Krąg - Veronica Sjöstrand - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Krąg ebook i audiobook

Veronica Sjöstrand

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

W jednym ze sztokholmskich banków zostaje brutalnie zamordowany pracownik działu IT. W ustach ofiary policja znajduje kartę tarota, na której widnieje złowieszczo brzmiący napis „Diabeł”. Jakby tego było mało, z placówki skradziono dziesięć milionów koron szwedzkich.

Gdy niedługo potem dochodzi do podobnego zdarzenia, nikt nie ma wątpliwości, że po mieście grasuje seryjny zabójca. Sprawą zajmuje się Althea Molin – profilerka kryminalna, od czasu zakończenia poprzedniego śledztwa starająca się nie zwracać na siebie uwagi. Teraz kobieta ponownie musi zaangażować się w zagrażające jej życiu niebezpieczne dochodzenie.

"Krąg" to trzymający w napięciu thriller o ludzkiej skłonności do nadużywania władzy. Jeśli lubisz silne kobiece postacie i mistrzowsko poprowadzony suspens, ta książka jest właśnie dla Ciebie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 22 min

Lektor: Ewa Jakubowicz

Oceny
4,1 (33 oceny)
12
14
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Całkiem niezła

#czytam_se "– Wiem, co zro­bimy. Nie masz po­ję­cia, ile można się do­wie­dzieć przez in­ter­net. Przede wszyst­kim o kimś, kto – z tego, co wiem, jak Pon­tus – pro­wa­dził tam dużą część ży­cia to­wa­rzy­skie­go." Jak dużą część życia umieszczasz w internecie? O czym może się dowiedzieć profilerka kryminalna z Twojego profilu na facebooku np? Jestem ciekawa, co taka osoba mogłaby powiedzieć o mnie... Co w drugiej części o profilerce kryminalnej? Noo dzieje się wiele, na szczęście i jeśli chodzi o część profilowania, to książka przypadła mi do gustu. Trochę gorzej jest na poziomie przyjacielskim, ale liczę na poprawę w kolejnych częściach. Tym razem Althea Molin jest bardziej zaangażowana w całą sprawę, ponieważ jest przewodniczącą zespołu śledczego. Musi złapać dobry kontakt z pozostałymi osobami, by razem wyciągać wnioski i dojść do prawdy. Sprawa jest poważna z dwóch powodów. Najważniejszym jest śmierć człowieka - pracownika działu IT banku. Drugim zaś kradzież milionowej s...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Kret­sen

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Mi­chał Bo­lek

Co­py­ri­ght © Ve­ro­nica Sjöstrand, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: An­ders Tim­ren

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-91-8034-997-0

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

1

Drobne, nie­mal mi­kro­sko­pijne płatki śniegu wi­rują, spa­da­jąc z czar­nego nieba. Pon­tu­sowi przy­szła ochota, żeby ła­pać je na ję­zyk jak w dzie­ciń­stwie. Uśmiech­nął się sam do sie­bie i pod­cią­gnął odro­binę za­mek kurtki. Miał za sobą ciężki ty­dzień, ale po­stą­pił wła­ści­wie. Wy­brał wła­ści­wie. Wszystko się ułoży. Skrę­cił w nie­wielką prze­cznicę łą­czącą parki Kung­sträd­går­den i Be­rze­liusa. Wci­snął dło­nie głę­boko w kie­sze­nie i po­chy­lił głowę. Na­gle po­czuł, jak coś twar­dego i zim­nego przy­ci­ska się do jego skroni. Ze­sztyw­niał na ca­łym ciele. Bi­cie serca za­dud­niło mu w uszach. Duża dłoń w rę­ka­wiczce chwy­ciła go za ra­mię, ob­ró­ciła i przy­parła do ka­mien­nego muru. Męż­czy­zna sto­jący na­prze­ciwko był wy­soki i bar­czy­sty. Pod ob­szerną czarną pe­le­ryną prze­ciw­desz­czową Pon­tus doj­rzał parę ja­snych oczu i – mógłby przy­siąc – uśmiech. Roz­glą­dał się roz­pacz­li­wie za kimś w po­bliżu, za kim­kol­wiek, kto by mu po­mógł, ale ulica była zu­peł­nie pu­sta. Za­nim Pon­tus zdą­żył za­wo­łać na po­moc, męż­czy­zna przy­ci­snął jego głowę do chro­po­wa­tej ściany bu­dynku i owi­nął mu ra­mię wo­kół szyi. On z ca­łych sił spró­bo­wał na­brać po­wie­trza, ale mu się nie udało. Przed oczami wy­strze­liły mu białe iskry. Po­czuł, jak drży na ca­łym ciele, i prze­stał się kon­tro­lo­wać. Po no­gach spły­nął mu cie­pły mocz. Usły­szał głu­chy huk. A po­tem wszystko spo­wiła czerń.

Ciało Pon­tusa Ols­sona upa­dło na chod­nik. Wy­soki męż­czy­zna po­chy­lił się i wci­snął mu w usta zło­żoną kartę. Na­stęp­nie od­szedł szyb­kim kro­kiem, po­wstrzy­mu­jąc się jed­nak od biegu. Przy naj­bliż­szym ko­szu na śmieci zdjął czarną pe­le­rynę i ją zgniótł. Pod spodem miał czarny płaszcz zi­mowy się­ga­jący do ziemi, czarne trze­wiki i zro­bioną na dru­tach czapkę. Rę­ka­wi­czek nie ścią­gnął. Po­szedł w dół ulicy, a po­tem przez park Be­rze­liusa. Wszę­dzie pa­no­wała ci­sza. Płatki śniegu wciąż wi­ro­wały w po­wie­trzu. To­piły się na­tych­miast po wy­lą­do­wa­niu w ciem­no­czer­wo­nej ka­łuży, która po­wstała na chod­niku.

2

Kiedy chu­cha­łam na dło­nie w rę­ka­wicz­kach, żeby się roz­grzać, od­dech zmie­niał się w wielką chmurę. Sta­łam po­środku mo­stu Ström­bron i zmru­żo­nymi oczami wpa­try­wa­łam się w po­ły­sku­jącą wodę. Wi­dzia­łam nie­prze­rwany stru­mień opa­tu­lo­nych lu­dzi su­nący przez wą­ską kładkę pro­wa­dzącą do Mo­derna Mu­seet. Chwia­łam się na zdrę­twia­łych pal­cach u stóp. Był pierw­szy na­prawdę sło­neczny dzień od dawna. Kiedy tylko zo­ba­czy­łam, jak przez okno sy­pialni wpada żół­to­białe zi­mowe świa­tło, wło­ży­łam ko­szulkę polo, długi, gruby płaszcz z wełny oraz mocne trze­wiki na wy­so­kim ob­ca­sie i wy­szłam z domu, słu­cha­jąc An­drei Bo­cel­lego na słu­chaw­kach iPoda. Do­brze się zło­żyło, bo i tak przed po­łu­dniem mia­łam się spo­tkać z Eme­lie pod ban­kiem Lind­stein.

Prze­szłam przez most i za­trzy­ma­łam się w oko­li­cach dol­nej czę­ści Kung­sträd­går­den. Tuż obok wiel­kiego kręgu drzew znaj­do­wał się skwer z pro­sto­kąt­nymi, schlud­nie przy­cię­tymi krze­wami buksz­panu. Do­kład­nie nad pro­stą kra­wę­dzią ży­wo­płotu wy­sta­wały ma­leń­kie róże w ko­lo­rze ciem­nego, zga­szo­nego różu, a brzegi ich płat­ków opró­szone bia­łym szro­nem iskrzyły się w słońcu. Mróz za­kon­ser­wo­wał kwiaty. Sta­łam tak i długo się im przy­glą­da­łam. Kiedy ob­cho­dzi­łam klomb, żeby zo­ba­czyć je z dru­giej strony, pra­wie wdep­nę­łam w za­mar­z­nięte wy­mio­ciny. Pa­miątka po któ­rymś z go­ści Café Opera. Ob­ró­ci­łam się na pię­cie i po­szłam da­lej, mi­ja­jąc śli­zgawkę z ha­ła­śli­wymi łyż­wia­rzami.

Duet Ma­donny i Ju­stina Tim­ber­lake’a le­ciał z gło­śni­ków lo­do­wi­ska na cały re­gu­la­tor i ostro wbi­jał się w sub­telne tony Ave Ma­ria w mo­ich słu­chaw­kach. Wo­kół ta­fli zbu­do­wano całe mia­steczko skła­da­jące się z czer­wo­nych mi­nia­tu­ro­wych dom­ków. Mocno kon­tra­sto­wały ze sno­bi­stycz­nymi, nie­do­stęp­nymi fa­sa­dami ota­cza­ją­cymi park. Wo­kół placu je­dyny po­krze­pia­jący wi­dok sta­no­wił ko­ściół Świę­tego Ja­kuba w ży­wym po­ma­rań­czowo-czer­wo­nym ko­lo­rze, są­sia­du­jący z Café Opera. Skrę­ci­łam w stronę bu­dynku z grubo cio­sa­nego sza­rego ka­mie­nia z wiel­kimi czar­nymi kra­tami w oknach. Eme­lie stała przed drzwiami i roz­ma­wiała przez ze­staw słu­chaw­kowy ukryty pod czar­nym ka­pe­lu­szem w stylu lat dwu­dzie­stych. Spod ronda wy­sta­wały jej blond włosy. Mó­wiła z oży­wie­niem, śmiała się i ge­sty­ku­lo­wała. Brą­zowe oczy lśniły. Za­sta­na­wia­łam się, kto jest na dru­gim końcu li­nii. Kiedy we­szłam na chod­nik i do niej po­ma­cha­łam, po­że­gnała się, wy­łą­czyła te­le­fon i mocno mnie uści­snęła.

– Wła­śnie roz­ma­wia­łam z Fre­dri­kiem Hes­slo­wem z banku. Spo­tka się z nami za dzie­sięć mi­nut. Carl przyj­dzie tro­chę póź­niej.

– Co to za Fre­drik? Dy­rek­tor?

– Dy­rek­to­rem jest Carl. To o nim ci wcze­śniej opo­wia­da­łam, że wy­gląda jak hor­ro­rowa wer­sja pana Burnsa z Simp­so­nów. Hes­slow jest kon­tro­le­rem, a poza tym prawą ręką Carla, że się tak wy­rażę. To moja osoba do kon­taktu.

– Aha. I na pewno fajny fa­cet – od­par­łam, ki­wa­jąc zna­cząco w stronę jej te­le­fonu.

– O tak! – od­po­wie­działa Eme­lie z sze­ro­kim uśmie­chem. – I w su­mie przy­stojny. A do tego sin­giel. Z moim szczę­ściem na pewno jest ge­jem. – Eme­lie prze­wró­ciła brą­zo­wymi oczami. – Zdą­żymy spraw­dzić, gdzie zgi­nął Pon­tus Ols­son, je­śli jesz­cze chcesz.

– Ja­sne.

Eme­lie wska­zała drogę, po czym we­szły­śmy w po­bli­ski za­ułek. Mach­nęła w głąb ulicy. Znaj­do­wał się tam gra­na­towy kon­te­ner na od­pady bu­dow­lane. Był po­kryty ba­zgro­łami i oto­czony roz­wa­lo­nym pło­tem. Pod ścianą stał prze­peł­niony kosz na śmieci.

– Jak­byś po­szła da­lej, tra­fisz do parku Be­rze­liusa i ho­telu Berns. Tu­taj go za­strze­lono. Za kon­te­ne­rem.

We­szły­śmy za płot. Na chod­niku roz­po­ście­rała się wielka ciemna plama. Wciąż wi­siała tu biało-nie­bie­ska ta­śma po­li­cyjna. Dzi­siaj był po­nie­dzia­łek, a ciało ja­kaś ko­bieta z psem zna­la­zła wcze­snym ran­kiem w so­botę. Po­pa­trzy­łam w obie strony. Miej­sce można było doj­rzeć z parku Be­rze­liusa, ale z Kung­sträd­går­den już nie. Na kilku za­ciem­nio­nych szy­bach po jed­nej stro­nie ulicy wid­niało logo Chi­na­te­atern. Po dru­giej stro­nie wy­soko w gó­rze było otwarte okno, a we­wnątrz po­miesz­cze­nia wi­siały lśniące pa­tel­nie.

– Ra­czej nie­zbyt do­godne miej­sce, żeby do ko­goś strze­lać. – Po­dra­pa­łam się w głowę pod czapką z dasz­kiem. – Cho­ciaż oczy­wi­ście, w środku nocy, w środku zimy jest tu na pewno dość pu­sto. Ale i tak wy­ma­gało to sporo chłod­nej kal­ku­la­cji albo kom­plet­nego sza­leń­stwa.

Eme­lie po­ki­wała głową.

– W ze­szły pią­tek Pon­tus wy­szedł z banku jako ostatni. Było w oko­li­cach je­de­na­stej. Około siód­mej rano w so­botę po­li­cja za­te­le­fo­no­wała do Tommy’ego, współ­lo­ka­tora Pon­tusa, który też jest tech­ni­kiem w banku. Od razu do mnie za­dzwo­nił.

– Dla­czego? – Prze­stę­po­wa­łam z nogi na nogę i ude­rza­łam się skrzy­żo­wa­nymi ra­mio­nami, żeby się roz­grzać.

– Od­po­wia­dam prze­cież za bez­pie­czeń­stwo banku, w tym da­nych. Je­śli po­li­cja ze­chce spraw­dzić kom­pu­ter służ­bowy Pon­tusa, a chciała, do­pil­nuję, żeby przy oka­zji nie do­tarły do niej żadne ta­jem­nice biz­ne­sowe.

Eme­lie miała wła­sną firmę o na­zwie In­fo­sec zaj­mu­jącą się bez­pie­czeń­stwem da­nych. Za­trud­niała w niej pię­ciu pra­cow­ni­ków. Lind­stein był ich naj­więk­szym klien­tem. Do­dała:

– Po­pę­dzi­łam do banku i zro­bi­łam ko­pię twar­dego dysku Pon­tusa. A po­tem sama za­czę­łam w nim tro­chę grze­bać, no i… – Za­śmiała się su­cho, ko­piąc po­gnie­ciony jed­no­ra­zowy ku­bek. – Wtedy się zo­rien­to­wa­łam, że mam pro­blem. – Po­de­szła do mnie i wsu­nęła mi rękę pod ra­mię. – Całe szczę­ście, że mo­żesz po­móc. Li­czę na to, że kiedy wy­trza­snę im pro­fi­lerkę, cho­ciaż tro­chę się ucie­szą.

Ści­snę­łam jej dłoń.

– Ja­sne. Od czego są przy­ja­ciele?

– Mam na­dzieję, że nie mu­sia­łaś ni­czego przeze mnie od­wo­ły­wać.

Uśmiech­nę­łam się i po­krę­ci­łam głową.

– Bez obaw. Ra­czej nikt nie za­sy­puje mnie pracą.

Za­czę­ły­śmy po­woli kie­ro­wać się w stronę banku.

– My­śla­łam, że pra­cu­jesz dla Mo­dusa.

– Tak, ro­bię tro­chę ana­liz jako fre­elan­cerka, ale ra­czej nie za dużo. To bar­dzo miłe ze strony Toma, że chciał mnie zo­sta­wić w fir­mie. Cią­gle jesz­cze ma­ru­dzi, że­bym wra­cała. Ale nie chcę się prze­pro­wa­dzać do No­wego Jorku, a jego ze­spół woli oczy­wi­ście za­an­ga­żo­wać pra­cow­nika, z któ­rym można od­by­wać spo­tka­nia sta­cjo­nar­nie. Ja też bym wo­lała. – Roz­ło­ży­łam ra­miona. – Zna­le­zie­nie pracy w Szwe­cji gra­ni­czy z cu­dem. Baza klien­tów nie jest zbyt duża.

– Po­li­cja, po­li­cja albo po­li­cja, tak?

– Coś w tym ro­dzaju. Ale od tam­tej sprawy ze­szłego lata nie za­dzwo­nili.

Do­tar­ły­śmy pod wej­ście do banku. Eme­lie otwo­rzyła cięż­kie prze­szklone drzwi i we­szły­śmy do po­ma­lo­wa­nej na biało sali o wy­so­kim su­fi­cie. Na dru­gim końcu po­miesz­cze­nia pięły się ogromne spi­ralne schody. Wy­glą­dało jak w ho­te­lo­wym lobby. Ni­g­dzie nie było wi­dać skry­tek ani ta­blicy elek­tro­nicz­nej z czer­wo­nymi cy­frami. Wielki pla­kat gło­sił:

Dzia­łamy na 100%

Ob­sługa – bez­pie­czeń­stwo – in­ter­net

– My­śla­łam, że w ca­łym tym halo z Lind­ste­inem cho­dzi o to, że nie ma biur – po­wie­dzia­łam do Eme­lie, roz­glą­da­jąc się do­okoła.

– Bo nie ma. Wszyst­kie po­za­my­kali dwa lata temu. To jest sie­dziba główna, tu­taj spo­tyka się we­wnętrzny krąg ban­kow­ców i klu­czo­wych klien­tów. Praw­dziwe szy­chy. In­nymi słowy, to miej­sce do wrę­cza­nia ła­pó­wek przy lun­chu i za­wie­ra­nia po­ta­jem­nych ukła­dów.

Po­dą­ży­łam za Eme­lie do bia­łego kon­tu­aru wy­po­le­ro­wa­nego na wy­soki po­łysk. Kiedy szły­śmy po ja­snej ka­mien­nej pod­ło­dze, roz­le­gało się echem stu­ka­nie na­szych wy­so­kich ob­ca­sów. Re­cep­cjo­nistka wpi­sała nas na li­stę, dała mi iden­ty­fi­ka­tor go­ścia i wska­zała dwa duże fo­tele o wy­so­kich opar­ciach, obite czer­wo­nym ma­te­ria­łem firmy Ma­ri­mekko. Zdję­ły­śmy sza­liki, rę­ka­wiczki i czapki, po czym usia­dły­śmy. Cho­ciaż po­win­nam po­wie­dzieć, że ja zdję­łam brą­zowy kasz­kiet, dzia­ni­nowe rę­ka­wice i długi ja­skra­wo­czer­wony sza­lik. Eme­lie na­to­miast ka­pe­lusz w stylu lat dwu­dzie­stych, czarne skó­rzane rę­ka­wiczki i apaszkę marki Pucci w róż­nych od­cie­niach zie­leni. Nikt nie mógłby nam za­rzu­cić, że za sprawą trwa­ją­cej po­nad dwa­dzie­ścia lat zna­jo­mo­ści jedna upodob­niła się za bar­dzo do dru­giej. Eme­lie spoj­rzała na ze­ga­rek, a po­tem na mnie.

– Spo­tka­nie nie po­winno za długo po­trwać. Zjemy u mnie po­tem brunch? Wsta­wi­łam do lo­dówki cia­sto do wy­ro­śnię­cia.

– Do lo­dówki? To tam co­kol­wiek wy­ro­śnie?

– No… Nie py­taj, jak to się dzieje. To zbyt skom­pli­ko­wane dla tak ku­li­nar­nie upo­śle­dzo­nej jak ty.

Prze­wró­ci­łam oczami.

– Tak, tak, ob­ra­żaj mnie, ob­ra­żaj, śmiało!

Brunch u Eme­lie wart był kilku przy­ty­ków. Uwiel­biała brun­che tak bar­dzo, że wła­ści­wie przy­rzą­dzała je o każ­dej po­rze dnia i nocy.

Po pię­ciu mi­nu­tach pod­szedł do nas ja­kiś męż­czy­zna. Lśniące blond włosy za­cze­sał na karku w długi, cia­sny ku­cyk i miał orze­cho­wo­brą­zowe oczy. Ubrany był w białą ko­szulę, ka­mi­zelkę i do­pa­so­wany ja­sno­szary gar­ni­tur ze srebr­nymi gu­zi­kami man­kie­tów. Ele­ganc­kie, mi­ni­ma­li­styczne oprawki, także srebrne. Sy­gnet na ma­łym palcu. Po­ru­szał się z mie­szanką de­li­kat­no­ści i siły, która nie­zu­peł­nie pa­so­wała do ofi­cjal­nego stroju.

– Fre­drik Hes­slow – po­dał mi rękę z uprzej­mym uśmie­chem i po­pa­trzył w oczy.

– Al­thea Mo­lin.

Uścisk jego dłoni był mocny i przy­jemny. Fre­drik i Eme­lie ga­wę­dzili ze sobą, kiedy wspi­na­li­śmy się po wiel­kich spi­ral­nych scho­dach w dro­dze do ban­ko­wego biura.

– Wchodź­cie i sia­daj­cie, ja tylko po­pro­szę o kawę – po­wie­dział, otwie­ra­jąc nam drzwi do sali kon­fe­ren­cyj­nej.

We­szły­śmy. W środku pa­no­wała kom­pletna ci­sza. Nie było sły­chać ulicz­nego ha­łasu ani mu­zyki z lo­do­wi­ska w Kung­sträd­går­den. Prze­cha­dza­łam się, roz­glą­da­jąc do­okoła. Prze­su­nę­łam pal­cami po gład­kiej, lśnią­cej po­wierzchni pieca ka­flo­wego.

– Ale sala! – po­wie­dzia­łam ci­cho.

– No… Ra­czej wyż­sza półka, wiem – od­rze­kła Eme­lie, rów­nież ci­chym gło­sem.

W po­miesz­cze­niu stały krze­sła w stylu gu­sta­wiań­skim, stół kon­fe­ren­cyjny wy­po­le­ro­wany na wy­soki po­łysk i z ciem­nego drewna wy­pro­du­ko­wa­nego wbrew za­sa­dom ochrony la­sów desz­czo­wych, a na ścia­nach wi­siały por­trety w zło­tych ra­mach. Po­miesz­cze­nie wy­peł­niały re­pro­duk­cje. Cho­ciaż Lind­stein na­zy­wano obec­nie naj­no­wo­cze­śniej­szym ban­kiem w Szwe­cji, jego przed­sta­wi­ciele naj­wy­raź­niej nie chcieli, aby go­ście od­wie­dza­jący sie­dzibę główną za­po­mnieli, że jest też jed­nym z naj­star­szych. Luk­su­sowe wnę­trze bez wąt­pie­nia nie współ­grało z fi­nan­so­wymi tur­bu­len­cjami w ostat­nim cza­sie. Ale oczy­wi­ście nikt nie może prze­cież żą­dać, aby bank po­wy­prze­da­wał swoje gu­sta­wiań­skie krze­sła tylko dla­tego, że giełda sza­leje. Czy na pewno?

Drzwi lekko skrzyp­nęły i wszedł do nas Hes­slow. Usie­dli­śmy w trójkę.

– Kawa się pa­rzy. Carl przyj­dzie za kilka mi­nut i opo­wie o banku, a kiedy bę­dziemy cze­kali, może się przed­sta­wisz? – Spoj­rzał na mnie.

– Ja­sne. Je­stem, jak na pewno mó­wiła Eme­lie, wy­kwa­li­fi­ko­waną pro­fi­lerką, kry­mi­no­lożką i psy­cho­lożką. Pra­cuję głów­nie dla firmy o na­zwie Mo­dus Ope­randi. – „Głów­nie” to pew­nie lekka prze­sada, ale brzmiało do­brze.

– Czy to nie cie­bie na­padł tam­ten se­ryjny mor­derca w No­wym Jorku?

Po­ki­wa­łam głową, ale nic nie po­wie­dzia­łam. Nie mia­łam ochoty za­głę­biać się w szcze­góły na te­mat tego, jak w zim­nym ko­ściele w No­wym Jorku nie­mal po­de­rżnięto mi gar­dło. Uzna­łam, że nie ma to nic wspól­nego ze sprawą. Ga­zety w Szwe­cji sporo na ten te­mat pi­sały, więc mimo wszystko nie zdzi­wi­łam się, że o tym sły­szał. Do­tarło do mnie, że wy­da­rzyło się to nie­mal do­kład­nie rok temu.

Na szczę­ście prze­rwała nam ko­bieta w śred­nim wieku ubrana w sza­ro­be­żowy ko­stium, wcho­dząc z tacą. Stały na niej cztery mi­sterne fi­li­żanki z biało-nie­bie­skiej por­ce­lany i pół­mi­sek cy­na­mo­no­wych bu­łe­czek.

– Dzię­kuję – po­wie­dział Hes­slow do ko­biety, gdy po­roz­sta­wiała przed nami fi­li­żanki, a ona uśmiech­nęła się i wy­szła z po­miesz­cze­nia.

Jak za­uwa­ży­łam, no­wo­cze­sność nie roz­cią­gała się też na role płciowe. Ani na roz­miar fi­li­ża­nek do kawy. Drzwi znowu się otwo­rzyły i do środka wszedł star­szy męż­czy­zna. Był łysy. Bez­włosą głowę zdo­biło kilka plam wą­tro­bo­wych. Miał po­marsz­czoną twarz i ja­sno­szare, krysz­ta­łowo przej­rzy­ste oczy za parą szkieł bez opra­wek. Jego ubra­nia były wprost per­fek­cyjne. Ina­czej nie da się tego opi­sać. Do­pa­so­wany fa­son, spinki do man­kie­tów eks­klu­zywne, ale nie na­chalne, i gra­na­towy no­wo­cze­sny gar­ni­tur. Dłoń, którą wy­cią­gnął, da­leka jed­nak była od per­fek­cji. Przy­po­mi­nała ra­czej łapę z pa­zu­rami – po­marsz­czona i upstrzona star­czymi pla­mami. Kiedy wsta­wa­łam, żeby się z nim przy­wi­tać, przy­po­mniało mi się, że Eme­lie opi­sy­wała go jako pana Burnsa z Simp­so­nów. Nie mo­głam się po­wstrzy­mać od uśmie­chu. Opis pa­so­wał kropka w kropkę. Je­dyną róż­nicą było to, że Carl Lind­stein, dy­rek­tor ge­ne­ralny banku, wy­da­wał się znacz­nie bar­dziej nie­prze­jed­nany. Kiedy wszy­scy się ze sobą przy­wi­tali i z po­wro­tem usie­dli­śmy, Carl za­brał głos.

– Dzię­kuję za przy­by­cie. Na po­czą­tek chciał­bym po­wie­dzieć kilka słów na te­mat banku.

Po­ki­wa­li­śmy gło­wami.

– Lind­stein to bar­dzo stary bank i trzeci pod wzglę­dem wiel­ko­ści w Szwe­cji. Za­ło­żył go mój dzia­dek. – Carl wska­zał sę­katą dło­nią złote ramy na prze­ciw­le­głej ścia­nie po­koju. Za­sta­na­wia­łam się, w ja­kim może być wieku. Je­śli był tak stary, na ja­kiego wy­glą­dał, mu­siał mieć do­brych osiem­dzie­siąt lat. Na pewno nie aż tyle. Po­pa­trzył na mnie ostro, jakby po­tra­fił czy­tać w my­ślach. Mi­mo­wol­nie wy­pro­sto­wa­łam plecy. Cią­gnął:

– Ofe­ru­jemy usługi za­równo dla przed­się­bior­ców, jak i klien­tów in­dy­wi­du­al­nych. W za­le­d­wie pięć lat udało nam się przejść drogę od wie­ko­wej firmy z tra­dy­cjami do naj­no­wo­cze­śniej­szego i naj­le­piej pro­spe­ru­ją­cego banku w Szwe­cji. W tym cza­sie na­sze no­to­wa­nia gieł­dowe wzro­sły dzie­się­cio­krot­nie.

Za­uwa­ży­łam, że nie wspo­mniał, iż w ciągu ostat­nich sze­ściu mie­sięcy no­to­wa­nia spa­dły o po­nad po­łowę.

– Klu­czowe oka­zały się wła­śnie usługi in­ter­ne­towe, w związku z któ­rymi praca Eme­lie nad bez­pie­czeń­stwem w ostat­nim cza­sie tak bar­dzo się nam przy­słu­żyła. – Zro­bił te­atralną prze­rwę i wziął nie­wielki łyk kawy. – Męż­czy­zna, któ­rego w tak… nie­przy­jemny spo­sób nam ode­brano, pra­co­wał jako ope­ra­tor sys­temu w dziale IT. Chciał­bym jak naj­moc­niej pod­kre­ślić po­wagę sy­tu­acji. Je­śli za­bój­stwo miało coś wspól­nego z ban­kiem, chcę to wie­dzieć. Chcę, że­by­śmy do­wie­dzieli się na te­mat śledz­twa wszyst­kiego, co tylko się da. – Carl wbi­jał po ko­lei wzrok w każ­dego z nas.

Nikt nic nie po­wie­dział. W końcu od­wró­cił głowę do Eme­lie.

– Przejdźmy jed­nak do kwe­stii naj­waż­niej­szej. Fre­drik wspo­mniał, że w kom­pu­te­rze Pon­tusa zna­la­złaś nie­pra­wi­dło­wo­ści. Mo­gła­byś to roz­wi­nąć?

Eme­lie miała usta pełne kawy, którą szybko prze­łknęła i ostroż­nie od­sta­wiła fi­li­żankę.

– W ze­szłą so­botę pre­wen­cyj­nie prze­pro­wa­dzi­łam ru­ty­nową kon­trolę kom­pu­tera Pon­tusa, żeby nie zna­la­zło się tam nic, czego nie po­winna zo­ba­czyć po­li­cja…

Carl po­ki­wał z apro­batą i mi­ni­mal­nie się uśmiech­nął. Eme­lie od­wza­jem­niła uśmiech i mó­wiła da­lej:

– Od­kry­łam, że w so­botę rano, to zna­czy po śmierci Pon­tusa, ja­kiś fał­szywy użyt­kow­nik za­lo­go­wał się do jego kom­pu­tera i usu­nął z niego pliki.

– Co zna­czy „fał­szywy”? – spy­tał Carl.

– Cho­dzi o konto użyt­kow­nika, które wy­gląda do­kład­nie tak samo jak konto wszyst­kich in­nych poza tym, że nie można go przy­pi­sać do żad­nego pra­cow­nika banku. To Pon­tus za­kła­dał nowe konta, więc to też mu­siał oso­bi­ście utwo­rzyć jako ja­kie­goś ro­dzaju konto do­dat­kowe.

– Co usu­nęła osoba, która za­lo­go­wała się na to konto?

– Na ra­zie zdą­ży­łam uru­cho­mić tylko naj­bar­dziej pod­sta­wowe pro­gramy dia­gno­styczne, ale już wia­domo, że ska­so­wała hi­sto­rię cha­tów i wia­do­mo­ści e-mail. Pra­cuję nad ich przy­wró­ce­niem, żeby spraw­dzić, co w nich było.

– Cho­dzi o ja­kąś formę prze­stęp­stwa? – Carl się po­chy­lił. Wy­glą­dał po­waż­nie.

– Tak. Wy­daje mi się, że ktoś szu­kał da­nych wraż­li­wych. Może ja­kie­goś ro­dzaju in­for­ma­cji do wy­ko­rzy­sta­nia w celu wy­war­cia pre­sji. Żeby po­wie­dzieć wię­cej, mu­szę prze­pro­wa­dzić ca­ło­ściową ana­lizę. – Ski­nęła w moją stronę. – Za­pro­si­łam tu dziś Al­theę. Za­równo z tego po­wodu, że ma do­świad­cze­nie ze śledz­twami w spra­wie za­bój­stwa i może nas wpro­wa­dzić w me­tody pracy po­li­cji, jak i dla­tego, że mo­głaby wy­ko­nać pro­fil psy­cho­lo­giczny Pon­tusa, co po­zwoli nam go le­piej zro­zu­mieć.

– Ale czy to ma coś wspól­nego z mor­der­stwem? – spy­tał Hes­slow.

– Zde­cy­do­wa­nie ist­nieje taka moż­li­wość – od­po­wie­działa Eme­lie. – Trudno mi so­bie wy­obra­zić, że to zbieg oko­licz­no­ści.

Carl ścią­gnął usta w li­nijkę i wolno po­ki­wał głową.

– Ro­zu­miem. Brzmi to bar­dzo po­waż­nie. Je­śli coś za­graża bez­pie­czeń­stwu banku, mu­simy to do­głęb­nie zba­dać. W ciągu ty­go­dnia chcę otrzy­mać szcze­gó­łowy ra­port i plan dzia­ła­nia. To pod żad­nym po­zo­rem nie może się do­stać do wia­do­mo­ści pu­blicz­nej. Me­dia po­tra­fią roz­dmu­chi­wać ta­kie sprawy poza wszel­kie gra­nice. – Utkwił spoj­rze­nie w Eme­lie i uśmiech­nął się chłodno. Ski­nęła głową. Carl zwró­cił się w moją stronę. – W ob­li­czu tych fak­tów ro­zu­miem, dla­czego Eme­lie ze­chciała cię za­an­ga­żo­wać. Spoj­rze­nie na pro­blem pod tym ką­tem wy­daje mi się bar­dzo in­te­re­su­jące. Eme­lie po­in­for­mo­wała cię za­pewne, że obo­wią­zuje cię taka sama za­sada po­uf­no­ści co In­fo­sec. Mam na­dzieję, że to nie pro­blem.

– Ab­so­lut­nie – od­po­wie­działa szybko za mnie Eme­lie.

– Do­brze. – Wstał, a wraz z nim Eme­lie, Fre­drik i ja.

– Dzię­kuję, że przy­szli­ście. Fre­drik omówi z wami szcze­góły. In­for­muj­cie go o wszyst­kim na bie­żąco i do zo­ba­cze­nia za ty­dzień.

Uści­snę­li­śmy so­bie dło­nie. Kiedy Carl od­szedł, wo­kół stołu przez chwilę pa­no­wała ci­sza. Pierw­szy ode­zwał się Fre­drik Hes­slow:

– Cała ta afera jest strasz­nie nie­po­ko­jąca, Eme­lie. Do­pil­nu­jesz, mam na­dzieję, żeby po­li­cja ni­czego się nie do­wie­działa? Nie wiemy jesz­cze, czy to w ogóle coś po­waż­nego, a ostat­nia rzecz, któ­rej by­śmy so­bie ży­czyli, to nie­po­ko­je­nie na­szych klien­tów groź­nymi na­głów­kami w ga­ze­tach, że mamy pro­blemy z bez­pie­czeń­stwem. Nie mam ra­cji?

Eme­lie i ja obe­szły­śmy stół.

– Tak, cał­ko­wi­cie się zga­dzam. Mu­simy wie­dzieć znacz­nie wię­cej, za­nim z kim­kol­wiek po­roz­ma­wiamy. Al­thea prze­pro­wa­dzi tak zwaną au­top­sję psy­cho­lo­giczną Pon­tusa, czyli ana­lizę jego ży­cia, stanu psy­chicz­nego i tego, jaką osobą był tuż przed śmier­cią, aby zna­leźć za­cho­wa­nia mo­gące wska­zy­wać, że po­peł­nił prze­stęp­stwo lub je pla­no­wał.

– Do­brze. – Fre­drik zwró­cił się w moją stronę. – Dzię­kuję, że zgo­dzi­łaś się nam po­móc. Chcę, abyś wie­działa, że nie spo­dzie­wamy się cu­dów. Z taką garstką in­for­ma­cji wy­cią­gnię­cie ja­kich­kol­wiek wnio­sków ra­czej nie może być ła­twe, prawda?

– Nie, to prawda, ale coś na pewno uda mi się wy­pra­co­wać.

– Tak jak mó­wię, wszystko się przyda, na­wet dro­bia­zgi. I wi­dzimy się za ty­dzień. Eme­lie, mo­gła­byś przez ten czas dzwo­nić i in­for­mo­wać mnie na bie­żąco?

– Ja­sne.

Fre­drik wziął wy­cią­gniętą rękę Eme­lie w swoje obie dło­nie i uśmiech­nął się krótko, a po­tem od­wró­cił się do mnie i uści­snął moją dłoń nieco bar­dziej ofi­cjal­nie.

– Po­wo­dze­nia z psy­cho­lo­gią – rzekł, pa­trząc na mnie oczami o orze­cho­wo­brą­zo­wym ko­lo­rze. Po­tem znik­nął za drzwiami.

– Ale się spie­szył – po­wie­dzia­łam, spo­glą­da­jąc za nim.

– Tak, jak zwy­kle – stwier­dziła Eme­lie i uśmiech­nęła się krzywo. – My też się spie­szymy. Na brunch!

3

Świa­tło sło­neczne wpa­da­jące przez okno spra­wiało, że in­ten­syw­nie zie­lona kuch­nia Eme­lie z oknem wy­cho­dzą­cym na re­stau­ra­cję Claes på Hör­net nie­da­leko Ro­slags­ga­tan na­bie­rała śród­ziem­no­mor­skiego cha­rak­teru.

– Ty na­kryj do stołu, a ja wsta­wię chleb do pie­kar­nika. – Eme­lie za­częła wy­cza­ro­wy­wać na stole je­dze­nie. Trzy ro­dzaje sera, ja­jecz­nica, pie­czone po­mi­dory, pie­czarki pod­sma­żane na ma­śle i ja­go­dowe smo­othie. Do­słow­nie wszystko. Nikt nie umiał przy­go­to­wy­wać brun­chów tak jak ona. Poza tym roz­niósł się nie­ba­wem po kuchni za­pach świeżo pie­czo­nego chleba. Otwo­rzy­łam szafkę, wzię­łam opa­ko­wa­nie płat­ków i pra­wie je upu­ści­łam. Wa­żyło do­brych parę kilo.

– Co ty trzy­masz w tej paczce? Sztabki złota?

Eme­lie się za­śmiała.

– Ko­pię za­pa­sową da­nych z banku. To naj­bez­piecz­niej­sze miej­sce, ja­kie znam.

– Ty je­steś na­prawdę nie­nor­malna. Czy to nie po­winno być w sej­fie czy czymś ta­kim?

– Ech, to prze­cież pierw­sze miej­sce, w któ­rym by szu­kali. Poza tym je­den eg­zem­plarz jest też w sej­fie an­ty­wy­bu­cho­wym. To w za­sa­dzie tylko ko­pia za­pa­sowa sys­temu In­fo­secu, ale jego dużą część sta­no­wią dane banku.

– Wie­dzą tam o tym?

– Że ją mam? Tak, to wcho­dzi w za­kres mo­ich obo­wiąz­ków. A gdzie ją mam, to zu­peł­nie inna kwe­stia…

– O rany! – Ostroż­nie odło­ży­łam paczkę wraz z jej dro­go­cenną za­war­to­ścią na sam tył szafki i wy­ję­łam inną, o od­po­wied­niej wa­dze. – To są płatki? Czy znajdę tu sys­tem in­nego klienta?

– To są praw­dziwe płatki, nic in­nego, przy­się­gam. Resztę trzy­mam w pacz­kach mąki.

Eme­lie wy­bu­chła śmie­chem, wi­dząc moje sze­roko otwarte oczy.

– Żar­to­wa­łam! Spo­koj­nie. Jak ci się po­do­bał Fre­drik? – spy­tała, kro­jąc świeżo upie­czony chleb.

– Nie wiem. Nie jest tro­chę zbyt… cza­ru­jący?

Eme­lie unio­sła brwi.

– Zbyt cza­ru­jący? Pierw­szy raz sły­szę, żeby ktoś to uzna­wał za wadę. W prze­ci­wień­stwie do tych dup­ków, któ­rymi in­te­re­suję się za­zwy­czaj, tak?

– Nie, tak. Nie o to mi cho­dziło, prze­pra­szam. Tylko nor­mal­nie nie po­do­bają ci się tacy wy­mu­skani fa­ceci. Bar­dzo dużo ma z przed­sta­wi­ciela elity fi­nan­so­wej, a bar­dzo mało z rock’and’rol­lowca.

– To prawda. To ty się za­ko­chu­jesz w ko­le­siach jak z re­klam Ganta. Może po pro­stu za­czy­nam doj­rze­wać. Boże ucho­waj! Ma w każ­dym ra­zie dłu­gie włosy.

– Wła­śnie. Spo­tka­łaś się z nim kie­dyś? – Wzię­łam duży kęs ka­napki. Miała nie­ziem­ski smak: słony, lekko orze­chowy, a na gó­rze de­li­kat­nie roz­to­pione ma­sło.

– Kilka razy zje­dli­śmy lunch i uma­wia­li­śmy się na drinka. Kiedy śledz­two się skoń­czy, może spró­buję go gdzieś wy­cią­gnąć. Parę ko­le­jek Long Is­land Ice Tea wy­star­czy, żeby po­zbyć się tych jego kan­ci­ków i po­lu­zo­wać mu kra­wat, no nie?

– Ja­sna sprawa. Po­daj ja­jecz­nicę.

– Pro­szę. À pro­pos ele­ganc­kich fa­ce­tów, od­zy­wał się do cie­bie twój chło­pak? Co u niego?

– Świet­nie się bawi – od­po­wie­dzia­łam z po­nurą miną.

Ric­kard był ko­mi­sa­rzem kry­mi­nal­nym i spę­dzał urlop na nar­tach w Val d’Isère z trzema naj­lep­szymi kum­plami. Taki mieli naj­wy­raź­niej co­roczny mę­ski ry­tuał. Nie do­sta­łam za­pro­sze­nia, by im to­wa­rzy­szyć. Po­wie­dział coś w stylu „ko­biety nie­mile wi­dziane”. Nie­na­wi­dzi­łam zjeż­dżać ze stoku, więc wła­ści­wie mi to nie prze­szka­dzało, ale i tak nie mo­głam się po­wstrzy­mać od dow­cip­ko­wa­nia na ten te­mat. Coś mi się chyba na­leży od ży­cia za to, że zo­sta­łam w stycz­nio­wym Sztok­hol­mie, który z wy­jąt­kiem dzi­siej­szego dnia był smutny i po­nury, pod­czas gdy Ric­kard jeź­dził sla­lo­mem, po­pi­jał wino i miesz­kał w fan­ta­stycz­nym ho­telu.

– Mało so­li­dar­nie z jego strony. Mimo wszystko po­wi­nien cię za­brać. Za­miast zjeż­dżać mo­gła­byś prze­cież cho­dzić do spa.

Wy­bu­chłam śmie­chem.

– Do spa? Ja? To byłby ja­kiś kosz­mar! Pa­mię­tasz, jak do­sta­łam od cie­bie kartę upo­min­kową na ma­ni­cure? Po kwa­dran­sie pi­ło­wa­nia i dłu­ba­nia do­sta­łam świra. Ile czasu może za­jąć ogar­nię­cie dzie­się­ciu pa­znokci?

– Je­steś po pro­stu zbyt nie­cier­pliwa. Mu­sisz się na­uczyć, jak zwal­niać i cie­szyć się tym, co tu i te­raz.

– Cie­szyć się tym, co tu i te­raz, to ża­den pro­blem, ale sie­dzieć bez ru­chu i nie ro­bić nic in­nego? To nie dla mnie.

– W ta­kim ra­zie nic dziw­nego, że twoje pa­znok­cie wy­glą­dają tak okrop­nie. – Eme­lie lekko zmru­żyła oczy i uważ­nie przyj­rzała się mo­jej twa­rzy. – Po­win­naś przy­naj­mniej na­kła­dać w domu ja­kąś ma­seczkę, bo wy­glą­dasz szaro i blado.

– Tak, tak… Za­czy­nasz mó­wić jak moja mama. Też ma ob­se­sję na punk­cie pie­lę­gna­cji skóry.

Prze­wró­ci­łam oczami i zmie­ni­łam te­mat.

Kiedy naja­dły­śmy się już tak, że omal nie pę­kły­śmy, po­sprzą­ta­ły­śmy ze stołu, a Eme­lie włą­czyła zmy­warkę. Zer­ka­łam na nią ukrad­kiem. Sama była blada i mimo uśmie­chu i ma­ki­jażu wy­glą­dała na wy­czer­paną. Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czy opo­wie­działa mi wszystko, czy jest coś jesz­cze. Cho­ciaż to ja­sne – od­kry­cie po­ten­cjal­nej kra­dzieży da­nych w banku, gdzie sama od­po­wiada za bez­pie­czeń­stwo, to na pewno nic przy­jem­nego. Na­wet je­śli In­fo­sec wy­szedł z tego cało, utrata ta­kiego klienta jak bank by­łaby za­pewne ka­ta­strofą. Nie miała ni­kogo, kto po­zwa­lałby wy­cią­gać choćby po­dobne pie­nią­dze.

Kiedy po­sprzą­ta­ły­śmy w kuchni, wzię­ły­śmy fi­li­żanki z kawą i usia­dły­śmy na ciem­no­zie­lo­nej so­fie w sa­lo­nie. Miesz­ka­nie Eme­lie wy­glą­dało, jak by to ująć, ni­czym wnę­trze w stylu Laury Ash­ley na spe­edzie. Albo re­zul­tat eks­plo­zji w skle­pie z far­bami. Na mniej wię­cej sześć­dzie­się­ciu me­trach kwa­dra­to­wych mie­szały się ja­skrawa zie­leń, bordo, złoto i błę­kit, pa­ski i kwiatki. Krótko mó­wiąc, wszystko. Poza tym Eme­lie miała nie­moż­liwą wprost liczbę po­du­szek i bi­be­lo­tów. Przede wszyst­kim nie­wiel­kich anio­łów. Zbie­rała je, od­kąd była dziec­kiem. Nie mo­głam tego po­jąć. Dla­czego miała bzika aku­rat na ich punk­cie? W mo­ich oczach re­pre­zen­to­wały tylko to, co po­wierz­chowne. To, co po­wierz­chowne, a obec­nie smu­tek. Po śledz­twie w spra­wie mor­der­stwa la­tem trudno mi było oglą­dać anioły, nie my­śląc o po­mor­do­wa­nych mło­dych ko­bie­tach. Pod­cią­gnę­łam nogi na sofę i wzię­łam łyk kawy.

– Co są­dzisz o spra­wie banku? Mo­żesz w ciągu ty­go­dnia wy­cią­gnąć z tego coś sen­sow­nego o Pon­tu­sie?

– Coś pew­nie by się dało, ale będę po­trze­bo­wała sporo in­for­ma­cji na jego te­mat.

– Ża­den pro­blem. – Eme­lie wy­cią­gnęła swo­jego black­berry. – Je­śli zaj­dziesz ju­tro do biura, mo­żemy za­cząć ana­li­zo­wać to, co już mamy. Spró­buję za­pro­sić też Tommy’ego, współ­lo­ka­tora Pon­tusa. Wy­star­czy na po­czą­tek? Czego jesz­cze po­trze­bu­jesz?

– Gdy­bym tylko wie­działa! – Zwią­za­łam swoje nie­sforne krę­cone włosy w gruby wę­zeł, który spię­łam dłu­go­pi­sem.

– Naj­pierw opra­cuję jego pro­fil, czyli au­top­sję psy­cho­lo­giczną, a po­tem zo­ba­czymy, do­kąd nas to za­pro­wa­dzi. Mu­simy roz­ło­żyć jego ży­cie na czyn­niki pierw­sze. Nie do końca wiem, jak mo­żemy się do­wie­dzieć, kim był, nie zdra­dza­jąc ni­komu, czym się zaj­mu­jemy. Je­śli po­roz­ma­wiamy z jego bli­skimi, za­cho­dzi ry­zyko, że po­wie­dzą o tym po­li­cji, a my nie bę­dziemy mo­gli temu za­po­biec.

– Wiem, co zro­bimy. Nie masz po­ję­cia, ile można się do­wie­dzieć przez in­ter­net. Przede wszyst­kim o kimś, kto – z tego, co wiem, jak Pon­tus – pro­wa­dził tam dużą część ży­cia to­wa­rzy­skiego.

Przez chwilę prze­rzu­ca­ły­śmy się po­my­słami, po czym wró­ci­łam do domu. Moje miesz­ka­nie zdra­dzało pilną po­trzebę sprzą­ta­nia, a ja od­kła­da­łam to wy­star­cza­jąco długo. Nie wy­ry­wa­łam się do szo­ro­wa­nia pod­łóg. Kiedy je­cha­łam z po­wro­tem au­to­bu­sem, roz­legł się sy­gnał mo­jego te­le­fonu. Na wy­świe­tla­czu zo­ba­czy­łam, że to mama dzwoni z No­wego Jorku. W przy­szłym ty­go­dniu przy­la­tują z tatą do Sztok­holmu i spę­dzą tu pra­wie mie­siąc. Mama bę­dzie tro­chę fo­to­gra­fo­wać, a tata spo­ty­kać się z ludźmi i oma­wiać nowe pro­jekty dla ONZ. Poza tym wy­ko­rzy­stają ten czas, żeby zo­ba­czyć się ze zna­jo­mymi, któ­rych tu mają, i oczy­wi­ście ze mną. By­łam kosz­mar­nie zmę­czona tymi wszyst­kimi pla­nami i dys­ku­sjami, z któ­rymi wią­zała się ich wi­zyta. Mama dzwo­niła ostat­nio kilka razy dzien­nie. Wes­tchnę­łam i ode­bra­łam.

– Cześć, umma.

– Mina-ya, jak to do­brze, że cię zła­pa­łam! Mam wspa­niałe wie­ści! Roz­ma­wia­łam z Tilly i Cle­asem i za­pro­si­łam ich na wspólne świę­to­wa­nie Se­ol­lal w domku. Uznali, że to do­sko­nały po­mysł. A skoro ja i tata przy­la­tu­jemy do Szwe­cji wcze­śniej, mo­żemy się ra­zem na­prawdę do­brze przy­go­to­wać! Je­ste­śmy prze­cież te­raz pra­wie ro­dziną, więc to się cu­dow­nie składa!

– Mamo… Nie je­stem pewna, czy Ric­kard chce w ogóle ob­cho­dzić ko­re­ań­ski nowy rok. – Prze­su­nę­łam dło­nią po twa­rzy.

– Eee tam. Oczy­wi­ście, że Ric­kard chce świę­to­wać z nami i swo­imi ro­dzi­cami. Nie ma chyba zna­cze­nia, że to ko­re­ań­skie święto? Prze­cież cho­dzi tylko o smaczne je­dze­nie i miłe to­wa­rzy­stwo!

De­spe­racko pró­bo­wa­łam wpaść na spo­sób, jak się z tego wy­krę­cić. Pew­nie trzeba było wi­nić samą sie­bie. Tak to jest, kiedy czło­wiek się zwiąże z sy­nem naj­lep­szych przy­ja­ciół swo­ich ro­dzi­ców. Do­strze­głam ostat­nią de­skę ra­tunku i spró­bo­wa­łam roz­pacz­li­wie:

– Na­wet nie wiem, czy bę­dziemy mo­gli… Kiedy wy­pada nowy rok?

– Siód­mego lu­tego. Tilly mó­wiła, że Ric­kard i tak pla­no­wał przy­je­chać do nich w ten week­end, więc wiem, że jest wtedy wolny.

– Tak, ale mamo, no nie wiem…

– Daj spo­kój, bę­dzie wspa­niale. Ty i Ric­kard mo­że­cie za­je­chać kie­dyś do domku i tylko tro­chę go ogar­nąć, a ja i tata zaj­miemy się póź­niej resztą!

– Tak, ale…

– Nie mo­żemy się już do­cze­kać, aż się z tobą spo­tkamy! Bu­ziaki!

Mama się roz­łą­czyła. Od­chy­li­łam głowę na opar­cie i wbi­łam wzrok w su­fit au­to­busu. Z całą pew­no­ścią na­wet się nie za­sta­no­wiła, czy uwa­żam to za do­bry po­mysł, czy nie. Czy ona nie ro­zu­mie, że nie po­doba mi się trak­to­wa­nie mnie i Ric­karda prak­tycz­nie jak mał­żeń­stwa, cho­ciaż je­ste­śmy ra­zem za­le­d­wie pół roku? Ale to dla mamy ta­kie ty­powe. Nie do­my­śliła się też, że chęt­nie spę­dzi­ła­bym z nimi ostat­nie święta. Usi­ło­wa­łam to za­su­ge­ro­wać i py­ta­łam, czy mam przy­je­chać do Flu­shing, ale mama za­pla­no­wała już wyj­ście na dużą ko­re­ań­ską im­prezę w No­wym Jorku, którą or­ga­ni­zo­wało kil­koro jej przy­ja­ciół ze sfer po­li­tycz­nych. W ogóle nie zro­zu­miała mo­ich alu­zji. Przy­pusz­cza­łam, że to tro­chę zde­rze­nie kul­tur. W Ko­rei Boże Na­ro­dze­nie spę­dza się z przy­ja­ciółmi, a tu­taj to święto ro­dzinne. Mimo wszystko mama była znacz­nie bar­dziej ko­re­ań­ska niż ja, cho­ciaż od pią­tego roku ży­cia miesz­kała w Sta­nach. Skoń­czyło się tak, że mu­sia­łam spę­dzać święta u ro­dzi­ców Ric­karda w Ekerö. I to na­prawdę nie wy­pa­dło tak jak trzeba. Cały czas czu­łam się jak in­truz. Sie­dzia­łam w swo­jej na­je­le­gant­szej bluzce wy­pro­sto­wana jak struna i po­kle­py­wa­łam ich czwo­ro­noż­nego pu­pila. Byli nie­zwy­kle ser­deczni i ro­bili wszystko, że­bym czuła się jak w domu, ale i tak wy­da­wało mi się, że jest nie tak, jak po­winno. Ich dom był ele­gancki i fan­ta­stycz­nie urzą­dzony. Tilly, mama Ric­karda, była kie­dyś pri­ma­ba­le­riną i dało się to za­uwa­żyć. W po­zy­tyw­nym sen­sie. Miała w so­bie wielką siłę i wdzięk. W po­rów­na­niu z nią czu­łam się bar­dziej za­nie­dbana niż ich pies.

Wes­tchnę­łam i wyj­rza­łam przez szybę au­to­busu na Karl­berg­ska­na­len. Świa­tło la­tarni ulicz­nych od­bi­jało się i po­ły­ski­wało w czar­nej wo­dzie. Co ja mam z tym zro­bić? Wy­da­wało mi się tro­chę że­nu­jące, że mu­szę opo­wie­dzieć Ric­kar­dowi o zwa­rio­wa­nym pla­nie mamy. Mia­łam wielką na­dzieję, że się zgo­dzi. Co prawda już za­pla­no­wa­li­śmy, że po­je­dziemy na week­end za mia­sto, więc oczy­wi­ście mo­gli­śmy wtedy po­sprzą­tać do­mek, ale i tak mnie wku­rzało, kiedy mama sta­wiała mnie w ta­kich sy­tu­acjach i zmu­szała do roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów po­wsta­ją­cych wo­kół niej. Z wście­kło­ścią sku­ba­łam po­ma­rań­czowy, zme­cha­cony ma­te­riał sie­dze­nia i resztę jazdy po­świę­ci­łam na wy­my­śla­nie spo­so­bów, jak wy­krę­cić się z tego, na co się wła­śnie zgo­dzi­łam albo czemu nie udało mi się choćby za­po­biec. Jesz­cze.

Otwo­rzy­łam drzwi miesz­ka­nia. Pod­łogę w przed­po­koju za­sy­py­wały to­rebki, buty, sza­liki i kurtki, a do tego ulotki re­kla­mowe i eg­zem­pla­rze „Da­gens Ny­he­ter” z po­łowy ty­go­dnia. Za­mknę­łam za sobą drzwi i prze­krę­ci­łam klucz. Opar­łam się o ścianę i z głę­bo­kim wes­tchnie­niem zdję­łam płaszcz. Od czego za­cząć? Pa­dło na kuch­nię, tam było naj­go­rzej. Zrzu­ci­łam ma­ry­narkę i resztę ubrań na sofę w sa­lo­nie i wło­ży­łam zno­szony czer­wony dres. Na­sta­wi­łam gło­śno starą płytę Me­lissy Ethe­ridge. W moim uko­cha­nym miesz­ka­niu zu­peł­nie bra­ko­wało ja­skra­wych ko­lo­rów, które tak lu­biła Eme­lie. W sa­lo­nie, ga­bi­ne­cie i kuchni ściany były białe, a w sy­pialni ja­sno­zie­lone. Całe miesz­ka­nie zo­stało oszczęd­nie wy­po­sa­żone brą­zo­wymi i be­żo­wymi me­blami. Dużo ksią­żek. Nieco ko­loru da­wały je­dy­nie ro­śliny do­nicz­kowe wy­peł­nia­jące każdy moż­liwy kąt, na­wet prze­strze­nie mię­dzy du­żymi czarno-bia­łymi fo­to­gra­fiami, z któ­rych więk­szość zro­biła mama. Przed­sta­wiały moje dru­gie mia­sto ro­dzinne – Nowy Jork.

Naj­bar­dziej uwiel­bia­łam zdję­cie babci. Sie­działa na nim w ogródku ulu­bio­nej ka­wiarni w dziel­nicy Flu­shing. Przed nią znaj­do­wały się mała fi­li­żanka her­baty i gruba książka. Nie­wiel­kie oku­lary miała zsu­nięte na czu­bek nosa, a cie­płe, fi­glarne spoj­rze­nie skie­ro­wała pro­sto na apa­rat. Prze­pro­wa­dzili się z dziad­kiem z Ko­rei do Sta­nów Zjed­no­czo­nych w la­tach pięć­dzie­sią­tych, pod­czas wojny. Mama miała wtedy za­le­d­wie pięć lat. Bab­cia ko­chała Ame­rykę i ni­gdy nie prze­stała od­czu­wać wdzięcz­no­ści za szansę, jaką ten kraj dał na­szej ro­dzi­nie.

Była drobną, z po­zoru ule­głą ko­bietą z mnó­stwem we­wnętrz­nej siły, od­wagi cy­wil­nej i nie­złom­nej woli. Prze­sia­dy­wała w tej ka­fejce, czy­ta­jąc książki, nie­mal co­dzien­nie przez te lata, gdy miesz­ka­li­śmy we Flu­shing. Kiedy prze­pro­wa­dziła się z nami do Sztok­holmu, za­wsze po­wta­rzała, że to za tym tę­skni naj­bar­dziej. A prze­pro­wa­dziła się ze względu na mnie. Zmie­niła całe swoje ży­cie. Prze­pro­wa­dziła się, bo wie­działa, że po­trze­buję jej wspar­cia. Za­wdzię­czam jej wszystko. To ona jako pierw­sza zro­zu­miała, że je­stem na­prawdę chora, a nie tylko „ja­kaś taka nie­swoja”, jak ma­wiała mama.

Ostroż­nie prze­su­nę­łam pal­cami po ma­to­wej po­wierzchni fo­to­gra­fii. Po­pa­trzy­łam babci w oczy. Nie spodo­ba­łoby się jej, że mam taki ba­ła­gan. Że dba­nie o dom po­łą­czy­łam z cho­robą. Za­wsze kiedy sprzą­ta­łam, serce za­czy­nało mi moc­niej wa­lić i ro­biło mi się nie­do­brze. Tak bar­dzo się ba­łam, że ro­bie­nie po­rząd­ków wy­woła na­trętne my­śli. Za­wsze krą­żyły wo­kół ukła­da­nia i li­cze­nia, więc w mo­jej gło­wie zwią­zek był oczy­wi­sty. Nie­mal sły­sza­łam, jak bab­cia mówi do mnie z nieba. „Bzdury!”, po­wie­dzia­łaby swoją ła­maną an­gielsz­czy­zną, gdyby usły­szała moje wy­mówki. I mia­łaby ra­cję. Wy­star­czyło w za­sa­dzie tylko ru­szyć. Po­szłam do kuchni i za­bra­łam się do my­cia prze­peł­nio­nego, śmier­dzą­cego zlewu. Go­dzinę póź­niej kuch­nia była przy­naj­mniej jako tako wy­sprzą­tana, a mnie ob­le­wał pot. Roz­legł się sy­gnał te­le­fonu. Dzwo­niła Eme­lie.

– Prze­szka­dzasz mi w sprzą­ta­niu!

– Co ta­kiego? Ty sprzą­tasz?! To mu­szę chyba wpaść na kon­trolę!

– Ni­czego nie mu­sisz. Czemu dzwo­nisz?

– Po­grze­ba­łam tro­chę w kom­pu­te­rach. My­li­łam się, a ra­czej mia­łam ra­cję co do Pon­tusa.

Wy­da­wało mi się, że Eme­lie jest w lek­kim szoku.

– Nie ro­zu­miem. – Pod­czas roz­mowy cho­dzi­łam po miesz­ka­niu, pod­no­sząc z pod­łogi brudne pra­nie.

– To nie Pon­tus zro­bił coś po­dej­rza­nego. Wręcz prze­ciw­nie. Udało mi się przy­wró­cić je­den z cha­tów, które usu­nięto z jego kom­pu­tera. Pon­tus pi­sze: „Czuję się zmu­szony, żeby zgło­sić to na po­li­cję”. Nie­znany użyt­kow­nik od­po­wiada: „Czuję się zmu­szony od­strze­lić ci łeb, skoro przy­cho­dzi ci to do głowy”.

– Kurde, brzmi to tak, jakby ktoś się na niego wściekł! Mor­derca?

– Moż­liwe. Tak się wy­daje, bez dwóch zdań. Roz­ma­wiali w dniu po­prze­dza­ją­cym mor­der­stwo.

– Ale prze­cież w ta­kim ra­zie Pon­tus nie tyle wszyst­kich oszu­kał, ile im po­mógł.

– No wła­śnie. To co ro­bimy?

– Pro­szę, opo­wiedz całą tę hi­sto­rię jesz­cze raz.

– A więc ktoś, pod wła­sną na­zwą użyt­kow­nika, gro­ził Pon­tu­sowi śmier­cią, a po­tem usu­nął pliki. Albo chat nie ma z ban­kiem nic wspól­nego, cho­ciaż to w za­sa­dzie nie­praw­do­po­dobne. Po co ten czło­wiek miałby wtedy w banku konto użyt­kow­nika? Moim zda­niem, cho­ciaż nie po­tra­fię jesz­cze tego udo­wod­nić, Pon­tus od­krył coś, czego nie po­wi­nien.

– Na przy­kład co?

– Cóż, co­kol­wiek. Wła­ma­nie do sys­temu ban­ko­wego. Afera ła­pów­kowa. Czy­jaś zdrada. Carl Lind­stein w czer­wo­nych dam­skich majt­kach. Nie mam po­ję­cia!

– Coś, dla czego warto za­bić. My­ślę, że i tak prze­pro­wa­dzimy ca­ło­ściową ana­lizę jego osoby. Może znaj­dziemy tam ja­kieś cie­kawe wątki.

– Zgoda. Wra­caj do sprzą­ta­nia, a ja jesz­cze po­grze­bię. Do zo­ba­cze­nia ju­tro w biu­rze!

Roz­łą­czy­łam się i wes­tchnę­łam. Wy­pi­łam w kuchni dużą szklankę lo­do­wa­tej wody i za­bra­łam się z po­wro­tem do pracy.

4

„Nie mogę tego sku­mać. Że Cię nie ma. Już mi bra­kuje Two­jego ma­sa­krycz­nego baj­zlu. Im­prezy, me­cze, nie no, kurde, całe ży­cie bę­dzie bez Cie­bie do dupy”.

„Ko­chany! Ostatni raz w The Lab to naj­lep­szy wie­czór w moim ży­ciu. Tak chcia­łam Ci po­wie­dzieć, jak bar­dzo Cię ko­cham, ale za­bra­kło mi od­wagi. I już ni­gdy się nie do­wiem, czy czu­łeś to samo. Jak mam prze­stać pła­kać? Kiedy znajdę w so­bie siłę, by wró­cić do ży­cia? Na za­wsze po­zo­sta­niesz w moim sercu”.

Strona Pon­tusa Ols­sona na Fa­ce­bo­oku zmie­niła się w księgę kon­do­len­cyjną. W po­miesz­cze­niu za­pa­dła kom­pletna ci­sza. Wszy­scy wpa­try­wali się w ekran. Pon­tus uśmie­chał się do nas ło­bu­zer­sko ze zdję­cia pro­fi­lo­wego. W pa­sku na dole znaj­do­wały się jego data uro­dze­nia i śmierci. Jego matka za­mie­ściła post, w któ­rym dzię­ko­wała za wszyst­kie cie­płe słowa o synu i po­da­wała datę po­grzebu. Poza tym stronę wy­peł­niały wia­do­mo­ści od przy­ja­ciół. Wy­razy pa­mięci, krót­kie aneg­doty i wzru­sza­jące po­że­gna­nia.

Sie­dzie­li­śmy w sie­dzi­bie In­fo­secu. Było to gi­gan­tyczne, po­ma­lo­wane na biało pod­da­sze z anek­sem ku­chen­nym w jed­nym rogu i no­wo­cze­sną salą kon­fe­ren­cyjną ze szkla­nymi ścia­nami na krót­szym boku. Zo­sta­wiono nie­ohe­blo­wane pa­nele i belki u su­fitu. To tu­taj pra­co­wała Eme­lie i jej pię­ciu ko­le­gów, sami fa­ceci. Żeby dojść do biura, trzeba było mi­nąć kilka zu­peł­nie zwy­czaj­nych krzy­wych bok­sów ma­ga­zy­no­wych z nie­po­ma­lo­wa­nych de­sek. Eme­lie wy­ma­ru­dziła moż­li­wość uży­wa­nia lo­kalu, który znaj­do­wał się w tym sa­mym bu­dynku, gdzie miesz­kała.

Dzięki wiel­kiemu upo­rowi i wielu pusz­kom farby zmie­niła pod­da­sze w praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej kli­ma­tyczną sie­dzibę firmy IT w Sztok­hol­mie. Sama pod­czas urlopu w Szwe­cji wy­sta­wa­łam tu z pędz­lem ma­lar­skim i jej po­ma­ga­łam, a po­tem bar­dzo czę­sto ko­rzy­sta­łam z wol­nego biurka, kiedy nie mia­łam ochoty pra­co­wać sama w domu. Na so­fie przed ekra­nem sie­dział obok mnie Tommy ze skrzy­żo­wa­nymi ra­mio­nami. Był jed­nym z tech­ni­ków pra­cu­ją­cych w banku i osobą naj­bli­żej zwią­zaną z Pon­tu­sem. Wy­naj­mo­wali wspól­nie miesz­ka­nie. Za­ofe­ro­wał po­moc, udzie­la­jąc nam do­stępu do ak­tyw­no­ści Pon­tusa w in­ter­ne­cie.

Pro­fil Pon­tusa na Fa­ce­bo­oku cią­gnął się w nie­skoń­czo­ność. Pon­tus miał wśród zna­jo­mych dwie­ście osiem­dzie­siąt osób. Co naj­mniej po­łowę z nich sta­no­wiły ko­biety. Kil­koro to sta­rzy zna­jomi z po­li­tech­niki KTH, a część – ko­le­dzy z pracy i przy­ja­ciele. Po­pro­si­łam Tommy’ego, aby wy­świe­tlił na­stępną za­kładkę, że­bym mo­gła spraw­dzić, ja­kie apli­ka­cje za­in­sta­lo­wał Pon­tus. Więk­szość pól zaj­mo­wały pro­gramy rand­kowe z nutką porno. Do jego po­zo­sta­łych za­in­te­re­so­wań na­le­żały hor­rory, cie­ka­wostki, gra World of War­craft i dru­żyna ko­szy­kar­ska, w któ­rej grał. Po­my­śla­łam o swoim wła­snym, dość skrom­nym pro­filu. Lu­bi­łam Fa­ce­book. Sta­no­wił dla mnie spo­sób na utrzy­my­wa­nie kon­taktu z wie­loma ame­ry­kań­skimi oraz szwedzko-ko­re­ań­skimi zna­jo­mymi i ko­le­gami ze stu­diów. Na moim pro­filu nie było jed­nak żad­nych gier ani alu­zji sek­su­al­nych, za to głów­nie in­for­ma­cje na te­mat do­brych ksią­żek i sta­rych czarno-bia­łych fil­mów. Bez wąt­pie­nia wy­pa­dam na naj­więk­szą nu­dziarę świata! Pon­tus spra­wiał zaś wra­że­nie cie­płego, to­wa­rzy­skiego fa­ceta o gim­na­zjal­nym hu­mo­rze, uga­nia­ją­cego się cią­gle za ko­bie­tami. Eme­lie wska­zała jego zdję­cie z pa­roma kum­plami. Był wy­soki, dość bar­czy­sty i miał ja­sne, krótko przy­strzy­żone włosy. Z ku­flem piwa wznie­sio­nym w stronę apa­ratu wy­glą­dał na szcze­rego i we­so­łego.

By­łam ab­so­lut­nie za­fa­scy­no­wana tym, jak wiele śla­dów zo­sta­wiamy za sobą w in­ter­ne­cie. Jak wiele pi­szemy o swoim ży­ciu, jak wiele za­miesz­czamy zdjęć, nie my­śląc o tym, jak mogą je od­bie­rać inni. To był dla mnie zu­peł­nie nowy świat. Ni­gdy wcze­śniej tak o tym nie my­śla­łam. Wpisy na gru­pach dys­ku­syj­nych, blogi, zdję­cia ro­dzinne na Flic­krze, awa­tary na plat­for­mie Se­cond Life. Dla ko­goś, kto wie­dział, jak i gdzie szu­kać, całe ży­cie da­nej osoby było jak otwarta księga. Dzięki temu, że Tommy znał ha­sło Pon­tusa, już wcze­śniej czy­ta­li­śmy jego wpisy na fo­rum Fla­sh­back i na match.com. Po­mimo – a może dla­tego – że zaj­mo­wał się w pracy bez­pie­czeń­stwem, uży­wał tego sa­mego ha­sła do wszyst­kich kont w in­ter­ne­cie, to zna­czy „Ni­cole”, od imie­nia swo­jej ulu­bio­nej ce­le­brytki Ni­cole Ri­chie.

– Co te­raz? – spy­tała Tommy’ego Eme­lie i po­ło­żyła mu po przy­ja­ciel­sku dłoń na ra­mie­niu. To było dla niego trudne za­da­nie. Uśmiech­nął się tro­chę za­kło­po­tany.

– World of War­craft.

Od­wró­ci­łam się w jego stronę.

– Dużo grał?

Tommy po­ki­wał głową.

– Roz­gry­wa­li­śmy trzy, cztery mi­sje, to zna­czy gra­li­śmy trzy, cztery wie­czory w ty­go­dniu. Mamy dość mocną Gil­dię.

Eme­lie włą­czyła grę na mo­ni­to­rze. Uka­zał się mroczny świat fan­tasy.

– Jaką po­sta­cią grał Pon­tus?

– Ło­trzy­kiem, a jego główną pro­fe­sją była al­che­mia. Jego naj­lep­sza umie­jęt­ność to ry­bo­łów­stwo.

– Duży fa­cet, który jest al­che­mi­kiem i lubi węd­ko­wać – prze­tłu­ma­czyła mi Eme­lie.

– Ach tak. Okej.

To, jaką po­stać wy­biera dana osoba w grze RPG, jest nie­sa­mo­wi­cie cie­kawe. O ile wiem, nie ist­nieją żadne kon­kretne ba­da­nia w tym ob­sza­rze, ale za­ba­wia­łam się prze­pro­wa­dza­niem wła­snych ob­ser­wa­cji. Od­nio­słam wra­że­nie, że ist­nieją trzy grupy. Część to ci, któ­rzy wy­bie­rają po­stać, aby stać się tym, kim nie są w praw­dzi­wym ży­ciu. Ni­ski, chudy chło­pak gra mię­śniaka, pa­cy­fi­sta wo­jow­nika i tak da­lej, choć w za­sa­dzie nie jest to zbyt czę­ste. Po­wszech­niej­sze są ra­czej wy­bory au­to­iro­niczne, ta­kie jak Pon­tusa, który zde­cy­do­wał się grać du­żym, przy­cza­jo­nym al­che­mi­kiem lu­bią­cym węd­ko­wać, a nie żadną bar­dziej atle­tyczną lub po­wabną po­sta­cią. Trze­cią grupę sta­no­wią ci, któ­rzy po pro­stu wzmac­niają wła­sne ce­chy cha­rak­teru. Jak­bym na przy­kład grała kar­licę, która po­trafi czy­tać w my­ślach.

– Chcesz zo­ba­czyć wię­cej? – spy­tała mnie Eme­lie.

– Nie, my­ślę, że nie te­raz – od­po­wie­dzia­łam.

– To może zjemy lunch? Chodź z nami, Tommy.

– Nie, ra­czej urwę się do domu. – Był blady i wy­glą­dał na zmę­czo­nego.

Do­brze go ro­zu­mia­łam.

– Okej. Zdzwo­nimy się w ty­go­dniu. Wiel­kie dzięki za po­moc.

Eme­lie mocno go przy­tu­liła. Wy­da­wał się kom­plet­nie za­że­no­wany. Ski­nął chło­pa­kom, wło­żył nie­bie­ską pu­chową kurtkę w ogrom­nym roz­mia­rze i wy­szedł.

– Jak tech­nicy funk­cjo­nują jako ze­spół? Masz ja­kieś wy­obra­że­nie o roli Pon­tusa w gru­pie? – spy­ta­łam Eme­lie w win­dzie, gdy je­cha­ły­śmy na dół.

– Są bar­dzo zgrani. Oni kon­tra reszta świata. Byli dla mnie nie­sa­mo­wi­cie mili, bio­rąc pod uwagę, że wła­ści­wie to ich pracę ana­li­zuję.

– Je­śli do­brze cię znam, też wło­ży­łaś cał­kiem sporo ener­gii, żeby na­wią­zać z nimi do­brą re­la­cję – od­rze­kłam, pró­bu­jąc prze­sko­czyć dużą kupę sza­ro­brą­zo­wego błota po­śnie­go­wego obok pa­sów. Wy­cią­gnę­łam rękę, żeby po­móc Eme­lie omi­nąć tę breję. Miała ko­lor po­myj ze zlewu.

– To prawda – od­parła. – Znacz­nie ła­twiej się wtedy pra­cuje. No i wpa­dło jedno czy dru­gie piwo na koszt In­fo­secu.

Za­śmia­łam się.

– Jaka była rola Pon­tusa w ze­spole? Był li­de­rem? Bła­znem? Milcz­kiem?

– Cza­ru­siem i tro­chę dy­plo­matą. To chyba on z chło­pa­ków naj­le­piej ro­zu­miał, że ważne są re­la­cje z in­nymi dzia­łami i oso­bami. I to on się mną za­jął, cho­ciaż nie na­le­żało to do jego obo­wiąz­ków.

Eme­lie po­pro­wa­dziła mnie ku wej­ściu do re­stau­ra­cji. Na ta­blicy wid­niał na­pis: „Bol­ly­wood – naj­lep­sze curry w mie­ście”.

– W tym miej­scu dają na­prawdę fan­ta­styczne curry. – Otwo­rzyła przede mną drzwi i ze­szły­śmy po stro­mych scho­dach do nie­wiel­kiego lo­kalu.

Za­mó­wi­ły­śmy i za­pła­ci­ły­śmy za dwie por­cje curry z ja­gnię­ciną, po czym usia­dły­śmy przy jed­nym ze sto­li­ków pod oknem. Na ze­wnątrz było szaro, jakby ktoś przy­krył niebo weł­nia­nym ko­cem. Słońca przez cały dzień nie było wi­dać.

Na­sze je­dze­nie po­ja­wiło się na­tych­miast. Po­dano je w nie­wiel­kich głę­bo­kich mi­secz­kach z me­talu. Na­bra­łam curry na łyżkę i spró­bo­wa­łam. Sma­ko­wało kar­da­mo­nem, kmi­nem rzym­skim i czosn­kiem w cu­dow­nym po­łą­cze­niu.

– Py­cha!

– Ow­szem, ra­czej nie mają kon­ku­ren­cji – od­po­wie­działa Eme­lie z peł­nymi ustami.

– Jak to moż­liwe, że da­nie wy­na­le­zione w upal­nych In­diach tak do­brze pa­suje do na­szego su­ro­wego kli­matu?

– Do­bre py­ta­nie.

Przez chwilę ja­dły­śmy w mil­cze­niu, po czym wró­ci­łam do swo­jego prze­py­ty­wa­nia:

– Ja­kie wra­że­nie ro­bił na to­bie Pon­tus jako osoba?

– Był bar­dzo miły, in­te­re­so­wał się spor­tem, ra­czej nie­skom­pli­ko­wany. Bar­dziej zrów­no­wa­żony niż więk­szość lu­dzi. Chciał się po­ka­zać jako bar­dzo zdolny. Może odro­binę mą­drala, lu­bił zaj­mo­wać się in­nymi i wy­po­wia­dać, jak trzeba zro­bić to czy tamto.

Od­chy­li­łam się na opar­cie i wyj­rza­łam na Ro­slags­ga­tan. Roz­pa­dało się. Ja­kaś ko­bieta z du­żym po­ma­rań­czo­wym wóz­kiem dzie­cię­cym dla bliź­nia­ków wła­śnie prze­cho­dziła przez pasy. Dwaj fa­ceci od prze­pro­wa­dzek za­par­ko­wali na dru­giego po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, a te­raz ma­new­ro­wali sofą, wno­sząc ją przez tylne drzwi fur­go­netki. Duży nie­bie­ski au­to­bus skrę­cił za róg i usi­ło­wał wci­snąć się mię­dzy nią a wy­sepkę dla pie­szych, wście­kle przy tym trą­biąc. My­śla­łam o Pon­tu­sie Ols­so­nie. Dla­czego zo­stał za­mor­do­wany? Na co ta­kiego się na­tknął, że aż trzeba było po­zba­wić go ży­cia? Cza­ru­jący tech­nik, który wie­czo­rami gry­wał w ko­sza, a no­cami w World of War­craft.

Po lun­chu po­szły­śmy do Non Solo na Oden­ga­tan i ku­pi­ły­śmy latte na wy­nos. Pa­dała lekka mżawka. Po­wie­trze było zimne i wil­gotne. Kiedy wró­ci­ły­śmy do biura, za­bra­łam się z po­wro­tem do ana­li­zo­wa­nia ca­łego ma­te­riału, który udało się zdo­być Eme­lie. Kon­wer­sa­cje e-ma­ilowe. Pry­watne pliki z kom­pu­tera Pon­tusa. Nie­do­koń­czony szkic kiep­skiego hor­roru. Eme­lie z resztą ze­społu na­dal roz­pra­co­wy­wali wła­ma­nie i w miarę moż­li­wo­ści śle­dzili jego skutki. Eme­lie krzyk­nęła z ra­do­ści, kiedy udało się jej przy­wró­cić na­prawdę sporo usu­nię­tych e-ma­ili i cha­tów. Zie­lo­nym fla­ma­strem na du­żej bia­łej ta­blicy ry­so­wano co­raz wię­cej okrę­gów przed­sta­wia­ją­cych ele­menty ukła­danki. Łą­czyły się ze sobą, z czwo­ro­ką­tami i czer­wo­nymi zna­kami za­py­ta­nia. Z każdą przy­no­szoną przeze mnie fi­li­żanką kawy sche­mat nieco się po­więk­szał. Około dzie­sią­tej wie­czo­rem w lo­kalu na­gle za­pa­dła ci­sza. Nikt nic nie mó­wił, nikt nie stu­kał w kla­wia­turę. Ze zdzi­wie­niem pod­nio­słam wzrok. Wszy­scy poza mną wpa­try­wali się w dużą ta­blicę.

– Niech mnie cho­lera, to jest ge­nialne! Zro­bił sa­lami! – wy­krzyk­nął Jer­ker.

Po­de­szłam do nich i też się przyj­rza­łam. Na ta­blicy wiła się plą­ta­nina okrę­gów, li­nii i na­pi­sów. Ni­czym gi­gan­tyczna mapa my­śli z lat osiem­dzie­sią­tych.

– Nic z tego nie ku­mam – po­wie­dzia­łam.

– Usiądź na so­fie, wy­ja­śnię ci – po­wie­działa Eme­lie i od­wró­ciła się do Jer­kera. – Zo­stało z syl­we­stra ja­kieś piwo? Chyba wszy­scy po­trze­bu­jemy po jed­nym.

– Robi się!

Dwie mi­nuty póź­niej sie­dzie­li­śmy z zim­nymi bu­dwe­ise­rami w dło­niach. Eme­lie wska­zała bu­telką piwa misz­masz na ta­blicy.

– Za­cznijmy od po­czątku. Ja­kiś ko­leś wła­muje się do sys­temu ban­ko­wego za po­mocą peł­no­praw­nego konta. Swo­jego użyt­kow­nika na­zywa „Henry Dor­sett Case”. To główny bo­ha­ter książki Neu­ro­man­cer Wil­liama Gib­sona. – Eme­lie unio­sła brwi, wska­zu­jąc ry­su­nek kom­pu­tera i lu­dzika na sa­mej gó­rze. Rze­czy­wi­ście, było tam na­pi­sane „Case”.

– Nie­zła książka. Główna po­stać, Case, to ra­czej ego­ista, bez­względny wy­rzu­tek i ha­ker, więc na­zwa pew­nie pa­suje – po­wie­dzia­łam nie bez dumy. Science fic­tion to je­den z mo­ich ko­ni­ków. Każdy sza­nu­jący się mi­ło­śnik tego ro­dzaju li­te­ra­tury znał Neu­ro­man­cera – kul­tową po­wieść cy­ber­pun­kową. Za­no­to­wa­łam, żeby spraw­dzić, czy mam jesz­cze na półce eg­zem­plarz.

– To się zga­dza z na­szymi od­kry­ciami – od­po­wie­działa Eme­lie. – Ale skąd on wziął konto, na­dal nie wiem…

– Nie mógł wy­łu­dzić go od Pon­tusa? – wtrą­cił Jer­ker.

– Nie wiem, ale jest taka moż­li­wość. W roz­mo­wach mię­dzy Case’em a Pon­tu­sem nie zna­leź­li­śmy tego stwier­dzo­nego wprost. Zna­leź­li­śmy na­to­miast bez­po­śred­nią groźbę śmierci. Pon­tus pi­sze: „Czuję się zmu­szony, żeby zgło­sić to na po­li­cję”. Użyt­kow­nik Case od­po­wiada:

„Czuję się zmu­szony od­strze­lić ci łeb, skoro przy­cho­dzi ci to do głowy”.

– Co za żar­tow­niś – po­wie­dzia­łam su­cho i pod­cią­gnę­łam nogi na sofę.

– Coś w tym ro­dzaju. No więc Case za­lo­go­wał się przez tu­nel VPN…

– Przez co ta­kiego? – do­py­ta­łam.

– To bez­pieczne po­łą­cze­nie mię­dzy kom­pu­te­rem do­mo­wym a sie­cią w fir­mie.

Po­ki­wa­łam głową. W Mo­du­sie było coś po­dob­nego.

– Kiedy już do­stał się do sys­temu, miał więk­szość upraw­nień, ale nie wszyst­kie. Bar­dzo in­te­li­gent­nie, dla­tego że za­re­ago­wa­li­by­śmy, gdyby użyt­kow­nik, któ­rego nie roz­po­zna­jemy, miał pełne upraw­nie­nia ad­mi­ni­stra­tora do sys­temu. – Wska­zała na­stępne pole w kształ­cie nie­wiel­kiego walca. – No więc wy­szu­ki­wał konta użyt­kow­ni­ków, za­równo firm, jak i osób, które miały kilka róż­nych rat kre­dytu na mie­siąc. Po­więk­szał tam po pro­stu stopę pro­cen­tową o pięć set­nych, a nad­wyżkę umiesz­czał na wła­snym kon­cie. Ale to nie ko­niec. Do­dał też dzie­sięć ko­ron do wszyst­kich opłat rocz­nych na kon­tach, które wy­ka­zy­wały ja­kiś zysk i gro­ma­dziły od­po­wied­nio duże środki. Zdaje się, że ani jedna osoba i ani jedno przed­się­bior­stwo tego nie za­uwa­żyły i nie ode­zwały się do banku. Mógł pew­nie zmie­niać tę me­todę w nie­skoń­czo­ność. Jak na ra­zie nie po­tra­fimy się­gnąć zbyt da­leko w prze­szłość, ale w grę wcho­dzą na pewno ogromne kwoty, które wy­pro­wa­dzał w ten spo­sób. Bank ofe­ruje czte­ry­sta ty­sięcy kont. My­ślę, że wszedł na jedną trze­cią z nich i zgar­niał przy­naj­mniej kil­ka­set ko­ron na jed­nym.

– Sza­leń­stwo! – po­wie­dzia­łam. – To prze­cież po­nad dzie­sięć mi­lio­nów!

Eme­lie po­ki­wała głową z po­wagą.

– Poza tym po­usu­wał z sys­temu fi­nan­so­wego wszel­kie ślady trans­ak­cji, żeby osta­tecz­nie liczby i sta­ty­styki się zga­dzały. Ten fa­cet jest prze­ra­ża­jąco zdolny, prze­cho­dzi przez na­sze za­bez­pie­cze­nia jak nóż przez ma­sło. Ge­nialny z niego pro­gra­mi­sta. Jer­ker przy uży­ciu in­ży­nie­rii od­wrot­nej prze­ana­li­zo­wał pro­gram Case’a. Jest świet­nie na­pi­sany.

– A co to ma wspól­nego z sa­lami? – spy­ta­łam. Mu­sia­łam się do­wie­dzieć.

Eme­lie wy­bu­chła śmie­chem.

– Cho­dzi o tech­nikę – wy­pro­wa­dzał nie­wiel­kie sumy na­raz, jak pla­ste­rek po pla­sterku. To nie­mal le­gen­darna me­toda, o któ­rej wszy­scy mó­wią, ale z którą w rze­czy­wi­sto­ści spo­ty­ka­li­śmy się bar­dzo rzadko.

Za­cie­ka­wiło mnie to.

– Jer­ker, ty spraw­dzi­łeś pro­gram. Opisz mi, ja­kiego ro­dzaju pro­gra­mi­sta go na­pi­sał.

– Pro­fe­sjo­na­li­sta. In­te­li­gentny kod. Pro­ste roz­wią­za­nia trud­nych pro­ble­mów. Ale to nie zor­ga­ni­zo­wany typ pro­gra­mi­sty. Kod na­pi­sano cha­otycz­nie. Jest trudny do od­czy­ta­nia. Po­wie­dział­bym, że ko­leś jest sa­mo­ukiem, cho­ciaż nie­które kon­wen­cje for­ma­to­wa­nia i wy­ra­że­nia prze­ka­zy­wane na KTH też można tam zna­leźć. Jest więc praw­do­po­dobne, że przy­naj­mniej przez krótki czas tam stu­dio­wał. Mówi po szwedzku. W pro­gra­mie jest kilka po­praw­nie na­pi­sa­nych wer­sów ko­men­ta­rza.

– Do­bra ana­liza. Kiedy znu­dzisz się pro­gra­mo­wa­niem, może uda mi się za­in­te­re­so­wać cię psy­cho­lo­gią.

– Pro­szę nie pod­bie­rać mi per­so­nelu! – ode­zwała się Eme­lie i wy­trzesz­czyła oczy w uda­wa­nym obu­rze­niu. Chrząk­nęła. – A te­raz, je­śli mo­gła­bym kon­ty­nu­ować… Ge­ne­ro­wana nad­wyżka tra­fiała na mniej wię­cej trzy­dzie­ści kont nu­me­rycz­nych, mię­dzy in­nymi w Mo­nako.

– Fan­ta­stycz­nie. – Nie by­łam pewna, czy wszystko zro­zu­mia­łam, ale na pewno mnie to in­te­re­so­wało.

– Wła­śnie. Kiedy do­rwiemy tego typa, naj­pierw zgło­szę go na po­li­cję, a kiedy wyj­dzie z wię­zie­nia, za­pro­po­nuję mu pracę – za­po­wie­działa Eme­lie.

– A co się dzieje po za­si­le­niu tych kont? Mo­że­cie po­su­nąć się da­lej?

Mar­kus, chudy, ciem­no­włosy fa­cet, po­krę­cił głową.

– Nie, dzięki temu idzie mu tak gładko. Po pro­stu ofi­cjal­nymi ka­na­łami nie da się uzy­skać wglądu w konta i dane o ich wła­ści­cie­lach. W ban­ko­wym sys­te­mie in­for­ma­tycz­nym ani na wy­ciągu ano­ni­mowe konto nu­me­ryczne nie jest przy­pi­sane do na­zwi­ska. Je­dyny spo­sób iden­ty­fi­ka­cji po­lega na tym, że w banku musi być co naj­mniej je­den pra­cow­nik rze­czy­wi­ście zna­jący na­zwi­sko klienta, któ­rego rzecz ja­sna nie wy­ja­wia. Mimo to na­dal bę­dziemy to ana­li­zo­wać, bo nie jest wy­klu­czone, że wpad­niemy na to czy tamto. Strze­lam, że konta na­leżą do ja­kiejś fun­da­cji, która z ko­lei po­siada w Szwe­cji spółkę ak­cyjną, gdzie pra­cuje Case. Spółka płaci mu wy­soką pen­sję i… szast-prast – pie­nią­dze z wła­mań do sys­temu są opo­dat­ko­wane i czy­ste.

Wzię­łam łyk piwa. Po­czu­łam się przy­tło­czona.

– Na­wet ja za­czy­nam ro­zu­mieć.

– Nie może być! Aż ta­kie skom­pli­ko­wane to ra­czej nie było… – rze­kła z uśmie­chem Eme­lie.

– Jak długo się tym zaj­mo­wał?

– Nie wiem, jest do­bry w za­cie­ra­niu po so­bie śla­dów. Mogę opie­rać się tylko na tym, że konto użyt­kow­nika zo­stało utwo­rzone w banku trzy lata temu…

– Trzy lata! Da­wał radę aż tak długo?

– Oba­wiam się, że tak.

– Co te­raz zro­bimy? – spy­ta­łam zszo­ko­wana.

– Mu­simy jesz­cze po­grze­bać, ale my­ślę, że w środę, naj­póź­niej w czwar­tek, umó­wimy się z ban­kiem na spo­tka­nie. Po pro­stu mu­simy ich skło­nić, żeby zgło­sili wła­ma­nie na po­li­cję. Cho­dzi prze­cież o mnó­stwo okra­dzio­nych przed­się­biorstw i osób. Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łam się z tak umie­jętną i do­brze za­pla­no­waną kra­dzieżą da­nych. Ten typ ze swoją wie­dzą może zro­bić do­słow­nie wszystko.

– I jest go­towy zro­bić do­słow­nie wszystko – do­da­łam. – Nie tylko ukradł pie­nią­dze, ale też za­mor­do­wał Pon­tusa, żeby nie wpaść. Mamy to czarno na bia­łym w ich kon­wer­sa­cji. Tego musi się do­wie­dzieć po­li­cja i może to być nie­zwy­kle istotne w jej śledz­twie.

W sali pa­no­wała zu­pełna ci­sza. Wszy­scy się za­sta­na­wia­li­śmy, co to wszystko ozna­cza. A im wię­cej o tym my­śla­łam, tym okrop­niej­sze mi się to wy­da­wało.

5

Śro­dowy po­ra­nek po­świę­ci­łam na za­po­zna­nie się z Hen­rym Dor­set­tem Case’em. Sie­dzia­łam sku­lona w swoim wy­świech­ta­nym fo­telu, z du­żym kub­kiem her­baty i ogromną cy­na­mo­nową bu­łeczką pod­grzaną w mi­kro­fa­lówce. Na ko­la­nach mia­łam wszystko, co wy­dru­ko­wa­łam z in­ter­netu na te­mat bo­ha­tera Gib­sona, a do tego wy­grze­ba­łam wła­sny, nie­sa­mo­wi­cie sfa­ty­go­wany eg­zem­plarz Neu­ro­man­cera. Świat stwo­rzony przez Wil­liama Gib­sona to głę­boki hołd zło­żony cy­ber­prze­stęp­czo­ści. Bły­sko­tliwy ob­raz bar­dzo ciem­nej i brud­nej przy­szło­ści ste­ro­wa­nej przez ogromne przed­się­bior­stwa i astro­no­miczne sumy pie­nię­dzy. Co in­te­re­su­jące w tym kon­tek­ście, główny bo­ha­ter, Case, był fak­tycz­nie ha­ke­rem, zło­dzie­jem da­nych, co w książ­ko­wym uni­wer­sum wy­da­wało się zu­peł­nie nor­malne i nie bar­dziej godne mo­ral­nego po­tę­pie­nia niż obec­nie praca na czarno. Coś na­da­ją­cego się do uspra­wie­dli­wie­nia fak­tem, że prze­cież trzeba za­ra­biać na chleb. Nasz mor­derca iden­ty­fi­ko­wał się więc z pew­nym za­ćpa­nym ha­ke­rem. Który po­nadto był go­towy po­peł­nić każdą zbrod­nię, aby od­zy­skać zdol­ność łą­cze­nia się przez skroń z wir­tu­alną rze­czy­wi­sto­ścią. Cie­kawe. Po­de­szłam do kom­pu­tera i usia­dłam. Cały świat za oknem, pod któ­rym stało biurko, znowu był szary. Ide­alny dzień, by pić nie­skoń­czone ilo­ści her­baty i pra­co­wać.

Spró­bo­wa­łam po­my­śleć, od czego za­cząć spo­rzą­dza­nie dla Eme­lie pro­filu, a ra­czej pro­fili. Mu­sia­łam przy­go­to­wać je­den Pon­tusa i je­den Case’a, czyli ha­kera. Ha­kera w czar­nym ka­pe­lu­szu, jak wła­ści­wie po­winno się go na­zy­wać zgod­nie z tym, czego się do­wie­dzia­łam. Ha­ker może być za­równo do­bry, jak i zły – w bia­łym ka­pe­lu­szu i w czar­nym ka­pe­lu­szu. A na­wet w sza­rym ka­pe­lu­szu. Głu­pawe okre­śle­nia, ale sens ro­zu­mia­łam. Wie­dza była ta sama, tylko wy­ko­rzy­sty­wana na różne spo­soby. Coś w ro­dzaju: różne cele – różne ka­pe­lu­sze.

Za­bur­czało mi gło­śno w brzu­chu i po­my­śla­łam, że chyba le­piej bę­dzie, jak naj­pierw upichcę ja­kiś lunch, a do­piero po­tem za­biorę się do pro­fi­lo­wa­nia. Nie­stety lo­dówka była zu­peł­nie pu­sta, je­śli nie li­czyć sło­ika kim­chi i sple­śnia­łego ogórka, ale w szafce zna­la­złam puszkę ra­violi. Słabo, ale mu­siało wy­star­czyć.

Po po­łu­dniu opa­tu­li­łam się i wy­grze­ba­łam pa­ra­sol. Mu­sia­łam ku­pić coś do je­dze­nia. Prze­kro­czy­łam Karl­berg­ska­na­len i ze­szłam Kungs­ga­tan. Moje buty już w oko­li­cach to­ro­wi­ska wo­kół dworca Cen­tral­sta­tio­nen prze­mo­kły, a stopy zmar­zły. Za­tę­sk­ni­łam za kom­pu­te­rem. Dziś była środa, więc na­za­jutrz mia­łam przed­sta­wić Eme­lie pro­file w ja­kiejś po­staci. Co z tym zro­bić? W za­sa­dzie mia­łam zbyt mało in­for­ma­cji, ale nie mo­głam po­wstrzy­mać się od my­śli, że fan­ta­stycz­nie mieć sprawę, w którą można się za­głę­bić. Przy­spie­szy­łam, żeby nie zmar­z­nąć. Kiedy prze­cho­dzi­łam przez Va­sa­ga­tan, mu­sia­łam wręcz rzu­cić się na chod­nik, żeby nie ochla­pał mnie od góry do dołu ja­sno­szary mer­ce­des, i do­słow­nie wpa­dłam na ga­zety wy­wie­szone przed kio­skiem Press­by­rån. Dia­beł za­strze­lił 29-latka! I jak tu nie ko­chać po­po­łu­dnió­wek? Na­prawdę w nich wie­dzą, jak two­rzyć rze­czowe, wy­wa­żone i zgodne z prawdą na­główki. Uzna­łam, że owym dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­lat­kiem okre­ślają Pon­tusa Ols­sona, tak bo­wiem na­zwali go dwa dni wcze­śniej, kiedy po raz pierw­szy po­świę­cili mu główny ar­ty­kuł. Wes­tchnę­łam, ska­pi­tu­lo­wa­łam, we­szłam do środka i ku­pi­łam ga­zetę. Oraz snic­kersa.

Z ar­ty­kułu do­wie­dzia­łam się, że we­dług ano­ni­mo­wego źró­dła po­li­cja we wła­snym kręgu na­zy­wała mor­dercę „Dia­błem”. Gdy au­tor tek­stu za­dał ofi­cjalne py­ta­nie, skąd się wziął pseu­do­nim, or­gany ści­ga­nia od­mó­wiły od­po­wie­dzi. To się na­zywa ro­bić z igły wi­dły. Po­li­cja nie­rzadko na­daje mor­dercy ja­kieś miano, bo to po pro­stu bar­dziej prak­tyczne, niż cały czas okre­ślać go jako „po­dej­rza­nego” czy „za­bójcę”, przede wszyst­kim dla­tego, że w bie­żą­cej pracy to­czy się czę­sto wiele spraw. A ma ono nie­mal za­wsze mają ja­kieś ba­nalne wy­tłu­ma­cze­nie. Nie­mniej za­sta­na­wia­łam się, czego ta­kiego do­pu­ścił się aku­rat ten sprawca, że za­słu­żył so­bie na ta­kie dość dra­styczne miano jak „Dia­beł”. Po­my­śla­łam, czy mo­gła­bym po­pro­sić Ric­karda, żeby tro­chę po­wę­szył, ale mimo wszystko nie wy­da­wało się to cał­kiem w po­rządku. Ech, dzien­ni­ka­rzom uda się na pewno wkrótce wy­grze­bać jesz­cze wię­cej. Wci­snę­łam ga­zetę do ma­te­ria­ło­wej torby i ru­szy­łam da­lej, prze­żu­wa­jąc snic­kersa.

Na placu Hötor­get skrę­ci­łam w nie­wielki za­ułek i prze­szłam przez nie­rzu­ca­jącą się w oczy bramę. Za nią su­rowe, grubo cio­sane drew­niane schody pro­wa­dziły do Omi Fo­ods. Za­zwy­czaj zde­cy­do­wa­nie kiep­sko się ba­wi­łam, ku­pu­jąc je­dze­nie, lecz w ostat­nim cza­sie zro­biło się jesz­cze go­rzej. Po­peł­ni­łam błąd, czy­ta­jąc w święta dwie książki – jedną krzy­kliwą i po­szat­ko­waną o tym, jak żyć bar­dziej eko­lo­gicz­nie, a drugą bar­dzo do­brze na­pi­saną o trwa­ją­cym obec­nie wiel­kim oszu­stwie spo­żyw­czym, wszyst­kich sub­stan­cjach che­micz­nych w je­dze­niu i pro­du­ko­wa­nej prze­my­słowo żyw­no­ści. Tę drugą po­da­ro­wał mi Ric­kard, że­bym prze­stała jeść tyle prze­two­rzo­nych pro­duk­tów. I za­dzia­łało. Czu­łam praw­dziwy wstręt na myśl o tych wszyst­kich po­dej­rza­nych skład­ni­kach, więc po­sta­no­wi­łam się wy­si­lić i sama spró­bo­wać go­to­wa­nia. A do tego żyć bar­dziej eko­lo­gicz­nie, we­dług za­sad z pierw­szej książki. Gdy po raz pierw­szy chcia­łam zro­bić za­kupy zgod­nie z kry­te­riami, do­pro­wa­dziło to do ma­łego kry­zysu. Mia­łam ku­po­wać pro­dukty eko­lo­giczne, lecz nie ta­kie, które były eko­lo­giczne, ale przy­były aż z Bra­zy­lii, bo wtedy ro­biło się nie­eko­lo­gicz­nie. Który ket­chup jest zdrow­szy? Eko­lo­giczny z do­dat­kiem cu­kru, bez cu­kru, ale ze sztucz­nym sło­dzi­kiem czy taki z ob­ni­żoną za­war­to­ścią cu­kru i ozna­cze­niem Fair Trade? Co jest lep­sze? Nie­eko­lo­giczna ryba czy eko­lo­giczne mięso? Mie­szało mi się od tego w gło­wie. Za­kupy za­jęły mi dwie go­dziny i kosz­to­wały ma­ją­tek.

Poza tym mia­łam jesz­cze je­den pro­blem, i to wła­ści­wie dość po­ważny – nie umia­łam go­to­wać. Je­dyny ro­dzaj je­dze­nia, o któ­rego przy­rzą­dza­niu mia­łam ja­kie­kol­wiek po­ję­cie, to ko­re­ań­skie. Na­uczy­łam się tego od babci przez te lata, gdy u niej miesz­ka­łam. Kło­pot po­le­gał jed­nak na tym, że pro­dukty były naj­czę­ściej ty­powo ko­re­ań­skie i dla­tego tro­chę za dużo się na­podró­żo­wały, żeby za­ła­pać się do eko­lo­gicz­nej prze­gródki. Na żadne roz­wią­za­nie jesz­cze nie wpa­dłam, we­szłam więc z wy­rzu­tami su­mie­nia do du­żej, za­nie­dba­nej piw­nicy, w któ­rej mie­ściło się Omi Fo­ods, i ku­pi­łam so­bie je­dze­nie na wie­czór. Zwra­ca­łam uwagę, żeby wy­bie­rać tylko to, czego nie ma w lo­kal­nej wer­sji. Wo­do­ro­sty na na­szej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej po pro­stu nie wy­stę­pują, więc po­dej­rze­wa­łam, że wer­sja z za­chod­niego wy­brzeża Szwe­cji ra­czej nie wróży suk­cesu. Wy­pa­ko­wa­łam cały ko­szyk róż­nymi to­wa­rami, ale pod ko­niec ska­pi­tu­lo­wa­łam na ca­łej li­nii, wzię­łam gi­gan­tyczne opa­ko­wa­nie go­to­wych mro­żo­nych pie­roż­ków i za­pła­ci­łam.

Po za­ku­pach prze­szłam przez Hötor­get i ze­szłam do Hötorg­shal­len. Ku­pi­łam tu wa­rzywa, bu­telkę bia­łego wina i ca­łego śle­dzia dla Kisse, kotki Ric­karda, która u mnie tym­cza­sowo po­miesz­ki­wała. On wra­cał do­piero w pią­tek, więc ja i Kisse mia­ły­śmy przed sobą jesz­cze dwa sa­motne wie­czory.

Na ko­niec ku­pi­łam na targu czer­wone tu­li­pany. Nio­sąc torby z za­ku­pami, po­szłam w kie­runku ulicy Kungs­bro Strand. Tę­sk­ni­łam za wio­sną. Eme­lie twier­dziła, że zmie­rzamy już ku ja­śniej­szemu okre­sowi, lecz ja uwa­ża­łam, że na­dal pra­wie bez prze­rwy było ciemno.

W domu zrzu­ci­łam płaszcz na pod­łogę w przed­po­koju i wta­ra­ba­ni­łam się z tor­bami do kuchni. Kisse zgo­to­wała mi cie­płe po­wi­ta­nie. Po­dej­rze­wa­łam, że wy­czuła za­pach ku­pio­nej ryby. Kiedy sta­wia­łam torby na bla­cie ku­chen­nym, nie­cier­pli­wie ocie­rała mi się o nogi. Ogon stał jej na sztorc. Uśmiech­nę­łam się, po­dra­pa­łam ją za uchem i po­sta­wi­łam jej ta­le­rzyk na pod­ło­dze. Roz­legł się chrzęst, gdy z roz­ko­szą wbiła zęby w rybę. Pod­grza­łam pie­rożki w mi­kro­fa­lówce i przy­go­to­wa­łam dip z sosu so­jo­wego, se­zamu, octu, chili i cu­kru. Wy­ło­ży­łam na ta­lerz wielką górę kim­chi – cu­dow­nej pi­kant­nej, fer­men­to­wa­nej ka­pu­sty z chili, którą uwiel­bia­łam i ja­dłam do wszyst­kiego. Ukłu­cie wy­rzu­tów su­mie­nia spra­wiło, że do­da­łam odro­binę sa­łaty i kilka pla­ster­ków ogórka. Wzię­łam je­dze­nie, po­szłam do ga­bi­netu i usia­dłam przed kom­pu­te­rem. Prze­żu­wa­jąc pie­rożka, chwilę się za­sta­na­wia­łam. Po­sta­no­wi­łam za­cząć od Rady ds. Za­po­bie­ga­nia Prze­stęp­czo­ści, bo po­trze­bo­wa­łam przede wszyst­kim in­for­ma­cji ogól­nych.

Mię­dzy jed­nym gry­zem a dru­gim do­wie­dzia­łam się z nie­za­leż­nych ra­por­tów Rady, że kra­dzieży da­nych czę­ściej do­ko­nują pra­cow­nicy we­wnętrzni niż osoby po­cho­dzące z ze­wnątrz, ale to te prze­stęp­stwa firmy zgła­szają chęt­niej, przy­pusz­czal­nie dla­tego, że z we­wnętrz­nymi ra­dzą so­bie sami. Poza tym na­ru­szeń ochrony da­nych do­ko­ny­wali nie­mal wy­łącz­nie męż­czyźni i że sześć­dzie­siąt osiem pro­cent spraw­ców ma od pięt­na­stu do dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Wow, jacy mło­dzi.

Po chwili do­łą­czyła do mnie Kisse, która wsko­czyła mi na ko­lana. Po­drep­tała do­okoła, po­ło­żyła się z za­do­wo­le­niem i za­mru­czała. Po­gła­ska­łam ją jedną ręką, a drugą od­su­nę­łam kla­wia­turę.

Wró­ci­łam do czy­ta­nia ra­portu. Stwier­dzono w nim, że ano­ni­mo­wość osób ko­rzy­sta­ją­cych z kom­pu­te­rów i brak kon­kret­nych ofiar stwa­rzały wa­runki do po­peł­nia­nia w in­ter­ne­cie prze­stępstw, o któ­rych sprawcy w praw­dzi­wym ży­ciu nie mo­gliby na­wet po­ma­rzyć – zwy­kłe normy w rze­czy­wi­sto­ści wir­tu­al­nej nie obo­wią­zy­wały w rów­nie oczy­wi­sty spo­sób. Prze­stęp­czość jest też obec­nie w więk­szym stop­niu glo­balna – pie­nią­dze mię­dzy pań­stwami można prze­le­wać w ułamku se­kundy. Skła­dano też bar­dzo nie­wiele zgło­szeń. Firmy w ba­da­niu Rady uza­sad­niały to tak, że chciały unik­nąć ne­ga­tyw­nej opi­nii, a po­li­cja i tak nie dys­po­no­wała wy­star­cza­ją­cymi kom­pe­ten­cjami ani za­so­bami, aby pro­wa­dzić do­cho­dze­nia w spra­wie o te prze­stęp­stwa. Nie na­dą­żało też prawo, gdyż w naj­wyż­szym stop­niu trudno było okre­ślić, co sta­no­wiło na­ru­sze­nie prze­pi­sów i jak kwa­li­fi­ko­wać czyny. Wy­glą­dało to na jedno wiel­kie ba­gno.

Po trzech go­dzi­nach, gó­rze wy­śmie­ni­tych pie­roż­ków, dwóch lamp­kach wina i dwóch fi­li­żan­kach kawy od­chy­li­łam się na opar­cie i roz­cią­gnę­łam ra­miona. Kisse nie­za­do­wo­lona ze­sko­czyła z mo­ich ko­lan i uło­żyła się na fo­telu. Z za­fa­scy­no­wa­niem prze­wer­to­wa­łam kilka ra­por­tów i ana­liz Rady. Prze­stępcy fi­nan­sowi nie byli choć w mi­ni­mal­nej czę­ści tak szcze­gó­łowo opi­sani jak mor­dercy czy na­wet mor­dercy se­ryjni. Ilu ich przy­pa­dało na jed­nego za­bójcę? Może ty­siąc? A mimo to ist­niało nie­wiele, je­śli w ogóle ja­kie­kol­wiek spraw­dzone teo­rie do­ty­czące typu osób, które po­peł­niają te prze­stęp­stwa. Krą­żyły je­dy­nie luźne po­my­sły.

Jak mam po­su­nąć się da­lej? Sta­nę­łam przy bia­łej ta­blicy wi­szą­cej na ścia­nie obok biurka. Co wie­dzia­łam? Że fa­cet, który to zro­bił, jest bez wąt­pie­nia in­te­li­gentny. Miał wie­lo­let­nie do­świad­cze­nie w pro­gra­mo­wa­niu, być może stu­dio­wał na KTH, jak twier­dził Jer­ker. Dys­po­no­wał bar­dzo dużą wie­dzą o tym, jak prze­bie­gają trans­ak­cje ban­kowe. Czy Pon­tus mógł go tego na­uczyć? Czy mógł to być ktoś, kogo znał? Nie­wy­klu­czone. Czy mógł to być któ­ryś z tech­ni­ków ban­ko­wych? Eme­lie uwa­żała, że to na pewno nikt z pię­ciu pra­cow­ni­ków działu IT, gdyż ża­den z nich nie miał wy­star­cza­ją­cej wie­dzy na te­mat pro­gra­mo­wa­nia.

Po­dra­pa­łam się po karku, wpa­tru­jąc się w no­tatki na ta­blicy. Sprawca miał praw­do­po­dob­nie nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć lat, je­śli wie­rzyć sta­ty­sty­kom Rady. Ra­czej na pewno był to męż­czy­zna. Na­wet je­śli jest dużo zdol­nych pro­gra­mi­stek i ha­ke­rek, to nie­wiele do­ko­nuje za­bójstw. Ta osoba speł­niała oba kry­te­ria.

Ta ostat­nia kwe­stia spra­wiała mi duży kło­pot. Jak to oba kry­te­ria? To dwa zu­peł­nie różne typy oso­bo­wo­ści. Do­bry pro­gra­mi­sta jest cier­pliwy, umie się skon­cen­tro­wać i gło­wić nad roz­wią­za­niem pro­blemu ca­łymi go­dzi­nami czy dniami, lecz rów­nież nie za­wsze jest zbyt spo­łecz­nie roz­wi­nięty i od­ważny. Mo­ty­wem ha­kera bywa chęć zy­sku, lecz także zwy­kła cheł­pli­wość – może się gdzieś wła­my­wać tylko z za­mia­rem udo­wod­nie­nia, że so­bie z tym po­ra­dził.

Żeby za­bić ko­goś w taki spo­sób, po­trzebne jest chłodne wy­ra­cho­wa­nie w rze­czy­wi­sto­ści, a nie po­śród zer i je­dy­nek. Case za­mor­do­wał, aby chro­nić swoją in­we­sty­cję, czyli wła­ma­nie do sys­temu ban­ko­wego. Za­mor­do­wał, aby sa­memu nie ry­zy­ko­wać, że trafi do wię­zie­nia. Za­mor­do­wał, aby za­trzy­mać pie­nią­dze, które ukradł do tej pory, z chci­wo­ści, żeby zdo­być ich jesz­cze wię­cej. Więk­szość zbrodni po­peł­nia się w afek­cie, jak to się daw­niej ma­wiało. Ktoś wy­buchł z wście­kło­ści, ktoś so­bie po­pił i wpadł w gniew, a ktoś inny wdał się w bójkę czy był cho­ro­bli­wie za­zdro­sny. Je­śli zu­peł­nie zwy­czajna osoba zna­la­zła się w od­po­wied­nim sta­nie na­pię­cia emo­cjo­nal­nego, mo­gła za­mor­do­wać, kim­kol­wiek była. Nie w każ­dym wy­padku, lecz pra­wie. Za­mor­do­wać po na­my­śle, po wy­bra­niu od­po­wied­niego spo­sobu, a przy tym – jak w tym przy­padku – ma­jąc inne roz­wią­za­nia, bo Pon­tusa można było na przy­kład prze­ku­pić albo zmu­sić do mil­cze­nia, wy­ma­gało nie­wia­ry­god­nego emo­cjo­nal­nego chłodu.

Ten za­bójca to pod­ręcz­ni­kowy przy­kład osoby, która za­mor­do­wała z zimną krwią. Cze­kał na Pon­tusa i strze­lił mu w skroń, bez ja­kich­kol­wiek wstę­pów czy rę­ko­czy­nów. Gdyby do­szło do wy­miany zdań albo kłótni, za­strze­liłby Pon­tusa z od­le­gło­ści paru kro­ków. Gdyby mor­derca się zde­ner­wo­wał, za­ob­ser­wo­wa­li­by­śmy jesz­cze wię­cej prze­mocy. Wszyst­kie znaki wska­zy­wały tu na za­pla­no­wane i kon­tro­lo­wane dzia­ła­nie, choć nie był psy­cho­patą. Ci nie mają wy­star­cza­ją­cej cier­pli­wo­ści do pracy pro­gra­mi­sty. Był to ktoś, kto praw­do­po­dob­nie wcale nie cier­piał na żadną cho­robę psy­chiczną, tylko po pro­stu zimna, wy­ra­cho­wana osoba. I to na­prawdę nie­bez­pieczna, go­towa po­su­nąć się do wszyst­kiego, aby nie dać się zła­pać. Prze­ko­py­wa­łam się da­lej przez li­te­ra­turę przed­miotu, żeby zna­leźć wię­cej in­for­ma­cji.

Wy­pro­sto­wa­łam się. Jak na ra­zie nie ru­szy­łam z ha­ke­rem zbyt da­leko. Za­częło się ro­bić późno, więc po­sta­no­wi­łam zo­sta­wić Case’a i przez chwilę za­jąć się Pon­tu­sem. Za­czę­łam wy­pi­sy­wać, co o nim wie­dzia­łam. Upra­wiał ko­szy­kówkę. Pra­co­wał w banku od trzech lat. Grał w World of War­craft, in­ter­ne­tową grę RPG, co naj­mniej trzy wie­czory w ty­go­dniu. A na Fa­ce­bo­oku był praw­dzi­wym cza­ru­siem. Spra­wiał na mnie wra­że­nie nie­skom­pli­ko­wa­nego, dość zrów­no­wa­żo­nego i to­wa­rzy­skiego ko­le­sia. Prze­czy­ta­łam jego wpisy na ni­szo­wej stro­nie na Fla­sh­backu. Na­le­żał do tych fa­ce­tów, któ­rzy lu­bią mó­wić in­nym, jak działa to czy tamto i jak coś trzeba ro­bić, ale ni­gdy nie za­chę­cał do prze­stęp­stwa. Zga­dza się to z teo­rią, że na­prawdę od­krył wła­ma­nie, na­tknął się na Case’a, a po­tem zo­stał za­mor­do­wany, bo za­gro­ził zgło­sze­niem na po­li­cję. Czy znał toż­sa­mość Case’a? Nie, je­śli wie­rzyć cha­tom od­ko­pa­nym przez Eme­lie. We­dług niej tego użyt­kow­nika nie dało się wy­śle­dzić.