusza Mroza. Nawet pod względem upodobań kulinarnych. Chyłka też jest mięsożercą i podobnie jak ja uważa, że lodówka nie powinna służyć do hodowli pnącz i wodorostów — oznajmiła Kasia. — Adzik wie, bo właśnie czyta audiobooka.

— Chyba słucha! — sprostowała Angie, dopijając piwo.

— Audiobooki się czyta uszami — wyjaśniłam uprzejmie, skrupulatnie ściągając łyżeczką resztki bitej śmietany ze ścianki pucharka.

— Dziewczyny, przyznam wam się do czegoś — powiedziała nagle Angie głośnym szeptem, rozglądając się za kelnerką, żeby zamówić kolejne piwo. — Od trzech tygodni nie jem słodyczy. Zero. Nawet mnie nie kusi. I schudłam już prawie cztery kilo!

Na te słowa rozjaśniłam się jak zorza. Zagadka rozwiązana! Alleluja! Angie nie stała się wredna bez powodu! Wystarczy tylko, że znów zacznie przyjmować cukier, i wszystko wróci do normy! Znowu będzie miłą osobą, która wspiera przyjaciółkę, zamiast jej wbijać sztylety między żebra z częstotliwością większą niż skróty wiadomości w TVN24. Pamiętałam doskonale z autopsji, że po zakończeniu trzynastodniowej diety kopenhaskiej musiałam kupić kilku osobom kwiaty na przeprosiny, bo byłam wtedy naprawdę nie do zniesienia i wiecznie zła jak osa.

— Czytałam ostatnio świetny artykuł — kontynuowała konspiracyjnym tonem, zupełnie nieświadoma mojego odkrycia. — Naukowcy przeprowadzili badania na szczurach i okazało się, że cukier uzależnia osiem razy bardziej niż kokaina! Stymuluje on produkcję serotoniny i… czegoś jeszcze. Zapomniałam teraz czego. W każdym razie ta serotonina poprawia nastrój i kiedy poziom cukru spada, nastrój też nam siada. Więc powstaje zaklęte koło: przyjmujemy cukier, żeby znów poczuć się dobrze. W następstwie tyjemy. Bardziej świadome jednostki odrzucają cukier. — Miałam wrażenie, że w tym miejscu okularnica ledwo powstrzymała się, aby nie wskazać na siebie palcem. — Nie wszyscy jednak są tak silni i dają radę na dłuższą metę oprzeć się nałogowi. Wtedy wpadają w depresję i znów sięgają po coś słodkiego na pociechę.

— Tak! — Uśmiechnęłam się rozanielona. — Tak! Znaczy to, że bez cukru nie jesteśmy szczęśliwi. Ba! Mamy syndrom odstawienia! Jesteśmy rozdrażnieni i mamy nastrój do dupy. I odgrywamy się na innych za to, że jedzą cukier. Genialne!

Kaśka zaczęła całkiem jawnie chichotać, bo podążała za moim tokiem myślenia jak po sznurku. Angie natomiast nie zwracała na mnie uwagi i dalej drążyła temat białej śmierci.

— Tak więc szczury, które zdążyły przyzwyczaić się przez kilka tygodni do dużych dawek cukru i nagle zostały go pozbawione, zachowywały się jak narkomani na głodzie. Podobno kiedyś też przeprowadzono podobny eksperyment na myszach. Wyobraźcie sobie, że gotowe były wytrzymać bolesne elektrowstrząsy, aby tylko dostać potem porcję czekolady!

— Przerażające! — Kasia pokręciła głową z podejrzanie poważną miną.

— Prawda? — podchwyciła wojująca z cukrem przyjaciółka. — A dajcie spokój, ja nie chcę być zniewolona! Dopamina! Przypomniało mi się. Dopamina to ten drugi neuroprzekaźnik poprawiający nastrój.

— Zgadza się — przyznałam, nagryzając maleńkie ciasteczko, które podano mi wraz z kawą. — Od czasu, gdy okazało się, że Rosiek ma fatalne wyniki krwi, też bardzo ograniczył spożycie soli i cukru.

— Ale ciebie to, widzę, kompletnie nie rusza? — wycedziła Angie przez zęby, zaraz po tym jak wytrąbiła kolejne piwo, w którym zawartość słodu najwyraźniej jej nie przeszkadzała.

Tego już było za wiele. Ciastko utknęło mi w gardle, a moje wewnętrzne rozwścieczone ja zerwało się z rattanowego fotela, a następnie rozerwało Angie na małe, krwawe kawałeczki niczym mściwa Czarna Petunia. Tymczasem moje uzewnętrznione i ekstremalnie tolerancyjne ja zrobiło kilka głębokich wdechów, po czym wyszło do toalety.

Spoglądałam na siebie w pomazanym lustrze wychodka, ciężko wzdychając. Chyba miałam już dość. Czas wracać do mamy. Zjem sobie na noc śledzia w oleju, zagryzę go pajdą chleba ze smalcem, wciągnę jakiegoś gołąbka, o ile Adams już wszystkich nie pożarł, a na deser skonsumuję kawałek sernika. Tak! Zrobię to dla Ojczyzny, dla świata, ba, dla ludzkości całej! Nie chcę być chuda, niedocukrzona i wredna.

Rozdział trzeci Plany, strategie i wyładowania nieatmosferyczne

Rozdział trzeci

Plany, strategie i wyładowania nieatmosferyczne

Doświadczenia ostatnich kilku dni dowodziły niezbicie, że nic nie wnerwia mojego męża bardziej niż prace remontowe we własnym domu. Oto bowiem przyszła kolej na wykończenie łazienki, której remont Rosiek zaczął prawie dziesięć lat temu. Od tego czasu moda zmieniła się kilka razy i teraz trzeba było dostosować to, co już było na ścianach, do tego, czego byśmy aktualnie chcieli.

Łatwo nie było. Małżonek prychał, pufał, miotał się, klął jak szewc i wyglądał jak wcielenie bożka wszystkich rozeźlonych. Nietrudno zgadnąć, że w tej postaci nie był wymarzonym towarzystwem. Całe szczęście miałam co robić, siedziałam więc w Narnii, jak nazywaliśmy nasz ogród zimowy, oddzielona od reszty domu solidnymi szklanymi drzwiami, i robiłam rozliczenie wydatków firmy za zeszły miesiąc.

Spajkuś leżał w ogrodzie, pod krzakiem różowej hortensji, i tylko czasem łypnął złym okiem na królika, który właśnie miał wychodne i brykał po świeżo skoszonej trawie. Pies w porze wiosenno-letniej był nadzwyczaj wyluzowany. Rzadko co go ruszało — ani króliki, ani pszczoły brzęczące mu nad uchem, ani mrówki maszerujące rządkiem wokół jego nosa. Jedynie żółwica Molly i koty sąsiadów wzniecały w nim żywsze emocje.

Około piętnastej, kiedy byłam gotowa do wysłania księgowemu płodów swych wysiłków, okazało się, że internet nie działa. Jakby tego było mało, przestała współpracować drukarka. Po kilku próbach zreanimowania ustrojstwa zaczęła we mnie wzbierać fala wściekłości i poczułam, że za chwileczkę wybuchnę. Wyszłam więc na patio celem przewietrzenia strapionej głowy i jak tak sobie stałam, to zaczynałam trochę żałować, że nie palę papierosów, bo jeśli wierzyć palaczom, to może by mi trochę nerwów zeszło wraz z wydmuchiwanym dymem. W zamian zjadłam cukierka.

Kątem oka zauważyłam, jak nasza wiekowa sąsiadka, pani Fisher, prawie zgięta wpół, sprawdzała stan swojego trawnika wzdłuż płotu. Dwa dni temu Rosiek zlitował się nad jej synem Gordonem, który niedawno złamał rękę, i skosił u nich trawę. Swoją drogą, pomimo dziewięćdziesiątki na karku, sąsiadka wciąż była całkiem żwawa, o czym świadczyły jej przedziwne wygibasy, które akurat miałam wątpliwą przyjemność obserwować.

— Dzień dobry, pani Fisher! — odezwałam się pogodnie, ściągając jednocześnie z linki wysuszone skarpetki. — Jak samopoczucie?

— No właśnie! — rzekła sąsiadka z wielką mocą i… jakby pretensją? — Kiedy w końcu twój mąż przyjdzie zabrać stąd swoją trawę?!

— Jaką trawę? — spytałam lekko zbaraniała, po czym nagle z głębi domu dobiegł mnie mocno poirytowany głos małżonka.

— Adaaaa!!! — darł się Rosiek, przy czym słowo „poirytowany” na określenie tonu, który właśnie usłyszałam, należało uznać za wyjątkowo grubymi nićmi szyty eufemizm.

— Przepraszam, muszę lecieć! — powiedziałam więc spiesznie do pani Fisher, a ta w odpowiedzi pokręciła głową wielce rozczarowana moją osobą.

Rosiek wyglądał jak ktoś, kogo ze złości właśnie zalała krew i to w sensie dosłownym, więc w pierwszej chwili patrzyłam na niego w osłupieniu. Łysa głowa ociekała mu czerwonymi smugami aż do skroni, podczas gdy on sam wciąż majstrował pod sufitem.

— Co się stało?! Przecież to trzeba jakoś zdezynfekować…! Złaź z tej drabiny!

— Kiedy nie mogę, bo muszę tu trzymać, żeby mi się nie przesunęło! Wkręty mi z rąk wypadły, więc cię wołam jak idiota… A ty mnie całkiem ignorujesz! — warczał mój mąż.

Zebrałam więc wkręty z podłogi, podałam mu, a kiedy umocował do sufitu to, co było do umocowania, spytałam znów, co mu się stało w głowę.

— Uderzyłem się w ten cholerny bojler! — wysyczał Rosiek, obdarzając urządzenie morderczym spojrzeniem. — Pod sufitem gorąco, krew mi oczy zalewa, pot po dupie cieknie… A jeszcze ciebie dowołać się nie mogłem!

— Przepraszam — mruknęłam bez cienia skruchy i przystąpiłam do dezynfekowania skaleczenia. — W ogrodzie byłam. Pranie ściągałam. Wtedy pani Fisher naskoczyła na mnie z pytaniem, kiedy zamierzasz przyjść po swoją trawę. Czy ty coś wiesz?

— Nawet mi nie przypominaj o tym babiszonie! — warknął Rosio, wciąż siedząc na krawędzi wanny i spoglądając w mój dekolt. — Zaczepiła mnie wczoraj przed domem i spytała, kiedy zabiorę swoją trawę. Więc jej powiedziałem, że to nie moja trawa, tylko ich. Ja ją tylko skosiłem i jeszcze zapakowałem w worek, a nawet położyłem obok kosza na odpadki organiczne.

— No wiesz…? — Kręciłam głową z niedowierzaniem, aczkolwiek ciut rozbawiona. Pani Fisher była do tego zdolna, rzecz pewna.

— Ona na to, że skoro skosiłem trawę w ich ogrodzie, to teraz jest to moja trawa i mój problem.

Parsknęłam w odpowiedzi, zauważając jednocześnie, że spoglądanie na mój biust z bliskiej odległości działa na Rośka wręcz terapeutycznie. Dzięki temu był w stanie wypowiadać się na wyjątkowo drażliwy temat pani Fisher z niezwykłym jak na niego spokojem. Czytałam gdzieś, że jeśli kobieta na chwilę odsłoni piersi w czasie największej nawet kłótni ze swoim partnerem, to on automatycznie schodzi z tonu i jest duża szansa na natychmiastowe zażegnanie awantury.

— Jeśli jeszcze raz mnie o to zapyta, to przysięgam, że wepchnę jej to siano w tyłek i jeszcze zatkam pompką do roweru! A tobie jak idzie z rozliczeniem?

— Rozliczenie zrobione. Internet się wprawdzie zawiesił, ale jak zresetowałam router, to wszystko poszło w końcu do księgowego… Za to teraz mam problem z drukarką! Francy jednej cartridge z tuszem się nie podoba i nie chce mi nic wydrukować! Ech, chyba zostawię to drukowanie na później, a w zamian wyżyję się na odkurzaczu…

Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Podczas sprzątania w Narnii odkryłam, że w rogu parapetu, zaraz za lodówką, spaceruje sobie w najlepsze dość liczna grupa skrzydlatych mrówek. Pognałam więc do szafki po specjalny proszek, obsypałam nim szczodrze parapet, a czekając na jego zabójczy efekt, włączyłam odkurzacz i zabrałam się za usuwanie psiej sierści z czerwonej sofy. Nagle odkurzacz ucichł znacznie, jakby był tylko na częściowych obrotach, a potem warknął. W przeczuciu najgorszego szybko odłączyłam go od sieci.

— Co tak śmierdzi?! — spytał Rosiek, materializując się znienacka obok mnie z wiertarką w ręce.

— Chyba się właśnie silnik spalił… — wyjęczałam, padając bez sił na sofę. Miałam ochotę się rozpłakać. — Mnie też zaraz szlag trafi, zobaczysz. Dokładnie jak ten odkurzacz. Nic mi dziś nie idzie!!!

— Nie martw się, kochanie. Kupimy nowy — powiedział Rosiek kojąco. — Idź, usiądź w ogrodzie i się zrelaksuj… Taki dzień, że wszystko idzie jak po grudzie. Ja już też przerwałem robotę, bo mam dość. Zaraz poszukam w necie jakiegoś przyzwoitego dysona…

Spojrzałam na niego podejrzliwie, bo zrobił się nagle tak wyluzowany, jakby sobie coś cichcem zapalił. Odprowadzałam go wzrokiem, gdy tanecznym krokiem oddalał się do saloniku, zapewne po to, żeby zasiąść w ulubionym fotelu naprzeciwko telewizora.

Też starałam się zrelaksować, ale mi za cholerę nie szło. Musiałam wyłączyć audiobooka, bo myśli były tak rozbiegane, że umysł nie dawał rady zrozumieć dialogów. Jeśli w tej sytuacji nie pomogą Dziewuchy, to ja już nie wiem, co pomoże! Postanowiłam zrobić kawę i pokonwersować z przyjaciółkami w ramach terapii. Przedtem zajrzałam na chwilę do saloniku i zauważyłam, że Rosiek przysypia nad swoim iPadem. Zapewne poszukiwania odkurzacza na eBayu śmiertelnie go znużyły. Zrobiłam więc kawę latte tylko dla siebie i uruchomiłam Messengera.

Angie:Szlag! Właśnie byłam na inspekcji w warzywniku i, niestety, nie wszystko mi wzeszło. Cały rządek fasoli pusty!

Ana:Pewnie nasiona były do niczego.

Angie:No cóż, część nasion była z poprzedniego roku, przyznaję. Ale czy to powód??? Mówią, że organizmy żywe mogą przetrwać całe lata w wiecznej zmarzlinie, czy w jakichś morzach kwasu solnego na księżycu Jowisza, a moje nasionka nie przetrwały nawet jednej zimy w szopce?! No proszę was!

Kasia:Pewnie masz tam warunki hiperekstremalne, Angie.

Ana:Powiem Wam, mnie też nosi. Cały dzień użerałam się w robocie z debilami, wróciłam do domu i dostałam okres! A planowałyśmy z Valerią popływać wieczorem w morzu! Jeszcze na dokładkę zauważyłam, że te kurwy, mszyce, pożarły żywcem drzewko cytrynowe! Zrobiłam oprysk z mydła i tak czyszczę liść po liściu… Mam ochotę komuś przypierdolić.

Kasia:No dobra. To i ja się wygadam — właśnie straciłam fortunę na wymianę progów w aucie. Niemniej miałam miłe poczucie spełnienia, bo już im się dawno należało. Radość nie trwała jednak długo, bo w drodze z warsztatu do domu wysiadła klimatyzacja!!! W taki upał! Dodatkowo podczas dramatycznej próby ugotowania obiadu dla siebie i mojej szanownej rodzicielki zorientowałam się, że piekarnik wcale się nie nagrzewa!!! Co jeszcze? Pytam się ja?!

Ada:Dziewczyny, to chyba wszystkie mamy taki szalony dzień! U mnie dziś też nic nie idzie.

Kasia:Zen, dziewczęta. Zen!

Ana:Dzień na zen. Kurwa.

Angie:No pięknie! Zamiast papryką posypałam mięso cynamonem! Myślicie, że jak rodzinie nie powiem, to się sami zorientują?

Kasia:Zależy, czy szczodrą ręką podsypałaś mięcho. Ale ja bym szła w zaparte. Niech to oni myślą, że coś z nimi nie tak. Ty już dziś dość przeszłaś.

Angie:Racja, Kasiu! A u Ciebie co w końcu będzie na obiad?

Kasia:W związku z zepsutym piekarnikiem i chwilowym brakiem szans na pieczoną szynkę w miodzie naszła mnie wena na harce kulinarne i serwuję dziś kaszę gryczaną w formie nafaszerowanych nią pieczarek.

Ada:Ja nie mam głowy do gotowania. Rosiek ma jeszcze pomidorową z wczoraj, podam mu do tego koktajl z krewetek, żeby się dopchał. Przynajmniej się pozbędę tych śmierdzieli z lodówki. Krewetek znaczy. A dzieciorom usmażę naleśniki. Truskawki na deser, nie będą fikać.

Angie:À propos truskawek, dziewuchy! W zeszły weekend zrobiłam taki pyszny deser, że nawet teściowa rozpływała się w zachwytach. Takie jakby truskawkowe tiramisu… Sama wzięłam dokładkę, przyznaję się bez bicia.

Ada:Angie… czy to oznacza, że znów przyjmujesz cukier???

Angie:Wstyd się przyznać, kurczę blaszka, ale tak… przyjmuję. Od jakiegoś tygodnia.

Ada:Alleluja!

Angie:Ech, powiedziałam sobie, a co ja, kurna, jestem? Męczennica? W dodatku Michu mi strasznie przysrywał, że na głodzie jestem niesamowicie wręcz upierdliwa i wredna. No, wiecie co?! Takie słowa od własnego męża?

Ada:Hm…

Angie:Więc jeśli byłam kiedykolwiek wredna wobec Was, to najgoręcej przepraszam. Można to usprawiedliwić okolicznościami.

Ada:Dziewuchy, nie uwierzycie, kto właśnie pojawił się na moim podwórku! Piąta, brakująca do kompletu, Dziewucha! Ciekawe, jaka jest jej historia…

Madzia, która od ponad roku mieszkała ze mną prawie po sąsiedzku, wyglądała jak urodziwa, nieduża, za to wyjątkowo żądna krwi Furia. Kiedy wyszłam ją powitać, wciąż starała się oprzeć swój rower o taczkę Rośka. W związku z tym, że jednoślad był wyjątkowo krnąbrny i nieustawny, Ruda cisnęła go w końcu na stertę worków jutowych.

— Matko! Czy ty chcesz mi powiedzieć, że przyjechałaś ze Stanwick rowerem? — zawołałam, łapiąc się za głowę.

— Grrrrrr!!! — Przyjaciółka parła prosto na mnie, aż musiałam uskoczyć w przejściu, żeby mogła wejść do środka.

— Nawet nie wiedziałam, że masz rower!

— A tak! — wysapała Madzia już w kuchni, siadając z impetem na drewnianej skrzyni na pranie, po czym dodała zjadliwie: — Liam mi zamówił. Taka, rozumiesz, niespodzianka…

— Świetnie!

— A ty widziałaś, jak on wygląda? Ten rower?!

— No jak? Bardzo fajnie wygląda.

— Ale on jest RÓŻOWY, do diaska! Wściekle neonowo różowy! Nawet moja Suzie ma ładniejszy! Zielony. Jak normalny człowiek, a nie jakaś cholerna Barbie… — Madzia westchnęła ciężko, a następnie spytała znienacka: — Aduś, masz może jakieś wino?

— Pewnie, że mam! Zawsze. — Uśmiechnęłam się słodko i dałam nura w czeluści witrynki z alkoholami. — Tylko nie mów, że to ten różowy pojazd tak cię zeźlił. Ostatecznie pięknie dowiózł cię na miejsce.

— I to w trzydzieści trzy minuty! — podkreśliła Madzia z pewną dumą, pukając w szkiełko zegarka. — Przyjechałam rowerem, bo nie miałam innego wyjścia. Liam zabrał Suzie do kina autem. Zaraz po tym, jak mi oznajmił, że już jutro znowu będę miała na głowie cały jego zespół! Odbiera ich o siódmej rano z lotniska!!! I co na to powiesz??? — Ruda przesunęła znacząco wzrok z butelki wina, którą dzierżyłam w dłoni, na swój pusty kieliszek. — Lej do pełna, Aduś. Napisałam Liamowi, żeby mnie odebrał wieczorem… Mnie i rower.

— I nic ci wcześniej nie wspomniał, że to planują? — wystękałam, z trudem wciskając korek w szyjkę butelki, po tym jak już napełniłam kieliszki.

— Bo wiedział, że się nie zgodzę! Szubrawiec! Więc mnie postawił przed faktem dokonanym. Zdrajca! Znów będę miała dom wariatów! — To rzekłszy, wychyliła jednym haustem całe wino i z impetem odstawiła kieliszek na kuchenny blat. — Ja na twoim miejscu bym się nie kłopotała tym korkiem…

— A co? Czyżby znów jakiś duży koncert mieli? — zainteresowałam się.

Liam był Irlandczykiem, podobnie jak cały jego zespół rockowy, w którym grał na klawiszach. Przeprowadził się do Anglii na życzenie ukochanej żony, aby była bliżej mnie, ale niestety, wszystko w życiu ma swoją cenę. Teraz Madzia musiała znosić pod swoim dachem obecność kumpli męża częściej, niżby sobie tego życzyła.

— Nie, tym razem pracują nad nowym materiałem na płytę, bo ktoś załatwił im studio nagraniowe na… sierpień. Więc teraz chłopaki przyjeżdżają tutaj z Irlandii, a potem Liam bierze urlop i jedzie z nimi do Dublina.

— Aaaa… — Kiwnęłam głową ze zrozumieniem.

— Słyszałaś, co powiedziałam?! — Ruda zdenerwowała się, niebezpiecznie balansując na krawędzi skrzyni. — Mają załatwione studio na sierpień!!!

— Ach! — zreflektowałam się. — To niedobrze.

— Na sierpień! — powtórzyła Madzia z goryczą. — Tym samym zrujnował nasze wspólne wakacje.

— Ale ty i Suzie wciąż przyjeżdżacie do Strasznego Dworku! — bardziej zakomunikowałam, niż zapytałam, z bardzo surową miną.

— Oooo, ja sobie tego nie odmówię, kochana, choćby nie wiem co! Tylko nie wiem, jak my to zrobimy organizacyjnie… Przecież jest jeszcze pies! I w jedną stronę to żaden problem, mogę jechać po prostu za wami na Skye, ale z powrotem? Zostanę tam jakieś dwa tygodnie, póki nas nie wywalicie, i co? Samotna podróż do domu. A jak ja sobie poradzę sama z Suzie i Malutkim?! To dobre dziewięć godzin jazdy! Wyobrażasz sobie tę dwójkę siedzącą grzecznie na tylnym siedzeniu? Bo ja nie!

Malutki był całkiem sporych rozmiarów golden retrieverem, którego Madzia dostała w prezencie od męża w zeszłą Gwiazdkę jako szczeniaczka. Teraz młody miał już dziewięć miesięcy i ważył tyle, co mały samochód. Dodatkowo na pewno miał ADHD, o które Madzia często posądzała również swoją pięcioletnią córkę.

— Oj tam, najwyżej zostaniecie z nami cały miesiąc. Tym sposobem pojedziemy razem i wrócimy razem — odpowiedziałam niefrasobliwie, powtórnie napełniając kieliszki.

— Taaaak? — Ruda w końcu nieco się rozjaśniła. — Ale macie tam dość miejsca? Nie będę nikomu zajmować łóżka? Och, mówię ci, Aduś, miałam dziś ochotę zdjąć strzelbę ze ściany, naładować ją śrutem i strzelić Liamowi w oba kolana za ten numer, który mi wykręcił! Dlatego musiałam przyjechać do ciebie i się rozładować.

— Bardzo słusznie uczyniłaś, kochana, bardzo słusznie — zapewniłam gorąco. — Wiele kobiet nie siedziałoby teraz w więzieniach za zbrodnie w afekcie na własnych mężach, gdyby w porę wsiadły na rower i pojechały napić się wina z przyjaciółką! A teraz idź sobie chwilę pogadaj z Rośkiem, bo ja muszę usmażyć dzieciakom naleśniki.

— FUCK, FUCK, FUCK!!! — Dobiegł nas spanikowany głos.

Wpadłyśmy z Madzią do saloniku jak dwa pioruny kuliste i ujrzałyśmy pobladłego nad swoim iPadem Rośka.

— Kochanie… — odezwał się mąż ze skruszoną miną — chyba musiałem przysnąć z tabletem w ręku i niechcący kupiłem na eBayu ciężarówkę…

*

Całe szczęście właściciel ciężarówki miał poczucie humoru i anulował transakcję po tym, jak Rosiek do niego zadzwonił i mu wszystko wytłumaczył. Nasz majątek nie powiększył się zatem o ośmiotonową scanię.

Madzia pomagała mi dzielnie w wieczornym podlewaniu kwiatów w ogrodzie, aczkolwiek wypełniona wodą po brzegi konewka nieco ją znosiła w różne strony.

— Ty, Aduś, a co to tam pływa w tych małych puszeczkach wkopanych w rabatę? — zapytała w pewnym momencie.

— Ślimaki pływają. — Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu.

— Co?! A jak one tam wpadły?

— Wpadły, bo zostały zwabione piwskiem, moja droga — odpowiedziałam, wyciągając z ziemi pojemniczek i opróżniając jego zawartość w kompostowniku, choć trochę mnie kusiło, aby je wywalić przez płot do pani Fisher. — W sumie dobrze, że pytasz, bo muszę im wymienić browar. W tym już pływają ze trzy dni i jak widzisz, pojemnik pełen. Już się pewno tam żadna kreatura nie zmieści. A to właśnie wieczorem i w nocy jest największa impreza.

— Chcesz powiedzieć, że topisz ślimaki w piwie?! — Ruda odchyliła głowę do tyłu i zaśmiała się łobuzersko, dokładnie tak, jak czyniła to jej córka.

— Nie było wyjścia! — Rozłożyłam ręce w geście bezradności. — Po kilku tygodniach bezskutecznego odstraszania i kilkakrotnej wymianie sadzonek na rabacie walka z tymi skurczybykami weszła w zabójczą fazę. Przeczytałam gdzieś, że ślimaki lubią piwo. Postanowiłam sprawdzić i okazało się, że faktycznie działa. Zamiast zasadzić się na młodziutki krzaczek dalii pędzą do pojemniczka z browarem… Cóż. Przynajmniej umierają szczęśliwe.

— Taaaa… Na pewno. — Madzia zachichotała.

— Z pewnością wolą to niż nafaszerować się zabójczą chemią, którą oferują w sklepach ogrodniczych — rzekłam z przekonaniem.

— Z pewnością to one by wolały nafaszerować się twoją dalią, hi, hi.

— Ale tak dobrze to nie ma — odparłam, napełniając na nowo pojemniczki piwem. — Wierz mi, próbowałam różnych mniej inwazyjnych metod, ale nic nie działało. Więc je teraz upijam…

— Rosiek się nie wkurza, że mu browar z lodówki podbierasz? — dochodziła dalej Madzia, po raz kolejny nawracając z pełną konewką.

— Trochę… — przyznałam. — Ale to już nie będzie długo trwało. Jak te roślinki podrosną, to ślimaki stracą zainteresowanie, bo one lubią tylko takie młodziutkie listeczki i łodyżki, takie z nich cwaniaki. — Uśmiechnęłam się pobłażliwie, ale zaraz potem spoważniałam, bo targnęła mną bardzo nieprzyjemna myśl. — Ty! Humanitarna śmierć to jedno, ale jeszcze tego brakowało, żeby się wieść rozniosła i wszystkie ślimaki z okolicy zaczęły ściągać do Hudsonów na piwo!

*

W połowie lipca w końcu pochyliłyśmy się z Harriet nad planem dworku, który opracowaliśmy z Rośkiem podczas kwietniowej wizyty na wyspie Skye, w celu teoretycznego ulokowania wszystkich gości w Leśnej Sadybie. Nie wiem, jak to możliwe, ale podczas miesięcy letnich Harriet była nawet bardziej zapracowana niż normalnie i w domu niemal nie bywała, więc żeby się z nią zobaczyć, musiałam przyjechać na farmę swoim niebieskim, kanciastym autkiem.

Ośmioletnie farmerskie dziecko o imieniu Daisy beztrosko skakało sobie na trampolinie, bardzo ubawione widokiem podskakującego w rytm jej skoków labradora o imieniu Rollo, który najwyraźniej został posadzony na owej trampolinie za karę. Zaparkowałam pod bramą i zauważyłam rozwścieczoną Harriet, wymachującą w jego stronę dwoma zaduszonymi indykami. Nieszczęsne ofiary Rolla majtały w powietrzu zwiędłymi szyjami, a mord w oczach farmerki natychmiast przypomniał mi o pomyśle obsadzenia Harriet w roli zimnokrwistej zabójczyni. Chociaż może raczej powinnam powiedzieć: pełnokrwistej. Farmerka zawsze biegała po farmie z prędkością strusia pędziwiatra i wcale jej w tym nie przeszkadzały wysokie do kolan kalosze i zazwyczaj dzierżone w dłoniach widły.

À propos strusia: niedawno Williamsowie wzbogacili swój inwentarz o młodego emu, którego nazwali Crazy Mike i chyba rzeczywiście trudno byłoby o trafniejsze imię dla tego sympatycznego, upierzonego szajbusa. Rosiek dostał na jego punkcie prawdziwego fioła, aż zaczęłam poważnie się obawiać, czy i sobie nie sprawi takiego pupilka.