Kocha, lubi, morduje - Iwona Banach - ebook + audiobook + książka

Kocha, lubi, morduje ebook i audiobook

Iwona Banach

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Iwona Banach

Kocha, lubi, morduje

W miasteczku Strzygom wszyscy wierzą w strzygi, bo postarał się o to pewien przedsiębiorczy kapłan. Strzygi są mu potrzebne. Dzięki nim może manipulować swoimi wyznawcami na wiele sposobów. Kiedy jednak umiera, a jego miejsce zajmuje jego młodszy kolega po fachu, wszystko się zmienia. Strzygi przestają być potrzebne, bo ów przystojniak dzięki filmowej urodzie rozkochuje w sobie wszystkie okoliczne panny, wdowy i mężatki, czyniąc z tego doskonały biznes. Nagłe odnalezione jego zwłok powoduje w miasteczku spore zamieszanie. Nikt nie może pojąć, dlaczego taki piękny człowiek został zastrzelony. I to srebrną kulą. Nie przymierzając - jak jakaś strzyga. Przecież wszystkie kobiety go kochały… W Strzygomiu zaczyna się poszukiwanie mordercy. Trzeba go jak najszybciej znaleźć, bo w sprawę zamieszana jest siostra komendanta policji oraz pewna piękna i gibka Monika, która, nie jest dziewczyną nożownika… No może jedynie cudzołożnika.

Autorka serii o tym, że największym (zaraz po chciwości) grzechem jest głupota - w swojej najlepszej formie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 55 min

Lektor: Tomasz Urbański

Oceny
3,9 (108 ocen)
43
28
25
11
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lekturojad

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobało 😁
00
AgnieszkaMrozek

Nie oderwiesz się od lektury

Super sie bawilam
00
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

fajna książka
00
anetalickindorf

Nie oderwiesz się od lektury

zabawna, fajnie napisana
00
Eosia

Nie oderwiesz się od lektury

Zabawna, nie można się oderwać od lektury.
00

Popularność




Kocha, lubi, mor­duje

Monika leżała na łóżku, nader śmiało wygi­na­jąc smu­kłe, gięt­kie, fascy­nu­jące ciało, które ponęt­nie poły­ski­wało w pierw­szych pro­mie­niach słońca, ale pew­nie i w ostat­nich bla­skach księ­życa. Cudow­nie zgrabna, nie­zwy­kle szczu­pła leżała na łóżku zasła­nym jedwabną pościelą. Jej głowa wsparta była o nagą, umię­śnioną, sta­ran­nie wygo­loną klatkę pier­siową leżą­cego obok niej męż­czy­zny. Poru­szyła się leni­wie, prze­cią­gnęła, przy­warła do jego boku, potem pod­nio­sła głowę, ziew­nęła i z nie­od­gad­nioną miną spoj­rzała na leżą­cego.

Była praw­dzi­wie piękna. Dla wielu, choć pew­nie nie dla wszyst­kich.

Męż­czy­zna spał.

A może nie spał? Przy­su­nęła się jesz­cze bli­żej. Tak bli­sko, że pra­wie się z nim splo­tła.

Trwali tak w uści­sku przez dłuż­szą chwilę. Świt zaczy­nał wdzie­rać się przez okno i słońce coraz bar­dziej oświe­tlało łóżko, a wkrótce pra­wie cały pokój.

Było to pomiesz­cze­nie urzą­dzone ze sma­kiem, bar­dzo gustowne i ele­ganc­kie. Kró­lo­wały w nim kosz­towne sprzęty, na łóżku leżała droga, jedwabna, bor­dowa pościel, prze­piękne, ele­ganc­kie repro­duk­cje wisiały na ścia­nach, bo jed­nak musiały to być repro­duk­cje. Wszystko to świad­czyło o zami­ło­wa­niu do luk­susu i o tym, że wła­ści­ciela na ten luk­sus po pro­stu stać. Nic tu nie było przy­pad­kowe.

Nawet kwiaty na para­pe­tach. Ogromne, wciąż głodne mucho­łówki, zwane też rosicz­kami, szcze­rzyły roślinne zęby i pięk­nie wybar­wione na czer­wono gar­dziele w ocze­ki­wa­niu na nie­ostrożne prze­ką­ski, które bzy­czały to tu, to tam, ale w końcu przy­sia­dały na tym czy innym żar­łocz­nym kwiatku.

To wszystko dawało poję­cie o zami­ło­wa­niach, guście i zasob­no­ści port­fela leżą­cego w łóżku mło­dego męż­czy­zny.

Poka­zy­wało, że nie był on zwy­kłym zja­da­czem chleba, który zado­wala się byle czym, ale męż­czy­zną z misją, cha­rak­te­rem i ego wyso­ko­ści Pałacu Kul­tury i Nauki w War­sza­wie.

Jego wło­ści odzwier­cie­dlały jego cha­rak­ter.

Tak, wła­śnie jego, bo sypial­nia była zde­cy­do­wa­nie męska. Raczej kawa­ler­ska, w każ­dym razie nie było w niej nic mał­żeń­skiego.

Ktoś zapu­kał do drzwi, ale nie wywo­łało to żad­nej reak­cji, może dla­tego po chwili ten ktoś otwo­rzył je z deli­kat­nym skrzyp­nię­ciem.

Sto­jąca w nich star­sza pani zamarła w progu.

– Monika! Jezus Maria, Monika! Coś ty zro­biła?! – krzyk­nęła strasz­nym gło­sem, a potem zaczęła wrzesz­czeć na całe gar­dło, co nie­wiele dało, bo z jej krzyku nikt nic sobie nie robił.

Nawet nie wia­domo, czy ktoś ten krzyk usły­szał.

Wcale nie dla­tego, że krzy­czała cicho, ale o tej porze wszy­scy spali.

No, oczy­wi­ście poza Moniką, ale ona jakoś niczym się nie prze­jęła.

Kobieta weszła ostroż­nie do pokoju. Chciała poma­cać puls leżą­cego, ale spoj­rzaw­szy na niego z bli­ska zro­zu­miała natych­miast, że to bez sensu. Wyco­fała się, trzę­są­cymi się rękoma wydo­była z kie­szeni spód­nicy tele­fon komór­kowy, jeden z tych dla senio­rów – z wielką i wyraźną kla­wia­turą nume­ryczną – i wybrała numer kogoś, kto mógł jej pomóc. Mógł, choć nie zawsze chciał.

Za oknem, jakby pio­run strze­lił w żółtą mio­tłę, prze­mknęło coś, co wyglą­dało jak strzyga. Było chude, tycz­ko­wate, tro­chę nie­sko­or­dy­no­wane i bar­dzo brzyd­kie. Praw­do­po­dob­nie iden­ty­fi­ko­wało się jako rodzaj żeń­ski i pew­nie miało ku temu nawet bio­lo­giczne powody.

Seba­stian i Paula wła­śnie sie­dzieli na pół­pry­wat­nym spo­tka­niu u komen­danta poli­cji i zała­twiali sobie urlop. Nie taki praw­dziwy, ale w zasa­dzie tak jakby praw­dziwy. A wła­ści­wie coś pomię­dzy.

Seba­stian miał zamiar odwie­dzić dwie ciotki. Nie, nie robił tego ani z chę­cią, ani z przy­jem­no­ścią, ale takie rze­czy po pro­stu się robi. Każdy je robi, przy­mu­szany w dzie­ciń­stwie do wysy­ła­nia listów dzięk­czyn­nych (teraz chyba już bar­dziej ese­me­sów) za pre­zenty, które – deli­kat­nie mówiąc – się nie podo­bały, do cało­wa­nia wszel­kiej maści wuj­ków, cio­tek, kuzy­nów, nawet jeżeli śmier­dzą naf­ta­liną i kłują wąsami, albo do skła­da­nia róż­no­ra­kich życzeń, które nie mają zna­cze­nia, a cza­sem też sensu, ale muszą zostać zło­żone. Bo tak wypada.

Kto w życiu nie odwie­dził krew­nego tylko dla­tego, że tak wypada, niech pierw­szy rzuci tymi wszyst­kimi pie­ro­gami i wódką, jakie przy tej oka­zji skon­su­mo­wał. Po pro­stu cza­sami tak bywa. Matka prosi, ojciec truje, zale­gły urlop wisi nad głową, a obok jest dziew­czyna, która pomoże nie zanu­dzić się na śmierć tudzież nie wymor­do­wać wła­snych cio­tek, co nie­jed­no­krot­nie Seba­stia­nowi przy­cho­dziło do głowy, ale dzięki opa­no­wa­niu i wyszko­le­niu nie docho­dziło do skutku. Tyle że potem musiał brać rapha­cho­lin (o Boże, tylko nie rapha­cho­lin!) i leki uspo­ka­ja­jące.

Czas, który spę­dzał u cio­tek (dotąd u każ­dej oddziel­nie), dłu­żył się jak kosz­marna opera mydlana, a odpo­czy­nek wcale odpo­czyn­kiem nie był, no chyba że cho­dziło o rzad­kie chwile, kiedy robił im jakieś zakupy albo sprzą­tał piw­nice, żeby nie osza­leć. Teraz będzie pew­nie rąbał drewno do kominka na zimę.

To zna­czy do komin­ków.

Mogło się oka­zać, że każda będzie miała wła­sny. W ogóle wszystko może się oka­zać, bo prze­cież mogły się zwy­czaj­nie na przy­kład nawza­jem wymor­do­wać albo wytruć, albo otruć nie­chcący, albo cokol­wiek…

Matka wspo­mi­nała, że sto­sunki mię­dzy ciot­kami, z racji pew­nych zaszło­ści, są paskudne. Ciotki jed­nak żyły z dala od sie­bie i to im słu­żyło. Nie­stety, teraz to się zmie­niło.

– Rozu­miesz, że w tej sytu­acji, no wiesz, w tym wszyst­kim… – matka mówiła o każ­dej spra­wie tak, żeby nic nie powie­dzieć albo żeby on zupeł­nie niczego nie był w sta­nie zro­zu­mieć.

Tak więc nie bar­dzo rozu­miał, ale też nie za bar­dzo się tym przej­mo­wał. Nie chciał niczego wie­dzieć. Rodzinne zawi­ro­wa­nia zupeł­nie go nie inte­re­so­wały, tym bar­dziej że były naprawdę zawiłe.

Ciotki to ciotki. Nie były zbyt miłe ani spe­cjal­nie nor­malne, nie były też młode, ale zupeł­nie już nie rozu­miał, dla­czego nagle cała rodzina posta­no­wiła go do nich wyde­le­go­wać, a do tego wszy­scy robili głu­pie miny, jakby chcieli coś powie­dzieć, ale nie mogli. Czuł się jak ktoś, komu podano talerz grzy­bo­wej z mucho­mo­rów z zapew­nie­niem, że to dla jego dobra.

Choć kie­dyś, kiedy nie miesz­kały jesz­cze razem, też je prze­cież odwie­dzał. Nie­zbyt czę­sto, ale jed­nak. Tro­chę to było nudne, ale co zro­bić.

Teraz, ponie­waż był z Paulą, liczył, że będzie lepiej. Przy­naj­mniej nie będzie się tak masa­krycz­nie nudził.

Komen­dant oczy­wi­ście nie miał nic prze­ciwko jego pomy­słowi, a nawet – co Seba­stiana zdzi­wiło i powinno też zanie­po­koić – ucie­szył się z pomy­słu chło­paka jakoś tak ciut za bar­dzo.

– I powia­dasz, że jedziesz do Strzy­go­mia? Poważ­nie? – zapy­tał z bły­skiem w oku. I był to błysk nie­po­ko­jący.

– Poważ­nie, komen­dant zna?

– Ale cho­dzi o ten na Dol­nym Ślą­sku? Jeżeli tak, to komen­dant zna, nawet bar­dzo zna – odpo­wie­dział z prze­ką­sem.

– Jak bar­dzo?

Pyta­nie było reto­ryczne, ale w oczach komen­danta poja­wił się na uła­mek sekundy wyraz bez­brzeż­nego znie­chę­ce­nia, a potem doszło do tego sap­nię­cie. Nawet jeżeli ktoś go nie znał, to i tak wyczu­wał, że nie jest to miej­sce, które należy do jego ulu­bio­nych.

– Sio­stra – powie­dział, krę­cąc głową, jakby sam nie wie­rzył w to, co mówi. – Sio­stra wariatka – dodał po chwili z rezy­gna­cją w gło­sie.

Takie posta­wie­nie sprawy nic nie wyja­śniało, ale Seba­stian raczej nie miał ochoty na dal­sze zwie­rze­nia. Jak coś zaha­cza o rodzinę i to o rodzinę komen­danta, a pada słowo na „w”, zazwy­czaj okre­śla­jące osoby nie­zrów­no­wa­żone psy­chicz­nie, zdia­gno­zo­wane czy też nie, to jed­nak wszystko może też zaha­czyć o wielką, śmier­dzącą kupę gówna albo wręcz ocean gno­jówki. I naprawdę lepiej się trzy­mać od tego z daleka.

I moż­liwe, że na tym by się skoń­czyło, bo już chcieli wycho­dzić, gdyby nie to, że zadzwo­nił tele­fon.

– Zacze­kaj­cie chwi­leczkę – powie­dział komen­dant, wygrze­bu­jąc pry­watną komórkę z szu­flady biurka, która roz­dzwo­niła się Tań­cem z sza­blami Cha­cza­tu­riana. – O wilku mowa – sap­nął i dał im znać ręką, że nie powinni wycho­dzić, mają zacze­kać.

Niby lepiej by było, gdyby wyszli i dali komen­dan­towi zała­twić sprawę na osob­no­ści, ale nie zdą­żyli się z nim poże­gnać, a poza tym chyba miał im jesz­cze coś do powie­dze­nia.

Nie mogli nie słu­chać. Nie mogli też nie sły­szeć.

– Jak to Monika? Jak to zabiła? – zapy­tał zaszo­ko­wany. – Nie­moż­liwe?! I kim jest, do cho­lery, ta Monika?! – zawo­łał. – Dobra. Zaraz oddzwo­nię – rzu­cił. – Nic nie rób, przy­ślę tam kogoś. Tylko niczego nie doty­kaj!

Prze­rwał połą­cze­nie i popa­trzył na Seba­stiana.

W jego oczach cza­iła się groza.

– Sio­stra… – jęk­nął. – O Boże, co ja, do cho­lery, mam teraz zro­bić?

Seba­stian nie­na­wi­dził takich momen­tów, był jed­nak pro­fe­sjo­na­li­stą. Na doda­tek, cho­ciaż to trudne do uwie­rze­nia, lubił komen­danta. Oczy­wi­ście nie­na­wi­dził go też, ale jako czło­wieka nawet lubił i sza­no­wał.

– Komen­dan­cie! Pro­szę się uspo­koić – powie­dział pojed­naw­czo, wcho­dząc w tryb poli­cyj­nej inter­wen­cji na naj­wyż­szym stop­niu – sio­stra kogoś zabiła czy ktoś zabił sio­strę?

Teo­dora nie­na­wi­dziła Teo­fili, Teo­fila Teo­dory, jed­nak nie to było naj­gor­sze… Naj­gor­sze i naj­strasz­niej­sze było to, że zamiesz­kały razem.

Zaczęło się cał­kiem nie­win­nie. Na par­ter bloku, w któ­rym było miesz­ka­nie Teo­fili, wpro­wa­dził się bar­dzo sym­pa­tyczny młody czło­wiek, cały pokryty tatu­ażami, a obok bloku, w któ­rym miesz­kała Teo­dora, otwarto dys­kont: jeden z tych więk­szych, do któ­rych o szó­stej rano potra­fią rzu­cić maszyny do pie­cze­nia chleba, o ósmej dżinsy po dwa­na­ście zło­tych, a o szes­na­stej – buty spor­towe i tablety.

Teo­fila, cho­ciaż nic tego nie zapo­wia­dało, zapa­łała nie­na­wi­ścią do muzyki, a Teo­dora zaś – do ludzi w kolej­kach.

Nie bez zna­cze­nia było to, że muzyka, któ­rej zmu­szona była słu­chać, była bar­dzo gło­śna i do tego odtwa­rzana nocą. Był to bar­dzo gło­śny, wręcz kako­fo­nicz­nie jazgo­tliwy death metal, co wcale nie poma­gało.

Teo­dora znie­na­wi­dziła ludzi w kolej­kach, ale tylko dla­tego, że się bili, wyzy­wali, wyry­wali sobie, co się dało, kopali, wrzesz­czeli i char­czeli oraz od czasu do czasu łamali (sobie nawza­jem) koń­czyny, gdyż pra­gnęli upiec chleb w prze­zna­czo­nej do tego maszy­nie i tę chęć wyra­żali (bar­dzo gło­śno i dobit­nie) już o czwar­tej–pią­tej nad ranem.

Takie zmiany sytu­acji życio­wej to coś, na co nic nie można pora­dzić, można tylko zgorzk­nieć, ogłuch­nąć lub zwa­rio­wać, a jed­nak tym razem tak się nie stało.

Obie już były zgorzk­niałe, lekko przy­głu­che i nie­zbyt roz­sądne, ale nie cho­dziło aku­rat o to.

W mię­dzy­cza­sie zmarł ojciec Teo­fili, przy­pad­kiem (praw­do­po­dob­nie) był on też ojcem Teo­dory. Praw­do­po­dob­nie przy­pad­kiem był ojcem, a nie praw­do­po­dob­nie ojcem. To aku­rat było pewne. Sio­stry nawet tej śmierci nie zauwa­żyły i pew­nie by się o niej nie dowie­działy, bo nie utrzy­my­wały z nim kon­taktu od co naj­mniej pół­wie­cza, ale zauwa­żyły wezwa­nie do sądu, oraz to, że zapi­sał im w spadku dom, a wła­ści­wie domek.

Nie mogły w to uwie­rzyć.

Obie były cór­kami z nie­zbyt legal­nego źró­dła, bo ojciec miał legalną żonę, która nie była matką żad­nej z nich, a nawet dzieci. Tak więc nie były z pra­wego łoża. Nie były oczy­wi­ście też z lewego ani niepra­wego, bo nie czuły się nie­le­galne czy nie­prawe ani oczy­wi­ście lewe.

Były poza­mał­żeń­skie, co jesz­cze pół wieku temu miało zna­cze­nie.

Ojca nie kochały, ale to już zupeł­nie inna histo­ria. Sie­bie nie­na­wi­dziły, bo zazwy­czaj tak bywa. Córki z innych matek, tych zdra­dzo­nych, porzu­co­nych, zanie­dby­wa­nych są tak wycho­wy­wane.

Czę­sto.

Nie wie­działy, co zro­bić.

Kiedy zoba­czyły dom, każda z nich miała co do niego inne plany. Teo­dora chciała w nim zamiesz­kać, Teo­fila chciała go sprze­dać.

A dom był piękny. Zde­cy­do­wa­nie budził sko­ja­rze­nia. Dziwne i odro­binę mroczne. Wcale nie był ani stary, ani gotycki, a jed­nak robił wra­że­nie.

Z zamiesz­ka­niem w nim był pro­blem, ponie­waż żeby Teo­dora mogła w nim zamiesz­kać, musia­łaby spła­cić sio­strę, a nie była w sta­nie.

Sprze­daż miesz­ka­nia wycho­dzą­cego na dys­kon­towy plac bitewny nie była moż­liwa. No, może kie­dyś, ale nie od razu, a ona nie miała pie­nię­dzy.

Sprze­daż domu po ojcu, choć Teo­dora tego nie brała pod uwagę, też nie była pro­sta.

Dla­tego, chcąc nie chcąc, posta­no­wiły zamiesz­kać w nim razem. Kiedy posta­no­wiły poże­gnać się z noc­nymi kon­cer­tami i bitwami kolej­ko­wymi, przyj­rzały się dokład­nie domowi, który od tej chwili miał być ich wspól­nym miej­scem zamiesz­ka­nia.

– Prze­cież to jest jakiś pie­przony kościół – powie­działa Teo­fila z chę­cią mordu w oczach. – Tu nie da się miesz­kać! Będziemy miały kosz­mary!

I to była prawda. Nie że kosz­mary, choć te rze­czy­wi­ście się poja­wiły, ale dużo póź­niej, nie nie­moż­li­wość zamiesz­ka­nia, ale to podo­bień­stwo do kościoła.

W Pol­sce jesz­cze co prawda się nie zda­rza, żeby ktoś chciał kościoły sprze­da­wać i zamie­niać na domy miesz­kalne, ale mówimy tu o kościo­łach kato­lic­kich, a prze­cież ist­nieją jesz­cze inne. Ten dom wyglą­dał wła­śnie jak taki nie do końca kościelny kościół. Był strze­li­sty, miał okna witra­żowe i jakąś taką dziwną atmos­ferę, która jesz­cze się pogłę­biała, kiedy weszło się do wnę­trza.

I pora­żała, kiedy wyszło się z tyłu do ogrodu, w któ­rym był…

– Jezus Maria, to cmen­tarz?! – wrza­snęła Teo­fila, łapiąc się za serce.

Nie miała racji, to nie był cmen­tarz, naj­wy­żej jakiś pry­watny cmen­tarzyk i to na tysiąc pro­cent nie dla ludzi. Może dla zwie­rząt. I był dziwny, taki jakiś ame­ry­kań­ski, bez nagrob­ków, ale z tabli­cami, takie miej­sce, z któ­rego w hor­ro­rach wycho­dzą z ziemi zom­bie. Na szczę­ście zom­bie to jed­nak nie nasze kli­maty.

Mamy wiele wła­snych, sło­wiań­skich, swoj­skich stra­chów, które tro­chę już wybla­kły, i raczej nikogo ostat­nio nie prze­ra­żają. Zazwy­czaj.

Zresztą one chyba nie wyłażą z gro­bów.

Tak czy siak, sio­stry posta­no­wiły zamiesz­kać w tym ele­ganc­kim przy­bytku budzą­cym grozę i mistyczne sko­ja­rze­nia.

To dawało im moż­li­wość unik­nię­cia death­me­ta­lo­wej masa­kry i cią­głych prze­ja­wów agre­sji w skle­po­wych wal­kach o dobra docze­sne.

Nie­stety, coś za coś.

Dom budził w nich pewne nie do końca spre­cy­zo­wane emo­cje, one wzbu­dzały w sobie nawza­jem o wiele bar­dziej spre­cy­zo­wane i o wiele gor­sze.

Wbrew pozo­rom, kiedy mieszka się w dużym domu z kimś, kogo się nie lubi, wcale nie jest tak źle, jak się wydaje. Poważ­nie. Weźmy mycie naczyń, okien, łazienki. Jeżeli kogoś się lubi, trudno mu zwró­cić uwagę, że zosta­wił, że nie umył, że zapa­sku­dził i to się w czło­wieku zbiera, kotłuje i gnie­cie, a duszone emo­cje potra­fią być nie­przy­jemne.

Oczy­wi­ście nie cho­dzi o duszone emo­cje jako pro­po­zy­cję kuli­narną.

Jeżeli się kogoś nie lubi, to bez zbęd­nych emo­cji zwraca mu się uwagę, a ten też wcale się nie obraża, tylko wzru­sza ramio­nami i robi, co do niego należy.

W domu czy­sto, w gło­wie przy­jem­nie.

Dom był na tyle duży, że każda miała swoją część tak jakby dla sie­bie. Jedyne, co było wspólne, to kuch­nia, salon i drzwi wej­ściowe.

Latem do takich miejsc nale­żał też taras i ogród, ale trzeba sobie to powie­dzieć wyraź­nie, one się nie lubiły, tylko tyle. Nie było w tym nie­lu­bie­niu jakiejś zapie­kłej nie­na­wi­ści, zbrod­ni­czych zamia­rów, sza­leń­stwa czy lata­nia po nocach z sie­kierą albo noży­kiem do warzyw. Z tym do kar­tonu też nie, choć oczy­wi­ście nie można było liczyć na miłe poga­duszki przy grillu. Nie były miłe, ale były.

Są jed­nak sytu­acje, kiedy wróg jest naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, cho­ciażby dla­tego, że innych nie ma.

Jeżeli od mie­sięcy się nie dosy­pia, war­czy nawet na widok sąsia­dek, tele­fon trzyma się w zamra­żal­niku, żeby nie dzwo­nił, bo może uda się na chwilę zasnąć, i nie ma się siły na uśmiech, to przy­ja­ciele ucie­kają.

Pozo­stają więc wro­go­wie, bo nic tak nie cie­szy, jak widok pognę­bio­nego – choćby nawet tylko przez los – wroga, ale tego typu wro­go­wie po prze­pro­wadzce się nie spraw­dzają.

Dla­tego Teo­dora i Teo­fila były ska­zane na sie­bie. Nowe miej­sce, nowy dom, nowa sytu­acja, kie­dyś znajdą oczy­wi­ście i nowych wro­gów, ale to potrwa.

Obie naprawdę nie rozu­miały, dla­czego ojciec wła­śnie im zapi­sał ten dom. Może chciał się zre­ha­bi­li­to­wać za lata bez kon­taktu? A może czuł wyrzuty sumie­nia? Były pewne, że nic z tych rze­czy. Uwa­żały, że po pro­stu reszta jego rodziny, ta bar­dziej legalna, domu nie chciała.

Bo to ani wziąć, ani sprze­dać, a zresztą nie miały zamiaru się nad tym jakoś szcze­gól­nie i zacie­kle zasta­na­wiać.

No i był Seba­stian.

– Komen­dan­cie! Pro­szę się uspo­koić – powtó­rzył Seba­stian, sta­ra­jąc się zabrzmieć łagod­nie, pro­fe­sjo­nal­nie, ale nie pro­tek­cjo­nal­nie, a to było trudne jak cho­lera – pań­ska sio­stra kogoś zabiła czy ktoś zabił sio­strę?

Takie posta­wie­nie sprawy to była nie­roz­waż­ność i zwy­kła głu­pota, ale nie wie­dział, co powie­dzieć.

Jeżeli sio­stra kogoś zabiła, to komen­dant ma prze­chla­pane, jeżeli ktoś ją zabił, to komen­dant też ma prze­chla­pane, może bar­dziej emo­cjo­nal­nie, ale zawsze. W pierw­szym przy­padku kło­poty w pracy, w dru­gim też – cho­ciażby odsu­nię­cie od sprawy i patrze­nie na ręce. Żadna przy­jem­ność. Zresztą w ogóle nie ma co mówić o przy­jem­no­ści, to naj­zwy­czaj­niej w świe­cie masa­kra, nawet jeżeli sio­stra była wariatką.

– Pomyśl – wark­nął komen­dant – jak ktoś mógł ją zamor­do­wać, skoro dzwo­niła? Zna­la­zła zwłoki. Twier­dzi, że faceta zabiła jakaś Monika. Może gładko pój­dzie. Jak szybko może­cie tam być?

W tym momen­cie urlop tro­chę im się zdez­ak­tu­ali­zo­wał. To zna­czy ow­szem, pojadą tam, dokąd mieli jechać, zamiesz­kają tam, gdzie mieli zamiesz­kać, ale zamiast się uże­rać z ciot­kami (dzięki Bogu!) będą się uże­rać z jakąś Moniką (szlag by ją tra­fił) albo z innym mor­dercą, bo prze­cież nie wia­domo. Nie­wy­klu­czone też, że będą się uże­rać z sio­strą komen­danta, która jawiła im się teraz jako paskudne zgniłe jajo, do któ­rego lepiej nie pod­cho­dzić, a które jed­nak trzeba będzie choć tro­chę obła­ska­wić, żeby nie powie­działa na nich do brata złego słowa. Paskud­nie, ale takie wła­śnie jest życie.

W każ­dym razie jest mor­der­stwo.

– Czy ci ludzie naprawdę muszą się tak mor­do­wać? Prze­cież dopiero co zakoń­czy­li­śmy dwie sprawy.

– Nie jest powie­dziane, że tym razem to będą ludzie – wes­tchnął komen­dant, pokrę­cił głową i zamilkł, jakby nie wie­dział, czy powi­nien coś powie­dzieć.

– Czyli? – zapy­tał zdzi­wiony Seba­stian, bo jed­nak mało było mor­der­ców, któ­rzy nie byliby ludźmi. To zna­czy cza­sami zda­rzyło się, że psy kogoś pogry­zły, ale raczej nie zagry­zły, koty odpa­dały, niedź­wie­dzie w tam­tych oko­li­cach chyba nie wystę­po­wały, a wilki? No niby bar­dziej, ale też nie do końca. Rekin ludo­jad? Zamie­rzał wyra­zić swoje wąt­pli­wo­ści, ale na szczę­ście tego nie zro­bił.

– Sryli – komen­dant się zde­ner­wo­wał. – Jedzie­cie tam i nawet tego nie wie­cie? Prze­cież to główne miej­sce jakie­goś tam pra­daw­nego kultu czy jakoś tak… Ta durna baba, moja sio­stru­nia od lat tam mieszka, za nic w świe­cie nie chciała się wypro­wa­dzić. W każ­dym razie coś tam jest… było… Miało być…

– Ale co? – zdzi­wiła się Paula, bo o niczym takim ni­gdy nie sły­szała, a – będąc obe­znana w por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych – zazwy­czaj wie­działa dużo.

Wyglą­dało na to, że komen­dant też nie wie­dział zbyt dużo, bo tylko się skrzy­wił i wzru­szył ramio­nami.

– Nie­stety, ta wariatka kocha tam­ten dom. W dodatku uparła się, że bada wpływy tego kultu… To zna­czy, gówno bada, taka z niej badaczka jak ze mnie balet­nica – obru­szył się. Mimo­wol­nie na niego spoj­rzeli i zupeł­nie nie­chcący wyobra­zili go sobie w różo­wym tutu i w balet­kach. Z jego brzu­chem (a nawet brzu­szy­skiem), podwój­nym pod­bród­kiem i wąsami à la Sta­lin (bo chciał takie à la Pił­sud­ski, ale mu nie wycho­dziło albo – co bar­dziej praw­do­po­dobne – ludzie sobie z niego żar­to­wali) na tan­cerkę bale­tową zde­cy­do­wa­nie się nie nada­wał, na tan­ce­rza zresztą też nie.

– Jakiego kultu? – zapy­tał Seba­stian, odpę­dza­jąc od sie­bie wizję komen­danta na różowo, wła­śnie zabi­ja­ją­cego się o szafę pan­cerną.

– Jaka wariatka? – doło­żyła Paula, za co Seba­stian kop­nął ją w goleń. Była, nie­stety, cywilką, nie rozu­miała, jak to działa, jak należy się zacho­wy­wać wobec kogoś takiego jak komen­dant. A był to ktoś. Naprawdę. Cha­ry­zma­tyczny, wspa­niały, dzielny i zdolny – nie­stety, w zakre­sie utrud­nia­nia życia pod­wład­nym – do wszyst­kiego.

– Moja sio­stra – odburk­nął nie­chęt­nie.

– No ale co z tym kul­tem? – Seba­stian o żad­nym kul­cie nie sły­szał. W każ­dym razie nie tu, nie teraz, nie ostat­nio. Wie­dział, że w Pol­sce działa około trzy­stu sekt, ale to chyba nie o to cho­dziło.

Komen­dant wzru­szył ramio­nami. On też nie­wiele wie­dział.

– Tam był jakiś kościół i cho­wali tam strzygi czy coś? Jakieś bzdury, i ten ich kapłan chyba zmarł, Teo­do­ryk miał na imię, i teraz tam miesz­kają jakieś dwie straszne baby. I podobno kult znów zaczął się odra­dzać. I widziano strzygę, aku­rat pew­nie sio­stra kła­mała, ale twier­dziła, że widziano.

Imię kapłana przy­tło­czyło Seba­stiana i bar­dzo zde­ner­wo­wało.

– Mia­łem wujka Teo­do­ryka. To zna­czy mówi­li­śmy na niego Teo, nie­dawno zmarł, ale to byłoby naprawdę dzi­waczne. Choć on tam miesz­kał. Ale prze­cież wujek Teo nie był kapła­nem? – jęk­nął Seba­stian, któ­remu gdzieś, kie­dyś coś dzwo­niło, ale nie wie­dział, w któ­rym kościele.

– Nie wiem, a był? Nie był? – komen­dant popa­trzył na Seba­stiana z naganą w oczach, jakby wujek Teo był jakimś pro­ble­mem. – I co to za wujek Teo? Bli­ska rodzina? Ty chyba nie jesteś… Nie zamie­rzasz… Nie będziesz… Ty jesteś z nimi spo­krew­niony? Z tymi tam?

– To zna­czy nie wiem, ale jakiś Teo­do­ryk był moim wuj­kiem, a te dwie, co tam miesz­kają, to wła­śnie moje ciotki, do nich jedziemy. Ale sekta? Strzygi? Cmen­tarz? Nie­moż­liwe…

Paula popa­trzyła na Seba­stiana wiel­kimi oczyma.

Rze­czy­wi­ście coś było na rze­czy.

– Tak czy tak, żad­nego spa­nia w kościele! – wark­nęła Paula.

Ludzie źle reagują na takie rze­czy. Ist­nieje pewne sacrum, które spra­wia, że ludzie w kościo­łach, szcze­gól­nie w tych kato­lic­kich, nie sypiają, a innych kościo­łów tro­chę się boją, więc też im trudno w nich spać. Jeżeli nato­miast weź­miemy pod uwagę sektę i do tego czci­cieli… No, może nie sza­tana, ale strzyg, to jed­nak sen z powiek ucieka, jak z bicza strze­lił.

Kie­dyś na wsiach dużo się o nich sły­szało, a teraz zastą­piły je bar­dziej ame­ry­kań­skie stwory, hol­ly­wo­odz­kie, może i bar­dziej foto­ge­niczne, ale za to mniej straszne.

Imiona Teo­dora i Teo­fila były hoł­dem miło­ści zło­żo­nym przez matki do ich ojca i były kosz­marne. W szkole miały prze­chla­pane. Nie­na­wi­dziły ich, dla­tego nie uży­wały na co dzień. Teo­dora miała łatwiej, bo jej imię dało się spro­wa­dzić do ele­ganc­kiej Dory i nikt o nic jej nie pytał. Teo­fila też tak chciała, ale było z tym wię­cej kło­potu.

Mogła mieć na imię Fila, ale nie chciała z powodu firmy obuw­ni­czej. Tea – z powodu her­baty. Mogła też nazy­wać się Teo­filka, Teo­fil­cia, Teo­fi­lu­nia, Teo­fi­lu­sia, Filka, Fil­cia, Filu­nia, Filu­sia, Fileczka, albo Fili­fionka jak z Mumin­ków. Brrr. Nie­na­wi­dziła wszyst­kich po równo. Posta­no­wiła, że będzie miała na imię Todzia.

Tak więc Teo­fila i Teo­dora, już jako Todzia i Dora, wpro­wa­dziły się do domu, który przy­pra­wiał je o dresz­cze.

Był czę­ściowo ume­blo­wany, ale i tak nie miały czego tu ze sobą przy­wieźć – w ich miesz­ka­niach kró­lo­wała sklejka, a tutaj jed­nak nie paso­wała.

Kuch­nia była ume­blo­wana po sta­ro­pol­sku, cud­nie, tak że nawet Magda Ges­sler by pochwa­liła, bo była cała w drew­nie, mie­dzi i w kafel­kach.

Salon był wyło­żony kamien­nymi pły­tami i miał w cen­tral­nym miej­scu komi­nek.

– Zawsze w kościo­łach są takie pod­łogi – stwier­dziła Todzia, krę­cąc z nie­do­wie­rza­niem głową, jakby nie wie­rzyła, że to w ogóle moż­liwe.

– Nie ma ołta­rza.

– Jesz­cze tego bra­ko­wało! Tyle że ten komi­nek jakiś taki masywny. Jakby monu­men­talny? Tak czy siak, trzeba tu jakiś dywan poło­żyć, bo zimą zamar­z­niemy.

Ich sytu­acja był dobra o tyle, że dom był obszerny i podzielny, a salon i kuch­nia też duże. Goto­wać miały razem. Sprzą­tać lubiły, jedy­nym kło­po­tem był cmen­ta­rzyk.

– Co z nim zro­bimy?

Pyta­nie to prze­le­ciało przez obie głowy i wydarło się z ich ust pra­wie w tym samym momen­cie, ale…

Sta­no­wiło kło­pot. Bo bały się coś lub kogoś zbez­cze­ścić, spro­fa­no­wać, wku­rzyć i w ogóle cmen­ta­rzyka się bały.

– Nie może być ludzki! – zawy­ro­ko­wała Todzia, sto­jąc na tara­sie i przy­glą­da­jąc się temu miej­scu z zalęk­nioną dez­apro­batą.

– Ludzki, nie­ludzki, nawet koci, to jed­nak ktoś kogoś pocho­wał i tam są szczątki. Może psie? – Dora, nie mniej zanie­po­ko­jona, wzru­szyła ramio­nami, bo też nie wie­działa, co z tym fan­tem zro­bić.

Coś zasze­le­ściło, za ogro­dze­niem poja­wiła się jakaś postać w czer­wo­nej pla­mie sukienki.

– A nie, to nie są psie szczątki – stwier­dziła prze­cho­dząca z dru­giej strony płotu kobieta.

– Nawet wolę nie wie­dzieć czyje – mruk­nęła Todzia, ale tro­chę zbyt późno.

– Kapłan strzygi tam cho­wał – powie­działa kobieta, burząc spo­kój obu sióstr.

– Aaaale jakie strzyki? – zapy­tała nie­opatrz­nie Dora. Powinna była chyba zapy­tać o kapłana, ale ją zatkało.

– Nie strzyki, strzygi! Takie no, strzygi! To nie wie­dzą? To niech sobie poczy­tają w inter­ne­tach – obru­szyła się kobieta, jakby ta nie­wie­dza oso­bi­ście ją obra­ziła.

O ile pochówki ludz­kie byłyby bar­dzo pro­ble­ma­tyczne, zwie­rzęce jakby nieco mniej, to jed­nak strzygi pocho­wane jakoś tak w ogródku za domem bar­dzo, ale to bar­dzo skom­pli­ko­wały ich sytu­ację emo­cjo­nalną.

Po pobież­nym przej­rze­niu inter­netu prze­stra­szyły się jesz­cze bar­dziej.

– To tak jakby wam­piry, tylko bar­dziej.

– Co bar­dziej?

– Bar­dziej tutej­sze, nie noszą wie­czo­ro­wych ciu­chów i chyba zmie­niają się w sowy, a nie w nie­to­pe­rze, ale reszta tak jakby to samo. Krew, flaki, takie wiesz…

– Czy one wyłażą z gro­bów?

– Oby nie!

Krzyki, karetka oraz wezwany przez komen­danta na miej­sce patrol poli­cji, bo jed­nak na dojazd Seba­stiana nie mogli cze­kać, wzbu­dziły zain­te­re­so­wa­nie oko­licz­nych miesz­kań­ców. Wio­ski, no nie wio­ski. Osie­dla, bo było to już jed­nak osie­dle. Pod­miej­skie, nawet dość ele­ganc­kie osie­dle dom­ków jed­no­ro­dzin­nych. Nie cał­kiem jesz­cze mia­sto, ale już nie bar­dzo wieś. I to zawa­żyło wła­śnie na miesz­kań­cach. Naj­pierw, kiedy była to jesz­cze wieś, budo­wali się tu zamożni ludzie, licząc na siel­ski spo­kój, potem, kiedy miej­sco­wość przy­łą­czono do mia­sta, posprze­da­wali domy i ode­szli w poszu­ki­wa­niu lep­szej siel­sko­ści, a w ich miej­sce spro­wa­dzili się ludzie też zamożni, ale jakby mniej nobliwi.

Teraz wszy­scy stali pod bramą pose­sji, na którą wje­chały służby, i liczyli na cie­kawe infor­ma­cje.

Nie byli to ludzie, któ­rzy znali się z dziada pra­dziada, oni wła­ści­wie pra­wie w ogóle się nie znali, bo nie miesz­kali w sąsiedz­twie wystar­cza­jąco długo, żeby musieli się poznać, a chęci do zacie­śnia­nia dobro­są­siedz­kich sto­sun­ków nie mieli. Zło­są­siedz­kie same się zacie­śniały, bo o to zawsze łatwiej, ale teraz to nie miało zna­cze­nia.

– Zabiło faceta – powie­działa jedna z sąsia­dek.

– Strzyga – dodała druga.

– Ale on za młody był, żeby w strzygi wie­rzyć – wyja­śniła trze­cia nie bez racji, mimo­cho­dem stwier­dza­jąc, że strzygi to domena sta­rych bab i wiej­ski zabo­bon.

– A bo to trzeba wie­rzyć, żeby cię zeżarło? Ja tam na przy­kład w lum­bago nie wie­rzę, a żre mnie już od tygo­dnia.

– A co on jest, ten lum­bago, że tak żre? Świerzb jaki? – sąsiadka odsu­nęła się od kobiety, nie chcąc się zara­zić.

– A nie tam, zara świerzb, lum­bago, no. Ale to tera nie­ważne, chłopa tego, jak mu tam było? Kor­nel on był? O wiem, Kor­nel Kociu­bek, to jego baba jakaś zała­twiła. Sły­sza­łam, jak mówili, że Monika.

– No, strzyga!

– Ale że Monika?

– A prze­pis jest, że nie może być i strzyga, i Monika naraz?

Nikt oczy­wi­ście nie wie­dział, czy strzyga ma prawo mieć na imię Monika ani czy w ogóle może mieć imię… Ale że strzygi mają dwie dusze i dwa serca, a cza­sami od tego się robią, że ochrzczona została tylko jedna dusza, więc może?

Na zewnątrz kłę­bił się tłum, w środku trwały czyn­no­ści poli­cyjne.

W jed­nym z pomiesz­czeń stała sio­stra komen­danta. Była zde­cy­do­wa­nie star­szą panią, dość ele­gancką i kolo­rową star­szą panią, któ­rej w żad­nym wypadku nie można było nazwać sta­ruszką, choć paso­wała do tej kate­go­rii wie­ko­wej. Wszy­scy oczy­wi­ście trak­to­wali ją z nale­ży­tym sza­cun­kiem, bo jak­żeby ina­czej. Część trak­to­wała ją z sza­cun­kiem, bo była ele­gancka, część, bo była sio­strą waż­nego komen­danta, a część, bo byli kul­tu­ral­nymi ludźmi, któ­rzy wszyst­kich trak­tują z sza­cun­kiem, choć tacy ludzie są już na wymar­ciu.

– Jak to się stało, że pani tu przy­szła tak rano? – zapy­tał poste­run­kowy. Na ustach błą­kał mu się sza­lony uśmiech, bo wła­śnie sobie wyobra­ził, że pyta ją: „Dla­czego pani go zabiła?”, a zaraz potem ma kło­poty…

Układy rodzinne to paskudna sprawa, naprawdę lepiej je omi­jać sze­ro­kim łukiem, choć nie zawsze się da i cza­sami, ale to naprawdę rzadko, zda­rzają się układy nor­malne. Takie, kiedy – nadep­nąw­szy na odcisk temu czy innemu człon­kowi rodziny prze­ło­żo­nego – nie ląduje się auto­ma­tycz­nie na dywa­niku. Pro­blem polega na tym, że nikt nie wie, jakie te układy są, dopóki tego nie spraw­dzi, a to w trzech przy­pad­kach na cztery koń­czy się paskud­nie, więc nie warto nawet pró­bo­wać.

W sypialni było czy­sto.

Na łóżku leżały zwłoki i Monika. Ona nic sobie nie robiła z całej sytu­acji, leżała wtu­lona w męż­czy­znę, raz po raz pod­no­siła głowę i bez­na­mięt­nie patrzyła na to, co się działo.

– Jezu, prze­cież trzeba stąd… – prze­rwał nie­pew­nie – ją zabrać! Zaraz zadzwo­nię.

Po chwili przed domem poja­wił się męż­czy­zna w kom­bi­ne­zo­nie ochron­nym. Na pierw­szy rzut oka nie było wia­domo, co to za kom­bi­ne­zon, mógł rów­nie dobrze słu­żyć do roz­bra­ja­nia bomb, jak i do usu­wa­nia gniazd szer­szeni. Był czer­wony i jakiś taki cało­ściowy, z czarną szybą zamiast twa­rzy.

– A te strzygi to ska­żone są? Bo on jakiś taki che­miczny jest – zapy­tała sto­jąca przy furtce kobieta po sześć­dzie­siątce – albo ato­mowy.

Nie­któ­rzy nawet widzieli w tym ubranku kom­bi­ne­zon kosmiczny. Nie można powie­dzieć, naprawdę robił wra­że­nie.

– I o to cho­dzi! – jęk­nęła jedna z sąsia­dek. – Na strzygi. Takich to prze­cież nie mogą, tak o, łapać gołymi ręcami, bo jesz­cze pogry­zie czy co? No, a jak pogry­zie, to chyba zaraża, że się czło­wiek jakby też w strzygę zamie­nia?

Facet w kom­bi­ne­zo­nie do domu wszedł bokiem, bo przo­dem się nie mie­ścił, a w ręku miał kij z pętlą na końcu.

– Ło, i za łeb ją weź­nie i zła­pie – ucie­szyła się jedna z sąsia­dek.

Stra­żak wszedł do pomiesz­cze­nia bar­dzo nie­pew­nie i przyj­rzał się Monice.

– I ona tak tu leży? Przez cały czas? I w cza­sie zbrodni też leżała?

Łóżko zasłane bor­dową pościelą było bar­dzo zakrwa­wione. Męż­czy­zna blady, leżał na wznak, a jego szyja była potwor­nie… roz­szar­pana.

– Ona mu to zro­biła?

– Nie no… To pyton, one nie zagry­zają ludzi, a on wygląda, jakby został zagry­ziony.

– I wyssany – dodała star­sza pani, zado­wo­lona, naprawdę zado­wo­lona, że nikt jej nie wyrzuca. Wyrzu­ca­nie sio­stry komen­danta skąd­kol­wiek jest nie­bez­pieczne, wszy­scy więc liczyli, że sama się zorien­tuje, że powinna wyjść, ale ona nie miała naj­mniej­szego zamiaru się orien­to­wać, choć ow­szem – orien­to­wała się.

– No wła­śnie, po co pani przy­szła tak rano i jak pani weszła? Miała pani klu­cze?

– Nie, było otwarte. Kor­nel miał jechać do War­szawy, miał mi przy­nieść Monikę, żebym się nią zajęła.

– Monikę?

– No, tę wężycę. I nie przy­szedł, a wie­dzia­łam, że musi jechać, więc pomy­śla­łam, że zaspał i poszłam go obu­dzić. I było otwarte. I Monika tu leżała.

– Była pani z nim w takich dobrych sto­sun­kach?

– W sto­sun­kach? Osza­lał pan?! Nie pusz­czam się na prawo i lewo, poza tym nie był w moim typie – kobieta poczuła się zde­cy­do­wa­nie dowar­to­ścio­wana. – Ale nie, naj­pierw to zaj­rza­łam przez okno, było zasło­nięte, ale zoba­czy­łam Monikę, to pomy­śla­łam, że znów śpią razem…

– Jezus Maria, to on ze strzygą spał?! – pod­słuch pod drzwiami i oknem dzia­łał jak należy. Wszystko było skrzęt­nie prze­sy­łane w dal­sze kręgi, a nawet ese­me­so­wane dalej, tak więc wszy­scy za chwilę wie­dzieli, że Kor­nel sypiał ze strzy­gami.

Oczy­wi­ście takie posta­wie­nie sprawy nie byłoby może gdzieś indziej brane w ogóle pod uwagę, o ile strzy­gami nie nazy­wano by wychu­dzo­nych tiró­wek pra­cu­ją­cych w nie­da­le­kim lasku albo znisz­czo­nych pro­chami, a zawsze chęt­nych na zaro­bek nar­ko­ma­nek, ale tutaj to było coś innego. To miej­sce miało ze strzy­gami wiele wspól­nego. Od dawien dawna i ostat­nio też.

Zaczęło się oczy­wi­ście gdzieś, kie­dyś i trwało jakoś tak w pod­świa­do­mo­ści, dopóki ktoś nie posta­no­wił tego spie­nię­żyć.

Są ludzie, któ­rzy sprze­da­dzą ci tonę pia­sku na pustyni. Są ludzie, któ­rzy wci­sną każdy kit, każdy śmieć, każde gówienko, i każą sobie zapła­cić kro­cie, a ty jesz­cze im dzię­ku­jesz, że dałeś się nacią­gnąć.

Są też tacy, któ­rzy nawet niczego ci nie dają, a ty i tak wci­skasz im pie­nią­dze, i jesz­cze jesteś zachwy­cony.

I taki był wła­śnie kapłan, który sko­mer­cja­li­zo­wał strzygi, choć kiedy zaczął, nie był nawet kapła­nem.

Zresztą on w ogóle nie był kapła­nem, a strzyg nie było, ale ludzie z talen­tem potra­fią wszystko.

Wyko­rzy­stał poten­cjał.

Strzygi naprawdę się roz­ple­niły, choć oczy­wi­ście ich nie było. Tak jakby.

– Ale że ze strzygą można? – bo ja żem nie myślał – one mają wszystko tak jak u bab?

– A tam, no widać można, skoro go zagry­zła!

– No ale jak to? Że on… i że ona… No cycki mo? I te no, dupę mo? I te no… te no… – męż­czy­znom trudno nazy­wać pewne czę­ści kobie­cego ciała po imie­niu, zwłasz­cza przy kobie­tach i bez wspo­ma­ga­nia alko­ho­lem, a tu o siód­mej rano wspo­ma­ga­nia nie było skąd wziąć. To zna­czy wziąć to by i wziął, ale wtedy całą akcję szlag by tra­fił. Na wspo­ma­ga­nie będzie czas potem.

– No, chyba ma? – zgo­dziły się nie­pew­nie kobiety, jako że żadna jesz­cze strzygi nie widziała, a tym bar­dziej nagiej.

– A to dopiero – mruk­nął z podzi­wem, a nawet z zazdro­ścią sąsiad – się Kor­ne­lek usta­wił, pociup­ciać pociup­ciał, tyla że go zja­dła.

– Zamknął­byś się, stary – szturch­nęła go żona. – Jakie pociup­ciał!? Napa­dła go, on był porządny, jego narze­czone wszyst­kie mówiły, że on porządny! Ty się zamknij, cha­mie!

Przed domem, ale nie pośród ludzi, z żółtą mio­tłą, w która pio­run strze­lił, prze­mknęło coś, co wyglą­dało na strzygę. Oczy­wi­ście, gdyby ktoś na to patrzył, ale nikt nie zwra­cał na to uwagi. Było chude, tycz­ko­wate, ubrane dzi­wacz­nie i bar­dzo brzyd­kie. Praw­do­po­dob­nie mogło być kobietą, bo miało wybrzu­sze­nia w miej­scu, gdzie kobiety mają piersi. Ludz­kie kobiety. Nikt jed­nak nie spraw­dzał, czy to coś było czło­wie­kiem.

Luto­sław Wycio­rek był dziad­kiem. W sen­sie wieku i w sen­sie wyglądu, i w sen­sie rodzin­nym, bo miał wnuczkę. Jedną jedyną, ale śred­nio uko­chaną, choć zde­cy­do­wa­nie źle się pro­wa­dzącą.

Nie lubił tego miej­sca, w któ­rym miesz­kał, a miesz­kał tu od samego początku, kiedy jesz­cze Strzy­gom był wsią. Oczy­wi­ście nie miesz­kał tu cały czas. Tro­chę pomiesz­ki­wał gdzieś indziej. Tak czy siak, po kilku latach nie­obec­no­ści wró­cił i jesz­cze bar­dziej znie­lu­bił to miej­sce. Kie­dyś jakoś to jesz­cze było, ale teraz już coraz mniej. Powstały nowe, ele­ganc­kie domy, do któ­rych spro­wa­dziło się sporo nowych, ele­ganc­kich sąsia­dów, z któ­rymi nie dało się poga­dać, a nawet wypić.

Byli z wyż­szej półki.

Potem co prawda domy posprze­da­wali, ale na ich miej­sce spro­wa­dzili się inni, rów­nie wredni ludzie, toteż Luto­sław Wycio­rek nie miał nawet z kim poga­dać.

Począt­kowo pró­bo­wał.

Przy­szedł z ćwiar­teczką, ale zamiast zachwytu widział obu­rze­nie.

Myślał, że cho­dzi o roz­miar.

Wpadł z pół­li­trówką, obu­rze­nie wcale nie było mniej­sze.

Po dwóch zre­zy­gno­wał.

Nie musiał nikogo czę­sto­wać wła­snym bim­brem. I w sumie nie powi­nien, bo to był bim­ber z kopy­tami, ale ama­to­rów znaj­do­wał, tyle że w mniej ele­ganc­kich krę­gach.

Todzia i Dora też oczy­wi­ście, choć z nie­ja­kim opóź­nie­niem, poja­wiły się pod domem denata. Opóź­nie­nie wynik­nęło ze sprzą­ta­nia. Wczo­raj do póź­nej nocy obie, ale każda z osobna, sprzą­tały dom z powodu przy­jazdu Seba­stiana.

– On z dzie­wu­chą przy­jeż­dża – oświad­czyła Dora, nie­byt zado­wo­lona z tego, że nie dość, iż nie będzie miała Seba­stiana dla sie­bie i będzie zmu­szona dzie­lić się nim z Todzią, to jesz­cze on przy­wle­cze jakąś siksę.

– Pora mu się żenić, nie?

– O nie! Żad­nego cium­cia­nia w moim domu! – wark­nęła Dora.

– No, nie jest tylko twój! U mnie tam mogą się pie­przyć nawet jak kró­liki – posta­no­wiła Todzia, widząc, że tak może wygrać. – Biorę ich do sie­bie. Niech mają, a co tam… – uśmiech­nęła się zło­śli­wie.

– O nie! Nie pozwolę ci na to! Dzień u cie­bie, dzień u mnie! Ja im dam dwa pokoje! Żeby wstydu nie było, ale do łóżka nie będę im zaglą­dać.

– Niech sam wybiera! A co? Zoba­czymy, czy bar­dziej spodoba mu się u mnie, czy u cie­bie.

Takie dic­tum spra­wiło, że rzu­ciły się z jesz­cze więk­szym zapa­łem do sprzą­ta­nia i zaczęły się prze­rzu­cać groź­bami.

Nie doszło do ręko­czy­nów, bo padły. Nie że coś im się stało, ale w pew­nym wieku mycie witra­żo­wych okien, szo­ro­wa­nie mar­mu­ro­wych pod­łóg, wycie­ra­nie kurzu na sza­fach tro­chę męczy.

Dom tych sza­leństw nie wyma­gał, ale one miały to zako­rze­nione, ugrun­to­wane, wręcz wyssane z mle­kiem matek, że „gość w dom, gospo­darz na ostry dyżur” z prze­pra­co­wa­nia, ina­czej gościn­no­ści nie widać.

Nie były w tym odosob­nione, więk­szość kobiet tak ma. Wystar­czy usły­szeć, kiedy się do kogoś przyj­dzie: „Wchodź­cie, wchodź­cie, prze­pra­szam za bała­gan”, a można się przej­rzeć nie tylko w klam­kach i garn­kach, ale też w wie­szaku na ścierki do pod­łóg.

Rano jed­nak wszystko wzięło w łeb, bo obu­dził je ese­mes od Seba­stiana (do każ­dej wysłany osobno), że już dojeż­dża, ale naj­pierw musi coś zała­twić w domu obok.

I tak zorien­to­wały się, że w domu obok dzieje się coś cie­ka­wego.

Puka­nie do drzwi zdzi­wiło Todzię, ale i Dora natych­miast pobie­gła do drzwi. Ani jedna, ani druga nie spo­dzie­wała się nie­spo­dzie­wa­nych odwie­dzin, ale cie­ka­wość zwy­cię­żyła, zwłasz­cza że ktoś, kto stał przed drzwiami, naj­pierw grzecz­nie zapu­kał, a potem już tylko walił w nie i dzwo­nił, jakby się paliło. Myślały, że to znów ten nie­do­ro­biony alko­ho­lik Wycio­rek, który usi­ło­wał się do nich wpro­sić z dwoma butel­kami bim­bru, co było widać, bo były usma­ro­wane, a kolor alko­holu przy­po­mi­nał wodę z zardze­wia­łej rury.

Prze­pro­siły go ele­gancko i stwier­dziły, że z byle kim i byle czego pić nie będą, ale jak się umyje i ogoli, to może zapro­szą go na her­batę.

Teraz oba­wiały się, że wró­cił.

Coś, co zoba­czyły przez szybę, było łyse. Nie podej­rze­wały, że sta­ru­szek się ogoli aż tak bar­dzo, ale nawet im to zaim­po­no­wało.

Kiedy jed­nak otwo­rzyły, nie zoba­czyły małego sta­ruszka z bim­brem, a dużego, łysego, wyta­tu­owa­nego męż­czy­znę, któ­rego nie tylko nie znały, lecz nawet nie powinny były znać.

– Gdzie Boruta? – zapy­tał bez wstę­pów i to takim gło­sem, jakby Boruta był bra­ku­ją­cym masłem we wła­śnie kupio­nej kanapce z szynką.

– Aaaaa – ciotki nie bar­dzo wie­działy, co odpo­wie­dzieć, bo żad­nego Boruty, oczy­wi­ście poza dia­błem, nie znały, a i dia­bła nie oso­bi­ście.

– Ale…

– Gdzie się podział Boruta?! Kurwa, chcę wie­dzieć! – nie wyglą­dał na kogoś, kto zre­zy­gnuje. Wtedy Dora zasto­so­wała jeden ze swo­ich genial­nych pomy­słów. Jeden jedyny, który w tym momen­cie wpadł jej do głowy.

– Boruta? W Łęczycy jest chyba, w drze­wie sie­dzi – odparła, mówiąc cał­ko­witą prawdę, choć też cał­ko­wi­cie kła­miąc. No, chyba że facet naprawdę szu­kał dia­bła Boruty.

To, że sio­stry Todzia i Dora, choć przy­rod­nie, nosiły nazwi­sko jed­nego ojca i nazy­wały się Boru­ciń­skie, jakoś wszyst­kim umknęło.

– Poje­chał? Do Łęczycy? – zapy­tał osi­łek nie­pew­nie.

– A może i pole­ciał, co ja tam wiem?! – Dora szła w zaparte, bo facet nie wzbu­dzał zaufa­nia.

– A to chuj zła­many! Ja go, kurwa, dopadnę! – zwy­zy­wał Borutę osi­łek i posta­no­wił poje­chać do Łęczycy.

Kiedy tam dotarł, odwie­dził kilka przed­się­biorstw zaj­mu­ją­cych się drew­nem i pod­pa­lił tar­tak. Dostał też łomot, bo jed­nak ktoś, kto ostrym tonem pyta o Borutę w Łęczycy (a ton osiłka koja­rzył się z brzy­twą pra­dziadka), naraża się na wiel­kie nie­przy­jem­no­ści.

Boruty nie zna­lazł.

Dziel­nica nie była bar­dzo sca­lona z mia­stem, nie była też oddzielna, sta­no­wiła coś w rodzaju wysypki na zdro­wej tkance osie­dla. Tą wysypką były zbu­do­wane nie­gdyś przez leka­rzy i biz­nes­me­nów domy, które to tu, to tam wyła­ziły spo­mię­dzy typo­wych gier­kow­skich kloc­ków, które burzyły kra­jo­braz i wizję, ale miały prze­cież zostać sprze­dane i prze­bu­do­wane, nie­stety, nie zdą­żyły, bo miej­sce prze­stało być modne.

Moda to pod­stępny mor­derca. Nisz­czy miej­sca, ciu­chy, kariery, a nawet i ludzi, a zwłasz­cza kobiety, które za bar­dzo zapa­trzą się w lustra.

Todzia i Dora patrzyły przez czy­ściut­kie kawałki kolo­ro­wych witraży w kory­ta­rzu i zauwa­żyły, jak Seba­stian prze­jeż­dża obok – w końcu znały jego samo­chód – i par­kuje przy sąsied­nim domu.

Sam ten fakt może nie byłby niczym szo­ku­ją­cym, gdyby nie tłum ludzi, facet (bo musiał to być facet, żadna kobieta nie zgo­dzi­łaby się ubrać w tak pogru­bia­jący ciuch) w czer­wo­nym kom­bi­ne­zo­nie oraz karetka, straż i poli­cja.

Coś tam się działo, a one nie wie­działy co.

Co prawda zoba­czyły jakie­goś stra­cha na wró­ble, chu­dego jak dia­bli, ze snop­kiem żół­tych wło­sów na gło­wie, o ile to coś było głową, ale ponie­waż tylko prze­biegł przed oknami, nie zwró­ciły na to uwagi.

Miesz­kały tu od nie­dawna, jesz­cze nie wpro­wa­dziły w życie akcji z poży­cza­niem soli czy cukru, nie­wiele wyściu­biały nos poza swój nowy, odro­binę nie­po­ko­jący dom i nikogo tu pra­wie nie znały.

Co nie zmie­niało faktu, że natych­miast zapra­gnęły wmie­szać się w tłum i zapo­znać ze wszyst­kimi oraz dowie­dzieć się, o co cho­dzi.

– O widzę, że panie też są – powie­dział do nich zupeł­nie im nie­znany strach na wró­ble, który chyba był kobietą – kościół będzie dalej dzia­łał? Która z pań będzie go pro­wa­dzić? Czy może obie? Bo pracy dużo…

Nagle zdały sobie sprawę, że nie wie­dzą nic na temat tego miej­sca, domu, ojca ani jego dzia­łal­no­ści.

Zupeł­nie nic.

Strach na wró­ble był tycz­ko­waty i chudy, ubrany okrop­nie i brzydki. Chyba był kobietą, ale nie były w sta­nie roz­po­znać jego wieku. Już chciały zadać mu kilka pytań, kiedy odczła­pał i skrył się w krza­kach.

Cze­goś musiały się dowie­dzieć. Nie­stety, nie wie­działy, kogo zapy­tać, ale w tej kwe­stii liczyły tro­chę na Seba­stiana, jako na poli­cjanta i jako na czło­wieka, który może po pro­stu od nie­chce­nia zapy­tać kogoś o dom cio­tek, nie robiąc ani temu komuś, ani sobie kło­potu.

I o Teo­do­ryka.

Ale teraz waż­niej­sze były zwłoki. Bo ciotki wła­śnie dowie­działy się, że zwłoki zaist­niały.

Zwłoki były zwło­kami już od jakie­goś czasu. W chwili, kiedy Seba­stian dołą­czył do zespołu poli­cjan­tów jako poli­cjant nie­za­leżny, ale upo­waż­niony, wła­śnie zamie­rzano je wynieść.

Facet w czer­wo­nym kom­bi­ne­zo­nie szar­pał się z Moniką, co wzbu­dzało uśmie­szek poli­to­wa­nia u sio­stry komen­danta.

– Prze­cież ona ma ter­ra­rium, włóż­cie ją tam i będzie z głowy – wyja­śniła. – Jakiś kre­tyn zdjął pokrywę, to wyla­zła. Ona jest bar­dzo łagod­nie uspo­so­biona. Podobno.

Monika wal­czyła z czer­wo­nym kom­bi­ne­zo­nem i trudno było powie­dzieć, jak jest uspo­so­biona, bo jej twarz?, pysk?, głowa?… w każ­dym razie to coś z przodu potęż­nego ciel­ska, co miało zakrzy­wione zęby i roz­dwo­jony język, nie wyra­żało żad­nych emo­cji. A wąż to wąż, ludzie się boją, stra­żacy też są ludźmi.

Oni zresztą wolą pożary, są bar­dziej prze­wi­dy­walne od węży.

Ten nieco odczło­wie­czony stra­żak w kom­bi­ne­zo­nie dodat­kowo potwor­nie nie lubił tych paskud­nych gadów, ale praca to praca, kazali mu, to musiał roz­kaz wyko­nać.

W końcu sio­stra komen­danta wście­kła się, zła­pała Monikę za głowę, potem jakoś tak jakby za ogon, pod­nio­sła i bez więk­szego trudu wło­żyła węża do ter­ra­rium, które stało z tyłu pomiesz­cze­nia.

– No, może pan zdjąć te kosmiczne majtki z kap­tu­rem. Ludzi pan stra­szy.

Stra­żak jak nie­pyszny wyszedł się prze­brać, ale po chwili wró­cił z kolegą, żeby zabrać Monikę już upa­ko­waną w ter­ra­rium, które było jed­nak bar­dzo cięż­kie. Musieli ją zabrać, gdyż nie­chcący stała się dowo­dem rze­czo­wym, choć żywym i gadzim. Zasta­na­wiali się, czy na jej ciel­sku nie będzie wło­sów, naskórka, czy nie połknęła cze­goś… W każ­dym razie chcieli ją zba­dać na oko­licz­ność.

– Co tu się stało? – zapy­tał Seba­stian poli­cjanta sto­ją­cego nie­da­leko łóżka. – Mamy jakieś wska­zówki? Poszlaki? Coś? Jakiś punkt zacze­pie­nia?

– Ofiara to Kor­nel Kociu­bek, lat trzy­dzie­ści sześć. Otwarta rana szyi i rana postrza­łowa.

– Poważ­nie? – Seba­stian aż się żach­nął. Rany postrza­łowe to była jed­nak rzad­kość, to zna­czy nie w ogóle, a w takich miej­scach, domach, wio­skach… No, chyba że cho­dziło o pora­chunki mafijne, ale to tutaj raczej na coś takiego nie wyglą­dało. Wia­domo, pierw­szy rzut oka nie zawsze jest mia­ro­dajny, ale żad­nych znisz­czeń, żad­nego wła­ma­nia, nic. No i kto strzela do faceta, a potem go… Zagryza?

Nie­opatrz­nie powie­dział to na głos.

I, nie­stety, uzy­skał odpo­wiedź.

– Kto zagryza? No oczy­wi­ście, że strzyga – wyja­śnił poli­cjant, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Zna­czy, że strzyga? Jaka strzyga? Taki stwór, który nie ist­nieje? I co z postrza­łem?

Poli­cjant się zmie­szał.

Wycio­rek sta­nął nie­da­leko całego zamie­sza­nia i bar­dzo uważ­nie przy­glą­dał się, kto i co. To zna­czy, co się dzieje i kto jak reaguje. To mogło mu dać pewne pomy­sły co do póź­niej­szych wizyt. Nie lubił pić wódki… Nie, nie tak! Nie lubił pić sam. Nie lubił też wódki, bo to sama che­mia, paskudz­two! Miała nawet sym­bol che­miczny, a jedze­nie nie powinno, wnuczka mu powie­działa, że to C2H5OH, dla­tego zde­cy­do­wał się wdro­żyć starą recep­turę z roku bitwy pod Grun­wal­dem: 1410 – woda, cukier, droż­dże, i wła­śnie sam zaczął pro­du­ko­wać wła­sny alko­hol, który che­mią nie był. Nie mógł, bo on się na che­mii zupeł­nie nie znał. Co nie zmie­niło faktu, że pić na­dal nie lubił sam, dla­tego szu­kał chęt­nych.

Kiedy wieś była jesz­cze wsią, chętni byli zawsze, ale teraz, kiedy stała się ele­ganc­kim osie­dlem, nie­stety nie. Zostało led­wie kilku, no kil­koro, cza­sami kobiety też coś chlap­nęły, a potra­fiły nie wyle­wać za koł­nierz.

Choć picie z kobie­tami to jed­nak nie to samo.

Ludzie zgro­ma­dzeni przed domem zoba­czyli, jak dwóch stra­ża­ków wynosi ter­ra­rium. Zresztą nie, zoba­czyli jedy­nie dwóch ludzi, któ­rzy wyno­szą coś dużego, pro­sto­kąt­nego i cięż­kiego. Ter­ra­rium było przy­sło­nięte kapą, bo nikt nie chciał zbyt dużo poka­zy­wać gapiom, ale cza­sami za mało to jed­nak za dużo. Albo za mało. Ludzie natych­miast wpa­dli w panikę. Nie ma nic lep­szego na pożywkę dla wyobraźni jak podłużny, ciężki przed­miot jak nic podobny do trumny.

Nikt nie zwró­cił uwagi na sto­ją­cego za domem stra­cha na wró­ble albo może strzygę. W tej chwili w ogóle się nie roz­glą­dali. Byli sku­pieni na maka­brze.

Gdyby ludzie zoba­czyli ter­ra­rium z wężem, pomy­śle­liby, że wąż to wąż. Nie, zresztą nie. Ludzie w zasa­dzie nie myślą.

– Niosą strzygę! – jęk­nęła sąsiadka – W trum­nie.

– Tam w trum­nie, skąd by wzięli trumnę?! Tak o, na już? W klatce ją niosą.

– A klatkę to skąd wzięli?

– A oni na strzygi zawsze wożą. U nas zawsze. Toż wia­domo.

– A ona mar­twa?

– A kto ją tam wie?

– To w końcu kto nie żyje, Kor­nel czy strzyga? A może oboje?

– Nie, no facet nie żyje. Ona go zagry­zła. Dla­tego ją zła­pały i niosą. Gdzieś tam, gdzie te strzygi trzy­mają. No prze­cież chyba nie do wię­zie­nia?

Sio­stra komen­danta, która Seba­stia­nowi wyglą­dała coraz mniej na wariatkę, popu­kała się w czoło.

– Gdzie zagry­zła? Jak zagry­zła? Prze­cież to wąż! One nie zagry­zają. Węże poły­kają w cało­ści.

– Zna­czy Kor­nela połknęła? Ta strzyga? Jezu, ale czad!

Seba­stian wyszedł za nią z pomiesz­cze­nia.

– Pani jest sio­strą naszego komen­danta – zagad­nął, chcąc się upew­nić. Z daleka machały do niego obie ciotki i robiły to tak spek­ta­ku­lar­nie, jakby wła­śnie były w szkole i znały odpo­wiedź na super­trudne zada­nie z mate­ma­tyki.

– Tak, jasne, komen­danta – wes­tchnęła kobieta, która teraz, w świe­tle dnia, wydała się Seba­stia­nowi, może nie młod­sza, ale zde­cy­do­wa­nie nor­mal­niej­sza.

Była ubrana w tro­chę sza­lone ciu­chy w abs­trak­cyjne wzory, które tu, na wsi sta­wiały ją bar­dzo daleko od far­tu­cha w groszki, nie­śmier­tel­nego stroju pew­nej kate­go­rii kobiet, nie rzad­kiej i nie czy­stej.

Była czymś w rodzaju sza­lo­nego motyla, bo jej ubra­nia były kolo­rowe, sze­ro­kie i zwiewne. Wyglą­dała jak współ­cze­sna cza­row­nica, a obok niej, pry­cha­jąc i pomiau­ku­jąc, plą­tał się wielki czarny kot, tak spa­siony, że led­wie się ruszał. Wyraź­nie poka­zy­wał, czyją jest wła­sno­ścią ta kolo­rowa kobieta.

– Tak, tak, jestem Leoka­dia, a mój brat, no cóż… On nie jest cał­kiem, no wie­cie… – zamil­kła i nie powie­działa tego, co chciała powie­dzieć. – Ale w sumie nie powin­nam tak mówić, nie przy was. Dzwo­nił, że przy­je­dzie­cie. Czy macie gdzie miesz­kać? – zapy­tała, wyraź­nie chcąc ich zapro­sić do sie­bie.

– Mamy miesz­kać u cio­tek, o tam stoją – wska­zał głową obie szar­piące się w tłumku ciotki, ubrane jak przy­stało na panie w pew­nym wieku, czyli szaro, buro, nijako i brzydko. – A poza tym mamy uczu­le­nie na koty – dodał na wszelki wypa­dek.

Leoka­dia popa­trzyła na ciotki. Jej brwi unio­sły się wysoko do góry, a potem na twa­rzy poja­wił się gry­mas zdzi­wie­nia.

– Będzie­cie miesz­kać w kościele?! – zawo­łała, czym znów prze­ra­ziła Paulę, a i tro­chę Seba­stiana, bo on, choć kościoła jako budynku się nie bał, to jakoś oba­wiał się o zdro­wie psy­chiczne ludzi, któ­rzy miesz­kają w kościo­łach. No nie w takim sen­sie, że kościół to coś złego, nie, ale w takim, że nie powinno się w kościele na przy­kład brać prysz­nica, a to prze­cież tylko jeden z przy­kładów, tych zresztą łagod­niej­szych.

Czyli ciotki, które się na coś takiego porwały, nie mogą być za bar­dzo zdrowe na umy­śle. Ow­szem, liczył się z tym, że tro­chę je prze­ro­sło to wszystko, ale i tak źle o nich świad­czyło.

Paula miała ata­wizm pohor­ro­ralny, bała się budyn­ków typu kościoły, kiedy działo się w nich coś, co nie powinno, na przy­kład gra­so­wali w nich mor­dercy, duchy, upiory albo przed­sta­wi­ciele sekt.

– To nie jest kościół – Seba­stian chwy­cił Paulę za rękę i ści­snął bar­dzo mocno, tak żeby się nie odzy­wała, ale też żeby nie wie­rzyła w to, co mówi sio­stra komen­danta, która choć wariatką się jawiła coraz mniej, mogła nią jed­nak być. – To ich miesz­ka­nie, cał­ko­wi­cie pry­watne. Odzie­dzi­czyły po ojcu, to zna­czy nie moim – dodał, bo zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało. – Po swoim ojcu, a moim wujku.

– Teo­do­ryk był ich ojcem? – znów zdzi­wiła się bar­dzo wyra­zi­ście sio­stra komen­danta i aż sap­nęła zain­try­go­wana. – Ależ to straszne – dodała po chwili – Prze­cież tam…

Seba­stian natych­miast posta­no­wił kuć żelazo, póki gorące, to zna­czy umó­wić się z kobietą na jakąś roz­mowę oraz nie dopu­ścić do tego, aby jesz­cze bar­dziej prze­ra­ziła Paulę.

Kiedy jest się poli­cjan­tem, trzeba roz­ma­wiać z ludźmi, i wła­śnie takie roz­mowy są naj­waż­niej­sze. Jest dobrze, kiedy jest się na swoim tere­nie, bo wtedy zna się ludzi i wie, od kogo zacząć, o co pytać, z czym lepiej nie wyska­ki­wać. Taka zwy­kła ludzka psy­cho­lo­gia – wie­dza, któ­rej nabywa się z cza­sem, ale doty­czy tylko pew­nej oswo­jo­nej prze­strzeni. Bo nie ma sensu pytać faceta han­dlu­ją­cego bim­brem o nie­le­galny han­del bim­brem, kiedy ma się ochotę dowie­dzieć cze­goś choćby o wła­ma­niu do knajpy. Zapy­tany w nie­od­po­wiedni spo­sób, po pro­stu nic nie powie. Trzeba wie­dzieć, kiedy i jakie tematy lepiej omi­jać. No ale żeby wie­dzieć, trzeba wie­dzieć.

To nie jest trudne, ale też nie jest pro­ste, tego trzeba się uczyć latami i to naj­czę­ściej na wła­snej skó­rze.

O wiele gorzej jest, kiedy jest się w takiej sytu­acji jak Seba­stian. Wyglą­dało na to, że komen­dant zaczął go trak­to­wać jak lotną bry­gadę kry­mi­nalną, ale co robić…Dla­tego musiał wszyst­kiego się dowie­dzieć.

Tylko jak?

Leoka­dia wydała mu się do tego ide­alna. Raczej inte­li­gentna, raczej obe­znana i raczej chętna do pomocy.

Ktoś tutej­szy, kto zna układy, wie, kto, co i dla­czego oraz z racji rodzin­nych jest po wła­ści­wiej stro­nie bary­kady.

Oczy­wi­ście sio­stry komen­dan­tów też, jak każdy, mogą stać się mor­der­czy­niami, nikt im tego nie zabra­nia, ale jed­nak nie zda­rza się to czę­sto.

One wolą poma­gać.

I to się liczy.

Trzeba prze­cież rozu­mieć, że poli­cjan­tów nikt za bar­dzo nie kocha i prę­dzej poczę­stuje sie­kierą niż her­batą i ta sie­kiera to nie będzie wcale bar­dzo mocna kawa.

– Cio­ciu! Zaraz do was idziemy, muszę tylko coś jesz­cze zała­twić – zawo­łał Seba­stian z daleka, żeby unik­nąć powi­tań na oczach ludzi, ale i tak wszy­scy się zain­te­re­so­wali i nim, i ciot­kami. Zresztą ciotki cały czas były wyraź­nie obiek­tem dys­kret­nego zain­te­re­so­wa­nia wszyst­kich.

– O Boże! O Boże! Kor­nel! – zza domu wybie­gła kobieta w fiku­śniej podomce, w chu­stce na gru­ba­śnych wał­kach i wiel­kich oku­la­rach. – Co się stało?!

Była młoda, ładna, cha­otyczna, na wpół naga i na wpół uma­lo­wana, jakby robiła sobie zdję­cie na Insta­grama zaty­tu­ło­wane: „Wła­śnie wsta­łam”. Było w niej dużo sztucz­no­ści.

– Zabili! Zabili – krzy­czała, bie­gnąc za nią druga kobieta, nie mniej poranna, w kap­ciach i w maseczce na twa­rzy. Ta też była chyba ładna, z naci­skiem na „chyba”, ale – co było widać na pewno – młoda i zgrabna.

Za nimi truch­ci­kiem na szpil­kach bie­gła trze­cia.

Ona też chyba była młoda. Wszyst­kie były młode.

Trudno było w tym momen­cie jakoś odnieść się do ich urody, ale raczej nie nale­żały do naj­brzyd­szych czy zanie­dba­nych.

Kobieta na szpil­kach led­wie sobie radziła, bie­gnąc. Była ubrana w piżamę w sło­niki.

– Kor­nelku! – krzyk­nęła, po czym zachwiała się, zama­chała rękoma jak wia­tra­kami i padła, łamiąc obcas. – O ja pier­dolę! – dodała po chwili z poziomu dróżki. Wstała, potknęła się i znów upa­dła. – Kor­nelku! – zawyła, wsta­jąc, upa­prana, podra­pana, prze­ra­żona.

Po chwili wszyst­kie trzy zaczęły prze­bi­jać się przez tłu­mek, dziel­nie wal­cząc z sąsia­dami, któ­rzy wcale im tego prze­bi­ja­nia się nie uła­twiali. Byli pierwsi, zdo­byli swoje miej­sca i nie mieli zamiaru nikomu ich odda­wać.

Seba­stian sta­nął przed nimi i zagro­dził im drogę. Nie miał zamiaru ich wpu­ścić do domu, choć już dotarły do furtki.

– Ja muszę tam wejść! Ja muszę! – krzyk­nęła ta w oku­la­rach histe­rycz­nym gło­sem.

Tego typu reak­cje Seba­stian spo­ty­kał bar­dzo czę­sto i znał ten typ ludzi. Czę­sto wcale nie musieli, po pro­stu liczyli, że im się uda. Czę­sto byli to dzien­ni­ka­rze, ale ta kobieta na dzien­ni­karkę nie wyglą­dała. Dzien­ni­ka­rze są zazwy­czaj kom­plet­nie ubrani.

– Nie, nie musi pani. Nikt nie musi, a nawet nie może tam wejść! – powie­dział twar­dym gło­sem – Pro­wa­dzimy czyn­no­ści służ­bowe!

– Ale, ja… Ja jestem z rodziny! – powie­działa płacz­li­wym gło­sem. Co nie spodo­bało się tej w piża­mie.

– Z rodziny?! Z rodziny? Ty wywłoko! Ja jestem z rodziny! – zawo­łała, jakby ktoś naprawdę ją obra­ził.

Ponie­waż bie­gły razem, a nawet pra­wie razem dobieg-ły, Seba­stian spo­dzie­wał się, że są razem albo choć razem dzia­łają po jakiejś jed­nej stro­nie, a jed­nak się pomy­lił.

– Zamknij­cie się obie! – krzyk­nęła trze­cia. – Pro­szę pana, one kła­mią. Obie kła­mią! To ja. Ja jestem z rodziny! – pisnęła walecz­nie, zama­chała rękoma i ruszyła w końcu, usi­łu­jąc prze­drzeć się przez furtkę.

– Zamknij się! – rzu­ciła pierw­sza. – Ona kła­mie! – zwró­ciła się do Seba­stiana. – Kła­mie jak napięta! Tfu, nawzięta! Namięta czy jakoś tak – wzru­szyła ramio­nami. – No, kurwa, kła­mie i już!

Seba­stian przez chwilę patrzył, jak kobiety zaczy­nają się inte­gro­wać bojowo. Na zie­mię naj­pierw padły oku­lary. Potem ostre słowa, tylko że one nie padały na zie­mię, a w tłum, i były naprawdę zde­cy­do­wa­nie nie­par­la­men­tarne. Co tro­chę go zdzi­wiło, jakoś tak – mimo negliżu – sądził, że kobiety były z nieco wyż­szych i lepiej się wysła­wia­ją­cych sfer.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki