Kaukaskie epicentrum - Marcin Gawęda - ebook

Kaukaskie epicentrum ebook

Marcin Gawęda

4,1
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dynamiczna akcja, świetni bohaterowie, dobrze oddane realia współczesnego pola walki z biało-czerwonymi w roli głównej. Polecam.
Konrad Sosiński, Wargamer

W 2008 roku Gruzińska interwencja zbrojna w Osetii sprowokowała Rosję do ostrego działania, którego efektem był rajd jej armii zatrzymany kilka kilometrów od Tbilisi. Sytuacja skomplikowała się do tego stopnia, że groźba kolejnej wojny światowej na nowo zawisła nad starym kontynentem.

Co by było, gdyby NATO zareagowało równie zdecydowanie i wsparło Gruzję nie tylko w zakresie logistyki i dyplomacji? Gdyby naprzeciw rosyjskim kolumnom pancernym wysłało najlepsze oddziały? Gdyby wysłało nas, Polaków?

Marcin Gawęda, historyk i publicysta wojskowy, znany z artykułów w Nowej Technice Wojskowej , Komandosie oraz Armii, w brawurowym stylu przedstawia właśnie taką wersję wydarzeń. Dynamiczną akcję śledzimy z perspektywy wszystkich stron konfliktu. Autor przenosi nas od politycznych gabinetów do wnętrz czołgów, samolotów i ze znawstwem przedstawia realia współczesnego pola walki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 608

Oceny
4,1 (14 ocen)
6
6
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MarcinGawęda

Kaukaskie epicentrum

Ustroń 2010

Składam podziękowania osobom, które przyczyniły się do powstania tej powieści. W szczególności dziękuję Sławkowi – za szansę – oraz Witkowi – za cenne uwagi.

Żonie dedykuję.

PROLOG

[...] bitwa ma charakter rzezi, a jej ceną jest krew.

Clausewitz

Irak, Falludża, kwiecień 2004, 13.33 czasu lokalnego

Pocisk gwizdnął mu koło ucha, odłupując za nim kawałek ściany. Sierżant Bogdan Anielak nawet nie drgnął – za bardzo czuł już krew przeciwnika. Rebeliancki strzelec wyborowy, który do niego strzelał, był wyraźnie widoczny w oknie na piątym piętrze oddalonego o czterysta dziesięć metrów dużego szpitala.

Już jesteś martwy, pomyślał, wyrównał oddech i delikatnie musnął spust. Sako TRG-22 leciutko kopnął i pocisk pomknął na spotkanie z wrogiem. Snajper zobaczył, jak głowa rebelianta gwałtownie odskoczyła do tyłu – trafił prosto w oko.

– Jeszcze jeden. Drugie piętro, dwadzieścia metrów w lewo, narożne okno – przydzielony Anielakowi do obserwacji spotter z oddziału marines starał się mówić spokojnie i wyraźnie, żeby Polak nie miał żadnych wątpliwości. Anielak kiwnął tylko głową na znak, że rozumie, i przesunął celownik lunety.

Marine, korzystając z urządzenia wykrywającego celowniki optyczne i lornetki, wynajdywał jedynie strzelców wyborowych albo dowódców – zwykłych rebeliantów, na ogół strzelających panu Bogu w okno, zupełnie ignorował.

– Zaraz powinien się pojawić w oknie, czekaj cierpliwie – dobiegł Anielaka spokojny, pewny głos wprawnego obserwatora.

Chwila, która niedoświadczonemu snajperowi wydawałaby się wiecznością, była zaledwie kilkusekundową pauzą, w której rebeliant zapewne brał krótki oddech przed kolejnym strzałem.

– Co z nim? – zapytał beznamiętnie Anielak.

– Easy man – sierżant Javier Marquez mówił flegmatycznie, z pewnością siebie, jakby zamawiał kawę w kafejce – pojawi się. Jest.

Kurwa, Meksyk ma jaja jak cholera – przemknęło Anielakowi przez głowę, gdy w celowniku uchwycił składającego się do strzału rebelianta. Całe napięcie zniknęło, kiedy zobaczył cel. Wyrównał oddech. Miał chwilę, bo rebeliant przymierzył się ze swojego SWD, biorąc za cel jakiegoś marine na ulicy poniżej. Delikatnie wcisnął język spustowy, mierząc w głowę. Dobrze wycelowany pocisk odrzucił najemnego snajpera od okna jak szmacianą kukłę.

– Pocisk w celu – doszedł go beznamiętny głos sierżanta Marqueza.

Po sekundzie, może dwóch pauzy, usłyszał jeszcze lakoniczną pochwałę: – Good shot, man.

Wypuścił spokojnie powietrze. Gdzieś górą, ponad dachem budynku, przeszła seria z kałacha, na którą nawet nie zwrócili uwagi. Rebelianci ostrzeliwali się gęsto, ale w dużej mierze niecelnie.

– Nie widzę więcej celów – zameldował po chwili spotter.

Anielak oderwał oko od celownika i spojrzał przed siebie. Budynki przed nimi płonęły. Zobaczył, że pluton marines, który wspierali, wdarł się już do środka kilkupiętrowego, masywnego bloku. Z wewnątrz dochodziły odgłosy walki na krótkim dystansie. Dotarła do nich przytłumiona seria eksplozji.

– Ale pierdolnęło – zachichotał wyraźnie już rozluźniony marine. – Nasi ich zaraz wykurzą z piwnic. Cholerne krety. Wygląda na to, że nic tu po nas.

Anielak nie był pewien, czy wszystko dobrze zrozumiał, ale intencja mówiącego była oczywista. Na wszelki wypadek zlustrował jeszcze przez lunetę górne piętra bloku, gdzie działali obaj strzelcy wyborowi, ale niczego godnego uwagi nie zobaczył. Najwyraźniej sierżant musiał być pewien, że ze strony snajperów przeciwnika nic już im nie grozi. Co prawda, rebelianci uzbrojeni w SWD nie byli równorzędnymi przeciwnikami, ale z drugiej strony znali świetnie teren i głupotą byłoby ich lekceważyć.

– Nie wierzysz mi? – zaśmiał się Marquez.

– Po prostu chcę się upewnić... – rzucił Anielak.

– Masz rację, stary. Można powiedzieć, że to nasz pierwszy raz – żartował dalej Meksykanin – to za mało, żeby mieć pełne zaufanie do spottera.

Anielak burknął coś pod nosem. Ciszę przerwała radiostacja. Sierżant zamienił kilka zdań w slangu, z którego Anielak zrozumiał ledwie połowę treści. Kiedy skończył, uśmiechnął się od ucha do ucha.

– No i nie mówiłem? Prostaki z Południa właśnie zameldowali, że zajęli cały budynek... – klepnął przyjacielsko w ramię leżącego obok Polaka. – Porucznik kazał przekazać, że masz, stary, u chłopaków wielkie piwo.

Anielak uśmiechnął się lekko. Schodził z niego cały stres, całe napięcie.

Gdzieś nad ich głowami przeszły dwa F-16, zmieniając jeden z jednopiętrowych budynków w kupę gruzu. Operatorzy GROM-u działali w Falludży od wczoraj. To wciąż za mało, nawet dla zawodowców, żeby przyzwyczaić się do rozgrywającej się tu apokalipsy. Pardonu nie dawały obie strony. Z położonych niedaleko parterowych domków, naćkanych koło siebie niczym klocki lego, dochodziły zacięte odgłosy strzelaniny. Najwyraźniej marines wgryźli się w kolejny kwartał zbuntowanej Falludży.

– Kurwa, nasza kawaleria zawsze przychodzi na czas! – wrzasnął z entuzjazmem Marquez na widok rozpadającego się niemal na ich oczach parterowego domku, który zajmowali rebelianci. – Jeszcze kilka godzin i wrócisz do swoich, stary. Tylko nie zapomnij, kurwa, że masz u nas duże piwo, a może nawet...

Potok słów wypluwanych przez sierżanta zagłuszyło wycie samolotów i seria pobliskich detonacji. Śmierć obu rebelianckich strzelców wyborowych wyraźnie popchnęła sprawy do przodu – marines wspierani przez samoloty, śmigłowce i czołgi wydzierali z rąk rebeliantów kolejny budynek. Po chwili wśród niskich zabudowań doszło do serii eksplozji. Pojawił się gęsty, nienaturalnie biały dym. Biały fosfor.

– Hooah! Willy Pete w akcji! – wrzasnął Marquez – wypalimy skurwieli do kości!

Anielak spojrzał na rozradowanego marine. Napotkał wzrok latynosa.

– Cywile – Polak cicho wystękał, wśród kolejnej serii eksplozji – przecież tam mogą być cywile.

– Stary, nie pierdol. W tym mieście nie ma już cywili, są tylko rebelianci. Tylko skurwiele, których trzeba wypalić do gołej kości, rozumiesz? Rozumiesz?!

Anielak kiwnął lekko głową.

Nie myśl za wiele – powtarzał sobie w duchu – jesteś tu, by celnie strzelać. A myślenie zabija skuteczność.

Pacyfikacja dzielnicy zakończyła się dopiero po północy. Anielak był pewien dwóch rzeczy. Po pierwsze, zobaczył na własne oczy, że pacyfikacja Falludży nie miała nic wspólnego z humanitaryzacją wojny, o której tyle się nasłuchał. Po drugie – i to było najważniejsze – mając na koncie łącznie ośmiu rebeliantów, w tym czterech strzelców wyborowych, wracał do oddziału z tarczą. Nie skrewił.

Kapitan Paweł Majak nie miał czasu myśleć, co się dzieje z Anielakiem – znajdował się w samym oku cyklonu. Musiał przyznać, że natężenie ognia przekraczało jego wyobrażenie. Żaden poligon nie mógł oddać nawet w połowie tego, co tu się działo. Czteroosobowa sekcja GROM-u miała za zadanie wspierać pluton marines, ale linia frontu była tak zagmatwana, że właściwie nie bardzo było wiadomo, kto tu kogo wspiera.

Domy w okolicy meczetu Abdel-Aziz al-Samarrai i sama świątynia zamienione zostały w twierdzę, której rebelianci postanowili bronić do końca.

Majaka dobiegał jęk rannego marine, który przed momentem usiłował przebiec przez ulicę. Pociski z AK-47 łupały cegły budynku kilka metrów od niego. Zobaczył, że ukryty po drugiej stronie ulicy marine pokazuje dwa palce i kieruje palec wskazujący przed siebie.

– Teraz! Godzina druga! – zanalizował Majak i podniósł kciuk do góry. Zaczerpnął powietrza i gwałtownie się wychylił, niemal na ślepo grzejąc pierwszą serię w miejsce, gdzie ukrywał się rebeliant. Złapał go w celowniku prawie w tym samym momencie, kiedy pierwsze pociski łupały już cegły poddasza. Dwie krótkie, precyzyjne serie obramowały rebelianta, który zniknął z pola widzenia.

– Bingo! – pomyślał Majak i natychmiast schował się za węgłem. W narastającej palbie karabinowej dał się słyszeć wrzask któregoś z marines.

– RPG!!!

– Uwaga!!! – wydarł się Majakowi niemal do ucha major Waligórski, działający z nim w parze.

Sekundę później na środku ulicy, zaledwie kilka metrów od nich, eksplodował granat PG-7 wystrzelony z RPG-7. Trafiony samochód osobowy wyleciał w górę niczym na hollywoodzkiej superprodukcji. Jeśli rebeliant celował do sunącego środkiem ulicy M1A1, to srodze spudłował.

Dwóch marines, mając lepsze pole ostrzału, natychmiast rozpoczęło kanonadę ze swoich M4A1, demolując z granatników M203 i pocisków 5,56 milimetra połowę piętra sąsiedniego budynku. Po chwili przemówiła studwudziestomilimetrowa armata toczącego się leniwie Abramsa. Pierwszy uniwersalny pocisk M830A1 MPAT zmiótł ćwierć domu wraz z dwoma ostrzeliwującymi się bojownikami. Drugi MPAT – wpakowany niemal w to samo miejsce – rozwalił to, co jeszcze jako tako stało, grzebiąc w gruzach resztę bojowników. Ogień rebeliantów na ulicy wyraźnie zamierał.

– Kurwa, chyba oberwałeś! – rzucił do Majaka Waligórski – masz krew na policzku!

– Co?? – Majak prawie ogłuchł – nie słyszę!!

– Dostałeś!! – Waligórski dotknął palcem swojego umorusanego policzka.

– To tylko draśnięcie!! Idziemy!! – Majak puścił się biegiem za ostatnim z marines.

Paroma susami pokonali niebezpieczny odcinek i w kilku przypadli do ściany kolejnego domku zamienionego w punkt oporu. Jeden z Amerykanów pokazał sugestywny ruch wzdłuż szyi, a potem spuścił dłoń gwałtownie w dół. Polacy natychmiast skulili się, przyklejając do murowanego płotu.

– Fire in the hole!! – wrzasnął marine, na wszelki wypadek ostrzegając innych. – Get down!!!

Wewnątrz jednopiętrowego domku rozległy się przytłumione eksplozje. Raz, dwa, trzy – cała seria.

– Jezu, dobrze że jestem po właściwej stronie – zdążył jeszcze pomyśleć Majak, zanim dowódca marines wrzasnął mu do ucha: – Let’s go!!

Nie było czasu na zbędne przemyślenia.

ROZDZIAŁ I

Atakuj [przeciwnika], gdy jest nieprzygotowany. Idź tam, gdzie się ciebie nie spodziewa.

Sun Tzu

Pogranicze abchasko-gruzińskie, 21 kwietnia, 9.49 czasu lokalnego

Błękitno-szary MiG-29 Fulcrum wczesnej serii produkcyjnej nabierał szybkości, mknąc po długim, betonowym pasie lotniska Bombora. Chociaż maszyna do najnowszych nie należała, umieszczone w gondolach pod kadłubem dwa dwuprzepływowe silniki RD-33 pracowały bez zarzutu. Charakteryzowały się one ogromnym ciągiem, który bez dopalania wynosił 49,5 kN, dlatego myśliwiec lekko oderwał się od pasa i zaczął się gwałtownie wznosić.

Po kilkudziesięciu sekundach od startu podpułkownik Aleksandr Milikin łagodnie położył maszynę na skrzydło. W dole została Gudauta, o której nikt by pewnie nie usłyszał, gdyby nie znajdująca się tam od lat rosyjska baza.

Milikin, szczupły mężczyzna z charakterystycznym wąsem, zastępca dowódcy eskadry 31 Gwardyjskiego Nikopolskiego Pułku Lotnictwa Myśliwskiego, wylatał na MiG-ach setki godzin. Pochodził z Moskwy, ale od lat mieszkał z rodziną w Ziernogradzie, gdzie w 1993 roku przeniesiono pułk z Niemiec. W Gudaucie służył od niedawna. Była tu między innymi baza pułku myśliwców przewagi powietrznej Su-27. Kilka MiG-ów „dwudziestych dziewiątych” z jego jednostki przebazowano na to lotnisko dopiero kilka tygodni temu. Wszystko z powodów narastającego napięcia na granicy. Wśród oficerów w bazie od dawna panowało przekonanie, że nadchodzi kolejna wojna Abchazów z Gruzinami.

– Ani nie pierwsza, ani na pewno nie ostatnia – gorzko podsumował Milikin.

Rosjanie nie zamierzali w tym konflikcie pozostać bezczynni. Milikin czuł się wyróżniony, że to on będzie miał zaszczyt zniszczyć tego cholernego, bezzałogowego gruzińskiego szpiega. Ta misja to była bułka z masłem. Milikin dysponował dokładnymi namiarami na cel, który był bezbronny wobec samolotu myśliwskiego. Zadanie przypominało bardziej ćwiczenia niż typową misję bojową – wystarczy tylko dolecieć na kilka kilometrów i odpalić rakietę. Doświadczony podpułkownik nie spodziewał się żadnych problemów, ale na wszelki wypadek kazał załadować dwie rakiety krótkiego zasięgu R-73.

– Pułkowniku, tylko tyle? – przy wózku amunicyjnym stał zdziwiony Kola, drapiąc się za uchem. – Przywiozłem wszystko. Toż pójdzie pan na bal nieubrany? Niech pan wybiera, założymy – namawiał, pokazując zgromadzony arsenał.

Wystarczyło skinąć głową, aby na węzłach podskrzydłowych zamocowano po dwie rakiety R-27R i R-60M.

– Nie trzeba, Kola, nie trzeba – podpułkownik machnął ręką i uśmiechnął się pod wąsem. – Do czego niby miałbym jeszcze strzelać? Do kaczek?

Pilot doskonale wiedział, że Gruzja nie ma żadnych samolotów myśliwskich.

– Starczą dwie siedemdziesiątki trójki, ale dzięki za troskę – rzucił, wchodząc po drabince do kabiny.

To było kilkanaście minut temu, uśmiechnął się na wspomnienie rozmowy.

MiG-29 szybko połykał przestrzeń, zbliżając się nieuchronnie do abchasko-gruzińskiego pogranicza. Urządzenia pokładowe działały bez zarzutu. Milikin miał wyłączony radar, ale dokładnie naprowadzany z ziemi nie musiał długo szukać celu. Gruziński szpieg wolno leciał wzdłuż rzeki Inguri. MiG-29 nadlatywał od strony morza, nieco z dołu w stosunku do lecącego na średniej wysokości bezzałogowca.

Kiedy tylko Milikin usłyszał, że komputer pokładowy sygnalizuje pojawienie się celu, odpalił rakietę. R-73 gładko zeszła z wyrzutni i pomknęła w kierunku oddalonego o kilka kilometrów bezzałogowego aparatu latającego.

Pogranicze abchasko-gruzińskie, 21 kwietnia, 9.57 czasu lokalnego

Należący do gruzińskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych bezzałogowy Hermes 450 wykonywał rutynowy lot patrolowy nad pogranicznym obszarem kraju. Ten niewielki, pochodzący z Izraela aparat latający naszpikowany był nowoczesną elektroniką – wykorzystywał m.in. najnowocześniejszy radar typu GMTI/SAR. Dzięki bogatemu wyposażeniu sterujący nim operator mógł dokładnie i, co najważniejsze, w czasie rzeczywistym monitorować teren, nad którym Hermes latał.

Bezzałogowe maszyny od lat używano w konfliktach wojennych, między innymi nad Afganistanem czy Irakiem, ale nad Kaukazem ciągle były nowością.

Zmiany operatorów dostosowano do koniecznych technicznych lądowań Hermesa. Araspian, od kilku godzin wpatrywał się w ekrany. Od czasu do czasu przybliżał na monitorach obraz terenu, który aktualnie rejestrowały kamery samolotu. Interesowały go wszelkie punkty i nieregularności terenu, pojazdy czy grupy ludzi, które mogły zainteresować gruzińskie służby wywiadowcze. Od czasu do czasu wywoływał na jednym z monitorów obraz zarejestrowany kilka tygodni wcześniej, aby porównać zmiany. W ten sposób każdy z operatów zyskiwał pewność, że niczego nie przegapił.

Sięgnął po kubek kawy, która zdążyła już wystygnąć. Upił mały łyk i potarł czoło. Na chwilę przymknął powieki, chcąc dać odpocząć zmęczonym oczom. Cokolwiek by nie powiedzieć, nie była to porywająca służba. Misje przynosiły jednak taką ilość cennych danych z pogranicza abchasko-gruzińskiego, że nikt nie brał pod uwagę ich zawieszenia czy ograniczenia. Kontynuowano je dość regularnie, ignorując abchaskie sprzeciwy i ponoszone w czasie akcji straty. Wszystkie informacje uzyskane z podniebnego szpiega trafiały do zespołu analityków w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.

Od wielu tygodni zdobywali coraz więcej dowodów na to, że zarówno rosyjskie siły pokojowe, jak i regularna armia separatystów abchaskich wzmacniały swoje siły nad Inguri – graniczną rzeką rozdzielającą zwaśnione od wieków narody. Bezzałogowiec przelatywał właśnie nad pozycjami abchaskimi. Araspian uważniej spojrzał na rejestrowane przez kamerę ciężarówki pograniczników, zasieki z drutu kolczastego, kilku kręcących się bez celu, znudzonych abchaskich żołnierzy – ot, typowy graniczny posterunek obserwacyjny. W sumie nic nowego.

Takich punktów obserwacyjnych nad Inguri było dziesiątki. Z rzadka udało się zarejestrować coś bardziej interesującego, na przykład nową baterię ciężkich moździerzy albo okopane wozy pancerne. Araspian wolał nie lekceważyć żadnego z dostrzeżonych szczegółów. Obrazy z kamery i radaru był ostre i wyraźne. Błok-post, czyli posterunek obserwacyjny, był solidnie umocniony, niczym miniaturowa twierdza. Widać było worki z piaskiem, otwory strzelnicze, ustawione na stanowiskach dwa kaemy, zasieki z drutu kolczastego i kolczatkę w poprzek asfaltowej drogi. Dwóch żołnierzy abchaskich obserwowało gruzińską stronę przez wojskowe lornetki. Nieco z boku kamera uchwyciła dwa dobrze okopane transportery opancerzone BTR, byle jak zamaskowane gałęziami drzew.

– Hmm – zaczął szukać obrazu z wczoraj. – Coś mi się wydaje, że jednak na obrazie czegoś brakuje. No pewnie! Mam cię! – Araspian głośno zaczął mówić sam do siebie. Odwrócił głowę i w ułożonej tuż za nim piramidzie minidysków zaczął szukać zapisu sprzed tygodnia, na którym po raz pierwszy zarejestrowali błok-post. Kątem oka nadal obserwował obraz z Hermesa. Jakieś pięćdziesiąt metrów za ostatnimi umocnieniami błok-postu widać było niewielkie lądowisko dla śmigłowców. Nieoczekiwanie w polu widzenia kamery pojawił się zarys jakiegoś obiektu latającego, który z dużą szybkością zbliżał się do bezbronnego aparatu.

– Kurwa, co jest... – Gruziński operator, jakby przeczuwając, co się zaraz może wydarzyć, wykonał kilka błyskawicznych ruchów na konsoli sterowniczej, tak by zbliżający się obiekt został uchwycony centralnie przez kamerę wideo. Obraz nie był zbyt wyraźny, a samolot poruszał się bardzo szybko. Dało się jednak zauważyć charakterystyczne dla MiG-ów 29 podwójne usterzenie i dwa silniki. Wszystko działo się w zastraszającym tempie i Araspian nie zdołał zrobić nic więcej – ledwo dostrzegł zbliżający się niewielki obiekt, a już ekran zrobił się całkowicie czarny. Operator zerwał się z fotela, zrzucając przy okazji kubek z kawą.

Trafiony rakietą powietrze-powietrze R-73 gruziński Hermes 450 zamienił się w eksplodującą kupę złomu. Araspian spojrzał na zegarek. Była dokładnie 9.57. Pozostało mu już tylko zabezpieczyć bezcenne nagranie wideo i przekazać sprawę dalej. W niewielkim kontenerze operatorów zrobił się ruch. Pojawił się wezwany oficer dyżurny.

Tymczasem resztki tego, co jeszcze przed chwilą było bezzałogowym aparatem latającym, spadły w rejonie wioski Hagida.

BBC, 22 kwietnia

Napięcie na pograniczu abchasko-gruzińskim zdaje się nie maleć. Do tej pory Rosjanie zaprzeczali, jakoby to oni zestrzelili wczoraj gruziński bezzałogowy aparat latający, jednak ujawnione dzisiaj przez gruzińskie władze nagranie wideo jednoznacznie wskazuje, że Hermes 450 padł ofiarą MiG-a 29. Tym samym obalono również twierdzenia władz Abchazji, że bezzałogowy Hermes o numerze seryjnym 553, wyprodukowany w Izraelu w 2006 roku, został zestrzelony nad abchaską wsią Hagida przez ich samolot L-39.

Kamera ze zniszczonego bezzałogowca zarejestrowała w ostatniej chwili samolot z podwójnym usterzeniem i dwoma silnikami. Jak potwierdzają specjaliści, jest to ponad wszelką wątpliwość myśliwski Fulcrum. Ponieważ takie samoloty w strefie konfliktu użytkują tylko rosyjskie Siły Powietrzne, władze gruzińskie o zestrzelenie oskarżają Kreml. Rosjanie stanowczo zaprzeczają, jakoby mieli coś wspólnego z tym incydentem. To już kolejny gruziński bezzałogowiec zniszczony w czasie lotów patrolowych nad granicą z separatystycznymi republikami Abchazją i Osetią Południową.

Polska, Warszawa, Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, 12 lipca, 7.30 czasu lokalnego

Ludzie, którzy znali Marka Jackowskiego, lekko otyłego szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, określali go zawsze jednym krótkim zdaniem – pracowity i chorobliwie ambitny. On sam zasadniczo się z tym zgadzał, chociaż w gronie zaufanych żartował, że wolałby, aby mówiono raczej – kreatywny i ambitny. Nie pracoholik i nie chorobliwie. Pracował od świtu do nocy, wyznając zasadę, że aby coś osiągnąć, nie wystarczy przychodzić do pracy na osiem godzin, a potem po prostu się wyłączać. Szybko piął się po szczeblach kariery w administracji, szczególnie tej związanej z bezpieczeństwem wewnętrznym.

Jackowski marzył o uczynieniu z Biura Bezpieczeństwa Narodowego sprawnie działającej instytucji. Na razie mu się to udawało. Wystarczyło półtora roku, odkąd został szefem, by zmiany na lepsze zauważyli nawet sceptycy z sejmowych komisji. To chyba Lenin powiedział, że o wartości instytucji decydują pracownicy. W tym jednym szef Biura się z nim zgadzał i stawiał na młodych, ambitnych, dobrze wyedukowanych i pracowitych ludzi.

Jackowski cieszył się wielką estymą u prezydenta. Wspólne poglądy na bezpieczeństwo bardzo ułatwiały współpracę. Co najważniejsze, podobnie postrzegali niebezpieczną dla polskiej gospodarki neoimperialną politykę Federacji Rosyjskiej.

– Prowadzą niebezpieczną dla nas grę. Czytajcie, słuchajcie, uczcie się, wychwytujcie i rozróżniajcie to, co jest zwykłą maskirowką, a co sednem sprawy – powtarzał nieustannie pracownikom. – Nie dajcie się zwieść. A tam, gdzie to tylko jest możliwe, szukajcie sojuszników nad Wołgą i Moskwą – zachęcał.

Ci, którzy znali się lepiej na sprawach bezpieczeństwa państwa niż przeciętny zjadacz chleba, od dawna podkreślali, że Polska jest swego rodzaju europejskim fenomenem niemającym rządowego centrum badań strategicznych. Dyskusja odżyła na nowo, w chwili kiedy rozwiązano wreszcie tak mocno krytykowane Rządowe Centrum Studiów Strategicznych.

I tu Jackowski chciał zrealizować swoje ambicje. Miał zamiar utworzyć przy boku prezydenta organ analityczny z prawdziwego zdarzenia. Biorąc pod uwagę dotychczasową działalność BBN-u, zadanie nie należało do najłatwiejszych. Z drugiej strony – Jackowski powtarzał różnym politycznym kontestatorom jego planów – jak mogła działać dobrze instytucja, która przez wiele miesięcy w ogóle nie miała szefa!

Jackowski postawił sobie jasny i sprecyzowany cel – prężnie działające Biuro spowoduje, że zdolność do szybkiego reagowania na rozmaite sytuacje kryzysowe będzie lepsza niż w poprzednich latach. Na jego korzyść działał także fakt, że BBN nie miało jasno sprecyzowanych zadań, co w przypadku ambitnego szefa de facto ułatwiało zadanie. Nie było bowiem żadnych barier, które uniemożliwiałyby Biuru zajmowanie się wszystkim, co miało choćby tylko ulotny związek z bezpieczeństwem.

Przy aktywnej polityce głowy państwa Biuro miało do spełnienia ważną funkcję, a Jackowski był na tyle ambitny, by ją realizować. Nie wykluczając żadnego z dostępnych sposobów i metod. Poza czysto administracyjnymi zmianami skoncentrował się też na działaniach zmierzających do przeniesienia GROM-u pod skrzydła prezydenta. Wiedział, że nie jest to tylko zwykła przepychanka z Ministerstwem Obrony Narodowej.

Przemyślenia Jackowskiego nagle zostały przerwane. Usłyszał, jak ktoś podchodzi do drzwi. Podniósł głowę.

– Proszę! – zawołał, zanim usłyszał stukanie.

– Szefie, przyniosłam ten najnowszy raport – do pokoju weszła sekretarka – tak jak szef prosił, zrobiłam od razu kilka kopii.

Jackowski zmierzył ją wzrokiem, z przyjemnością obserwując burzę rudych włosów.

– Dziękuję, Zosiu. – Sekretarka położyła raport na biurku. – Odwołaj najbliższe wizyty, chcę to przejrzeć od razu.

– Jeszcze kawy?

– Czytasz w moich myślach – uśmiechnął się. – Źle spałem tej nocy, a czeka mnie nawał pracy.

– Przyniosę za kilka minut – podeszła do biurka i zabrała pustą filiżankę. – A może by szef coś zjadł?

Kiwnął tylko głową, wpatrzony w teczkę, którą przyniosła.

Dziewczyna odwróciła się i po chwili usłyszał cicho zamykające się drzwi. Odczekał kilka sekund, po czym otworzył otrzymany przed chwilą raport z najnowszymi doniesieniami o sytuacji na Kaukazie. Od kilku dni temat stale przewijał się w czasie różnych spotkań.

Chodziło o ropę, wielkie pieniądze i wpływy. W Polsce uważano, że należy wspierać kontakty z Azerbejdżanem i to było – także jego zdaniem – na pewno słuszne założenie, ale przecież cały plan nie był możliwy do zrealizowania bez Gruzji. To ten kraj zapewniał swobodny przesył ropy z Azerbejdżanu na Zachód.

– Tak – pomyślał, śledząc spis treści raportu. – Gruzja, choć pozornie mało ważna, de facto mogła być kluczem do powodzenia tego planu. Rosjanie wiedzieli to od dawna.

Jackowski jeszcze przez moment wertował skoroszyt, a następnie sięgnął po słuchawkę. Chwilę szukał numeru w pamięci telefonu.

– Dzień dobry, dzień dobry – głos po drugiej stronie niczym nie zdradzał zaskoczenia. – Spodziewałem się.

– Co ty nie powiesz, stary szpiegu – Jackowski uśmiechnął się, wyobrażając sobie minę emerytowanego pułkownika Rafała Kroplowskiego. Znał go od wielu lat. W czasie jakiegoś spotkania w Ośrodku Studiów Wschodnich jego uwagę zwrócił starszy facet obłożony kilkunastoma książkami. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie atencja, z jaką zwracał się do niego personel ośrodka.

Zaintrygowany natychmiast kazał sprawdzić gościa w dostępnych mu archiwach. Nie znaleźli nic. Nawet jednej linijki. Albo inaczej, ani jednej użytecznej linijki. To wystarczyło, by zaaranżować pierwsze spotkanie.

Na zawsze zapamiętał zdanie powitalne Kroplowskiego. Zanim jego gość wyciągnął dłoń, by się przywitać, powiedział z zagadkowym uśmiechem: – Dyrektorze, o tych, którzy naprawdę coś robili, nie znajdzie pan nic. Zadbaliśmy o to.

Spotkanie trwało ponad pięć godzin. Kiedy Kroplowski wyszedł z gabinetu, Jackowski wiedział, że chce, aby ten dla niego pracował.

To dlatego teraz rozmawiali, jak starzy znajomi.

– No i co cię sprowadza w moje ciche emeryckie progi?

– Ani one ciche, ani – o ile się nie mylę – tylko emeryckie. Ale zostawmy czułości na potem. Chciałbym, żebyś pojechał do Moskwy. Za godzinę dostaniesz kopię raportu i kilka pytań. Załatw to szybko.

Air Force One, nad Colorado, 14 lipca, 12.00 czasu lokalnego

Co prawda, ciasteczka szybko się skończyły, ale nikt z przedstawicieli prasy nie narzekał. Podróż samolotem prezydenckim była nie lada wyróżnieniem i brak słodyczy czy nieco dłuższe oczekiwanie na briefing prezydencki nie mogły tego zmienić. Dziennikarze częstowali się więc kawą, której nie brakowało, i cierpliwie oczekiwali na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wreszcie ich cierpliwość została nagrodzona. Na tyłach samolotu pojawił się zadowolony i roześmiany prezydent.

– Trzeba zażądać więcej ciastek – zażartował na wstępie. Widać było, że dobrze się czuje wśród dziennikarzy.

– Tylko błagam, nie pytajcie o sprawy rodzinne – kilka osób uśmiechnęło się, łapiąc żart.

Po kilku błahych pytaniach o politykę wewnętrzną dziennikarze przeszli do znacznie poważniejszych tematów i skupili się na wojnach. W ogniu pytań o Afganistan i Irak uśmiech znikał powoli z twarzy prezydenta. Kilka razy musiał się nie lada nagimnastykować, aby sensownie odpowiedzieć. Kiedy ustał grad pytań dotyczący strat wojsk amerykańskich w Afganistanie, prezydent wyraźnie odetchnął z ulgą.

– Panie i panowie – odezwał się James Fowler, sekretarz obrony odgrywający rolę moderatora i udzielający głosu reporterom – briefing miał być krótki, więc proszę o ostatnie pytania. Może pani z „Washington Post”.

– Panie prezydencie, chciałam zapytać o ćwiczenia w Gruzji w świetle pogarszających się stosunków amerykańsko-rosyjskich. Może lepiej się z nich wycofać? – szczupła blondynka miała to szczęście, że stała zaraz przed prezydentem. Wyciągnęła przed siebie dyktafon.

Jeśli nawet prezydent został zaskoczony pytaniem, to nie dał tego po sobie poznać.

– Nic nie wiem o pogarszających się stosunkach na linii Waszyngton–Moskwa – zażartował, ale zaraz spoważniał. – Jak wiadomo, ćwiczenia „Immediate Response” mają rozpocząć się 15 lipca i tak też się stanie. Zdaje się, że mamy w Gruzji około tysiąca naszych chłopców. Nie widzę powodów, dla których miałoby do tych ćwiczeń nie dojść, nawet jeśli Rosja uważa, że powinny zostać odwołane. Nie rozumiem niepokojów rosyjskich, skoro ćwiczenia te były zaplanowane już wcześniej, a żołnierze amerykańscy, zwłaszcza personel szkoleniowy, są obecni w Gruzji od dawna.

– Więc nie zauważa pan, panie prezydencie, ochłodzenia stosunków Zachodu z Rosją? – dziennikarka z „Washington Post” nie dawała za wygraną, w jej głosie można było wyczuć prawdziwe zdziwienie.

– Szanowna pani, nie wydaje mi się, żeby to był jakiś poważny problem – prezydent przeczesał włosy palcami, zbierając myśli. – Rozumiem, że Rosja nie pochwala dążeń gruzińskich do członkostwa w Sojuszu Północnoatlantyckim, ale to wolny kraj i może na swoim terytorium rządzić się własnymi prawami. Przypominam, że ćwiczenia amerykańsko-gruzińskie są zaplanowanym działaniem przygotowującym wojska gruzińskie do zagranicznych misji. W żaden sposób tego typu ćwiczenia nie zagrażają bezpieczeństwu Federacji Rosyjskiej. To chyba oczywiste?

– Pytanie, czy oczywiste także dla Rosjan – rzucił żartem jeden z dziennikarzy, wywołując salwę śmiechu.

– Może pan w czerwonym krawacie – sekretarz obrony z marsową miną wskazał na dziennikarza stojącego obok okna.

Wśród osób, których żart nie rozśmieszył, był Bruce Longbeer. Teksańczyk nie lubił, gdy żartowano z Rosji. Nie dlatego, że był rusofilem, ale dlatego, że doceniał Rosję – była niebezpieczna. Znał nie tylko meandry rosyjskiej polityki i stosunków panujących w armii, ale i rosyjską mentalność. Od lat uchodził za jednego z niewielu specjalistów – przynajmniej po tej stronie oceanu – który orientował się w skomplikowanej rosyjskiej grze na Kaukazie.

– Nigdy nie wolno żartować z kraju, który ma broń atomową – powtarzał.

To było jego kredo. Longbeer uchodził za wścibskiego, zadającego trudne pytania dziennikarza. Dużo publikował w renomowanych czasopismach, także wojskowych. W Waszyngtonie liczono się z jego opiniami. Niektórzy sądzili, że gdyby tylko chciał, zostałby senatorem w rodzinnym Teksasie. Ale nie chciał. Longbeer gardził polityką i politykami. Był przeciwnikiem angażowania się Stanów Zjednoczonych w konflikty, które sprowadzały się do grzęźnięcia przez lata w jakichś zapyziałych kraikach.

Ostatnio najbardziej krytykował wojnę w Afganistanie, wychodząc z prostego założenia, które popierało wielu Amerykanów: Idziemy na całość albo wychodzimy natychmiast.

– Bruce Longbeer z ABC – dziennikarz przedstawił się i tak wiedząc, że wszyscy go poznają. Sekretarz obrony nie wysilił się, żartując i określając go jako „pana w czerwonym krawacie”. Teraz wszyscy, zarówno po stronie prezydenta, jak i dziennikarzy, zamarli w oczekiwaniu na serię kłopotliwych pytań.

– Panie prezydencie, a czy wiadomo już, kiedy nastąpi wymiana gruzińskiego kontyngentu w Iraku?

– Taka decyzja oczywiście nie należy do naszych kompetencji – uśmiech prezydenta był czarujący, iście filmowy – ale kiedy tylko rząd Gruzji wyrazi taką gotowość, dostarczymy mu odpowiednią ilość samolotów transportowych. Oczywiście weźmiemy na siebie także ciężar transportu żołnierzy z obecnej zmiany do domu.

– Rozumiem. O ile mnie pamięć nie myli, w Iraku służy obecnie dwa tysiące żołnierzy gruzińskich, czy tak? – Longbeer szybko spojrzał w trzymane w dłoni notatki.

Prezydent kiwnął lekko głową w kierunku sekretarza obrony, który zabrał głos.

– W Iraku faktycznie służy około dwóch tysięcy żołnierzy gruzińskich z I Brygady Piechoty stacjonujących w Al-Kut. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że jest to dość znaczny wkład w wojnę z terroryzmem i trudno takiego zaangażowania nie zauważyć ani go nie docenić. Gruzja pod względem swojego kontyngentu w Iraku plasuje się na trzecim miejscu, zaraz po Wielkiej Brytanii.Trudno tego nie doceniać.

– Jak wiecie – kontynuował sekretarz obrony – od lat wdrażamy program „Train and Equip” właśnie po to, żeby umożliwić wojskom gruzińskim partycypację w natowskich misjach.

– Czy poza Irakiem Gruzini uczestniczą w jakichś kontyngentach stabilizacyjnych? – dziennikarz wertował swój notanik, jakby dopiero teraz zastanawiał się nad pytaniami.

Sekretarz obrony zaczął stukać nerwowo w trzymany w dłoniach segregator. Już wiedział, że coś jest nie tak, że za chwilę padnie pytanie, które będzie jak tornado pustoszące samolot.

– Tak, panie Longbeer. Od lat są obecni na Bałkanach, przez chwilę ich pododdział służył także w Afganistanie. Ale proszę mnie nie pytać o szczegóły, bo nie znam ich na pamięć.

Dziennikarz kiwnął głową, a sekretarz obrony zapisał coś w notesie.

– O ile mnie pamięć nie myli – wtrącił prezydent – chociaż mogę nie być precyzyjny, to misja w Iraku została nawet okupiona ofiarami wśród gruzińskich żołnierzy. Traktujemy Gruzję jako poważnego i naturalnego partnera na Kaukazie i całkowicie popieramy starania członkowskie. W takim kontekście odwołanie ćwiczeń szkoleniowych z byle powodu wydaje się nonsensem. Gruzja jest naszym strategicznym partnerem... – prezydent zawiesił głos, jakby chciał jeszcze coś dodać.

– Tak, tak. Wspominał pan o tym kilka razy w ostatnich tygodniach – Longbeer nie dał mu dokończyć. – Jak rozumiem, Ameryka jest wdzięczna żołnierzom gruzińskim, że oddali życie w Iraku, który jest tak ważny dla każdego Amerykanina – w jego słowach można było wyczuć lekki sarkazm – to chyba także oczywiste...? – Longbeer urwał w pół zdania, jakby oczekując na potwierdzenie.

– Tak, oczywiście – prezydent nie był już taki pewny siebie jak jeszcze kilka minut temu. Poprawił nerwowo krawat. – Do czego pan zmierza, panie Longbeer? – spojrzał na dziennikarza, nie dostrzegając nerwowych gestów Jamesa Fowlera.

Teraz cię mam, skurwielu, pomyślał Longbeer i przystąpił do ataku.

– Jak wiadomo, Rosjanie nie byli zadowoleni z naszych ćwiczeń w Gruzji i trudno uznać stosunki Rosji z USA za wzorcowe. Nasze poparcie dla Gruzji i zaangażowanie się w modernizację i szkolenie armii jest przez Rosjan źle postrzegane.

– Do rzeczy, panie Longbeer, nie mamy zbyt dużo czasu – ponaglił sekretarz, włączając się do rozmowy.

– Oczywiście, panie sekretarzu. Moje pytanie jest następujące: czy w razie konfliktu na Kaukazie, na razie czysto hipotetycznego, Gruzja może liczyć na pełną pomoc Stanów Zjednoczonych i zaangażowanie się polityczne, a nawet militarne?

– Kurwa, wiedziałem – powiedział do siebie sekretarz obrony i zagryzł wargi.

Wybuch granatu nie uczyniłby większego spustoszenia niż to ostre, bezpośrednie pytanie. Uwaga wszystkich skupiła się teraz na twarzy prezydenta, który został całkowicie zbity z tropu. Najwyraźniej nie spodziewał się tego typu pytań, bo chwilowo zaniemówił. Sięgnął po szklankę z wodą, by zyskać kilka sekund. W końcu był zawodowym politykiem i nierzadko znajdował się w tak trudnej sytuacji.

– Naturalnie, że tak – choć pytanie było trudne, przebiegłe, prezydent odzyskiwał powoli rezon – każdy z naszych sojuszników może liczyć na pełną pomoc Stanów Zjednoczonych... ee... szczególnie w trudnych sytuacjach – wił się jak w ukropie, ale szło mu wyraźnie coraz lepiej. – Na razie jednak takiej sytuacji nie ma i zapewne nie będzie. Stany Zjednoczone zawsze były lojalnym i wiarygodnym partnerem politycznym i wojskowym.

– Panie prezydencie, wszyscy wiemy o analizach, z których wynika jednoznacznie, że Rosja eskaluje agresywne kroki wobec Gruzji. Narasta stan napięcia. Czy gdyby prezydent Gruzji zwrócił się o pomoc militarną – Longbeer brnął jak buldożer w stos gruzów – Ameryka wyśle swoich chłopców na Kaukaz? Gruzja wiele razy sugerowała, że liczy na strategiczną współpracę z USA, wiadomo do jakiego zagrożenia nawiązywała... – zawiesił głos.

To był majstersztyk, prezydent został ugotowany. Każda jego odpowiedź będzie zła. Na szczęście z pomocą wkroczył sekretarz obrony, przyjmując cios na siebie. Niektórzy uważali, że Fowler dla kariery sprzeda własną matkę, ale wszyscy chylili czoło przed jego błyskotliwością.

– Panie Longbeer, to czysta futurologia. Zawsze są analizy, które wskazują na możliwość wybuchu wojny w wielu zakątkach świata. Nie twierdzimy, że sytuacja w Gruzji jest stabilna pod każdym względem, ale prognozowanie wojny rosyjsko-gruzińskiej to już lekka przesada. I jeszcze jedno, na zakończenie – dodał z naciskiem na ostatnie słowo – nie zamierzamy budować żadnych instalacji wojskowych w Gruzji ani zakładać bazy wojskowej, przynajmniej nie w najbliższych miesiącach.

– Niech pan zapisze to sobie jako nowe motto – przyda się. Notuje pan?! Mogę już dyktować?! – Fowler dopiero teraz zorientował się, że krzyczy i nieco się zreflektował. – Poniosło mnie, redaktorze, ale pomimo to proszę sobie zapisać: Nie zamierzamy i nie planujemy! Tylko tyle i dziękuję – zakończył.

Longbeer zamilkł. Kilka osób podśmiewało się po kryjomu, doceniając ripostę. Prezydent popatrzył na Fowlera z dozgonną wdzięcznością – w generalnym rozrachunku starcie można było uznać za nierozstrzygnięte.

– Czy to już wszystko? – pytanie sekretarza obrony było czysto retoryczne, najwyraźniej czas przeznaczony dla dziennikarzy się skończył. – Życzę państwu miłego dnia.

Podobno Fowler nie znał się na wojsku ani trochę, ale na pewno był zdolnym politykiem.

Rosja, Moskwa, 16 lipca, 8.57 czasu lokalnego

Metro przyjechało punktualnie. Kroplowski szybko wyszedł ze stacji Arbatskaja. Kilkanaście metrów dalej młodzi ludzie kończyli właśnie rozkładać kram z książkami. Zatrzymał się przy nim i chwilę przeglądał dopiero co ułożone pozycje. W końcu zdecydował się na najnowszą książkę Marka Sołonina. Uważnie odliczył trzysta rubli i schował nabytek do teczki.

Dochodziła dziewiąta, kiedy wszedł do Moskowskowo Kiniżnewo Magazinu. Mimo wczesnej pory w księgarni kłębił się już tłum klientów. Wszedł na piętro. Przy kasie stało kilka osób. Na końcu jednej z alejek zauważył młodą sprzedawczynię. Dłuższą chwilę przyglądał się jej uważnie. Wreszcie, kiedy spojrzała na niego zaintrygowana, Kroplowski, szepcząc pod nosem swój protest song „ech prostato, prostato”, ruszył ku niej z promiennym uśmiechem.

Kilkadziesiąt minut później wyszedł z księgarni z nowym planem miasta, „Łaźnią” Majakowskiego i zupełnie nieznaną mu książką, której młoda sprzedawczyni długo szukała na najniższej półce.

Szybkim krokiem pokonał dystans dzielący go od domu Puszkina na Starym Arbacie. Jeszcze kilkanaście metrów i usiadł na ławeczce, sącząc kwas chlebowy. Spojrzał na zegarek. Do spotkania pozostało blisko dwie godziny, a jego ulubiona restauracja „Praga” była tylko trzysta metrów dalej.

Pogrążył się w myślach. Wspominał stare czasy. Mossad, KGB, CIA. Ech, całe szczęście, że tajne służby doceniały emerytów. Mimo podeszłego wieku nie chciał iść w odstawkę. Szkoda byłoby tracić tak cenne znajomości.

Rosja, Moskwa, Ministerstwo Obrony, 17 lipca, 13.00 czasu lokalnego

Zza bukietu różnego rodzaju mikrofonów radiowych i telewizyjnych prawie nie było widać szefa rosyjskiego Sztabu Generalnego generała Walerija Stiepanowa. Obok niego zasiadało jeszcze kilku innych wojskowych, wszyscy w nienagannie wyprasowanych mundurach, z gwiazdami na pagonach.

Kamery kilku czołowych rosyjskich stacji telewizyjnych tłoczyły się blisko siebie. Sala konferencyjna pękała w szwach. Widać było gołym okiem, że briefing rosyjskiego szefa Sztabu Generalnego wzbudził wielkie zainteresowanie. Dziennikarze żartowali, że ostatni raz tak tłumnie się stawili, kiedy Borys Jelcyn dymisjonował ministra Graczowa.

Spodziewano się, że resort przedstawi zdecydowane stanowisko w sprawie rozpoczętych przedwczoraj ćwiczeń amerykańsko-gruzińskich. Pogarszające się stosunki Rosji z Zachodem były w ostatnim czasie bacznie obserwowane przez media na całym świecie. Trudno było uznać, że sytuacja, kiedy po jednej stronie Kaukazu ćwiczą wojska amerykańskie, a po drugiej rosyjskie, jest normalna.

Briefing zaczął się punktualnie i zaraz po krótkim powitaniu, jak na wojskowe spotkanie przystało, głos zabrał generał pułkownik Walerij Stiepanow.

– Rozpoczęte właśnie w Osetii Północnej ćwiczenia wojskowe o kryptonimie „Kawkaz” mają zasadniczo charakter antyterrorystyczny, trudno jednak uciec od zagadnienia wielkiej polityki. W związku z pojawiającym się zagrożeniem od południowej granicy nasze manewry nabierają nowego oblicza. Jak wiadomo, na terytorium Gruzji mają miejsce podobne ćwiczenia, w których uczestniczą żołnierze amerykańscy. To wzbudza nasz największy niepokój.

Przygasły światła i na ekranie za jego plecami pojawiły się sceny z rozpoczynających się ćwiczeń „Immediate Response” emitowane przez gruzińską telewizję Rustawi 2. Przez kilka minut Stiepanow przemawiał na ich tle.

– Mimo naszego zaniepokojenia taką agresywną polityką Stanów Zjednoczonych władze w Gruzji nie odwołały tych ćwiczeń. Jest to jawna prowokacja, o czym wspominał już kilka dni temu prezydent naszego kraju. Z punktu widzenia własnego bezpieczeństwa wyrażamy głębokie zaniepokojenie sytuacją w Gruzji, zwłaszcza prowokacjami, do jakich dopuszcza się strona gruzińska na granicy z Osetią Południową. Teraz kilka słów o samych ćwiczeniach powie generał Igor Koszakow. Generale, prosimy.

Z boku sali wyszedł generał lejtnant Igor Koszakow. Mierzący prawie dwa metry wzrostu oficer czasów głasnosti wzbudzał respekt już samym pojawianiem się. Podszedł do pulpitu. Chwilę przyglądał się zebranym. Uwielbiał ten moment, kiedy skupiał na sobie zainteresowanie milionów widzów przed telewizorami. Chrząknął znacząco, jeszcze bardziej przykuwając uwagę.

– Głównym celem manewrów „Kawkaz” jest wspólna odpowiedź sił wojskowych na zagrożenie z południa Rosji – zaczął wolno dowódca rosyjskich wojsk lądowych. – Ćwiczenia mają oczywisty związek ze wzrostem napięć w gruzińsko-abchaskiej i gruzińsko-osetyjskiej strefie nadgranicznej. Choć nie tylko... – kiedy zamilkł, przez ułamek sekundy wskaźnik zakreślił w powietrzu szeroki łuk, po czym wrócił na mapę.

– W trakcie ćwiczeń sztabowych i poligonowych symulowane będą działania związane z wprowadzaniem pokoju w wymienionych regionach konfliktu zbrojnego. – Na ruch ręką wykonany przez Koszakowa na ekranie pojawiły się sceny z czołgami T-72 strzelającymi na poligonowej strzelnicy. Koszakow kontynuował. – W manewrach „Kawkaz” bierze udział około ośmiu tysięcy żołnierzy i sprzęt pancerny, głównie z Północnokaukaskiego Okręgu Wojskowego. Oczywiście z uwagi na tajemnicę wojskową nie będę podawał szczegółów dotyczących manewrów. Koordynuje je sztab okręgu we Władykaukazie oraz sztab 58 Armii Ogólnowojskowej. Same ćwiczenia potrwają około dwóch tygodni.

Generał przerwał i sięgnął po szklankę, z której upił łyk wody, po czym mówił dalej.

– Ćwiczenia są odpowiedzią na zagrożenie, jakie stwarza nierozważna polityka rządu gruzińskiego, nie tylko dlatego, że kraj ten, korzystając z pomocy amerykańskiej, modernizuje swoją armię. Jak nam wiadomo, duża część uzbrojenia sprowadzana jest także z Izraela i Ukrainy. To również nas bardzo niepokoi. W sumie nie ma nic, o czym byśmy nie wiedzieli – uśmiechnął się do zebranych. – Natomiast nie dopuścimy do tego, aby w efekcie wspomnianych działań zagrożone zostały inne republiki, bo to z kolei może doprowadzić do destabilizacji całego Kaukazu. Przypominam rzecz oczywistą... – Koszakow teatralnie zawiesił głos, chcąc skupić na sobie całą uwagę – zarówno Osetyjczycy, jak i Abchazi mają rosyjskie paszporty, a więc jako obywatele Federacji mają prawo oczekiwać, że w chwili wybuchu konfliktu na większą skalę nie będą pozostawieni sami sobie. – Generał zmierzył salę surowym wzrokiem i utkwiwszy spojrzenie w jakimś punkcie w oddali, dodał. – Zdajecie sobie wszyscy doskonale sprawę, że Rosja nie może i nie zamierza milczeć w takiej sytuacji – zakończył zdecydowanie.

W toku dalszej dyskusji, moderowanej odpowiednio z reżyserskiego zaplecza, Rosjanie dowiedzieli się o wzmacnianiu przez Gruzję potencjału wojskowego oraz o licznych incydentach nadgranicznych prowokowanych przez gruzińskie siły stabilizacyjne. Stiepanow po raz kolejny odparł też zarzut, jakoby w Abchazji wzmacniano rosyjski kontyngent pokojowy.

Na pytanie dziennikarza Wiesti-24 Stiepanow odpowiedział bez zająknięcia:

– Nie będę wdawał się w szczegóły, bo już wielokrotnie sprawa ta była poruszana. W ciągu dwóch miesięcy Rosja wycofa z Abchazji czterystu swoich żołnierzy wojsk kolejowych. Wprowadzony do Abchazji z końcem maja batalion wojsk kolejowych nie może stanowić dla nikogo niebezpieczeństwa, gdyż nie posiada on uzbrojenia. Nie jest to jednostka bojowa, ale jedynie oddział budowlany, którego celem jest przebudowa pięćdziesięcioczterokilometrowego odcinka linii kolejowej łączącej stolicę regionu Suchumi z rosyjskim Soczi. Tych czterystu rosyjskich żołnierzy wojsk kolejowych opuści Abchazję natychmiast, gdy tylko zrealizują postawione przed nimi zadania. Sądzimy, że potrwa to najwyżej dwa tygodnie.

– Czyli gdzieś na przełomie lipca i sierpnia? – dopytał dziennikarz Wiesti-24.

– Tak. Prace idą zgodnie z planem.

– A więc zarzuty, że Rosja wzmacnia swoje kontyngenty sił pokojowych w Abchazji i Osetii Południowej są nieuzasadnione?

– Oczywiście – generał Stiepanow zwrócił się do dziennikarza z końca sali zadającego pytanie. – To tylko gruzińska propaganda, której niestety ulegają rządy innych krajów.

Pytania zadawane przez rosyjskich dziennikarzy trudno było uznać za dociekliwe. Na ogół odpowiedzi generałów przyjmowane były za dobrą monetę i nie podlegały dyskusji. Większość obywateli Federacji nie dowiedziała się więc, że wprowadzenie wojsk kolejowych do Abchazji zostało potępione nie tylko przez Gruzję, ale i przez NATO. Autorzy części europejskich analiz wprost formułowali pytania o rzeczywisty cel budowy linii kolejowej Soczi–Suchumi – ich zdaniem mógł być tylko wojskowy.

Polska, Warszawa, BBN, 21 lipca, 11.33 czasu lokalnego

Budynek Biura Bezpieczeństwa Narodowego na ulicy Karowej 10 uchodził w powszechnej opinii za nowoczesny, ale mało wygodny i dość pechowy. Każdy, kto spodziewał się przeszklonego, wielopiętrowego gmachu, stawał jak wryty na widok niewielkiego, przysadzistego budynku – rodem z linii Maginota albo Zygfryda. Zbudowany kosztem prawie dwudziestu milionów złotych został oddany do użytku w 2005 roku, jednak ledwo po dwóch latach użytkowania pojawiły się pierwsze poważne usterki. Szeroko komentowano je w mediach.

Najpierw zaczął przeciekać dach, systematycznie zawodziła klimatyzacja i wentylacja, a na domiar złego – z powodu pęknięcia stropu – śmigłowiec przeznaczony dla prezydenta nie mógł korzystać z lądowiska usytuowanego na dachu.

Sprawa miała iście sensacyjną otoczkę, na tyle intrygującą, że przeprowadzonym przetargiem postanowiła zająć się prokuratura. Jednym słowem gmach, który miał być supernowoczesny, po kilku latach użytkowania nadawał się już tylko do generalnego remontu. Bez zarzutu był jedynie zespół ludzi stłoczonych w kilkunastu pokojach. W zdecydowanej większości cywili.

Marek Jackowski, kierujący od kilkunastu miesięcy pracami Biura, już na pierwszy rzut oka wybijał się ponad urzędniczą przeciętność. Mimo że lekko otyły, zwykł szybkim, energicznym krokiem przemierzać korytarze Biura. I choć najczęściej ubierał się w dobre garnitury, w każdej wolnej chwili z radością zamieniał je na sztruksy i powyciągane swetry.

Jackowski podszedł do swojego biurka. Dopiero teraz zauważył, że Rafał Kroplowski, który wpadł do jego biura kilkanaście minut temu, skończył już przeglądać raport. Na oko było to jakieś sto zbindowanych kartek, ale Kroplowski dobrze wiedział, w którym miejscu znaleźć najważniejsze tezy.

– No... przechodząc od razu do rzeczy... raport jest na czas i jest się czym wykazać przed prezydentem. Zawsze to dodatkowe punkty na górze, a przecież szefem BBN-u nie jest się wiecznie... – Jackowski przerwał ciszę.

– Ten Niekrasz to naprawdę zdolny chłopak – rzucił Kroplowski, kładąc raport na biurku, i rozsiadł się w fotelu. – Szkoda, że kiedyś nie chciał przyjść do nas. Ale jedno jest pewne, w Departamencie Systemu Obronnego będziecie mieli z niego pożytek.

Jackowski podniósł z biurka raport i spojrzał na pierwszą stronę, gdzie widniał tytuł i nazwisko: „Analiza ewentualnego konfliktu rosyjsko-gruzińskiego. Stan obecny i prognozy”, sporządził Witold Niekrasz.

Kiedy prezydent kilka dni temu zażądał takiego raportu, nie było to dla nikogo zaskoczeniem. Jednak w tydzień napisać sto stron o konfliktach etnicznych, potencjale militarnym stron, narastających napięciach i prowokacjach to nie lada wyzwanie. Witkowi to się udało, chociaż musiał ostro zarywać noce, żeby skończyć w terminie.

Kiedy trzy lata temu przyszedł do Biura Bezpieczeństwa Narodowego, już było widać, że czas, który spędził w Akademii Obrony Narodowej, nie poszedł na marne.

– Wiesz, co jest najlepsze? – Kroplowski sięgnął po kawę i upił łyk. – Ten chłopak ma szeroką wiedzę i zmysł analityczny. No wiesz, spojrzenie militarne, ekonomiczne i społeczne. To rzadkość. A najlepsze, że potrafi łączyć te wątki w logicznie spójną całość. – Kroplowski z podziwem pokręcił głową.

Szef BBN-u uśmiechnął się do siebie. Miał powody do zadowolenia tego pogodnego poranka.

– Właśnie dlatego mam na niego oko, stary. To nieoszlifowany kamień.

Jackowski rozsiadł się wygodnie w fotelu i odprężył. Wszystko układało się po jego myśli. Udało się przejąć GROM, prezydent mocno się zaangażował w projekt „Tbilisi” i pozycja Jackowskiego przy konstytucyjnym Zwierzchniku Sił Zbrojnych stawała się coraz mocniejsza.

Jeszcze za młodu fascynował się na pół legalnymi akcjami amerykańskiej CIA, a teraz sam mógł takie rzeczy... Skala może nie ta sama, ale cóż, za to wykonanie lepsze – uśmiechnął się do własnych myśli.

W końcu afera Iran-Contras wyszła na jaw. No tak, a ile pozostało niewykrytych? W kraju o takich korzeniach demokracji warto się nad tym zastanowić głębiej. Plan przejęcia GROM-u i aktywizacji Biura w polityce kaukaskiej to było jego dziecko, bez wątpienia. Oczywiście nie pracował sam – zresztą to byłoby bez sensu – wyznawał zasadę, że dobry szef sztabu musi mieć zdolnych oficerów, a on miał takich ludzi – zdolnych i oddanych.

To od podpułkownika Wilkowskiego wyszedł projekt, żeby dogadać się z premierem i pozyskać GROM w zamian za to słynne porozumienie polityczne: Mój GROM i polityka wschodnia, wasza polityka zagraniczna i natowskie szczyty, zachichotał Jackowski.

Plan był bardzo prosty, a tylko proste wychodziły tak, jak trzeba. Coraz więcej osób przychylnie patrzyło na projekt „Tbilisi”. Prezydent się mocno zapalił, ze strony ministra spraw zagranicznych nie ma przeszkód, szef Dowództwa Wojsk Specjalnych to człowiek z ich zespołu – generalnie zielone światło. Na wszelki wypadek Wilkowskiego zdołał już odsunąć na boczny tor – za bardzo kozakował na Cytadeli.

Jackowski uśmiechnął się zadowolony i z namaszczeniem zapalił papierosa. Z rozkoszą zaciągnął się dymem.

– Co znowu kombinujesz? – zapytał Kroplowski. – Tylko mi nie mów, że nic.

– Eh, znasz mnie aż za dobrze – Jackowski przyjrzał się koledze. – Chcę, i proszę, potraktuj to priorytetowo, abyś poszukał nam dobrych kontaktów w Azerbejdżanie.

– Nie mogłeś powiedzieć mi tego przed moim wylotem do Moskwy? Mam tam kilku dobrych znajomych z SOCAR-u, mogłem popytać.

Jackowski kiwnął głową.

– Nie mogłem. Wolę, żebyś ich znalazł w Baku. Tak na wszelki wypadek, dobrze by było, gdybyś to zrobił w białych rękawiczkach... – dodał Jackowski.

– Ah, na wszelki wypadek – Kroplowski poprawił spinkę w krawacie – to znaczy, że coś ci łazi po głowie i lepiej, żebym już teraz zatroszczył się o nasze tyłki? – pułkownik przekrzywił głowę i świdrował spojrzeniem Jackowskiego.

– Wiesz, z tymi tyłkami to... – Jackowski chciał coś powiedzieć, ale pułkownik przerwał mu w pół słowa.

– Słuchaj, ja to asertywny jestem, więc nie pierdol. Wszyscy wiedzą, że musisz mieć jakiś dupochron, gdyby się coś posrało, więc bez Luwru. Pomogę ci. Zrobię nawet więcej. Za kilka dni ściągnę z Moskwy znajomego analityka. Mam tam kilku dobrych ludzi... i nie chciałbym ich stracić – Kroplowski wstał i podszedł do okna.

– Marek, wiesz, że to nie są żarty. Z ruskimi nie ma przekomarzania się, są co najwyżej przerwy w dostawach gazu i uszkodzone rurociągi. Nie do naprawy. Wam, młodym, się wydaje, że wiecie lepiej, ale wasza wiedza jest śmiechu warta – Kroplowski mówił ni to do Jackowskiego, ni to do okna. – Zatem mniej chorych ambicji i fobii, a więcej współpracy – głośno wciągnął powietrze. – Zrozumiałeś? – odwrócił się i zmierzył wzrokiem szefa BBN-u.

– Tak. Wiem, o co ci chodzi – Jackowski starał się pozbierać myśli.

– Gówno wiesz, ale przynajmniej słuchaj i jak dotychczas pamiętaj, że lepiej jest zawsze zadzwonić do mnie przed niż po... – Kroplowski usiadł znów w fotelu. Po chwili sięgnął do kieszeni i podał Jackowskiemu niebieskie pudełko z mikroczipem.

– To ci przywiozłem z Moskwy. Pomoże ci przypomnieć pewne kwietniowe wydarzenie nad Inguri. Z tego, co mówią na Arbacie, sprawy idą szybko. Bardzo szybko.

Szef BBN-u chwilę przyglądał mu się uważnie.

– Nie wiedziałem – wydusił wreszcie, po raz kolejny czytając wydrukowaną drobnymi literami informację: „zapis obserwacji gruzińskich Hermesów z ostatnich 30 dni”.

Informacja jak informacja, o wiele ważniejsza była siedmioramienna menora odciśnięta na pudełku.

Emerytowany, mocno już przypruszony siwizną pułkownik Rafał Kroplowski tylko pokręcił głową.

– No widzisz, to jest wasza cała wiedza.

Polska, Bielsko-Biała, 21 lipca, 21.23 czasu lokalnego

Na cmentarzu żydowskim zazwyczaj trudno było kogoś spotkać w ciągu dnia, nie mówiąc już o wieczorze. Izaak Lipman stał kilkanaście minut nad grobem swojego ojca. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że ktoś mu się uważnie przygląda. Odwrócił głowę. W cieniu stał Marek, gospodarz cmentarza.

– Panie Izaaku, jest telefon do pana, zapraszam do mnie.

Lipman dołożył do leżących na pomniku kamieni kolejny i ruszył ku dawnemu domowi pogrzebowemu.

– Proszę – Marek wskazał mu jedne z drzwi w korytarzu i telefon – niech pan spokojnie rozmawia.

Lipman wszedł do biura, usiadł wygodnie i chwycił za słuchawkę.

– Jak zwykle punktualny – zaczął.

– Tak jest, przyjacielu, chciałem ci powiedzieć, że przesyłka dotarła. Zdjęcia powinny odnieść należyty skutek. Dograłem też informacje o transportach ropy i o zagrożeniu, jakie stanowiłoby ich przerwanie.

– Dziękuje, Rafael.

– Czego się nie robi dla przyjaciół. Służby przemijają, ale wieloletnie przyjaźnie niekoniecznie. Zresztą, pewnie jak się domyślasz, będziemy potrzebowali waszej pomocy, jeżeli sprawy potoczą się w tym kierunku.

– Bez wątpienia się potoczą – Izaak przytrzymał słuchawkę ramieniem i wyciągnął z kieszeni marynarki notatnik. – Dostaniecie zdjęcia i pomoc naszego wywiadu. Gdyby trzeba coś więcej, daj znać. Lecę na kilka dni do Hajfy, ale w poniedziałek będę w Warszawie.

Położył słuchawkę. Już miał wyjść, kiedy w kieszeni zabrzęczała komórka. Wyciągnął telefon i zobaczył kopertę sygnalizującą nadejście e-maila. Otworzył i szybko przebiegł wzrokiem treść wiadomości.

Niechętnie sięgnął po stojący na biurku telefon i wybrał numer.

– Coś się stało? – pułkownik Kroplowski był wyraźnie zaskoczony tym telefonem.

– Tak – Izaak chwilę szukał słów – nadal trzymasz w domu niekoszerne żarcie. Nie poślę tam rabina, póki się tego trefnego towaru nie pozbędziesz. Wiem, że to daleko, ale za chwilę wyślę ci dla przypomnienia kilka przepisów o zachowaniu czystości. To nam obu pomoże. Bo wiesz, ryba zawsze psuje się od głowy... – zamilkł, jakby zabrakło mu słów. – No nic, Shalom Rafael – zakończył.

– Shalom Izaak.

TVN24, 22 lipca

Na dzisiejszej konferencji prasowej Ministerstwo Obrony Narodowej poinformowało, że w stadium końcowe wchodzi formowanie Grupy Bojowej UE „Wschód”, środkowo-europejskiej grupy szybkiego reagowania. Obok polskich żołnierzy, tworzą ją żołnierze z Niemiec, Litwy, Łotwy i Słowacji. Trwają rozmowy polityczne nad włączeniem w jej skład ukraińskich komandosów. Waha się jeszcze rząd węgierski. Z naszej strony w skład grupy bojowej wejdą żołnierze z batalionu manewrowego 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej z Międzyrzecza. Służący w wielkopolskiej brygadzie żołnierze mają na swoim koncie m.in. misje w Iraku i Afganistanie. Jak planuje MON, bazą tej międzynarodowej jednostki ma być Lublin. Od kilkunastu dni trwa zgrywanie jednostek na poligonie w Drawsku Pomorskim.

Polska, Rembertów, koszary GROM-u, 24 lipca, 14.43 czasu lokalnego

– Za mało czasu, za mało – rzucił porucznik Wojciech Buczek, budząc zdziwienie mijanych na placu żołnierzy. Nim ktokolwiek wpadł na pomysł, by zapytać oficera, co ma na myśli, jego już dawno nie było widać.

Pośpiech mógł wskazywać, że chodzi o coś nieplanowanego.

Najpierw muszę ustalić jakąś listę specjalności i zastanowić się nad składem osobowym, potem powinienem odbyć rozmowy z wytypowanymi żołnierzami. Problem polega jednak na tym, że niektórzy są pewnie poza bazą – rozważał w myślach.

Wstępną listę ochotników miał w głowie od kilku minut. Wszystkich znał z Iraku. Wspólne miesiące w bazie Echo w Diwaniji potrafiły wytworzyć szczególne więzi. Przyjaźń niezwykle skutecznie cementował zwłaszcza ostrzał z moździerzy. Po trzydziestym ataku na bazę Echo Buczek przestał liczyć. To była dobra szkoła nie tylko dla GROM-u, więc Buczek był pewny, że taki klucz rekrutacji to dobry pomysł. Spodobał się także kapitanowi Pawłowi Majakowi, który zlecił mu to zadanie.

Ech, żachnął się Buczek, pogrążając w myślach, gdyby tak można było skrzyknąć wszystkich chłopaków z Falludży. Marzenie ściętej głowy, przecież pozostali już tylko we trzech. Część odeszła ze służby, inni przeszli do prywatnych korporacji. Taki Waligórski na przykład, podobno pracuje dla Erica Prince’a. O tak, Blackwater z pewnością płaci lepiej niż MON, Buczek uśmiał się w duchu.

No więc na pewno Majcher, wrócił do kompletowania ekipy. Fachowiec w walce wręcz na pewno się przyda. Koniecznie doświadczony snajper – nie wyobrażał sobie misji bez Anielaka. Potem saper, no i ktoś od łączności. Lista układała mu się w głowie niemal sama. Pytanie, kto się zdecyduje jechać na misję, kiedy w butach pełno jeszcze piasku z ostatniej? Dobra, kto tam dalej... Paramedyk. I to godny zaufania. To kluczowa funkcja, która może mieć wpływ na morale oddziału.

– No i co? – Buczek poczuł solidne klepnięcie w lewe ramię. – Krzyczysz, wymachujesz rękami. Brakuje, żebyś jeszcze podskakiwał.

Wysoki, żylasty sierżant Leszek Majcher zaskoczył go pytaniem na samym środku placu apelowego. Buczek był tak zatopiony w myślach, że nie zauważyłby nawet gołej Dody Elektrody. No dobra, ją to może akurat by zobaczył, ale Majcher nie był przecież Dodą. Nie był nawet goły. Gorzej, był w kamizelce kuloodpornej – jak na wojnie.

– Ej, co ty, kurwa, śpisz!? Idziesz przez plac i śpisz czy co?

– Co? Aha... no nie, ten...

– Co tak stękasz? Coście tam z kapitanem łykali, co? – Majcher spojrzał podejrzliwie na porucznika. – Szykuje się misja?

– Czekaj chwilę, zamyśliłem się jak diabli – Buczek powoli wracał do rzeczywistości, obrazy z ćwiczeń GROM-u z lat dziewięćdziesiątych i goła Doda odpływały powoli w niebyt. – Daj mi sekundę.

Majcher po minie Buczka wyczuł, że sprawa jest poważna. Przestał żartować i cierpliwie dreptał obok porucznika. Zżerała go ciekawość, ale nie dał tego po sobie poznać.

– Tak, szykuje się misja. Do Gruzji, kurwa! – wypalił Buczek, wściekły na to, że Majcher swoim pojawieniem się zburzył mu ułożoną w głowie listę. Teraz nie mógł się już skupić.

– Do Gruzji? Żartujesz? – Majcher przyjrzał się poważnej twarzy kolegi. Buczek albo był świetnym aktorem, albo... – Nie, kurwa, ty nie żartujesz!

Majcher coś tam jeszcze mamrotał pod nosem, ale Buczek już go nie słuchał. Po chwili usiedli w cieniu drzewa w spokojniejszej, bardziej odludnej części placu. Majcher nie odzywał się co prawda, ale widać było, że go roznosi.

– Powiem tak – Buczek dobierał słowa – właściwie to mamy lipne zadanie i dalej nie wiem, o co chodzi, a bardzo chciałbym się dowiedzieć. Co więcej, kapitan Majak też niewiele wie, więc i ty się nie dowiesz.

– No to wszystko jasne! Jak w naszym sejmie. Nikt nic nie wie, czeski film – sierżant nawet nie próbował maskować ironii. – Albo raczej jak w naszym parlamencie.

– Czekaj, Leszek, znowu tak całkiem źle to nie jest. Już mówię, co się dowiedziałem od Majaka – Buczek zaczerpnął tchu. – No to w wielkim skrócie chodzi o to, że mamy jechać do Gruzji, i to w terminie natychmiastowym. Oficjalnie lecimy do Tbilisi, a wylądujemy w Waziani. – Zobaczył, jak Majcher otwiera oczy ze zdumienia, więc pośpieszył z dalszym wyjaśnieniem. – No wiesz, niby to mamy ochraniać naszą ambasadę w Tbilisi i takie tam pierdoły. Przy okazji Dowództwo Wojsk Specjalnych chce, żebyśmy uczestniczyli w szkoleniu gruzińskich komandosów i zaprezentowali użytkowaną przez nas broń. Chyba liczą na jakieś kontrakty czy coś takiego. Zdaje się, że na radiostacje z Radmoru i Beryle z Łucznika, zresztą jeszcze nic nie jest pewne. Tam niby coś się dzieje na granicy, że niebezpiecznie, że Ruski prowokują Gruzinów i takie tam, dlatego prezydent chce mieć tam oddział specjalny. Mamy lecieć w dziesięciu. Oczywiście sami ochotnicy, z doświadczeniem. Do tego jeszcze jeden pułkownik łącznikowy i spec od łączności.

– Do Tbilisi? – powoli docierało do Majchera to, co usłyszał. – Zaraz, powiedziałeś my?

– Tak, do Tbilisi, no wiesz w Gruzji. Waziani to tamtejsza baza wojskowa, jakoś na wschód chyba – Buczek nie ukrywał zniecierpliwienia, chociaż mógł się spodziewać takiej reakcji. Co innego Kabul, Bagdad, Liban, ale Gruzja? Sam się przecież dziwił. – A powiedziałem my, bo lecisz ze mną. Kapitan Majak dał nam wolną rękę, możemy dobrać, kogo tylko chcemy, oby byli w zasięgu kilku godzin jazdy. Musimy się spotkać osobiście i pogadać. To oczywiście tajna misja.

– Aha, tajne przez poufne. Spalić przed przeczytaniem, wiadomo – lekko prychnął, ale powoli zaczął oswajać się z myślą, że jedzie do Gruzji. – A tak właściwie, to o co chodzi?

– No właśnie tego jeszcze nie wiem. Oficjalnie mamy osłaniać ambasadę i panią ambasador, szkolić Gruzinów i tak dalej, natomiast nieoficjalnie mamy być gotowi na wszystko. Bierzemy cały arsenał, jak na akcję bojową.

– No, teraz to rozumiem – Majcher uśmiechnął się szelmowsko. – Gotowi na wszystko, wreszcie jakieś konkretne zadanie. Kogoś odbić, kogoś postraszyć, tu i tam przeładować broń...

– Ty se tu, kurwa, nie rób jaj! To poważna sprawa. Musimy na jutro mieć skompletowaną ekipę. Czas nagli – Buczek zapalił papierosa.

– OK, niech pomyślę – Majcher szybko przestawił się na tory profesjonalnego analizowania. Zakładał, co prawda, że porucznik jakieś typy już ma, ale życie nauczyło, że Buczek, jeżeli już coś mówi, to znaczy, że nie jest pewny do końca swoich wyborów albo szuka potwierdzenia.

– No to na pewno Anielak, wiadomo musimy mieć snajpera, a ten jest najlepszy. Bronowski, demoliszyn men, też się przyda. Kogo by tu jeszcze... Najlepiej chłopaków z Diwaniji, to muszą być zaufani ludzie. Kurwa, szkoda, że z firmy odszedł Waligórski.

Majcher strzelał nazwiskami niby z karabinu maszynowego. Buczek znał ich prawie wszystkich, chociaż nie tak dobrze jak sierżant.

– Dobra. Ekipa na jutro będzie, ze sprzętem nie ma problemu, transport już załatwiony, no to cholera zostaje tylko jedno pytanie: co tu jest grane – głośno myślał Majcher.

Nie on jeden.

Polska, Warszawa, 24 lipca, 21.32 czasu lokalnego

Wieczór wcale nie był uroczy. Gdyby to był film, z pewnością byłaby piękna, letnia pogoda, a starówka nastrajała romantycznie. Tymczasem wiało i siąpił letni deszcz.

W restauracji na Nowym Świecie, gdzie oboje często jadali, dzisiaj był wyjątkowy tłok. Pułkownik Jacek Skorupa czuł się trochę dziwnie w garniturze i pod krawatem, ale nie chciał, żeby narzeczona była skrępowana jego mundurem. Wystarczyło, że swoją nietypową, gruzińską urodą przyciągała oczy ciekawskich mężczyzn. Na szczęście stolik był nieco w rogu sali, co zapewniało odrobinę intymności.

– Dlaczego ty? Jest tylu innych – Tamar Burdżadze nie ukrywała poirytowania – to ja zostanę w Warszawie, a ty pojedziesz do Tbilisi? Żałosne.

Skorupa milczał. Życie kolejny raz spłatało mu figla. Tamar poznał kilka lat temu. Do Warszawy przyjechała na studia. Najpierw widywali się zupełnie przypadkiem, potem z ciekawości, wreszcie okazało się, że ich spotkania stają się coraz dłuższe i intensywniejsze, aż w końcu wspólnie zaczęli snuć plany na przyszłość.

Nie obyło się też bez wpadek z nietypowym i nieco męskim imieniem jego przyjaciółki. Do dziś pamiętał zaskoczone spojrzenia znajomych i kilkukrotne uporczywe upewnianie się, czy Tamar to na pewno dziewczyna. Z kolei ona wściekała się, kiedy z rosyjska nazywano ja Tamara.

Gdy kilka tygodni temu dowiedział się, jaki przydział dostanie, tylko zacisnął mocniej dłonie. Niezły pasztet. Z drugiej strony, wojsko to nie była zwykła firma. Tutaj się nie negocjowało warunków przeniesienia. Albo się je akceptowało, albo... trzeba było myśleć o wyjściu do cywila.

Problem jednak w tym, że Skorupa właśnie się oświadczył, a teraz miał wyjechać na misję jako attaché wojskowy. A to jednak awans. Czyli, ni mniej, ni więcej, tylko kolejny szczebel w karierze wojskowej. To dlatego nie wahał się ani chwili i przyjął stanowisko attaché wojskowego przy polskiej ambasadzie w Tbilisi. Jak się dowiedział, podobne stanowisko zamierzano utworzyć także w Azerbejdżanie, ale to było już bardziej zrozumiałe. Chodziło o ropę i gaz. W przypadku Tbilisi decyzję podjęto tylko ze względu na wielką politykę.

– Tamriko – użył ulubionego zdrobnienia – wiesz, dlaczego zostałem wybrany. Między innymi z twojego powodu – uśmiechnął się ciepło.

Widać było, jak bardzo jest wściekła.

– Znam angielski i rosyjski, to już coś – kontynuował, widząc, że jego słowa do niej nie trafiają i bez sensu nawija zimny już makaron na widelec. – Szkolenie w Stanach, do tego narzeczona Gruzinka, co roku urlop w Tbilisi. Myślisz, że ilu jest takich oficerów w Polsce? To jest dla mnie duża szansa – z jego ust padały kolejne argumenty.

– Wiem, wiem – podniosła do ust lampkę wina i upiła odrobinę – ja to wszystko wiem, tylko będę się o ciebie martwić. Nie zobaczę cię pewnie co najmniej kilka miesięcy.

– Być może trochę dłużej, wiesz równie dobrze jak ja, że to może potrwać. Nie martw się na zapas, trochę postraszą, pewnie raz czy drugi ktoś komuś pogrozi, a ja, nim się obejrzysz, wrócę – popatrzył w jej piękne oczy.

– Wiesz, gdzie mam całą tę waszą politykę? Po prostu chcę mieć cię przy sobie tu, w Warszawie. Tak trudno to zrozumieć? – dłonie jej drżały, kiedy sięgnęła po paczkę papierosów.

Skorupa milczał. Co miał jej powiedzieć? Że dobrze ją rozumie? Że już się zdecydował?

– Nie martw się na zapas – powtórzył i sięgnął po drinka. – Jak się tam tylko jakoś zagospodaruję, przylecę na kilka dni, a potem... a potem, kochanie, może ty będziesz mogła przylecieć do Tbilisi – przez moment nawet myślał, że uda mu się rozwiać jej obawy, ale nadzieja okazała się płonna.

– Wiesz, nie widzę tego... jak wy to mówiecie? ...tak różowo. Obawiam się, że może się to skończyć wielką awanturą – powiedziała po chwili.

Milczał. W jej głosie było słychać, że targały nią emocje.

– I wiesz co? – chwilę obracała w dłoniach kieliszek. – Nie mam zamiaru do troski o rodziców dodawać jeszcze strachu o ciebie. Nie jestem na to gotowa...

Cisza, która zapadła, była nie do zniesienia. Zapaliła kolejnego papierosa.

– Co w takim razie mam według ciebie zrobić? – Skorupa zdał sobie sprawę, że wszystko toczy się w nieoczekiwanie złym kierunku. Że zamiast chwilowego rozstania... Po chwili dodał. – Wolisz, żebym odmówił awansu?

– Teraz się mnie o to pytasz? Nie żartuj! Jedź albo nie jedź. Rób, co chcesz. Moje zdanie i tak nie ma żadnego znaczenia – powiedziała cicho. – A zresztą, Jacek, przecież nie zrezygnujesz z tego awansu. Znam cię.

Skorupa siedział zaskoczony. Jeszcze próbował coś wyjaśnić, jednak dziewczyna już go nie słuchała. W ostatniej chwili chciał dotknąć jej ręki, ale cofnęła ją szybko. Wstała i sięgnęła po płaszcz.

– Nie dzwoń, muszę ochłonąć – powiedziała jeszcze i ruszyła do wyjścia.

Patrzył skonfudowany, jak wychodzi z restauracji.

Westchnął ciężko i przywołał kelnera.

– Dwa razy podwójnego walkera, tylko bez lodu...

Polska, Rembertów, koszary GROM-u, 25 lipca, 15.12 czasu lokalnego

Kapitan Paweł Majak wiedział, do kogo uderzyć, żeby dowiedzieć się to i owo. Niski, roześmiany major Jacek Michniewicz był mistrzem nasłuchu. Miał nad wyraz wyczulone oko i ucho. Jak to się mówi, wywiad elektroniczny i agenturalny w jednym – chodzący ELINT i HUMINT. W normalnych warunkach, to znaczy w sytuacji tajne przez poufne, niewiele by powiedział, ale znali się na tyle dobrze, że już dawno przestali zasłaniać się procedurami. Majak zarówno słuchał, jak i starał się uporządkować informacje od majora. Ale tylko pozornie tworzyły one zwartą całość, z każdym kolejnym zdaniem zdawał sobie sprawę, że szykuje się sporych rozmiarów awantura.

Michniewicz wychylił się do tyłu na krześle i balansował przez chwilę.

– Mówię ci, na Karowej dostali pierdolca na punkcie tej operacji. Chcieli wysyłać od razu całą kompanię.

– Bez jaj...

– No serio! Człowieku, wyobraź sobie, że możecie zabrać ze sobą, co zechcecie. Macie zielone światło. Chyba tylko „Błyskawicy” z gdyńskiego portu by wam nie dali. Chociaż i tu bym nie był taki pewny...

Mając sto osiemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, Majak górował nad Michniewiczem, niczym Giewont nad Zakopanem. Wysportowany, przystrzyżony na krótko, budził respekt. Góra mięśni. Gdy był nastolatkiem, rówieśnicy schodzili mu przezornie z drogi. Musiał stoczyć niejedną bójkę, zanim zmądrzał i znalazł swoje miejsce w życiu. Teraz świdrował przenikliwie Michniewicza niczym rentgen.

– Ty nie żartujesz – pokręcił z niedowierzaniem głową. – Naprawdę żadnych nacisków z góry?

– Poważnie, żadnych. Stary zresztą niewiele ma tu do gadania – podniósł palec do góry. – Rozumiesz Decyduje-Sama-Góra. Możecie zabrać wyposażenie i uzbrojenie, jakie tylko chcecie. Chcesz MP5 – masz, chcesz G36 – masz, zmodernizowany Beryl – proszę bardzo. Eldorado, człowieku. Jak w arsenale. Tak samo kamizelki balistyczne. Zresztą jest propozycja, żebyście na misji przetestowali te nowe kamizelki Janysportu i Lubawy.

– Raptory? Te niby dedykowane dla BOR-u? – Majak był wyraźnie zbity z tropu.

– Dokładnie tak. Prawda, że zostały zamówione na potrzeby Wydziału Zabezpieczenia Specjalnego BOR, ale wiesz, jak to jest... Dedykowane są raczej siłom specjalnym – uśmiechnął się i z umyślną przesadą powtórzył: zintegrowana modułowa kamizelka balistyczno-taktyczna Raptor. Wiesz, że to chyba najlepszy produkt na rynku? Widziałeś ją?

– Widziałem, podobno jest naprawdę niezła. Przecież od nas też szły do nich patenty.

– No i to widać, stary – oczy Michniewicza zapaliły się. – Jest nieźle wypieszczona. System szybkiego wypięcia, możliwość wkładów balistycznych miękkich i twardych, modułowe oporządzenie w standardzie PALS/MOLLE i tak dalej. Przymierzysz, to sam ocenisz.

– Gadasz tak, jakbyś lobbował – zaśmiał się Majak.

Michniewicz uśmiechnął się szelmowsko.

– Mój mały kamyczek w ogródku też się znalazł.

– No to wszystko jasne... A tak na poważnie, to przymierzymy, zobaczymy, ale faktycznie to chyba dość dojrzały produkt.

– Powiedz mi jeszcze w zaufaniu – drążył Majak – gdzie tu jest haczyk, co? W co nas chcą wpakować? Najlepsze wyposażenie i takie tam, dlaczego się z nami tak cackają?

– Jezu, pytasz nie tego gościa, co trzeba – zmarszczył czoło, szukając odpowiedzi na to z pozoru tylko łatwe pytanie. – Jedzie mała grupka, a misja jest ważna. Dla prezydenta oczko w głowie. Staary, rozumiesz? – Michniewicz świadomie pojechał Pazurą. – Jackowski z BBN-u wydeptał już ścieżkę w ministerstwie obrony, nawet nie wiesz, jakie naciski są na górze. Odkąd GROM przeszedł pod skrzydła Jackowskiego, to na nas chuchają i dmuchają. Do Afganistanu już leci nowy sprzęt.

– Coś mi tu śmierdzi, Jacek. Mocno śmierdzi.

– Na mój nos dostaniecie jakieś prestiżowe zadanie, z gatunku „Za naszą i waszą”, żeby było, że prezydent popiera demokrację swojego nowego przyjaciela. Demokrację – prychnął Michniewicz – raczej chyba reżim, a nie demokracja, kurwa – popukał się w głowę.

– Czyli spełnia się wizja bebeenu, co? Mają swoją gaśnicę, której mogą użyć do gaszenia pożaru, a potem pokazać, jacy to dzielni strażacy. Jeśli Gruzja to osadnicy, a Rosjanie łaknący krwi Indianie, to my, jak rozumiem, jesteśmy kawalerią – zażartował Majak, chociaż nie było mu jakoś do śmiechu.

– No to życzę wam, chłopaki, żeby to był western z happy endem.

Przez chwilę milczeli. Majak czuł, że faktycznie improwizacja zagląda przez okno.

– Wiadomo – podsumował zgryźliwie – Polak potrafi. Ze szwagrem na koń wsiędziem i jakoś to będzie.

– Paweł, cholera, naprawdę niewiele wiem. Sorry, stary – Michniewicz skierował się do drzwi, ale jeszcze się odwrócił. – Swoją drogą... Nie zauważyłeś pewnej prawidłowości?

– Jakiej? – Majak szybko starał się na coś wpaść. Przeleciał myślami po liście ochotników, którą przed chwilą razem komentowali. – Raczej nie... Wszyscy mamy narzeczone lub żony, jeśli to masz na myśli.

Michniewicz przewiercił go wzrokiem. Majak poczuł się nieswojo.

– No wiesz... Ta lista chłopaków...

– No wyksztuś to wreszcie – Majak tracił cierpliwość. – Mówiłeś, że dobór jest OK.

– Kurwa mać. Paweł, cała dziesiątka... Nie macie dzieci, stary – wydobył z siebie.

– Wiem. Sam układałem listę...

Polska, Warszawa, 25 lipca, 16.00 czasu lokalnego

Sala była zadymiona i duszna. Późne lipcowe popołudnie, na zewnątrz blisko czterdzieści stopni, a okna pozamykane na głucho. Radio grało w oddali, na tyle by nie przeszkadzać w konwersacji, a jednocześnie by nikt nie mógł podsłuchać, o czym jest mowa. Przy stole poza kapitanem Pawłem Majakiem siedziało jeszcze czterech żołnierzy. Na szybko tylu zgodziło się jechać do Gruzji. Majak, gdyby mógł, skompletowałby pododdział z chłopaków, którzy byli w Falludży, niestety udało się tylko z Buczkiem i Anielakiem.

Część osób, na które liczyli, nie chciała jechać, część nie mogła, kilku było poza krajem. Właśnie zastanawiali się nad pozostałym składem grupy, więc Majak miał chwilę, by się im przyjrzeć. Buczka i Majchera znał świetnie jeszcze z Iraku, pozostałych jako tako. Skoro jednak znał ich Buczek, to znaczy, że można na nich polegać. Z tego, co się zorientował, to wszyscy z listy Buczka mieli za sobą misje w Iraku. Sierżant Bronowski na przykład – spec od materiałów wybuchowych, z cicha i za plecami nazywany „Demoliszyn men”.

Po kilku zdaniach Buczek wziął na siebie skaptowanie pozostałych trzech operatorów, zgodnie z zasadą, że muszą się oni znać na rzeczy, no i przynajmniej dwóch ze zgromadzonej już ekipy musi ich dobrze znać. Dobrze, to znaczy nie tylko z poligonu lub ze strzelnicy, ale ogólnie... no wiadomo, wspólne zainteresowania: piwo przy grillu, paintball, laski, poker – cokolwiek, byle było wiadomo, że można na nich w ciemno polegać. To oczywiście nie mogło zastąpić znajomości z prawdziwej misji, ale przynajmniej nie musieli zdawać się na osoby, którym nie ufali.

– Wojtek zorganizuje resztę składu do wieczora. Macie sobie dobrać sprzęt, uzbrojenie i wszystko, co potrzeba. Możemy wziąć, co chcemy, wedle upodobań. Po spotkaniu idźcie do paśnika coś szamać, a potem do roboty. Jutro już nie będzie na to czasu. Jeszcze nie wiem, kiedy lecimy, ale to już kwestia wtórna, ważne, żeby na jutro cała ekipa była gotowa do odlotu – Majak wydawał polecenia nieznoszącym sprzeciwu głosem.

Kiwnęli głowami. Może i nie wiedzieli, gdzie dokładnie chce ich wysłać armia, ale wiedzieli, jak się przygotować. Zbędne były dodatkowe ustalenia. Specjale dobrze zdawali sobie sprawę, za co biorą żołd i czego się od nich wymaga.

– Dobra, mamy chwilę, więc krótki wykład o tym, co nas może czekać.

Wcześniej ustalili z Buczkiem, że ten wprowadzi grupę w temat. Buczek chrząknął.

– Panowie, zacznę może tak. Gruzja i Rosja mają na pieńku od lat, chodzi o dwie separatystyczne republiki – Osetię Południową i Abchazję. Generalnie są to w pewnym sensie takie niezależne parapaństwa wspierane przez Rosję.

Na razie nie było pytań. Tyle to od biedy każdy wiedział.

– Sytuacja na granicy Gruzji i Osetii Południowej jest napięta jak jaja barana. Obie strony oskarżają się wzajemnie o eskalację konfliktu, dochodzi do incydentów zbrojnych, problem w tym, że w najgorszym wypadku może to doprowadzić do wojny gruzińsko-rosyjskiej.

– O kurwa, o to chodzi? – rzucił Majcher.

Zebrani utkwili wzrok w Buczku.

– No właśnie – pstryknął palcami – to może być to. Rosjanie uznają Gruzję nadal za swoją „bliską zagranicę” i nie w smak im prozachodnia polityka Tbilisi. Prędzej ja zostanę papieżem, niż Moskwa pozwoli Gruzji wejść do NATO. Ja to widzę tak, panowie. Dochodzi do walk na granicy, Gruzini i Osetyjczycy walą do siebie, wojna na całego. W najgorszym przypadku może być powtórka z Czeczenii, tylko z ciężką bronią. No i teraz, panowie, najważniejsze – zawiesił głos, popatrzył na nich i ciągnął dalej – wyobraźcie sobie, że Gruzja daje się sprowokować albo popełnia błąd, do akcji wchodzą Rosjanie, idąc na pomoc obywatelom w Osetii albo Abchazji. A mówiąc dokładnie, idą oddziały 58 Armii z Północnokaukaskiego Okręgu Wojskowego. I jest bum, bum na całego – Rosjanie walą na Tbilisi.

Po ostatnich słowach Buczka zapadła cisza.

– Jakieś pytania, panowie? – Majak powiódł po wszystkich twarzach, to lubił u specjalnych, brak głupich pytań: po co, dlaczego, za ile?

Dwóch z nich się uśmiechnęło. Majcher gwizdnął pod nosem.

Polska, Wędrzyn, 26 lipca, 11.15 czasu lokalnego

Trzy Rosomaki wjechały ostrożnie w opustoszałą uliczkę. Do tej pory wszystko szło jak z płatka – pluton bez przeszkód przemknął przez kilka pustych ulic miasteczka, prowadząc obserwację okrężną i wypatrując wroga z wnętrza transporterów opancerzonych. Ponieważ Rosomak nie ma wizjerów, oczy żołnierzy były utkwione w ciekłokrystalicznych ekranach przypominających minilaptopy. Na terminalach wyświetlał się obraz z kamer rozmieszczonych na transporterze, umożliwiając żołnierzom zorientowanie się w sytuacji wokół pojazdu. Terminale były więc swego rodzaju oczami Rosomaków. Oprogramowanie umożliwiało nie tylko oglądanie obrazu z kamer, ale także nawigację satelitarną, kierowanie ogniem i sterowanie modułem łączności.

Transportery wolno przemieszczały się po pustej ulicy, gdy nagle rozległa się seria z broni maszynowej, która przeszła nieco ponad prowadzącym Rosomakiem. Bez zbędnych słów żołnierze desantu sprawnie opuścili pojazd, podczas gdy działonowi omietli podejrzany budynek serią z kaemów. Po chwili trzy grupy doskonale uzbrojonych piechurów wdarły się do budynku.

Widać, że dla tych drużyn piechoty przeczesywanie budynku to nie nowina – sprawnie przeszukana została piwnica i pierwsze piętro. Każdy z żołnierzy działał ostrożnie, z bronią gotową do strzału – adrenalina buzowała.

Przeciwnik musi ukrywać się na drugim piętrze. Dwie drużyny szturmowe przygotowywały się do wejścia na górę, podczas gdy chwilę wcześniej trzecia została odesłana do osłony transporterów. Podporucznik Rogosz wskazał palcem na górę, kiwnięciem głowy żołnierze potwierdzili, że wiedzą, o co chodzi dowódcy. Niepotrzebne były dodatkowe komendy, na razie wszystko było jasne. Kłopotów spodziewali się dopiero teraz – od chwili szturmu na górne piętro, gdzie ukrywali się terroryści.

– Ilu ich może być? Pewnie dwóch, może trzech – po głowie podporucznika Mariusza Rogosza myśli przemykały niby błyskawica. – Zaraz się zacznie. Szkoda, że nie można używać granatów, ale wiadomo, że nie wolno sobie pozwolić na straty wśród ludności cywilnej.

W pierwszym pomieszczeniu było pusto, żołnierze szli ostrożnie, wzajemnie się osłaniając. W drugim pomieszczeniu kontakt ogniowy – padła seria, potem druga.

– Mam jednego! – doleciało ze środka – uwaga na korytarzu!

Padła trzecia seria.

– Dostał! Mamy rannego!

– Czysto! Czysto! – słychać było z innych pomieszczeń.

– Teren zabezpieczony! Potrzebny medyk do rannego!

– Dawaj do niego – Rogosz nie musiał nawet krzyczeć, bo sanitariusz szedł zaraz za nim.

Już po chwili ubrany w biały strój terrorysta, który udawał rannego, przyciskał opatrunek do krwawiącej nogi. Obok siedział drugi z nieprzyjaciół uznany za zabitego.

– Dobra robota, panowie – Rogosz był zadowolony – wykonaliśmy akcję bez strat. Medyk też się spisał.

– Druga, wycofujemy się – wezwał przez radio drużynę, która zabezpieczała teren wokół transportera – mamy rannego, wzywam medevaca.

Rogosz zaczął podawać ciąg cyfr i nazw, które musiała zawierać procedura wzywająca śmigłowiec medyczny. W tym czasie żołnierze zajęli już stanowiska wokół Rosomaków, obserwując dookoła puste budynki wędrzyńskiego poligonu.

Żołnierz udający rannego terrorystę co jakiś czas jęczał, sugerując, że rana jest poważna. Po chwili Rogosz dowiedział się, że nie może liczyć na śmigłowiec medyczny, bo został skierowany do innych zadań – to pewna zmiana w scenariuszu ćwiczeń. Podporucznik nie wahał się ani chwili – trzeba wykonać plan awaryjny – zdecydował.

Piechota szybko załadowała się do wozów, a te ruszyły z kopyta. Teraz w pełnym pędzie Rosomaki mknęły uliczkami Centralnego Ośrodka Zurbanizowanego. Z jakiegoś budynku padła seria, ale wieżyczka Rosomaka błyskawicznie odwróciła się o kilkanaście stopni i działko kilkoma pociskami omiotło okna. Szybko poruszające się KTO wyjechały z pola ostrzału. Dalszych niespodzianek już nie było. Zgodnie z rozkazem dowódcy Rosomaki szybko wyszły ze strefy oznaczonej w scenariuszu jako obszar działania terrorystów. Zadanie zostało wykonane bez strat własnych. Jeniec, dobrze opatrzony, będzie cennym nabytkiem dla dowództwa.

Rogosz nie miał już szansy uczestniczyć w ostatnim etapie ćwiczenia – przekazaniu jeńca Żandarmerii Wojskowej, gdyż w trybie pilnym został wezwany do dowództwa. Po chwili terenowym Honkerem jechał już na stanowisko dowodzenia batalionu manewrowego. W czasie krótkiej jazdy zastanawiał się, o co może chodzić. Granatów nie użyto, strat nie poniesiono... Gubił się w domysłach, więc dał sobie spokój. Słów, jakie usłyszał z ust podpułkownika Wojciechowskiego, nie miał prawa się spodziewać.

– Witaj – uścisnęli sobie dłonie, znali się przecież bardzo dobrze – ściągnąłem cię w trakcie ćwiczeń, bo są duże zmiany w batalionie i kompanii.

– Myślałem, że chodzi o ćwiczenia – Rogosz nie krył zdziwienia – widzę jednak, że to coś poważnego. Coś się stało w Afganistanie?

Kiedy tylko coś dziwnego lub niepokojącego działo się w brygadzie, od razu wszyscy myśleli o kontyngencie w Afganistanie. Tym razem jednak nie chodziło o misjonarzy z brygady. Wysoki, szczupły podpułkownik Edward Wojciechowski nie bawił się w ceregiele. Widać było, że obaj żołnierze czuli się swobodnie.

– Nie chodzi o naszych w Afganie. Nie będę owijał w bawełnę, za długo się znamy. Drugi batalion przechodzi w stan alarmu, podobno źle się dzieje w Gruzji.

– W Gruzji? – podporucznik był zupełnie zbity z tropu. – Gruzja? A co do tego...

– Ano ma – przerwał mu Wojciechowski. – Zaraz się wszystkiego dowiesz, właśnie jesteś ostatnim wezwanym na krótką odprawę. Chodź. Zresztą pamiętaj, że to wszystko są informacje na pół oficjalne i utajnione.

Przez głowę Rogosza przewalał się tabun myśli, rozczochranych, niepoukładanych, nachalnych. Pojedziemy do Gruzji? Po co? Pewnie ćwiczenia lub szkolenie wojsk gruzińskich. Interesy mamy w Azerbejdżanie, a nie w Gruzji. Więc to nie ekonomia... no to może polityka? Na pewno tak. No jasne! Te wszystkie kwiatki to przez politykę wschodnią prezydenta. No oczywiście!

Teraz Rogosz na szybko łączył pewne fakty, które pasowały do układanki. No i ta dziwna zmiana podporządkowania GROM-u, z podległości MON do dyspozycji prezydenta. To pewnie ten układ polityczny premiera z prezydentem w Gdańsku w zeszłym tygodniu. Jak to było... usiłował sobie przypomnieć treść wiadomości prasowych... Prezydent nie lata na szczyty unii, a premier oddaje mu politykę wschodnią, czy jakoś tak... Kurde, ale groch z kapustą, jakby Afganistanu, Iraku i Czadu było mało. Jasny gwint, jeszcze polecimy do Gruzji na kolejną misję stabilizacyjną.