Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Jest pewien dom, a w nim jego tajemniczy pensjonariusze. Jest pewien chłopak, nieco inny, niż wszyscy...
Borys Odmieniec po zawiłych kolejach losu powraca do Maciejowic, aby zaopiekować się swoim wiekowym dziadkiem. Zatrudnia się w Domu Seniora i żyje prostym, spokojnym życiem, do momentu, kiedy w jego nowym miejscu pracbudziy zaczyna dochodzić do dziwnych, niewytłumaczalnych zjawisk.
Czy prawda okaże się skrywanym głęboko koszmarem? A może to Borys skrywa jakiś sekret?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 263
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Kieszenie pełne ślimaków
Autor: Przemysław Budziński
Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2025
Copyright © Przemysław Budziński 2025
Dom Horroru,
ul. Gorlicka 66/26
51-314 Wrocław
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Redakcja i korekta: Alicja Milewicz
Projekt okładki: Grim Poppy Design
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wrocław 2025
ISBN 978-83-67342-78-0
www.domhorroru.pl
facebook.com/domhorroru
instagram.com/domhorroru
Ponoć człowiek umiera dwa razy. Pierwszy raz, gdy jego serce przestanie bić. Później, gdy ludzie przestaną wymieniać w rozmowach jego imię. Jeśli to prawda, to ja umierałem kilkukrotnie. Zawsze nie do końca, troszkę tylko.
W niedosłownym umieraniu osiągnąłem wyważone zwycięstwo, lewitując pomiędzy życiem a śmiercią. I choć zdarzały się natrętne myśli o bezpowrotnej podróży, to brakowało tej odrobiny odwagi lub głupoty, która by mnie pchnęła w ciemny korytarz.
Teraz umieram kawałek po kawałku, bo od roku w moim życiu nie zmienia się nic, a jeśli się nic nie zmienia, to znaczy, że zanika. Jeśli zanika, to umiera. Ludzie blakną, psy szczekają mniej stanowczo, a miasto nie przykuwa uwagi. Przestaję być towarzyską ćmą. Sylwestrowa obietnica ładowania organizmu wyłącznie zdrowym jedzeniem kończy kadencję w lutym, wraz z nocnym zamówieniem pizzy giganta, koniecznie z dużą ilością sosu serowego i dwulitrową colą. Na szczęście spasiony nie jestem. Zwyczajnie nieatletycznie przeciętny. Może to przez papierosy, główny składnik mojej diety.
Udaje mi się zmienić otoczenie. Mam ochotę nie zanikać już w nowym miejscu. Przenoszę się na tę wieś z własnej woli, gdy zawodzi już wszystko inne.
Na rozmowę kwalifikacyjną umawiam się dokładnie w dzień swoich dwudziestych ósmych urodzin. Nie celebruję rocznicy własnych narodzin. Nigdy nie świętowałem, nawet gdy mój rocznik wchodził w huczne osiemnastki. Zresztą, by świętować, trzeba mieć za co. W portfelu wieje halny. Dwudziestolatek z miedzianym bilonem, muzealnym telefonem, po licencjacie ekonomicznie bezużytecznym.
Omiatam wzrokiem zimny korytarz. Siedzę na krześle, które zdradliwie piszczy przy mikroskopowym ruchu. Opieranie się o wytarty podłokietnik grozi inwalidztwem. Pozostałe meble – trójnogi stolik i lampa stojąca, uzbrojona w kwiecisty abażur, wyglądają jak z poprzedniej epoki. Ściany odświeżone turkusową farbą, odkrywają za żebrami kaloryfera wcześniejszą warstwę, równie dołującą jak kolorystyka abażura i mojej duszy. Jedyne okno daje podgląd na pradawny, bukowy las. Las jest przeciwnością tego korytarza. Zarówno jego stare, jak i młode warstwy są równie piękne i zawsze tak będzie, póki lasu ktoś nie wytnie.
Nie mam czasu kontemplować tego piękna. Zamiast tego, wpatruję się w wiszącą na drzwiach posrebrzaną tabliczkę, z wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem dyrektora tego przybytku.
„Kamil Kalinowski”
Nazwisko popularne. Gminne takie. Swojskie. Ale i dziwnie znajome.
Wspomniane drzwi wyglądają jakby otwierały przejście do innego wymiaru. Wyposażenie korytarza i sekretariatu dzieli przepaść dwóch epok. Oprócz sekretarki. Wygląd tejże, zatrzymał się przed czasami denominacji polskiego złotego. Meble znajdujące się w jej otoczeniu, zostały wykonane pod wymiar, pnąc się innowacyjną, kamienną fakturą pod sufit.
Za wysokim biurkiem siedzi sekretarka, ubrana w obcisły, beżowy sweter i wklepuje coś leniwie na klawiaturze do komputera. Mruży oczy do monitora, jakby szykowała się do rzucenia zaklęcia. Coś nie wychodzi, uderza coraz mocniej serdelkowymi paluchami w klawisze, cicho złorzecząc na nieożywioną materię. Na czole pojawiają się krople potu, które wyciera chusteczką.
– Proszę uzbroić się w cierpliwość – rzuca w moim kierunku tonem, jakby ogłaszała żałobę narodową – pana dyrektora, to już raczej dzisiaj nie będzie. Napisał mi przed chwilą, że się przeciągnęło na mieście.
Okrasza twarzy czymś, co w niektórych szemranych kręgach może być odczytane jako uśmiech. Przedstawicielka typu przemile irytującego z gatunku „kochanieńki”.
Cudownie, mruczę do siebie. Nie wiem czy wystarczająco wyraźnie by kluseczka usłyszała, ale w tym momencie mało mnie to interesuje. Mam konstytucyjne prawo, być w tym momencie zły. Nawet wkurwiony. Jak się umawiać, to się umawiać.
– Nie sprawi chyba panu problemu, że rozmowę przeprowadzi jego zastępczyni? Powinna zaraz wrócić ze Szczecina – spogląda do góry, ponad drzwi. Wnioskuję, że wisi tam prosty w formie naścienny zegar – Góra za dwa kwadranse…
– Nie sprawi – odpowiadam. Tylko dlatego, że nie mam planu na resztę dnia, tygodnia i życia mechanicznie przytakuję i ozdabiam twarz wystudiowanym uśmiechem kelnera, który przyjmuje mało komplementujące opinie na temat jakości jedzenia. Poza tym, jestem zmęczony i zrezygnowany. Status bezrobotnego wkręca się mocno w moją samoocenę i nie rozumiem, jak niektórym taka stagnacja może nie przeszkadzać.
Dodatkowy kwadrans, lub dwa to czas wystarczający, by wygnieść na ścierę te wszystkie dokumenty, które trzymam w ręku. Certyfikat ukończenia kursu języka angielskiego na poziomie Pre Intermediate, świadectwo pracy z restauracji „Owca i Kura”, w której miałem wątpliwą przyjemność harować w ostatnich latach swojego nędznego życia. Kilka nic nie znaczących zaświadczeń, kurs pierwszej pomocy przedmedycznej. I na koniec wisienka na papierowym torcie – referencje z hospicjum. Tak: praktyki w tym miejscu to było coś mocnego, jakby stąpanie po linii życia i śmierci. Tam, na ul. Pokoju, śmierć mieniła się wścibskim, stręczycielskim kolorytem. Rezygnuje w momencie, gdy sobie uświadamiam, że obserwowanie cierpienia w dziwny sposób mnie uspokaja. Jestem przecież zdrowy, a przynajmniej nie śmiertelnie chory. Moje ataki egzystencjalnego bólu, które pojawiają się i zanikają są niczym w porównaniu z bólem tamtych pacjentów. Ja nadal mam plany na przyszłość, czasem błahe i niezrozumiałe. Nie muszę żegnać się z rodziną, słuchać wymęczonych frazesów o tym, że Bóg jest miłością, a cierpienie uszlachetnia i przybliża nas do jego Królestwa. Brednie. Cierpienie przybliża jedynie do obłędu. Jestem jak bohater „Podziemnego kręgu”, uczęszczający na spotkania śmiertelnie chorych, tylko po to by wygłaskać swoje wyjałowione z empatii demony. Ja nie mam swojej Marli. Już nie. To jak spowiedź seryjnego mordercy. Patrzenie na cierpienie innych uzależnia. W powietrzu wyczuwalna jest śmierć, która łaskocze, przeszywa trupim wzrokiem, ale nie sięga. Nie teraz. Jeszcze nie dziś.
W korytarzu pojawia się kobieta uzbrojona w mop i wiadro z wodą. Pracuje prawie bezszelestnie, wygląda równie bezkształtnie. Ma smutną twarz, na której maluje się to samo cierpienie, które widziałem w hospicjum na twarzach umierających. Ta kobieta umiera na raty, trawiona jakimś ciężkim grzechem lub problemem – rzucam pierwszą diagnozę. Nie zauważa mojej osoby, albo moja obecność jest jej obojętna.
Tymczasem pani w sekretariacie wstukuje coś do komputera z prędkością poudarowego żółwia. Jedną ręką, bo w drugiej trzyma kajzerkę z ciemnym salcesonem i sałatą rzymską. Wyciekający majonez zlizuje tak, jakby całowała się z filmowym amantem. Gdy w radiu słyszy znaną melodię, podkręca głośność, najwyraźniej zapominając o mojej obecności. Wtedy wyobrażam sobie, że jestem niewidzialny. To jedna z moich najczęstszych fantazji.
Kwadrans zmienia się w pół godziny, potem dochodzi kolejne pół. Co jakiś czas podnoszę się z krzesełka, które afiszuje swój stan trzeszczeniem i w ten sposób próbuje zwrócić na siebie uwagę. Jeszcze tu jestem, jak namolny domokrążca. W tym czasie kluseczka dojada kolejną bułkę i popija kisielkiem, którego chemiczny zapach dochodzi aż do korytarza, maltretując mój zmysł powonienia. Gdy kończy podnosi się z trudem i wychodzi do toalety, nucąc przy tym jakąś melodię i kręcąc na palcu pękiem kluczy. Mijając mnie taksuje wzrokiem tatuaż na moim ramieniu. Wskazuje palcem z lekką pogardą, lub obrzydzeniem.
– Bolało? – zadaje najczęstsze pytanie kierowane do posiadaczy dziar – widziałam raz na takim filmie, jak takiemu facetowi robili co chyba był trochę pijany, no to krew się lała. Darł się, jakby go obdzierali ze skóry. To chyba musi boleć.
Sama sobie odpowiada, więc tylko kiwam głową. Dodaje, że ból jest do zniesienia i wart efektu, ale po jej minie oceniam, że moje argumenty nie robią na niej wrażenia. To ten typ, który łączy wszelakie ozdoby skórne ze społecznością więzienną.
Wracając z toalety znów się zatrzymuje.
– Może się pan czegoś napije? – klucze na palcu wprawione w obrót niemiłosiernie brzęczą – Kawy albo herbaty? Nic mocniejszego nie mogę niestety zaproponować. – Śmieje się ze swojego żartu, jakby przed chwilą wygrała turecki sweterek w konkursie na najlepszą stand – uperkę gminy. Mam wrażenie, że obserwowanie jej przez dłuższy czas doprowadzi mnie do wzrokowej impotencji. Nie jest stara, ale tusza dodaje jej lat. Twarz ma nalaną, na głowie mysie odrosty. Człowiek inaczej wyobraża sobie sekretarki. Może nie zawsze przypominają wyuzadane okularnice z niemieckich pornoli, ale tutaj fantazja szybuje daleko za płot.
– Dziękuję, ale mam nadzieję, że pani dyrektor jednak niedługo się pojawi – zaznaczam to co jest dla mnie w dalszym ciągu ważne.
– Herbatę mam zieloną, żadna tam yerba mate i inne wynalazki. Zwyczajna tradycyjnie polska – trajkocze bagatelizując moją wypowiedź – Ale za to kawkę to mam wyborową. Rozpuszczalna co prawda, nie plujka. Ale z Kanady. Kuzynka mi przywiozła. Mieszka w Toronto. I jeszcze takie śmieszne cukiereczki na jednego gryza.
Przypominam sobie, że na jednego gryza to była bułka z salcesonem, więc co tam taki cukierek. Zaje – kurwa – biście. Kawa z Toronto. Ja to mam szczęście.
– Oj pośpieszyłam się. Cukierki już się skończyły – informuje mnie z nieudawanym smutkiem odkrywając wieko owalnego, metalowego pudełeczka stojącego na kredensie – No trudno. Ale kawę zaparzę, dobrze?
Przytakuję zrezygnowany. W gruncie rzeczy, rozpuszczalnej kanadyjskiej kawy nie degustowałem. Sięgam do plecaka po miętusa. Zajęty odwijaniem z niepokornie klejącego papierka, nie zauważam wysokiej formy nad sobą, która materializuje się pod postacią brunetki w średnim wieku, ubranej w elegancką, biznesową garsonkę w kolorze kawy z mlekiem.
– Pan do mnie? – pyta uprzejmie lecz chłodno. Włosy ma spięte w spartański kok, jedno pasemko jest zaciągnięte za ucho. Poprawia je, gdy opada na policzek i jest w tym geście więcej seksualności niż w całej postaci sekretarki. W jej spojrzeniu kreuje się coś mrocznego i pociągającego zarazem. Doskonała kandydatka na Królową Lodu.
– Najprawdopodobniej tak – odpowiadam chłodno i ten chłód mnie zaskakuje – jestem umówiony na rozmowę kwalifikacyjną. Chodzi o etat opiekuna.
– Natalia Wójcik – wyciąga rękę. Tak jak się spodziewałem, ręka jest lodowata. – Zastępca dyrektora. Miło mi.
– Borys Odmieniec – przedstawiam się.
W kącikach jej ust pojawia się cień uśmiechu. Moje nazwisko nie jest wulgarne, ani trudne do wymówienia. A jednak często spotykam się z taką reakcją przy przedstawieniu się. Mam wrażenie, że to nazwisko przylgnęło do mojej rodziny, bo raz na jakiś czas wykluwa się ktoś, kto idealnie koresponduje z tym co ono określa. Z innością, niezrozumieniem i konfliktem.
– Dyrektora dzisiaj nie będzie – Wójcik informuje sucho. Ona też lustruje mój tatuaż, choć robi to zdecydowanie subtelniej niż sekretarka – spotkanie z kontrahentem się przedłużyło. Tak to jest, gdy chodzi o duże pieniądze. Będę musiała wystarczyć panu ja.
Nawet nie wiesz jak mocno wystarczyłabyś, ganię się w myślach. Tymczasem Natalia Wójcik odwraca na chwilę wzrok, spogląda na sekretarkę i na rozłożony na biurku tłusty papier śniadaniowy, po czym karcącym wzrokiem odprowadza kluseczkę do biurka. Ta wstaje, gniecie nerwowo papier w ręce i wyrzuca go do metalowego kosza przez cały czas nie podnosząc wzroku.
– Pani Krystyno – lodowato nakazuje Wójcik – proszę wezwać do mojego gabinetu panią Katarzynę.
Krystyna kiwa głową i w dalszym ciągu nie odrywając wzroku od biurka łapie za słuchawkę czarnego telefonu stacjonarnego, który wygląda jak model jednego z pierwszych aparatów komórkowych.
– I niech przyjdzie najszybciej jak się da – dodaje – pan Borys i tak stracił wystarczająco dużo czasu.
* * *
W półmroku gabinetu panuje zaduch nijak korespondujący z chłodną elegancją Wójcik. Ciężkie zasłony w szarobrunatne pasy przypominają tytanicznych strażników podtrzymujących na barkach metalowy karnisz. Kiedyś białe firany pożółkły od tytoniowego dymu, bo pomimo zainstalowania elektrycznych odświeżaczy, nikotynowy dym wciąż czuć.
Sam palę. Debilizm. Leżąca na parapecie popielniczka nie pozostawia złudzeń co do nałogu pani Wójcik. Patrząc na nią mam wrażenie, że nawet zapalone papierosy zmraża swoim lodowatym oddechem. Po wejściu do gabinetu, reflektuje się i otwiera jedno z okien na oścież, a następnie próbuje nieudolnie ukryć popielniczkę i niezdarnie strąca ją na parkiet wysypując jej całą zawartość.
– Każdy jest niewolnikiem jakiegoś nałogu – próbuje się uśmiechnąć. Sięga po szufelkę i sprząta. Plus dla niej, że nie wzywa do tego sprzątaczki. Kolejny za pozycję kucną. Wygląda teraz mniej lodowato.
Tymczasem wygląd tego pomieszczenia daje złudzenie, że przed chwilą skończyły się w nim obrady gminne partii robotniczej. Znaczną część przestrzeni zajmuje dębowy stół, wraz z topornymi krzesłami, obitymi zgniłozieloną tkaniną. Na podłodze jednobarwnie nudny dywan, pod nim deska barlinecka. Pod ścianą regały z odrapaną farbą, a na półkach rząd czarnych i czerwonych segregatorów.
Natalia Wójcik wstaje i odkłada szufelkę ze zmiotką w kąt, po czym bez wyraźnego pośpiechu zbiera rozrzucone dokumenty i wkłada je do czarnej teczki leżącej na biurku. Następnie wskazuje mi miejsce przy stole naprzeciwko siebie. Siadam i kajam się w duchu, spoglądając na moje pogniecione dokumenty. Wyglądają na wyszarpane psu z gardła.
– Napije się pan czegoś? – pyta i jednocześnie sprawdza stan wody w czajniku elektrycznym. Dolewa wody mineralnej z butelki stojącej obok, a do zielonej filiżanki wkłada okrągłą torebkę z herbatą.
– Dziękuję, pani Krystyna mi już zaproponowała – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Pewnie ta legendarna rozpuszczalna kanadyjska?
Potwierdzam, dołączając wystudiowany uśmiech. Pani Wójcik go odwzajemnia. Czuję się jak na herbatce u królowej angielskiej. Brakuje tylko nieznośnie ujadających pudelków.
– W takim razie, zanim dotrze do nas pani Katarzyna… – woda w czajniku zaczyna wrzeć. Wójcik zalewa filiżankę wodą, stawia ją na stole i siada naprzeciwko mnie. Powoli miesza łyżeczką i odkłada ją na podstawkę z kompletu.
– Niech mi w takim razie pan powie, skąd u pana pomysł by pracować akurat tutaj? Przeczytałam pana życiorys i musimy chyba się zgodzić, że pańska dotychczasowa kariera niewiele miała wspólnego z tym, co mogę panu zaproponować. Pracował pan przede wszystkim w gastronomii… U nas karmienie klientów wygląda nieco inaczej.
– Zdaję sobie z tego sprawę – odpowiadam. Egzamin ruszył, a ja nabieram powietrza i gdy chcę coś jeszcze z siebie wyrzucić język zasycha mi w gardle. Przekleństwo proponowanej, lecz niewypitej kawy.
– Nie jest to przeszkoda nie do pokonania – Wójcik najwyraźniej wychwytuje moją gardłową niedyspozycję – każdy musi gdzieś nabrać doświadczenia. Specyfiki tego zawodu nie da się wyczytać w mądrych książkach, to trzeba poczuć. Ale faktem jest, że młodzi mężczyźni w tym zawodzie… w ogóle mężczyźni stanowią raczej rzadkość.
Odmieniec zazwyczaj jest rzadkością. Inaczej nie byłby odmieńcem. Wójcik bada mnie wzrokiem, skanując każdy centymetr mojej skóry. Czuję niepokój i podniecenie. Wchodzę w to i lustruję jej blizny, kiedy przypadkowo odkrywa rękaw. Długie szramy ciągnące się wzdłuż, w zupełnie nieanatomicznej pięciolinii. Ta wzajemna obserwacja trwa może ułamek sekundy, ale czuję jakby czas zatrzymał się na dłużej.
– No więc – uwalniam w końcu głos z niepokornego gardła – od niedawna zajmuję się moim dziadkiem. Zniedołężniałym. Tutaj w Maciejowicach.
– O proszę – podnosi filiżankę do ust, oczekując na rozwinięcie wątku.
– Pomyślałem więc – kontynuuję – że niegłupio byłoby tutaj znaleźć pracę. Może nie konkretnie w Maciejowicach, ale w okolicy. W okolicy moich kondycyjnych możliwości jazdy na rowerze.
Słaby dowcip. Wójcik uśmiecha się urzędowo.
– Do wyboru tylko tartak i dom pomocy społecznej – głupio brnę dalej.
– Dom Seniora – poprawia mnie – to dosyć istotna różnica. Nie jesteśmy jednostką budżetową. A godność szanownego seniora jak, jeśli wolno spytać?
– Nowinka. Edward Nowinka.
Tak. Dokładnie tak. W maleńkim, rozpadającym się domku w Maciejowicach mieszkają sobie pan Odmieniec i pan Nowinka. Obserwuję jak Natalia Wójcik wertuje woluminy swojej pamięci. Po chwili uśmiecha się żywiołowo, niewymuszenie. Pierwszy raz bez zbędnej maniery.
– Kojarzę! Pewnie że kojarzę. Uroczy człowiek, mieszkający od lat przy lesie. Zaraz przed zjazdem na pole biwakowe – mówi ożywionym głosem – Pamiętam pana Edwarda jeszcze z czasów, gdy prowadził skup owoców i grzybów. Jako młoda dziewczyna zbierałam jagody i pierwsze pieniądze zarobiłam u niego. Można powiedzieć, że był moim pierwszym szefem. Zawsze dorzucał jakiegoś cukierka. Cudowne wspomnienia.
Takie to były czasy, w których nikt nie dociekał, czy w cukierku są substancje psychoaktywne, i czy umysł skupującego nie jest przypadkiem splątany nieczystymi myślami w stosunku do klienta.
– Co u niego? – na moment odmraża się z lodowego kożucha.
– Jak to Edward – odpowiadam – żyje po swojemu. Powoli, bez zbędnych emocji.
Edward jest cieniem społecznika sprzed lat. Zniedołężniał, gdy dopadła go starość i samotność.
– Mówił pan, że się nim opiekuje?
Opieka to w tej rozmowie słowo klucz.
– Od niedawna. Przyjechałem do Maciejowic kilka dni temu i wszystko wskazuje na to, że zostanę na dłużej – odpowiadam. Wszystko wskazuje też na to, że nie mam do czego, ani tym bardziej do kogo wracać w Szczecinie. Pozostawiłem po sobie zgliszcza. A w zasadzie patrzyłem, jak moje miasto płonie i choć sam nie podpalałem, to nie miałem też chęci go gasić.
– Pan Edward podupadł na zdrowiu? Ile on właściwie ma lat? – wciąż bombarduje mnie niepotrzebnymi pytaniami. Może trzeba było tu przyjść z nim? – Będzie już chyba po dziewięćdziesiątce?
– Dokładnie dziewięćdziesiąt cztery.
– Piękny wiek, proszę pogratulować panu Edwardowi.
– Nie omieszkam. Z pamięcią u niego za to bezproblemowo. Obudzony w środku nocy wymieni na jednym tchu nazwy wszystkich ośmiotysięczników w Himalajach, jak i wszystkich stojących w dwóch rzędach na fotografii z klasy maturalnej. Rachuje bez kalkulatora i epicko potrafi ograć w szachy. – Uśmiecham się na wspomnienie wczorajszej partyjki rozgrywanej późnym wieczorem. Edwardowi udało się zakończyć szachem w dwunastej rundzie, po czym dłuższą chwilę napawał się ciszą wynikającą z mojej bezradności. – Ale fakt faktem, fizycznie z nim gorzej. Przeszedł dwa udary, które odbiły się na jego samodzielności. Radzi sobie, ale to nie to samo, co kiedyś.
– Przykre – odpowiada, bez wyczuwalnej empatii. – ale przynajmniej może coś pan o opiece nad starszą osobą już powiedzieć, choć to co w domu, to nie to samo co tutaj.
– Mam jeszcze odbyty wolontariat w hospicjum – odpowiadam, jakbym mówił o formie zastępczej dla więziennego wyroku. – Prawie dwa lata.
Dwa lata, nie częściej niż dwa razy w tygodniu, choć zdarzały się też „momenty”, gdzie nie pojawiałem się miesiącami.
– Doprawdy? – przejeżdża palcem po moim CV zatrzymując się na rubryce „inne” – Faktycznie. Nie pojmuję, jak mogłam to przegapić. To istotnie zmienia postać rzeczy.
Spogląda na mnie. Znam ten wzrok. Kto pracuje za darmo, nie może mieć równo pod sufitem. Nie przeczę, trochę tak jest.
– Dobrze się składa, panie Borysie – gdy to mówi układa piramidkę z palców – bo praca u nas nieco przypomina wolontariat. Pobory początkującego opiekuna mogą pana nie zadowolić. Jednak podkreślę, że tylko początkowo. W miarę czasu będzie lepiej, choć kokosów w tym sektorze raczej pan nie zarobi.
Kiwam głową. Ma starczyć na opłacenie rachunków i bieżące potrzeby.
– Musi pan pamiętać, że to nie budżetówka, więc nie ma dodatków socjalnych jak trzynastka, czy wczasy pod gruszą. Ale rekompensujemy to – robi pauzę wyraźnie szukając odpowiedniego sformułowania – zapomogą finansową. Na zimę dorzucimy panu Edwardowi tonę węgla, a latem można korzystać z nielimitowanego dostępu do sezonowych owoców i warzyw. No i chyba równie istotny jest fakt, że ma pan prawo do spożycia posiłku regeneracyjnego w trakcie dyżuru. Zazwyczaj zupa, ale treściwa.
– Brzmi w porządku – rzucam zdecydowanie – od kiedy mogę zacząć?
Wójcik z trudem ukrywa swoje zaskoczenie. Dla mnie sprawa była prosta – praca blisko domu, tak, abym bez problemu mógł dojechać rowerem, o każdej porze dnia i roku. Dom seniora idealnie wpisywał się w ten warunek.
– Myślę, że nic nie stoi na przeszkodzie, by zaczął pan od jutra – podchodzi do notesu, otwiera go, po czym marszczy czoło i coś zapisuje – o ile ma pan aktualne badania? Ma pan?
– Badania?
–Ważną książeczkę sanepidowską? Niestety zapomniałam wspomnieć, że nie zwracamy kosztów jej wyrobienia.
– Powinienem mieć – odpowiadam niepewnie. Przecież pracowałem w gastronomii, musiałem mieć. Ale czy w przypływie jakiegoś szału nie podarłem jej na kawałki? Poza tym w restauracji mieli aktualność mojej książeczki głęboko gdzieś. To mało chwalebny moment w moim życiu. Moment który trwał kilka lat, a wyrwał z pamięci kilkanaście. Pomagałem im od początku, kiedy raczkowali na Deptaku Bogusława. Nazwali się „Rockefeller Beaf” i z tytułowym filantropem niewiele mieli wspólnego. Nazwa nie wypaliła, lokalizacja też, więc przenieśli się na szczecińską starówkę, która zostanie uznana za starą dopiero przez nasze prawnuki. Nazwę też zmieniono, na swojsko brzmiące „Owca i kura”. Tylko właściciel nie zmienił złych nawyków, a na samo jego wspomnienie czuję jak żyła pulsuje mi na szyi.
Szczęśliwie gniew pochłania mnie tylko na krótką chwilę, gdyż do gabinetu wślizguje się z przepraszającą miną kobieta przypominająca chorą koalę.
– Przedstawiam panu Katarzynę Król – Wójcik przenosi wzrok z kobiety na mnie. – Pani Katarzyna jest pielęgniarką zabiegową. Jednocześnie pełni funkcję kierowniczą nad personelem. Będzie pan jej bezpośrednio podlegał. Pan Borys może zacząć od jutra, o ile będzie miał aktualną książeczkę i wykonane badania wstępne.
Kłaniam się, wstając z krzesła. Mam wrażenie, że spodnie przyklejają mi się do ciała. Pani Katarzyna wyciąga ku mnie ciepłą i spoconą dłoń. Tak będę ją definiował całą – jako ciepłą i spoconą. Całkowicie nudną fizycznie, choć z doświadczenia wiem, że fizyczna nuda nie zawsze rezonuje na miłosną alkowę. Czym ja znów zajmuję głowę?
– To dobrze – odpowiada chrapliwym głosem, który nie współgra z jej anemiczną aurą. Smutne spojrzenie wlepia w podłogę – przyda nam się męskie wsparcie. Pensjonariusze bywają agresywni i proszę mnie źle nie zrozumieć, ale wystarczy czasem sama pana obecność by spokornieli. Do mężczyzn zachowują większy respekt. Nawet ci otępieni. No i będzie pan trzecim mężczyzną w kadrze, po dyrektorze i panu Tomaszu.
Cudownie bezużyteczna informacja. Mam szanse na podium, gdy zorganizują tutaj konkurs Mistera Domu. Powracam myślami do zaproponowanego wynagrodzenia i tworzę w głowie kosztorys: z emerytury Edwarda opłaci się wszystkie rachunki, reszta pójdzie na jedzenie, którego wraz z dziadkiem nie zużyjemy za dużo. Jego leki, czasami jakiś ciuch, piwko na wieczór, papierosy. Damy radę.
* * *
Kierowniczka chwyta za klamkę i zamyka drzwi od gabinetu Natalii Wójcik, wzdychając przy tym tak mocno, jakby właśnie wygrała walkę z potężnym bossem. Burczy coś pod nosem niezrozumiale i zaczyna przemieszczać się kierunku szklanych drzwi na końcu korytarza niczym zastraszone zwierzę. Torturowane i wypuszczone z przyciasnej klatki. Sprawia przy tym wrażenie nieobecnej. Nie jest przesadnie otyła, a mimo to ciężko filtruje powietrze. Przed szklanymi drzwiami – wrotami do innego, zapewne gorszego świata – wisi gablota. Miejsce w niej zajmują medale, dyplomy i puchary za szczególne osiągnięcia w konkursach i festiwalach.
– Będzie pan do nas dojeżdżał codziennie z Choszczna? – dopytuje przed otwarciem drzwi – Ma pan auto?
– Mam rower – odpowiadam, choć nie z dumą – który mi w zupełności wystarcza. Mieszkam od kilku dni w Maciejowicach.
– A to ciekawe – nasz wzrok przez chwilę się krzyżuje, ale kobieta szybko się płoszy – ma pan tutaj znajomych czy rodzinę?
– Dziadka – informuję – Edward Nowinka. Mieszka pod lasem, przed zjazdem na pole biwakowe, taki niczym wyróżniający się dom z …
– Tak, kojarzę – przerywa – pomieścicie się jakoś w tej rezydencji?
Nie rozumiem tej złośliwości. Chata Edwarda to nie pałacyk Złotopolskich, ale wystarczająco przestronne i ciepłe lokum. O przytulność można by się spierać, Edward nie był entuzjastą szczególnego dopieszczania wystroju domu. Budynek przejęty po Niemcu, ze spadzistym omszałym dachem, ścianami z czerwonej cegły, z pajęczyną bluszczu od frontu. Poza tym przybudówka z opałem, królikarnia przerobiona na gołębnik, sad z gruszami i jabłoniami, a za nim dojście do jeziora z kładką, zagubioną w wysokiej trawie i tataraku.
– Jesteśmy prostymi w użytkowaniu facetami. Niewiele nam do życia potrzeba – odpowiadam w sposób, który daje do zrozumienia, że nie chcę kontynuować tego wątku.
Kiwa głową, po czym obraca się w stronę szklanych drzwi i wybija kod na terminalu. Na samych drzwiach, pokrytych mleczną zasłoną widnieje napis:
Szanowni Państwo!
Z powodów organizacyjnych odwiedziny podopiecznych odbywają się wyłącznie w godzinach od 12.00 – 16.00 od poniedziałku do piątku. Dziękujemy za wyrozumiałość.
Dyrekcja
Zapamiętuję kod 2323#. Mała czerwona dioda przy terminalu zmienia kolor z czerwonego na zielony i drzwi otwierają się niczym pancerna kasa. Katarzyna przytrzymuje je jedną ręką i wpuszcza mnie do środka, jednocześnie informując:
– To część dla osób nie opuszczających łóżek. Przy pełnym obłożeniu mamy tutaj dwanaście zajętych łóżek. Trzy pokoje dwuosobowe i dwa trzyosobowe. Plus izolatka za kolejnymi drzwiami. Rzadko z kimś w środku, ale się zdarza. – Odwraca się do mnie i mówi ściszonym głosem, jakby wyjawiała mi tajemnice państwową – ostrzegam, początkowo sam widok pensjonariuszy może być dla pana terapią szokową.
Nie będzie – orzekam sam przed sobą. Czuję już znajomy fetor uryny przemieszanej z zapachem Sudokremu. Na korytarzu panuje ciemność, mimo że na zewnątrz jest ciepły, jesienny dzień. Słyszę ciche pojękiwania. Terapia szokowa? Nie dla kogoś, kto odwiedzał obcych ludzi w hospicjum. Ten zapach…. Jest taki sam… za każdym razem. Tak pachnie śmierć przyklejona do pleców kogoś pogodzonego z losem.
Mijamy kolejne pokoje umieszczone w rzędzie po jednej stronie korytarza. W pomieszczeniach jest jasno… w końcu mamy południe. Monstrualnych rozmiarów okna nagrzewają pomieszczenia. Po drugiej stronie łaźnia, brudownik i zaplecze gospodarcze. Tabliczki zuniformizowane, wykonane przez profesjonalną firmę.
– Podobnie jak w hospicjum – wydaje mi się że mówię do siebie, ale głos kierowniczki uświadamia mnie, że nie do końca tak jest.
– W hospicjum? Pracował tam pan? W takim układzie to zupełnie inna rozmowa. Szybko się pan wdroży.
Powiedzieć, że pracowałem w hospicjum to duża przesada. Epizodycznie odwiedzałem – już lepiej. Niezwykle rzadko zdarzało się abym wykonywał na pacjencie jakieś zabiegi. Czasem asystowałem przy wymianie opatrunków, częściej czytałem gazety na głos, prowadziłem do kaplicy, czy wywoziłem śmieci i odpady medyczne.
Na korytarzu jest wąsko, z trudem zmieszczą się tu dwa wózki rehabilitacyjne obok siebie. W pokojach schludnie, sprzęt jest nowy a łóżka drewniane. Nie kojarzą się tak mocno ze szpitalem jak te metalowe. Większość pensjonariuszy to mężczyźni. Dziwne. W Polsce niedołężna starość ma postać samotnej kobiety.
– Rzadko mamy tutaj dłużej wolne miejsce… w sensie na tym odcinku – referuje kierowniczka – zazwyczaj jeśli ludzie podupadają na zdrowiu, to się z choroby nie podnoszą. Poza tym, to nobliwi staruszkowie, średnia wieku to około dziewięćdziesiąt lat.
Piękny wiek. Mimo to Edward jest ponad przeciętną. I dużo lepiej się trzyma.
– Powinniśmy przenieść tutaj dwie osoby z góry, ale kilka czeka na przyjęcie z zewnątrz. Co by nie mówić, wysoka odpłatność nie odstrasza…
Czerwieni się. Zapędziła się z tą informacją, która może nie jest tajna, ale niepotrzebnie wyartykułowana młodemu człowiekowi, którego nie zna. Dochodzi do wnęki w której stoją dwa kosze z odpadkami, a na ścianie wisi potężnych rozmiarów obraz w karykaturalnie przysadzistej ramie. Przedstawia pracujących w polu rolników i bociany majestatycznie unoszące dzioby do góry. To dzieło lokalnego artysty.
W samych Maciejowicach nie brakuje inspiracji do namalowania takiego obrazu. To niedocenione miejsce na mapie turystycznej Polski, co mnie osobiście w ogóle nie przeszkadza. Wczasowicze pojawiający się tutaj raczej przypadkowo mogą liczyć na nocleg w domkach wczasowych, lub na polu biwakowym. Sklep jeden, otwarty do szesnastej w dni robocze. Prawdziwe wakacje z resetem od technologii, gokartów i bitej śmietany. Bez plażowych parawanów i pokazów sztucznych ogni co sobotę. W zamian krystalicznie czyste jeziora i rzeki idealne do kajakowych spływów.
Kierowniczka otwiera drzwi do zaplecza gospodarczego. W środku słychać śmiech i czuć papierosowy dym. Katarzyna zaczyna teatralnie kaszleć. Śmiech ustaje. Po chwili zza metalowych regałów z pościelą, wynurza się kobieta w średnim wieku, a za nią druga, zbliżona wiekiem do mnie, może nawet młodsza. Obie ubrane w białe fartuchy i dżinsy. Uśmiechają się, jak dzieciaki złapane na psikusie.
– Z dworu naleciało, szefowa – odpowiada starsza, wyprzedzając reprymendę – my tu tylko po kaczkę dla Wiśniewskiego.
– To gdzie ta kaczka? – Katarzyna spogląda na puste ręce obydwu pań.
– Skończyły się – odpowiada druga – trzeba, by stary zamówił kilka. Kaczki i baseny. Zamknąć czy pani wchodzi?
– Zamknąć – kierowniczka odpowiada sucho.
–A ty nowy do pracy? – dopytuje młodsza.
– Nowy – dukam.
– To gratulacje i kondolencje – rzuca z uśmiechem, a potem obie kierują się w stronę następnych szklanych drzwi ozdobionych mleczną okleiną. Starsza otwiera je identyfikatorem zawieszonym na szyi. Wielka technologia w małej wsi. Opiekunka przytrzymuje drzwi, kierowniczka dziękuje skinieniem głowy i wchodzimy bezpośrednio do pokoju socjalnego.
– Pomieszczenie socjalne – pokazuje Katarzyna – tu można zjeść i chwilę odpocząć. Ale powtarzam – chwilę. Biesiadowania tutaj nie uskuteczniamy. Na pokojach potrzebne są uważne oczy. Tutaj o dwunastej może być pełen spokój, a kwadrans później cyrk na kółkach.
– Rozumiem i zastosuję się – odpowiadam.
W pomieszczeniu dwie opiekunki siadają na kanapie od razu po wejściu. Uśmiechają się przyjaźnie, choć wyczuwam lekkie speszenie. Zabierają się za konsumpcje sałatki ziemniaczanej. Jedzą z jednej miski, przy pomocy dwóch dużych łyżek. Zapijają colą.
– Ta kanapa, na której siedzą panie, jest wystarczająco wygodna, by w nocy rozprostować kości – Katarzyna opisuje funkcję poszczególnych mebli – poćwiczyć oko w pozycji horyzontalnej, jak zwykło się u nas mawiać. Ale nie spać. Spać nie wolno absolutnie pod żadnym pozorem. Trzeba czuwać, niekoniecznie na baczność. Może być z książką w ręku. Ale nie spać!
Kiwam głową jak durna kukiełka. Spanie raczej mi tu nie grozi. Ciężko mi się zasypia w obcych miejscach, w miejscach pracy w szczególności.
– Kiedy zaczynasz nowy? – pyta młodsza. Ma cerę gęsto usianą piegami. Jest naturalnie piękna, bez żadnych dodatków.
– Pragnę zauważyć – Katarzyna karcącym wzrokiem spogląda na obie panie, a potem odwraca się w kierunku sygnalizacji alarmowej – że na trójce pali się alarm. Dokończycie później, zarówno sałatkę jak i rozmowę z panem Borysem.
Starsza spogląda gniewnie, młoda ceremonialnie odwraca głowę, ale wykonują polecenie. Starsza zakręca butelkę z colą, młodsza w tym czasie zakłada pokrywkę na miskę i odkłada ją do lodówki. Nie trzeba być absolwentem psychologii, by widzieć że kierowniczka nie ma tutaj posłuchu. Jest bo jest.
– Jak masz badania jeszcze przed sobą – w drzwiach zagaduje młodsza – to w przychodni idź pod piątkę. Poproś o to w rejestracji, by cię skierowali właśnie tam. To na parterze, zaraz za drzwiami do ubikacji. Siedzi tam stara baba, starsza od piramid egipskich. Idź do niej, nie zdążysz dobrze krzesła nagrzać, a już będzie po badaniu.
– Z lekarzami, to różnie bywa – oceniam z własnego doświadczenia.
– Idź, to moja ciotka – przyznaje – jakby co powołaj się na mnie. Na Jagodę.
Pierwsze przysługi. Dziękuję, ale nie lubię być nikomu nic winien. Nawet pięknej, młodej opiekunce. Z drugiej strony jestem zaskoczony, że w prywatnym domu wymagają wykonania takich badań, choć kierowniczka wyjaśnia, że praca przy ludziach i przy jedzeniu, czasem kontakt z krwią, więc i pewność być musi, że pracownik zdrowy i niczego nie roznosi.
Nie ma nad czym się zastanawiać, tylko szybko zrobić badania. Bez zbędnej zwłoki. Nic mi nie dolega, jestem zdrowy jak byk. W życiu dwa razy przechorowałem grypę, raz anginę i połamałem sobie, a raczej na kimś rękę, ale nic poza tym. W razie komplikacji będę skomlał i płaszczył się jak skopany pies.
– W takim razie do jutra, panie Borysie – kierowniczka żegna się ze mną otwierając wyjściowe drzwi – zacznie pan od tego odcinka. Tutaj najszybciej pan chwyci zasady, jak to się mówi. Nie widzę też sensu, by oprowadzać pana po reszcie budynku. Nie teraz. Szkoda czasu, a i tak nie ma pan go w nadmiarze.– Medycyna pracy chyba do osiemnastej – odkrzykuje młoda. Dobry słuch. I złe maniery, gdy wcina się co chwilę w słowo przełożonej.
– Która z was ma jutro dyżur? – Katarzyna zwraca się do obydwu opiekunek.
– Ja chyba nie, szefowa – odpowiada młodsza – ja mam jutro nockę. Ale jeszcze przegadam to z Brygidą. Ale Ewcia chyba ma dniówkę – trąca wywołaną delikatnie w ramię – prawda Ewciu?
– Prawda. Mam – ucina krótko starsza.
– To się dobrze składa – kierowniczka sięga do kieszeni uniformu i wyciąga z niego mały notatnik w skórzanej oprawie – Ewa ma wrodzony talent do wprowadzania w tajniki pracy nowych osób. Mieliśmy tu kiedyś praktykantów z Choszczna i Ewa dostała za swoją pracę dyplom i nagrodę uznaniową. Mogłaby z powodzeniem uczyć zawodu, w Szczecinie chociażby.
– Ta. W Warszawie jeszcze powiedz szefowa – zgryźliwie dodaje młodsza. Niewinne ziarno czy szczypta zazdrości? – A i Warszawa mogłaby się okazać za mała dla naszej Ewci.
Chichocze i dostaje mocnego szturchańca w ramię od Ewy, po czym głośno afiszuje się z bólem i niezadowoleniem. Kierowniczka nie zwraca na nie uwagi, jakby były krnąbrnymi przedszkolakami, które wyrywają sobie łopatki w piaskownicy.
– To co, zapraszam do sekretariatu – zwraca się do mnie – weźmie pan skierowanie na badania i widzimy się jutro. Dyżur dwunastogodzinny, od razu zaczniemy, tak?
– Myślę, że tak – nic nie myślę. Nie wiem, czy przetrwam tu do śniadania. Ale póki co zarzucam zasłonę dymną. Gram twardziela – praktykanta z hospicjum – trzeba zacząć od skoku na głęboką wodę.
– Słusznie. Choć może też pan pracować pod moim okiem przez pierwszy tydzień w systemie ośmiogodzinnym. Tutaj dam panu wybór.
Wybór dokonał się sam. Perspektywa codziennego wstawania w dni robocze, to słaba perspektywa. Nie nadaję się na korporacyjnego szczura.
– Pozostaję przy opcji dyżurnej – odpowiadam.
Co za różnica, czy wykruszę się po godzinie, czy po kilku dniach. I tak nic nie zapłacą. Przyznaję, że nie pałam nadmiernym optymizmem, choć próbuje z tym walczyć.
– W takim razie widzimy się jutro na raporcie o siódmej – kiwa głową – gdyby się jednak dziś nie udało tego załatwić, proszę się nie przejmować. Spotkamy się kolejnego dnia. Mam świadomość, że nie ma pan zbyt wiele czasu na zrobienie tych badań.
Odprowadza mnie do sekretariatu.
– Gdyby pan jednak zrezygnował – mówi ściszonym głosem – to proszę również dać znać. Wiem, że to nie jest wyjątkowo męskie zajęcie.
Gówno wiesz.
Kluseczka czeka na mnie w sekretariacie z dokumentami do lekarza. Udowodnię wszystkim, że nie poddam się tak łatwo.
* * *
Paradoksalnie, dopiero przy niedostatku czasu, wybiegając z budynku, zauważam architektoniczny urok tego miejsca. Gdy jestem przy bramie oglądam się za siebie upewniając, że chcę tu wrócić. Dobrze wiem z historyjek Edwarda, że budynek jest zrekonstruowanym dworkiem z osiemnastego wieku. Drapieżnie rozchodzący się po ścianie bluszcz osadza to miejsce bardziej w klimacie opuszczonego zakładu psychiatrycznego, niż domu seniora. Wcześniej mieszkał tu jakiś hrabia, który podporządkował sobie chłopstwo, aż do krańców powiatu. Despota i sadysta – taki nasz lokalny Vlad Tepes Drakula, tylko bez obsesji wbijania ludzi na pal. Po jego zupełnie naturalnej śmierci, uciskany lud rozgrabił to miejsce, potem nie mieszkał tu przez lata nikt prócz dzikiego ptactwa i rodziny dzików. Na wojnie barykadują się w nim uciekający Niemcy, po wojnie funkcjonuje tu miejscowy spichlerz. Dopiero u schyłku komuny ktoś zaczyna się tym miejscem interesować. Chyba polubię to miejsce, chociażby z powodu pierwszego właściciela. Literaturę grozy wchłaniam jak gąbka wodę, ale z filmowych adaptacji raczej się śmieję. Są nieudolne. Podobnie jak moje próby napisania czegoś w tym temacie. Mijam siedzących na ławeczce dwóch pensjonariuszy, którzy nie zwracają na mnie uwagi, pochłonięci zwijaniem do bibułek do tytoniu. Do przystanku autobusowego mam pół kilometra i jakieś pięć minut do przyjazdu autobusu.
* * *
W przychodni nie ma wielu pacjentów. Trochę przedstawicieli geriatrycznej mafii, która traktuje wyjście do lekarza, tak jak młodzi wyjście do klubu. Kilka młodych, wymęczonych opieką kobiet, z małymi dziećmi. Wrzeszczącymi, walczącymi o uwagę. Unikam. Jednych i drugich. Zbliża się sezon grypowy, zarówno seniorzy jak i młode matki widzą sens w tej niby profilaktyce. Ja nie widzę. To tylko kolejna próba zniewolenia mas. Nie ma opium, jest szczepionka. Na ławeczce przy rejestracji para starszych kobiet, być może nawet wiekiem zbliżonych do Edwarda debatuje, o tym która z nich jest bardziej chora i która miała ciężej w życiu. W dogrywce polemizują na temat chorób współmałżonków. Rak prostaty wygrywa z kanapowym lenistwem, uważanym również za zachowanie dewiacyjne, a amputacja kończyny musi uznać wyższość odwiecznie trwającego bólu głowy, który to nasila się przy wstawaniu, a ustępuje przy kąpieli. A że kąpiel, to tylko w soboty, a wstawanie po kilka, lub kilkadziesiąt razy dziennie, to na ból nie ma rady.
W recepcji dostaję informację, że gabinet lekarza medycyny pracy jest na końcu korytarza, za toaletami. Biorę to za dobrą kartę. O tym lekarzu mówiła młodsza z opiekunek. Pod gabinetem czeka tylko jeden mężczyzna, w wieku post produkcyjnym, najprawdopodobniej, wnioskując po zapachu, amator tanich trunków i wypadów do nieodległych sklepów monopolowych. Siedzi na krześle trzymając się za kolano obwiązane szalem. Zanim udaje mi się przewiesić bluzę na krześle, mężczyzna wychodzi z powrotem, z kartką w ręce którą potem zgniata z oburzeniem i wyrzuca do kosza.
– Stara rura, ibuprofen zaleciła. A to się na zwolnienie kwalifikuje – ocenia, spoglądając na mnie i wyczekując odpowiedzi. Kiwam głową, wstaję, pukam i wchodzę, zanim pojawią się obawy i złe demony w mojej głowie.
Czuję niepokój. Rutynowe badanie. Nienawiść do lekarzy. Potrafią zadawać durne pytania i ordynować jeszcze dziwniejsze zabiegi i terapie. Zupełnie po omacku czasem, na wyczucie lub „bo tak uważam ja” czy „tak uczyli na studiach”. Bez wnikliwej diagnostyki. Łapie się na tym, że przekraczając próg gabinetu pochylam ramiona do przodu i opuszczam wzrok przybierając postawę wiecznej sieroty.
Za biurkiem siedzi kobieta. Faktycznie – stara i podobna do egipskiej mumii. Włosy ma niedbale spięte w kok, a twarz wątpliwie przyozdabia lekki wąsik. Jej okulary przypominają denka od butelek po piwie, przez co same oczy wydają się naprawdę małe. Wygląda tak jakby za biurkiem spędziła ostatnie kilkadziesiąt godzin. Odbiera ode mnie skierowanie, pyta czy coś mnie boli i kiedy mówię że nie, badanie się kończy i wizyta również. Żadnego osłuchiwania szmerów w sercu, ważenia, mierzenia, obwąchiwania skóry, pytań o choroby przewlekłe, ani skanowania mojej osoby lekarsko nieomylnym wzrokiem. Dane w arkuszu wypełnia samodzielnie, bo przecież wie lepiej, czy w ciągu ostatnich lat miałem coś złamane, czy operowałem wyrostek. Zatrzymuje się wyłącznie przy pytaniu o nałogi i na moją twierdzącą odpowiedź dotyczącą nikotynizmu, dopytuje ile dziennie. Tyle. Szczera deklaracja pacjenta, choć subiektywna o własnym stanie zdrowia jest dla pani doktor najważniejsza. Otrzymuje orzeczenie ważne przez rok, brak przeciwskazań do pracy na wyżej wymienionym stanowisku. Mogę też dźwigać zarówno materie ożywione jak i nieożywione, pracować w nocy, pod presją czasu i w słabo oświetlonych pomieszczeniach. To najpiękniejsza laurka wystawiona mi do tej pory w gabinecie lekarskim. Gdy wychodzę zegar na ścianie wskazuje piętnastą. Wybieram na telefonie numer do domu seniora i gdy słyszę głos kluseczki oznajmiam, że jestem zdrów jak ryba i gotów do pracy.
* * *
Po godzinie jestem z powrotem w Maciejowicach. Z przystanku autobusowego do domu dziadka jest rzut beretem, a nawet gdyby było dalej, to można poprosić uprzejmie kierowcę o zatrzymanie. To nie Szczecin. Tu wożony autobusem jest bardziej indywidualnie, prawie jak w taksówce. Gdy wchodzę, Edward śpi w fotelu w pozycji embrionalnej. Potrafi tak odkąd pamiętam. Prawie zawsze po obiedzie, rzadziej po śniadaniu, bo po śniadaniu ustala sobie coś do zrobienia, a po obiedzie jest już w zasadzie po dniu. Obudzony upiera się przy tym, że czuwa w pozycji horyzontalnej. Biorąc pod uwagę zgniłozielony kolor fotela korespondujący z ziemistą barwą jego ulubionej koszuli i spodni, zdecydowanie spełnia kryterium na zamaskowanego wojownika. Kilkukrotnie zdarzało się w życiu, że na Edwarda po prostu ktoś siadał, co go nie złościło. Wręcz przeciwnie. Kipiał dumą i mawiał, że lata wojskowego koszarowania nie poszły na marne.
Stoję w bezpiecznej odległości od fotela. Edward potrafi być nieobliczalny, to chyba trochę rodzinne.
Otwiera niepewnie jedno oko. Sięga ręką do kieszeni. Zazwyczaj trzyma w niej scyzoryk, pamiętający jeszcze czasy okupacji. To prawdziwie sarmacki skrytobójca. Mruży oczy. Rozpoznaje mnie. Po twarzy przebiega mu cień uśmiechu.
– To ty, Borys – wyciąga rękę z kieszeni. Powoli podnosi się do siadu – myślałem, że może ktoś obcy. Wiesz…
– A kto niby ten obcy? – dopytuje z lekką irytacją w głosie. Bardziej denerwuje mnie to, że te manie prześladowcze również mogą być dziedziczne, niż samo pytanie.
– No, nie wiem. Złodzieje jacyś, albo nawet jeden złodziej ale sprytny. Cyganie? Ksiądz z kolędą? W zasadzie to jeden pies. Wszyscy wyciągają łapę po forsę. Albo po prośbie, albo po groźbie.
Na kolędę we wrześniu nie przyjdzie najbardziej spóźnialski ksiądz, cyganie osiedli całkowicie w Gorzowie porzucając koczowniczy tryb życia, a złodzieje raczej nie zapuszczają się na wioski, gdzie prawie każdy gospodarz trzyma dużego psa w obejściu. Ale przezorny zawsze ubezpieczony.
– No nic, opowiadaj w takim razie… masz tą robotę? – dopytuje.
– Mam – odpowiadam z triumfem – zaczynam od jutra.
– Szybko. Ale takie czasy. Rąk do roboty brakuje.
Kiedy to mówi przez chwilę oblewa mnie zimny dreszcz. Stukam się teatralnie w czoło, jak zwykle musiałem o czymś zapomnieć.
– Właśnie sobie przypomniałem, że nie zapytałem o odzież roboczą. Ale jak nic nie mówili, to znaczy chyba, że dadzą na miejscu…
– Jakby co, to poszukaj w piwnicy – Edward próbuje pomóc – są tam te niebieskie spodnie, trochę ufajdolone w smarze, ale nie śmierdzą. Ogrodniczki też jakieś się znajdą. A w skrzynce z narzędziami, tej wiszącej na ścianie obok pieca znajdziesz całkiem spraw…
– Dziadek, a po co mnie to wszystko – przerywam mu, bo wiem do czego to doprowadzi. Siadam na drugim fotelu i teraz odgranicza nas niska ława.
– No jak – patrzy na mnie z niekwestionowanym zdziwieniem – do roboty przecież? Sam mówiłeś, że problem jest.
– Ogrodniczki do domu seniora? Co ja się nająłem na konserwatora ogrodnika?
Swoją drogą pamiętam te ogrodniczki. To te same, w których kazał mi malować płot dekadę wcześniej. Ile przy tym było krzyków i niedomówień, choć farba tylko w jednym kolorze. Już wtedy ogrodniczki były tak sztywne, że szybciej wygrałbym w nich turniej rycerski, niż doszedł do tartaku, albo przepracował do południa w ogrodzie.
– Kurdele mele, to ty nie poszedłeś do tartaku o robotę rozpytać? – jest autentycznie zaskoczony. Przecież rozmawialiśmy o tym wczoraj, podczas partyjki w szachy. Siostra demencja coraz częściej odwiedzała Edwarda.
– Przecież dobrze wiesz, że nie nadaję się do pracy w tartaku. To nie dla mnie robota – bronię się w najprostszy sposób.
Edward zakłada okulary na nos, poprawia je tak, jakby miały się wkleić w podstawę nosa i delikatnie, ale sugestywnie kiwa głową. Wiem co sobie teraz o mnie myśli. Wiem, jak mocno mną teraz gardzi. Nie mam własnego samochodu, nawet prawa jazdy, kobiety u boku, o potomku nie wspominając i prawdziwie męskiego fachu w ręku. Wcześniej nie omieszkał wspominać, że moja praca barmana jest dobra, ale dla tawernianych dziwek , ale nie dla chłopa.
On w moim wieku miał już wszystko, żonę i pierwsze dziecko, legalną pracę na co dzień i mniej legalną po godzinach, a także umiejętność kierowania wszystkim, co poruszało się na dwóch lub czterech kołach.
– Wszystkiego da się nauczyć – kwituje – wystarczy chcieć.
– Ale też nie wszystko da się polubić – nie pozostaję dłużny – nie będę się zmuszał codziennie do czegoś, co w najlepszym razie mogę zwyczajnie spierdolić. Pieniądze to przecież nie wszystko.
Wiem, że dla Edwarda moja satysfakcja z pracy nie zapełni nam pełnej michy. Pojawiająca się podłużna bruzda na jego czole prorokuje szybką zmianę nastroju. Niekoniecznie na korzystniejszą. Nie mam ochoty na słowne utarczki. Poza tym, jakby nie było – jestem tylko gościem, a on panem tego domu. Zawsze tak było, niezależnie od ilości domowników. Edward rządził swoim małym królestwem autorytarnie.
– No tak, nie wszystko – zaskakuje mnie tym stwierdzeniem Edward. Nie jest materialistą, to na pewno. Ale wierzy, że mężczyzna musi wyżywić rodzinę. Zawsze. Nawet ten co rodziny nie ma. Tymczasem przekierowuje wzrok na zegar stojący na wysokim, ręcznie zdobionym regale.
– Karwasz twarz młody – krzyczy – przełącz szybko na jedynkę. Teleexpress leci!
Rytuał ten sam od wieków. Teleexpress, potem Panorama, a w trakcie wiadomości sportowych, za którymi Edward nie przepada – przygotowywanie kolacji. Czasu niewiele, jakieś pięć minut do prognozy pogody. Potem obchód po okolicy, z latarką w ręku i kulawym psem u boku. Siła nawyków odporna na zmiany.
* * *
Budzę się chwilę przed alarmem ustawionym w telefonie. Od północy nie śpię, tylko przekładam spoconą kołdrę pomiędzy nogami i poprawiam wilgotną poduszkę pod głową. Wysypianie się na zapas nic nie daje. Popijanie kilku puszek złocistego trunku również. Kaca nie ma, ale dobrze też nie jest. Mam jeszcze zapas czasu do wyjścia, ale rezygnuję z drzemki. Wiem, że nic z tego nie będzie. Schodzę na dół po schodach cicho jak baletnica. Zależy mi, by nie obudzić Edwarda. Rankami bywa nieznośnie upierdliwy. Wchodzę do łazienki na dole, a w zasadzie do czegoś co było kiedyś namiastką łazienki, a długo nie remontowane przypomina teraz pomieszczenie w jakimś młodzieżowym schronisku. Zanurzam głowę pod kranem i odkręcam zimną wodę. Potem wycieram się papierowym ręcznikiem, bo ten, który wisi obok lustra jest wątpliwej świeżości. Brakuje w domu kobiecej ręki. Jest schludnie, ale bez zapachowych fajerwerków.
Wychodzę z łazienki z nieco lepszym samopoczuciem. Odrobinkę. W kuchni nastawiam wodę w czajniku, wcześniej wylewając starą. Gdy zaczyna bulgotać, przesypuje część kawy z metalowego pojemnika do małego słoiczka, podobnie robię z cukrem. Odlewam trochę mleka z butelki, ale robię to niezdarnie. Poza tym myślami jestem gdzieś indziej. Mleko w znacznej części wylewa się na blat stołu. Chłostam się w myślach za swoją niezdarność i przeklinam na głos. Cieszę się, że Edward tego nie widzi. Nie cierpi marnotrawienia żywności i gdy jednak się zdarzy, to podrzuca od razu odniesieniami z sybirackiej zsyłki, mimo że na Sybirze nie był. Na dobrą sprawę nie wiem, co z jego dalekiej przeszłości jest prawdą, a co fikcją. Drzwi do salonu w którym śpi są zamknięte, ale przez szparę pomiędzy futryną a drzwiami zauważam, że pali się u niego w pokoju światło. Paliło się pewnie całą noc i to jedyna rozrzutność z której Edward sobie nic nie robi, a nawet ją ceni. Do rozświetlonego domu złodziej nie wchodzi.
Podnoszę czajnik z wrzącą wodą do góry, na szczęście tuż przed tym jak daje znać o tym fakcie gwizdek, i niestety tuż po tym, jak rozbrzmiewa dzwonek alarmowy w moim telefonie. Utwór „Duality” Slipknota obwieszcza właśnie permanentny koniec odpoczynku i zapewne porannej samotności. Swoją drogą, ustawienie ulubionej melodii na sygnał alarmu jest najprostszą drogą do znienawidzenia utworu. Nie mam szans wyłączyć go w porę, żeby nie zbudzić Edwarda, ale naiwnie próbuję.
Wbiegam po schodach. Bez kapci, więc w miarę cicho ale potykam się o ten cholerny mikro dywanik na pierwszym stopniu i wpadam na ścianę. Klnę pod nosem. Na cholerę te ustrojstwo jest przyklejone do schodów? Gdy wracam z góry, spocony z telefonem w ręku, Edward już nie śpi. Szuka okularów. Widziałem, że zostawił je przy krzyżówkach panoramicznych na parapecie, ale szuka na półce z lekami. W końcu je znajduje. Siada na krześle przy oknie, tym które było zarezerwowany wyłącznie dla babci. Dmucham do kubka z moją kawą, która zdążyła się już zaparzyć. Obserwuję ciężarówki i tiry jadące do tartaku. Z tą kawą to pewnie wychodzi niecelowo. Nie jest na tyle podły, by aż tak pokazywać swoje hrabiostwo na włościach i anonsować każdy płyn i posiłek który przygotuje, tylko po to by pokazać kto jest samcem alfa. To raczej siostra demencja. Sięgam po kolejny kubek witając się zdawkowym – cześć, co tam. Jest trochę zaskoczony. W dalszym ciągu nie przyzwyczaił się do obecności innych ludzi w swoim domu. Ile lat minęło od śmierci babci? Przestałem liczyć. Gdyby nie zdjęcia, ustawione na jednej z półek, zapomniałbym całkowicie, jak wyglądała.
Koniec darmowego fragmentu