Jezioro - Bianca Bellová - ebook + książka

Jezioro ebook

Bianca Bellová

4,0

Opis

Boros, osada rybacka gdzieś na końcu świata, nad wysychającym, skażonym jeziorem, którego Duch gniewa się na ludzi. Mężczyźni mają tu wódkę, kobiety troski, dzieci nieustannie drapią swędzącą wysypkę na skórze.

Mały chłopiec Nami mieszka z babcią i dziadkiem w niebieskim domku z białym sufitem. Babka ma wielkiego guza na kości ogonowej, dziadek nigdy nie odkłada papierosa bez filtra, którego trzyma między palcem wskazującym a zniekształconym środkowym.

Pewnego dnia Nami zostaje zupełnie sam; musi wyruszyć w nieznane, by dowiedzieć się, czego w życiu szukać, i wrócić do domu, by to odnaleźć. Opłynąć złowrogie Jezioro, żeby w końcu zanurzyć się w nim i sięgnąć po najgłębszą tajemnicę.

Bianca Bellová otrzymała za Jezioro Nagrodę Literacką Unii Europejskiej 2017, najważniejszą czeską nagrodę literacką Magnesia Litera w kategorii Książka Roku oraz nagrodę studencką Česká Kniha. Zagraniczne prawa do książki zostały dotychczas sprzedane do dwudziestu krajów.

Inspiracją dla autorki była historia Jeziora Aralskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 209

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (234 oceny)
83
86
48
15
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Konstancja30

Nie oderwiesz się od lektury

To jedna z tych książek, które po prostu trzeba przeczytać. Bianca Bellova w małej objętości zawarła dużo mocnej i wartej poznania treści. Treści, która za każdym razem otwiera nasze oczy - czasami z przerażenia, czasami z niedowierzenia, aż wreszcie ze świadomości tego, że opisywana rzeczywistość jest bardziej realna niż byśmy tego chcieli. Autorka zwraca uwagę czytelnika nie tylko na bohatera borykającego się wielką niewiadomą swej tożsamości, ale też na jałowe i brutalne otoczenie, w jakim przyszło mu dorastać i żyć. Rodzima wieś Namiego i wysychające jezioro kiedyś będące żródłem pożywienia, pracy, a aktualnie tchnące pustką, coraz bardziej uciekającym brzegiem są literackim obrazem Jeziora Aralskiego. Jeziora, które zanika na skutek ingerencji człowieka. Blanca Bellova bez subtelności, w języku dosadnym choć prostym opisuje skutki takiej ingerencji. Wraz z zanikaniem jeziora, ulegała destrukcji istota bycia całej społeczności. Jezioro, które kiedyś dawało jeść niszczejąc staje ...
20
Aneczka02

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Ludziom w drodze

I JAJO

Nami jest spocony. Trzyma babcię za pulchną rękę. Fale jeziora miarowo uderzają o betonowe molo. Z miejskiej plaży dobiega krzyk, czy może raczej pisk. Leżą sobie na kocu z babką i dziadkiem, czyli musi być niedziela. Jest tu ktoś jeszcze. Nami przypomina sobie trzy czerwone trójkąty bikini, a nad nimi wysoko zaczesany kucyk z ciemnych włosów i dwie ciemne kępki pod pachami. Trzy Trójkąty powoli poruszają się w słońcu, obracają się, po chwili widać już tylko jeden. Kawałek od brzegu leniwie macha ogonem sum.

– Woda to jest jakoś niżej niż kiedyś – zauważa babka i z plaśnięciem strąca muchę, która przysiadła jej na brzuchu. Żuje prażone ziarna słonecznika z budki przy plaży, łupinki wypluwa na beton.

– Co tam znowu wymyślasz? – śmieje się dziadek. – Babski rozum, druga najgorsza rzecz na świecie, zaraz po kacu!

Roześmiany dziadek kiwa się w przód i w tył, ręce położył na udach, pomiędzy palcami z wżartym brudem trzyma papieros bez filtra.

Trzy Trójkąty biorą termos, przechylają się w kierunku Namiego i podają mu miętową herbatę.

– Napij się, skarbie.

No patrzcie, Trzy Trójkąty mają głos. Jest przyjemnie głęboki, jak stara studnia za domem. Nami pije, herbata jest delikatna w smaku, słodzona miodem, bez problemu spływa mu do gardła.

– Chodź no tu, mały! – woła go dziadek dobrotliwie. – Żeby nikt nie powiedział, że z ciebie strachajło. Każdy chłopak musi pływać, jak ma trzy lata.

Dziadek gładzi się po okrągłym brzuchu. Pstryknięciem wyrzuca do jeziora niedopałek, który gaśnie z sykiem. Namiemu nie chce się iść do wody. Chce leżeć na kocu, oparty o miękki brzuch babki, i patrzeć na Trzy Czerwone Trójkąty. Próbuje podnieść rękę, ale ta opada leniwie z powrotem na kolana.

– Idź, Nami – zachęca go babka. – Kupię ci lizaka.

Lizaki kleją się do celofanu, nigdy nie da się ich odpakować. Nami próbuje ich od wielkiego dzwonu, tylko na Dzień Pokoju i na wizytę Trzech Trójkątów. Smakują spalonym cukrem i fiołkami. Niezbyt za nimi przepada, ale dostaje je tak rzadko, że i tak się cieszy i robi to, czego się od niego oczekuje.

Nami powoli wstaje, ale nim zdąży się wyprostować, już frunie w powietrzu.

– Leć, jesiotrze! – Dziadek wybucha śmiechem. Trzy Trójkąty wydają z siebie krzyk, babka też krzyczy.

Nami boleśnie uderza bokiem o taflę wody, przebija ją i zanurza się w ciemną toń. Nad sobą widzi odbłyski słońca w ławicy baniek powietrza ciągnących się jego śladem. Nie może złapać tchu, bolą go płuca. Im głębiej, tym woda jest zimniejsza. Nami opada w dół, wyciągnięte ręce falują wzdłuż ciała. Myśli o tym, że za chwilę zobaczy Ducha Jeziora, który żyje na dnie. Ucisk w płucach rośnie, w uszach też. Instynktownie próbuje złapać oddech i połyka wodę. Nic nie widzi. Jak szalony macha rękami i nogami, co tylko zbliża go do dna. Wszystko jest czarne i migotliwe.

– Ty stary idioto! – musi sobie ulżyć babka, kiedy Nami w końcu łapie dech i zaczyna gwałtownie wypluwać brudną wodę. – Nie można z tobą zostawić nawet puszki z robakami, kretynie!

– O co ci chodzi?! Niezły jest, nie? Widziałaś, jak sam wypłynął? – broni się dziadek. Jego głos nieznacznie drży. – Walczy jak trzeba!

– Chodź tu, kochanie – mówią głębokim głosem Trzy Trójkąty i przygarniają go do siebie. Dwa serca mocno biją jedno przy drugim. Nami uspokaja się i przestaje kaszleć. Pod trójkątami materiału czuje rozgrzaną, pachnącą brązową skórę. Trzy Trójkąty ściskają Namiego, całują go w głowę i coś szepczą. Nami jest spokojny. Kobieta łaskocze go włosami w twarz i zaczyna nucić.

– Nie śpiewaj mu! – wrzeszczy na nią babka. Namim wstrząsa dreszcz, ale potem już leży spokojnie. Udaje, że nie żyje, że w ogóle go tu nie ma. Śpiew cichnie, z każdym wydechem słychać już tylko niski dźwięk, jak wibracje poruszające dzwonem, w którym ucichło już serce. Nami chciałby, by ta chwila trwała wiecznie. Ukradkiem zerka na twarz kobiety, ale widzi tylko czubek nosa i wystające kości policzkowe.

W drodze powrotnej do domu Nami mdleje i dziadek musi go nieść.

Nie idą przez rynek z pomnikiem Wodza i wykopanym przez Rosjan rowem na śmieci, tylko tyłem, za osiedlem.

– Trochę ważysz, chłopie – stęka dziadek i zamiera w pół ruchu; ledwo udaje mu się złapać równowagę po małym poślizgnięciu.

W domu Nami dostaje lizaka. Liże go raczej z poczucia obowiązku i zerka na Trzy Trójkąty, które w międzyczasie zamieniły się w Turkusową Sukienkę w Kwiaty. Dotyka jej, kiedy tylko może, i wdycha jej zapach.

Wieczorem Nami rzyga jak kot. Żołądek skręca mu się jak szalony i wypluwa z siebie całe litry brudnej wody, miętową herbatę i kawałki blinów z owczym serem. Turkusowa Sukienka w Kwiaty gładzi chłopca po czole, przytrzymuje mu głowę, ociera usta i uspokaja go.

– Ćśś, teraz już będzie dobrze, skarbie – szepcze.

Kiedy Nami budzi się rano, Turkusowej Sukienki w Kwiaty już nie ma. Chłopiec pije mocny ruski czaj i od razu wymiotuje.

Nami dorasta w smrodzie ryb; jest częścią jego świata do tego stopnia, że chłopiec właściwie nigdy go nie czuje. W miasteczku Boros działa wylęgarnia jesiotrów, a zaraz obok niej zakład przetwórstwa rybnego. Sąsiadka Alea pracuje w rybnym kombinacie; czasem przychodzi posiedzieć na ganku i przynosi ze sobą wiaderko kawioru, który wymienia na worek ziemniaków. Nami musi wtedy jeść kawior na śniadanie i na kolację, siedzi przy wiaderku i nabiera z niego łyżką, aż robi mu się niedobrze.

– Zjadłeś? – pyta babka, a Nami spuszcza wzrok i gapi się w podłogę.

– To dobrze – mówi babka. – Kawior to najzdrowsza rzecz na świecie, zaraz po żeń-szeniu.

– I pierdoleniu! – śmieje się z kąta dziadek. Dłubie w oku, trzymając papieros bez filtra pomiędzy palcem wskazującym a zniekształconym środkowym.

– Wstydziłbyś się, dziadu! – beszta go babka, ale też się śmieje. Smaży bliny i smaruje je masłem. – Jesz jak arystokracja! – Podaje bliny Namiemu. Nami lubi kawior, ale nie jest on dla niego najważniejszy i chłopiec ma nadzieję, że czeka go jeszcze coś więcej, tylko nie potrafi tego dokładnie określić, ma dopiero cztery lata. Rozgryza czarne kuleczki i bezwiednie zdrapuje strup z kolana.

Babka ma wielkiego guza na kości ogonowej, szerokie, kościste biodra i miękki brzuch, na którym Nami często usypia. Babka gładzi go po głowie twardą, suchą dłonią i opowiada bajki o Duchu Jeziora i wojownikach Złotej Ordy, którzy śpią w skale Kolos i czekają, aż przyjdzie ich obudzić wielki bohater.

– I to będę ja? – pyta Nami.

– Tak, malutki, to będziesz ty – uśmiecha się babka.

– A jak ich znajdę?

– Opatrzność cię poprowadzi, kruszku – zapewnia babka, a on spokojnie zasypia.

Trwa Dzień Rybaka, największe święto w roku. Całe miasto zbiera się na rynku wokół pomnika Wodza, dzieci są wystrojone w śnieżnobiałe koszule, chłopcy mają kolorowe krawaty, dziewczynki – kokardy. Sklepikarz Akel, który na co dzień sprzedaje śledzie i ziarna słonecznika, dziś ma w swojej budce watę cukrową i pyszne pączki przesiąknięte wysmażonym tłuszczem. W ten dzień żaden z rybaków nie wypływa na jezioro, wszyscy świętują. Od rana składają wielkie hołdy Duchowi Jeziora; o jedenastej mało który trzyma się na nogach.

Kierownik zakładu przetwórstwa rybnego wygłasza długą przemowę. Wysławia postęp i kolektywizację, wpatruje się przy tym na zmianę w jezioro i w niebo. Mężczyzna z szamańską opaską na głowie tańczy wokół pomnika Wodza, ale nikt na niego nie zważa, zupełnie jakby go tam nie było. Rosyjscy inżynierowie i ich żony stoją w pierwszym rzędzie, ubrani są po miejsku: panie mają buty na obcasach, wysoko upięte włosy, torebki ze skaju przewieszone przez ramię; miejscowe kobiety mówią o nich z pogardą, czasem nawet spluwają na ziemię. Jeden z małych rosyjskich chłopców, chociaż z tępym wyrazem twarzy, i tak staje się przedmiotem podziwu zebranych, bo w trakcie przemowy przejeżdża przez rynek skrzypiącym autkiem na pedały. Nami nie może oderwać od niego oczu. Trzyma babkę za spoconą rękę i krzyżuje nogi – już od jakiegoś czasu strasznie chce mu się siku. W drugiej ręce ma chorągiewkę w kształcie ryby. Obok stoi dziadek. Trzyma się dosyć chwiejnie, opada mu głowa, od czasu do czasu głośno mlaszcze. Gdzieś w dali grzmi, a może to strzały w rosyjskich koszarach? Inżynierowie i ich żony spoglądają na siebie z niesmakiem i kręcą głowami. Przemówienia od dawna nikt nie słucha, kobiety rozmawiają ze sobą półgłosem, ale z grzeczności nikt nie odchodzi. Wszyscy myślą o poczęstunku przygotowanym w budynku kombinatu rybnego: bliny z kawiorem, śledzie w majonezie, watruszki z cebulą, wino jeżynowe dla kobiet i morze wódki dla ich mężów. Nami wpatruje się w zielone autko, które niczym czołg pokonuje nierówności i wyboje. Stara się odwrócić wzrok, ale nic to nie daje; widzi autko, nawet gdy zamyka oczy. Zazdrość boleśnie skręca mu wnętrzności.

– Babciu, idziemy już?

– Zaraz, wytrzymaj.

– Ile jeszcze?

– Chwilkę.

Chwilka to dla pięcioletniego chłopca tyle co wieczność.

– Babciu.

– Co znowu?

Nami milczy.

– Zlałeś się w spodnie.

Dziadek budzi się z drzemki i rozgląda niepewnie.

– Mały zlał się w spodnie – szepcze babka, poszturchując go.

– Ty jełopie! – chrypi dziadek.

Na spodenkach Namiego rozlewa się coraz większa plama, strużki moczu spływają mu po udach. Znowu grzmi, tym razem widać też błysk. Kierownik zakładu przetwórstwa rybnego ma przed sobą jeszcze parę stron przemowy, walczy o nie z wiatrem. Nagle niebo otwiera się bez ostrzeżenia, jakby ktoś chlusnął prosto z cebra. Kobietom rozpadają się wysoko upięte fryzury, niebieskie cienie rozpływają się na twarzach, tworząc coś na kształt map hydrologicznych, a wysokie obcasy grzęzną w bagnie, w które w mgnieniu oka zmienia się rynek.

Kierownik zakładu przetwórstwa rybnego nie przestaje przemawiać. Pomnik Wodza w milczeniu wyciąga ramię ku niebu. Nami jest przemoczony do suchej nitki, z jego czerwonej chorągiewki został tylko patyk i strużki czerwonej farby cieknące mu wzdłuż ręki. Rynek zmienił się w rozkopane pole, ludzie gubią buty, zapadając się po kostki w błocie. Chłopiec w autku grzęźnie w błocku i uderza w płacz. Dziadek odchyla głowę, pozwalając, by deszcz obmywał mu twarz.

Rynek leży trochę na zboczu, więc chłopcy szybko odkrywają, że po błocie można sobie wspaniale pozjeżdżać. Akel rozpaczliwie stara się ocalić swoje stoisko, nieuchronnie zsuwające się w dół. Pączki turlają się po przechylonej ladzie i upadają w błoto.

– Apokalipsa – mamrocze powoli trzeźwiejący dziadek.

Z nieba wciąż spada ściana wody, która pomału wypełnia zielone autko. Mikrofon ostatecznie odmawia współpracy, mimo to kierownik nie przestaje mówić. Wygląda to jak niema komedia, tyle że wokół huczą deszcz i pioruny, które od czasu do czasu uderzają na tyle blisko, że babka porusza się gwałtownie i patrzy z przerażeniem w stronę jeziora. Szaman odchodzi niespiesznie, przytrzymuje opaskę na głowie. Dopiero wtedy tłum zaczyna się powoli, hipnotycznie poruszać. Kierownik zakładu zwiesza rękę z mikrofonem, woda wlewa mu się za kołnierz marynarki i za koszulę. Patrzy z wyrzutem w niebo. Nami nie może się opanować, wybucha niekontrolowanym śmiechem. Rechocze jak wariat, babka piorunuje go wzrokiem, ale on nie przestaje się histerycznie śmiać, nawet kiedy babka wlecze go za rękę do domu.

Śmiech cichnie w nim, dopiero gdy przekracza próg chałupy. Babka strzela go w mokre uda i chłopiec w końcu milknie, ale długo w nocy męczy go czkawka.

Ten rok naprawdę obfitował w ryby.

Któregoś ranka Nami otwiera oczy, a słońce świeci mu przez okno prosto do łóżka. To muszą być wakacje, bo w roku szkolnym budzi go babka. Na zewnątrz jest już cieplej niż w domu; Nami słyszy, jak w kuchni dziadek zanosi się kaszlem palacza, a z oddali dobiega sygnał holownika. Chłopiec rozrzuca szeroko ręce i nogi, leży, wpatrując się w sufit, pod którym suszą się macierzanka i przywrotnik. Czuje, że mógłby tak spędzić resztę życia. Kiedy siedzi na łóżku, z jego okna widać jezioro. Przeciąga się i ubiera. Na stole w kuchni leżą przykryte talerzem pączki, usmażone przez babkę na śniadanie; zdążyły już niemal wystygnąć. Nami wybiega na zewnątrz z mocnym postanowieniem, że tym razem uda mu się zbudować bazę na drzewie, nie tak jak poprzednio, kiedy konstrukcja się rozpadła, a on obtarł sobie plecy.

Jedyne drzewo w okolicy to czereśnia o czerwonobrązowym pniu rozdartym przez piorun; połowa gałęzi już uschła. Nami wciąga na górę kilka nierównych desek. Wyślizgują mu się i spadają, Nami musi je związać sznurkiem. Przybija je wielkim młotem dziadka. Narzędzie waży z pięć kilo. Drzewo trzeszczy, gałęzie się trzęsą, a deski buntują się i przesuwają. Gwóźdź przechodzi na wylot przez pojedynczą deskę.

– Kurważ panie! – wścieka się Nami i rzuca młotkiem o ziemię.

– Co ty tam wyrabiasz?! – wrzeszczy dziadek; wychodzi właśnie z wychodka. – Ty się ciesz, smarkaczu, że ojca nie masz, ale by cię sprał!

Nami pogrąża się w myślach, wyobrażając sobie lanie od ojca. Pociąga go ta wizja.

– Zniszczy nam jedyne drzewo, a tyle już przeszło! – huczy dziadek. Babka opiera jedną rękę o biodro, drugą trze oczy i rozgląda się za wnukiem.

Nami siedzi na ziemi za szopą i rozbija kamień. Podnosi ciężki młot nad głowę i z rozmachem spuszcza go w dół, zamykając oczy. Robi tak raz za razem, aż po czole ściekają mu strużki potu, a kamień zostaje rozbity w drobny mak. Sprawia mu to przyjemność. Patrzy z zaskoczeniem na swoje dłonie pokryte wielkimi pęcherzami. Ciska młotem w trawę i biegnie do jeziora, by zmyć z siebie kurz.

– Wracaj tu, gówniarzu, spiorę cię na kwaśne jabłko! – wrzeszczy za nim dziadek. Nami biegnie. Wie, że dziadek nigdy go nie dogoni.

– No nie wiem, to jakieś dziwne, że fabrykę, gdzie się przerabia ryby, postawili zaraz obok wylęgarni – filozofuje sąsiadka Alea. – Ja wiem, że ryby mają małe móżdżki, ale to i tak przesada. To tak jakby cmentarz był za oknem porodówki, nie?

– Dolej nam szardoneja, mały – mówi babka, a Nami dolewa bimbru do kieliszków. Babka przejeżdża dłonią po ceracie przykrywającej stół i głęboko wzdycha, wpatrując się w przestrzeń.

– Jakoś ich mało i zdychają – mędrkuje dalej Alea.

– Co? – pyta nieprzytomnie babka. Dzisiaj wałkują z Aleą ciasto na burek, płatek po płatku. Smarują każdy masłem i kładą kolejną warstwę. Zamiast wałków mają metrowe drewniane tyczki, takie same jak w szkolnej sali gimnastycznej. Babka posapuje, chwyta się pod boki i prostuje plecy.

– No, jesiotry przecież – odpowiada z urazą Alea.

Dom jest cały niebieski, z białym sufitem. Drzwi zrobiono z twardego akacjowego drewna. W dachu jest dziura. Przy ładnej pogodzie wpadają przez nią promienie słoneczne, a podczas deszczu kapie woda. Pomiędzy starymi deskami podłogi żyją małe węże. Są nieszkodliwe; kiedy czują ludzkie kroki, chowają się w szczelinach. Babka mówi, że przynoszą szczęście, i zostawia dla nich miskę z mlekiem.

Dom stoi na lekkim wzniesieniu, z oknami na jezioro; dobrze z niego widać powracające do przystani łodzie. Na nieduży ganek otoczony barierką prowadzi jeden schodek. Właśnie na ganku siada zawsze babka, opiera się o stolik i obserwuje mężczyzn wracających do domów. Poza tym robi na drutach, haftuje, kroi warzywa na kolację, obiera ziemniaki, dryluje wiśnie szpilką do włosów, przyjmuje sąsiadów.

– Nie podoba mi się to – mówi ze zmęczeniem. Na horyzoncie, tam gdzie kończy się jezioro, zbierają się ciężkie chmury, zazwyczaj oznaczające burzę.

– Nie kracz, babo! – fuka na nią Alea. – Dolej szardoneja, Nami. Takie chmury od wschodu to są co roku w kwietniu.

Babka wzdycha i posypuje warstwę ciasta grudkami owczego sera.

– Zobacz, Duch się chmurzy. Ciągle jest zły.

– Zamknij się.

– Jeszcze mu mało.

– Cicho!

– Chce więcej.

Niebo nad jeziorem jest ciężkie jak ołów, masywne chmury zakrywają cały nieboskłon, aż po horyzont, jak stary, gruby mąż młodziutką żonę w noc poślubną. Nami zbiera w ogrodzie ślimaki i składa je w jednym miejscu. To jego ślimacza szkółka. Rozsadza je parami w ławkach, marszczy brwi i upomina, kiedy nie znają prawidłowej odpowiedzi na pytanie. Czasem w ruch idzie rózga.

– Alea, boję się – mówi babka cichutko i zwiesza ręce.

– Przecież ja też, głupia – odpowiada Alea i obejmuje ją. Obie kobiety ściskają się ze wszystkich sił, wiszą na sobie, trzęsą się; który to już raz. Pewnego dnia ktoś wyrzeźbi żonę rybaka, jak ocienia oczy i wpatruje się w przestrzeń. Całe zastępy kobiet o prawych rękach bardziej umięśnionych niż lewe od ciągłego wypatrywania.

– Nami, leć po szamana! – woła babka.

– Nigdzie nie chodź, Nami, babka się schlała – mówi Alea. Nami gładzi się po udach i czeka na dalsze polecenia.

– Wróci jak zawsze, głupia kozo. Nie histeryzuj – szepcze Alea i niezgrabnie głaszcze babkę po przegubie.

Kiedy babka wyjmuje z pieca burek, spadają pierwsze krople deszczu. Wszyscy razem żują tłuste ciasto i spoglądają za okno, przez spadające z nieba strugi wody. Nikt nic nie mówi.

Nami leży na podłodze w swoim pokoju na piętrze i rysuje w bloku fioletowym ołówkiem kopiowym dziadka. Deszcz łomocze w szyby, wiatr szarpie urwaną plandeką i uderza nią o szopę. Nami włącza radio i słucha tego samego programu co zawsze: spokojny kobiecy głos recytuje prognozę pogody dla marynarzy i rybaków na najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Przyjemny głęboki alt donosi o prędkości wiatru, spodziewanych opadach i zachmurzeniu nad poszczególnymi częściami jeziora. Sztorm o sile dziesięciu stopni w skali Beauforta omawia z takim opanowaniem, jakby to był wietrzyk szeleszczący w gałęziach drzew. To uspokaja Namiego. Kładzie głowę na podłodze i zasypia. Kiedy budzi się rano, niebo jest czyściutkie i mocno świeci słońce. Nami czuje się rozbity i głodny. Schodzi na śniadanie. Spogląda na swoje dłonie, są całe fioletowe od ołówka kopiowego. Na stole w kuchni pali się świeczka. Babka siedzi w kącie, opiera się plecami o ścianę i z szeroko otwartymi oczami patrzy w dal.

Po dziadku, mężu Alei i sześciu innych rybakach zaginął ślad.

Nami jest na przystanku autobusowym. Siedzi na krawężniku, nogi wyciąga na jezdnię.

– Co robisz? – pyta Aleks. To syn Alei, jego ojca zabrało jezioro, podobnie jak dziadka Namiego. Aleks jest rudy i piegowaty, zupełnie jak jego matka.

– Strzelam do Ruskich – odpowiada Nami beznamiętnie i wyciera nos w rękaw.

Ulicą jedzie gazik, wzbijając w powietrze tumany pyłu. Rosjanin za kierownicą mruży oczy i pali papierosa. Mija ich, a wtedy Nami podnosi wyimaginowany karabin, przymyka oko i przejeżdża serią po gaziku, od prawej do lewej i z powrotem.

– W drobny mak – kiwa głową Aleks i przysiada obok. – Niezła robota!

Roboty nie ma za dużo, ulica jest zbyt szeroka jak na niewielki ruch, który tu na co dzień panuje, za wyjątkiem Dnia Pokoju i Dnia Rybaka. Czasem przejeżdża nią ciężarówka w drodze do kombinatu rybnego, czasem ciężki sprzęt do przystani. Parę gazików, dwa, trzy autobusy dziennie. Rano stado owiec idzie na wschód, po południu z powrotem.

Teraz atakują razem. Nami strzela z karabinu, Aleks rzuca granatami, za każdym razem obaj kulą się przed wybuchem. Przybijają zwycięską piątkę, kiedy eksplozja jest wyjątkowo widowiskowa, a w powietrzu latają kawałki ludzkich ciał i broni. Zadowolony Nami spluwa. Gęsta plwocina toczy się, zbierając pył z drogi, i zatrzymuje się przy czerwonych tenisówkach.

– Jak będziecie strzelać do ruskich aut, to wam gęby obiją, a waszych rodziców zastrzelą – mówi głowa nad tenisówkami. To dziewczynka. Chodzi do nowej szkoły dla dziewcząt, przy rynku. Jest mniej więcej w wieku chłopców – dziewięć, może dziesięć lat – i ma dużą żółtą kokardę we włosach.

– Nie mam rodziców – odpowiada Nami i mruży oczy.

Dziewczynka obserwuje go przez chwilę, potem wzrusza ramionami i idzie dalej.

– Taką to bym ruchał – oświadcza Aleks, kiwając głową.

– Swoją babkę byś ruchał – mówi Nami i znowu pluje na jezdnię.

Obserwują wypływający z przystani kontenerowiec, jest w połowie pusty.

– Całą noc rzygałem – rzuca Aleks nonszalancko.

– Pływałeś w jeziorze? – pyta Nami.

– No, całe popołudnie.

– Też zawsze rzygam po pływaniu.

Już nie widać dziewczynki z kokardą. Na niebie słychać huk, po chwili przelatują nad miastem trzy odrzutowce. Nami i Aleks celują z wymyślonej broni, maszyny spadają na ziemię. Chłopcy z satysfakcją spluwają na jezdnię.

Domki rybackie ciągną się po obu stronach pylistej drogi, pnącej się po wzgórzu nad przystanią. Na końcu drogi stoi budka ze śledziami, obok druga, z prażonym słonecznikiem. W lecie przyjeżdża też facet z watą cukrową i wynajmuje dla siebie cały budynek byłej gospody. Domki są solidne, murowane, w większości parterowe, tylko kilka ma dobudowane piętro, między innymi ten, w którym mieszka Nami z babcią. Na to miejsce mówi się „na Rybackiej”. To tu jest nieoficjalne serce miasta.

Na zachód od Rybackiej stoją budynki użyteczności publicznej: przychodnia, dom kultury, poczta i szkoła, a także domy pozostałych mieszkańców, postawione bez wyraźnej koncepcji urbanistycznej. Rzadko tworzą ulice, raczej wyrastają z ziemi w sposób przypadkowy i dość często zaskakujący. Na wschód od Rybackiej wzniesiono osiedle dla rosyjskich inżynierów, z rynkiem i pomnikiem Wodza. Jeszcze dalej są koszary; postawiono je tuż pod lasem, który musiał częściowo ustąpić przed budową.

Z osiedla słychać dźwięk harmonii i pijackie okrzyki. Osiedle wybudowano dla Rosjan; to kilka prostopadle poustawianych bloków, centrum handlowe z kinem i hotel z basenem. Z basenem! Ludzie w Borosie gadają, że w mieszkaniach na osiedlu są specjalne, fabrycznie wstawione szafki na wódkę. Na betonowym placu stoi pomnik Wodza. Między blokami krzywo wmurowano metalowe słupki. Rozciągają się między nimi sznurki, na których suszy się kolorowe pranie, ogromne biustonosze i gacie nieokreślonego koloru. Mundury na sznurkach trzepoczą na wietrze; raz na jakiś czas zatrzymują się w locie i salutują pomnikowi Wodza.

– U Ruskich zabawa, znów będzie się działo w nocy – wzdycha babka, smarując sobie popękane pięty wielbłądzim tłuszczem. – Mam nadzieję, że przynajmniej nie będą strzelać.

– Nie będą – odpowiada Nami. – To inżynierowie z osiedla, nie te tępaki z koszar.

– Wszystko jedno. Nalej mi szardoneja, kochanie.

– Babciu?

– No?

– Bolą mnie kości, zwłaszcza w nocy. Boli tak, że się budzę.

– Które kości, kruszku?

Nami przejeżdża dłońmi po obu goleniach.

– Tutaj.

– Nami, a nie świntuszysz czasem? Pod kołdrą? Świntuszysz? Bo jak tak, to cię boli za karę.

– Babciu, no.

– Tylko pytam.

– Babciu, przestań, to wstyd.

– Wstyd czy nie wstyd, nie będziesz mi tu świntuszył. Weź z półki maść z żywokostu i posmaruj sobie.

Nami wstaje i nalewa babce wódki. Potem grzebie w pudełeczkach na półce.

– To?

– To jest smoła, głuptasie. Tam obok, fioletowe pudełko. Otwórz.

– Śmierdzi jak brudne nogi.

– To właśnie to.

Nami powoli rozsmarowuje śmierdzącą maź na goleniach i starannie ją wciera.

– A skąd niby wiesz, że mi to pomoże?

– Pyskaty jesteś jak twój dziadek, mały. – Babka kiwa głową i robi posępną minę. – Kto by pomyślał, że tak bez niego smutno będzie – wzdycha po chwili dramatycznie.

Nami krzywi się, smród maści jest obezwładniający.

– Przecież był dla ciebie okropny. Bił cię. Ostatnio nawet ząb ci wybił, nie pamiętasz?

Babka macha ręką.

– Gdyby teraz stanął w drzwiach, sama bym mu gębę nadstawiła, niechby wybił jeszcze jeden.

Nami kręci głową, ale nic nie mówi. Widzi, że babka cichutko płacze, ociera łzy brudnymi palcami.

– Najgorzej, kiedy człowiek zostaje na świecie sam jak palec – szepcze.

Babka często się wzrusza, lubi to. Nami już nawet nie reaguje na jej łzy. Poza tym najbardziej lubi zostawać sam.

– Biedak mój. Chociaż tyle, że leży w jeziorze, a nie gdzieś na pustyni.

– Babciu, gdzie są moi rodzice? Czemu nie mam normalnie ojca i matki?

Babka go nie słyszy.

– Babciu! Gdzie jest ta pani, co kiedyś była z nami nad jeziorem, jak dziadek mnie uczył pływać i wrzucił mnie do wody? Miała czerwony strój i trzymała mi głowę, jak wymiotowałem.

Babka ogląda swoje pokryte wysypką dłonie i ucieka wzrokiem, tak jak to robi Nami w szkole, kiedy musi wyjaśnić, czemu nie ma zadania.

– Coś ci się przyśniło. Może to sąsiadka Alea, czasem chodziła się z nami kąpać.

– W życiu! – Chłopiec kręci głową. – Alea jest gruba, ruda i śmierdzi rybami.

– Czas do łóżka – oświadcza babka. – Zmykaj, żebyś jutro nie zaspał do szkoły. Dziś cię dobudzić nie mogłam.

Nami ciężko wzdycha i wstaje. Schyla się i prostuje podwinięte spodnie. Babka zauważa, że są na niego za krótkie, sięgają mu ledwo nad kostki. Nic jednak nie mówi.

– I umyj jęzor mydłem, prosiaku! – woła za nim.

Dziewczynkę z żółtą kokardą spotyka prawie każdego dnia w drodze ze szkoły, choć kokarda się zmienia, czasami jest niebieska albo w kropki. Oboje spuszczają oczy i mijają się, nawet na siebie nie patrząc. Namiego za każdym razem trochę ściska w gardle.

– O co zakład, że niezła z niej suczka? – pyta Aleks, a Nami jak zwykle nie zwraca na niego uwagi. W sklepiku Akela kupuje prażone ziarna słonecznika. Siada na chodniku przy przystanku autobusowym i wypluwa łupiny na jezdnię.

– Hej, koledzy – zaczepiają ich tacy dwaj, co już się golą. Chodzą do którejś z wyższych klas. Matki i ojcowie zwykle marzą, że ich synowie będą się dobrze uczyć i pójdą do akademii morskiej, ale w większości to kretyni, którzy kończą na łódkach rybackich, jak ich ojcowie.

– Hej, koledzy, chcecie może zaruchać? – pyta jeden z nich i wprawnym ruchem wyrzuca niedopałek na drugą stronę ulicy.

– Wszystko w swoim czasie – odpowiada ostrożnie Aleks, mrugając nerwowo.

– A ty? – Kretyn lekko kopie Namiego w nogę. – Jeszcze nie ruchałeś, co?

– Pewnie że tak, twoją matkę ruchałem.

Drugi kretyn wybucha śmiechem.

– No, jak nie chcecie spróbować porządnego ruchanka… – mówi gniewnie pierwszy. Jego twarz składa się wyłącznie z trądziku.

Idą przez miasto. Od pustyni wieje suchy popołudniowy wiatr. Słychać porykiwanie wielbłądów. Jest gorąco, chłopcy mają spocone czoła. Idą przez rosyjskie osiedle, potem mijają przetwórnię ryb i suche doki, a następnie pną się pod górę do dzielnicy cygańskiej. Nigdzie żywej duszy, tylko przed drewnianą budą siedzi stara Cyganka z chustką na głowie i pali fajkę.

– To będzie z Cyganką, tak? – szepcze z uznaniem Aleks. Nami wlecze się z tyłu z rękami w kieszeniach. Kretyni uśmiechają się wyczekująco i mrugają do siebie.

– To tutaj. – Trądzik wskazuje jedyny murowany domek przy tej ulicy. Prowadzi do niego bramka, ale płotu brak.

– Hej! – woła drugi kretyn. Na progu drzemie rudy pies. Na dźwięk głosu czujnie unosi głowę, a potem podrywa się na nogi.

– Co tam, włochate zapchlone ścierwo, pilnujesz tu? – śmieje się Trądzik.

Pies rusza w ich kierunku, wściekle ujadając.

– Spadamy! – krzyczy Nami i wszyscy czterej biegną z powrotem cygańską uliczką. Obaj kretyni wskakują na pakę samochodu stojącego przed jedną z chałup i śmieją się jak obłąkani. Nami i Aleks uciekają dalej, rozwścieczony pies jest tuż za nimi. Stara Cyganka coś woła. Nami boi się, że pies rozerwie mu spodnie i babka się wścieknie.

Aleks w biegu spogląda przez ramię i potyka się.

– A niech to chuj! – krzyczy.

Pies już jest na nim. Przednimi łapami obejmuje jego udo, wygina plecy w łuk i zaczyna kopulować z łydką Aleksa.

– Boże święty, Nami, weź to ze mnie! – krzyczy Aleks. Pies ma głupkowaty wyraz pyska i wywieszony jęzor. Już nie szczeka, tylko mechanicznie porusza ciałem. Nami zatrzymuje się i patrzy ze współczuciem na kolegę. Obaj kretyni śmieją się do łez, jeden aż spada z auta.

– I co, jak ci się podoba ruchanko? Niezłe, nie? – woła, krztusząc się ze śmiechu.

Pies kończy i odbiega na bok. Stoi nieopodal, ciągle z tym samym przygłupim wyrazem pyska, patrzy nieprzytomnie na Aleksa i dyszy z wywieszonym jęzorem. Nami rzuca w niego kamieniem. Zaskoczony pies piszczy z bólu i ucieka. Aleks wstaje i odchodzi w przeciwną stronę. Ciągnie za sobą wykorzystaną nogę, jakby nie chciał mieć z nią nic wspólnego.

Dwaj kretyni czasem czekają na Namiego po drodze do szkoły. Są od niego więksi o głowę, ale Nami jest szybszy i z reguły udaje mu się uciec. Kiedy się nie udaje, łapią go, jeden trzyma chłopca, a drugi maca go w kroku. Potem puszczają go i wymierzają jeszcze jeden czy dwa kopniaki.

– Pedały! – krzyczy do nich Nami, otrzepując spodnie. – Psojebcy!

Któregoś dnia Nami patrzy rano w lustro i odkrywa na swojej twarzy pierwszy zarost. Postanawia się ogolić brzytwą po dziadku i zacina się. Przez to za późno wychodzi do szkoły. Nie ma czasu obiegać osiedla, żeby uniknąć obu kretynów, więc tym razem udaje im się go dopaść. Czekają pośrodku drogi. Stoją w rozkroku, z rękami w kieszeniach i spoglądają groźnie na Namiego. Szkoła jest w zasięgu wzroku, ale wciąż za daleko.

– Spieprzać, pedały, nie mam czasu! – krzyczy Nami i przyspiesza, przebiegając między nimi. Trądzik podstawia mu nogę. Nami frunie w powietrzu i spada na przedramiona, boleśnie je obcierając. Nim zdąży wstać, Trądzik siedzi mu na plecach.

– Złaź, skurwysynu, spóźnię się do szkoły!

Trądzik leży na nim i z podnieceniem szepcze mu coś do ucha. Nami czuje jego ciepły oddech na szyi.

– Złaź ze mnie, pedale! Wali ci z gęby, zaraz się porzygam!

– Przyjdź dziś wieczorem do całodobowego, mały, spróbujemy się dowiedzieć, który ze stałych klientów to twój stary.

– Spieprzaj.

– Bo twoją matkę to każdy ruchał.

– Nie mam matki, idioto.

– Co?

Trądzik jest tak zaskoczony, że rozluźnia uścisk.

– Co ty pieprzysz?

Nami wywija się i skacze na równe nogi. Trądzik trzyma tobołek z jego zeszytami i kołysze nim przed nosem chłopca.

– Nie mam matki, idioto – powtarza Nami, uśmiechając się triumfalnie.

Zaskoczony Trądzik odwraca się do drugiego kretyna.

– On myśli, że nie ma matki, łapiesz?

Kretyn śmieje się tubalnie.

– A jak myślisz, skąd się wziąłeś, mądralo?

– Może myśli, że wypadł z wielbłądziej dupy.

– Albo przez pączkowanie, z innego fiuta.

Nami milczy, już się nie uśmiecha.

– Ten głąb nic nie wie.

– No, nie ma pojęcia.

– Ktoś powinien go oświecić.

– Pedały.

– Twoja matka to była taka dziwka, że stukał ją każdy, kto ma fiuta.

– Debile!

Nami chwyta za swoje zeszyty, Trądzik je puszcza, to już koniec. Nami odchodzi do szkoły. Widzi, jak zamykają się drzwi, ale już się nie spieszy. Siada na schodach przed szkołą i bazgrze patykiem w piachu. Obie nogawki ma rozdarte na kolanach.

Całodobowy to buda z betonu. Wygląda raczej jak stacja transformatorowa, którą zresztą wcześniej był. Na ścianie zostało kilka zepsutych ceramicznych izolatorów, z których jeszcze sterczą urwane druty. W neonowym napisie NONSTOP świecą już tylko pierwsze trzy litery. Drzwi są stale otwarte, wiszące w nich paski gumy mają chronić przed muchami. Wewnątrz zalatuje zwietrzałym alkoholem i ciężkim od wilgoci dymem z papierosów, na zewnątrz – hektolitrami moczu.

Wieczorami, kiedy nie dręczą już osy, a słońce przestaje przypiekać wysuszoną ziemię i zachodzi za wzgórze Kolos, przed całodobowym zbierają się mężczyźni z butelkami i tanim tytoniem. Oblegają plastikowe stoły z dziurami wypalonymi przez zapomniane papierosy.

Nami zaczyna tam chodzić. Siedzi pomiędzy kępami suchej trawy, je słonecznik i wypluwa łupinki na wiatr. Po kilku dniach mężczyźni zapraszają go do swego kręgu, a stary Karal kupuje mu wódkę. Nami wypija ją, a potem bawi wszystkich tym, jak się zatacza i bełkocze, aż w końcu potyka się o skrzynkę po piwie i pada na ziemię.

– Dokładnie tak wyzdychały moje wielbłądy – żali się Karal, kiedy przestaje się śmiać. Szeroko rozkłada ręce poznaczone śladami wysypki. – Dokładnie tak: nażarły się trawy, zaczęły się zataczać, potem padły na ziemię i już nie wstały. Zdychały kilka dni, rzygały i ryczały jak poranione. W końcu musiałem biedakom gardła popodrzynać, żeby skrócić ich męki.

Karal milknie i ociera oczy.

– Trawa jest za słona – mówi ktoś. – Bydło od niej choruje.

– Pięćdziesiąt wielbłądów, wyobrażacie sobie? – podejmuje na nowo Karal. – Miałem wiano dla wszystkich córek, a teraz mam najwyżej własną rzyć.

Zapada cisza. Mężczyźni patrzą tam, gdzie kiedyś była przystań, i popijają wódkę z kieliszków. Tu i ówdzie w ciemności rozbłyska jaśniejszy punkt, kiedy ktoś zaciąga się papierosem.

– Kombinat już nie przyjmuje ludzi – oświadcza dziadek z jednym okiem.

– Kombinat już drugi rok zwalnia ludzi, mądralo. Wylęgarnię chyba całkiem zamkną.

– Ej, młody – zwraca się ktoś do Namiego. Chłopiec wciąż leży na ziemi i patrzy w niespokojnie kołyszące się niebo. – Młody, skocz mi do sklepiku po śledzie!

Nami powoli podnosi się na czworakach i zaczyna wymiotować. Zawartość żołądka spływa po piachu pomiędzy jego rękami.

– Dokładnie tak rzygały moje wielbłądy! – wykrzykuje Karal.

– Czyj to chłopak? – pyta barmanka. Wyszła na zewnątrz, z założonymi rękami opiera się o futrynę. Ma na sobie czarny wdowi fartuch. Wokół okrągłej twarzy sterczą jej nieposłuszne białe włosy.

– Marina, przynieś no flaszeczkę! – woła ktoś, ale ona go ignoruje.

– Młody, czyj ty jesteś?

– Młody, skocz mi po śledzie! – pokrzykuje inny i zaczyna kaszleć.

– Rybak Petr to był mój dziadek – czka Nami i ociera usta. Zapada cisza.

– To syn tej wywłoki – rzuca Karal. Jeszcze nikt nie komentuje, ale mężczyźni zaczynają pokasływać.

– Chodź tu. – Barmanka wyciąga do chłopca pulchną rękę. – Chodź do środka. Twoja babka się na pewno zamartwia. Siedź tu i się nie ruszaj.

Siłą sadza go na krześle wewnątrz całodobowego. Za barem lśni słaba żarówka i wisi źle oświetlony wizerunek jakiegoś świętego. Radio cichutko gra muzykę, która znowu wprawia w ruch żołądek Namiego.

Barmanka nalewa do szklanki wodę, wsypuje do niej szczyptę soli i miesza.

– Masz, wypij to. Ile masz lat?

– Czternaście – kłamie Nami. Pije i od razu parska wodą. – Fuj, ale syf!

– Pij, pomoże ci.

Nami pije. Z największym wysiłkiem udaje mu się utrzymać zawartość szklanki w żołądku.

– No, a teraz leć do domu, mały. Babka na pewno się o ciebie martwi.

– Znasz moją mamę?

Kobieta prostuje plecy. Na zewnątrz słychać już zwykły harmider. Jednooki dziadek wtyka głowę pomiędzy wiszące w drzwiach paski gumy i pyta, co się tu dzieje.

– Znałam, skarbie. Śliczna dziewczyna, jak laleczka.

– Co się z nią stało?

Kobieta wzrusza ramionami.

– Na pewno wiesz! – krzyczy Nami.

– Uspokój się. Nie wiem, co się z nią stało. Pewnie wyjechała do miasta, co innego mogło się stać?

– Do jakiego miasta?

– Do stolicy, a do jakiego? Wszyscy tam wyjeżdżają. Młody, jesteś tak samo nierozgarnięty jak twój dziadek.

– Nie jestem!

– No no, żebyś mi się tu tylko nie porzygał.

Znowu zaczyna go mdlić. Ostrożnie wstaje, przytrzymując się stołu.

– Jak ona się nazywa?

– O nie, z takimi pytaniami to do babki.

Nami marszczy brwi.

– Niech Bóg cię ma w opiece – mówi cicho barmanka. – Taki silny, zdrowy, młody chłopak. Powinieneś stąd wyjechać, póki jeszcze możesz.

Kiedy Nami wraca do domu, w środku jest już ciemno. Chłopiec sprawdza, czy drzwi od kurnika są zamknięte, sika na ganku, po czym cichutko wślizguje się do domu. Od strony łóżka babki dobiega głośne chrapanie, przerywane napadami bezdechu.

W zatoce rdzewieje rosyjska flota bojowa: dwa pancerniki, dwa niszczyciele, jeden tankowiec, łódź ratunkowa strażaków i kilka łodzi straży przybrzeżnej. Wszystkie leżą na burtach, poza jednym trałowcem, który w niepojęty sposób sterczy z wyschłego błota. Nawet dzieci z miasteczka nie interesują się już tą martwą flotyllą; przeszukały ją wzdłuż i wszerz, nic ciekawego.

Szóste klasy przechodzą obok wraków w ramach corocznej wycieczki do muzeum. Dzieci nie zwracają uwagi na statki, są dla nich częścią krajobrazu, podobnie jak wzgórze Kolos czy pomnik Wodza z wzniesionym ramieniem na rosyjskim osiedlu. Muzeum też nikogo nie interesuje. Chodzi się do niego raz w roku już od pierwszej klasy. To jedyna ciekawsza rzecz w miasteczku, jeśli nie liczyć przyjazdów cyrku, ale te zdarzają się nieregularnie.

Pomiędzy fotografiami z Dnia Rybaka, na który cała wieś schodziła się jeszcze wtedy w strojach ludowych, portretami naczelników w tradycyjnych strojach z miękkiej skóry, między ich ulubionymi wielbłądami w wyszywanych uzdach oraz źle wypchanym niedźwiedziem Nami czuje znajomy zapach: lekką woń dzikiego oregano i żółtych melonów. Kokarda, dziś turkusowa, płynie przez wystawę tradycyjnej broni, wśród oszczepów i harpunów z cisowego drewna, drapie się po wysypce na dłoniach i zerka na niego spod rzęs. Nami czuje nagle coś w rodzaju głębokiej tęsknoty, bolesne uczucie podobne do gwałtownej, ściskającej za serce gorączki trawiącej młode źrebię. Dziewczynka uśmiecha się do niego; Nami szybko spuszcza wzrok. Rozgląda się za Aleksem; jest tam, gdzie zawsze zbiera się największy tłumek: przy archiwalnym zdjęciu dawnych rybaczek, które łowiły ryby nago, harpunem. Na zdjęciu stoją na molo i dumnie prezentują swój połów. Przed każdą wizytą w muzeum babka mruga do Namiego i mówi mu, żeby znalazł ją na zdjęciu. Nami jest za każdym razem pewien, że babka robi go w konia; wśród posągowych, hojnie obdarzonych przez naturę dziewcząt na fotografii nie ma żadnej choć trochę podobnej do jego starej, grubej babki.

– Aktualnie już nikt tak nie łowi – recytuje mechanicznie przewodniczka z muzeum. – Mamy obecnie technikę o wiele bardziej nowoczesną i skuteczną niż oszczepy z cisowego drewna. Technikę kolektywną! Wiecie, dlaczego używano właśnie cisowego drewna?

Wszyscy wiedzą, słyszeli to już wiele razy. Z tym większym uporem milczą.

– W każdym razie połów ryb w Borosie wzrósł pięćdziesięciokrotnie w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. To pięćdziesiąt razy więcej ryb, niż złowiły tu wasze babki. – Przewodniczka kiwa głową jak zabawka i sili się na zmęczony uśmiech.

Nami wypatruje dziewczynki z kokardą, ale nie widzi jej już pod ścianą. Czuje, że jego serce zatrzymuje się na moment, ale zaraz potem uświadamia sobie ulgę płynącą z tego, że już jej tam nie ma. Zupełnie jakby ktoś rozwiązał mu ręce.

– Chodź na zewnątrz – szturcha go Aleks. – Możemy urywać nogi pająkom czy coś.

– Pięćdziesiąt razy więcej – powtarza przewodniczka jak zepsuty automat.

Nami i Aleks znikają z muzeum. To mały domek z kwiatami w oknach, przypomina budkę zwrotniczego, tyle że na fasadzie ma wielki napis ZEUM M JSKIE. Jest jednym z niewielu murowanych budynków w miasteczku, które ktoś od czasu do czasu bieli wapnem. Nami i Aleks opierają się o ścianę między oknami. Nami mówi, że w dupie ma pająki, to zabawa dobra dla dzieci. Aleks przytakuje z powagą, po czym wyjmuje z kieszonki na piersi papierosa i zapala go.

– Komu zwinąłeś? – śmieje się z zachwytem Nami. Aleks stara się wyglądać poważnie, zaciąga się, wstrzymuje oddech i usilnie walczy z kaszlem.

– Wiesz, co dymek, to dymek – oświadcza Aleks, mniejszy od Namiego o dobre pół głowy. Nami nic nie mówi, drapie się po wysypce na nadgarstkach.

– Słyszałeś, co się urodziło?

– Nie. Co się urodziło?

– Dziecko z trzema rękami. Przewodniczącemu kołchozu. Znaczy jego żonie.

Nami dostrzega, że nad górną wargą Aleksa widać delikatny rudawy zarost.

– Myślałem, że dziecko bez nogi.

– Nie, to poprzednio. Nie chcesz sobie zapalić?

– Nie chce mi się.

Razem patrzą na gromadę wież szybowych na horyzoncie; wyglądają jak uschnięte drzewa.

– Matkę wywalili z kombinatu – mówi bezbarwnie Aleks. Odchrząkuje z głębi gardła i spluwa daleko przed siebie.

– Hm. Co będzie robić?

Aleks wzrusza ramionami i wydyma dolną wargę.

– Bo ja wiem? Coś się znajdzie, nie?

Nami przytakuje.

– Wracamy do środka?

– Mam to w dupie.

– Ja też.

Potem stoją długo, oparci o ścianę muzeum, spoglądają w przestrzeń i milczą.

– Ta dziewczyna – chrząka po chwili Aleks – ta dziewczyna kazała ci przekazać, żebyś przyszedł wieczorem do przystani. Prawie zapomniałem.

– Jaka dziewczyna?

– No jaka, głąbie. Pewnie ją szpara swędzi.

– Debil.

– Ja to bym ją wyruchał.

– A ja na pewno nie będę latał do żadnej przystani.

Łodzie stoją teraz tak daleko od przystani, że dzieciaki zrobiły sobie boisko piłkarskie pomiędzy nią a obecną linią przypływu. Na boisku strasznie się kurzy i jest trochę krzywe, więc podania toczą się w kierunku jeziora. Raz na jakiś czas czyjaś noga kruszy twardą skorupę osadu i więźnie w niej. Betonowe mola pokryte dawno zgniłymi wodorostami sterczą bez celu ze stwardniałego piasku i błota, a pod metalowymi kołami do cumowania leżą śmieci. Molo prowadzące aż do łodzi rybackich jest drewniane; co pół roku rybacy przedłużają je o parę metrów w głąb jeziora, żeby nie chodzić z kanistrami benzyny i koszami z połowem po wyschniętym dnie, a także po to, by było do czego przywiązać łodzie. Tu i ówdzie leżą rozrzucone małe czółna; gołym okiem widać, jak ich rozsychające się burty rozpadają się w piekącym słońcu.

Nami leży w suchej trawie nad betonowym molo, na szczycie wzgórza, na którym Rosjanie postawili przed laty antenę do transmisji międzyplanetarnych. Było wtedy jasne, że będą latać na inne planety, zasiedlać je, a może nawet bratać się z kosmitami i kosmitkami; Nami uczył się o tym w szkole. Z czasem nauczyciele przestali na ten temat mówić. Betonową podstawę pokrywają czytelne dla każdego rysunki genitaliów, a olbrzymia antena satelitarna co roku schyla się trochę bliżej ziemi, niczym więdnący słonecznik. Ożebrowanie z tyłu anteny stopniowo traci ciemnoczerwony lakier, schodzi z niego podłużnymi płatami. Nami obraca w ustach źdźbło toksycznej trawy. Słońce wisi nisko nad horyzontem, cienie wydłużają się. W powietrzu wiruje pył, pokrywa ubranie, wciska się do nosa i płuc. Brudny bezdomny pies czołga się przez trawę i przystaje niedaleko Namiego. Nad prawym okiem ma wielkiego guza. Nami przegania go, rzucając kamieniem. Pies odbiega kawałeczek dalej i znowu się kładzie.

Nami widzi, jak bardzo ma zaniedbane ręce, i próbuje wyczyścić brud zza paznokci. Patrzy w kierunku miasta i dostrzega na drodze dziewczynkę. Unosi się wokół niej złota aureola pyłu; wygląda trochę jak anioł. Nami dalej czyści paznokcie i udaje, że jej nie widzi. Postanowił, że pozwoli, by przeszła dalej, nie pokaże się jej. Ściska go w trzewiach, zupełnie jak wtedy, po kąpieli w jeziorze.

Anioł dostrzega go i nieśmiało unosi rękę w geście pozdrowienia. Nami kiwa jej głową. Dziewczynka dość zręcznie wspina się na betonową ściankę. Idzie przez suchą trawę w kierunku Namiego, jej japonki ślizgają się w pyle. Siada obok chłopca.

– Ubrudzisz sukienkę.

Dziewczynka macha lekceważąco ręką.

– Też mi pomysł, nosić tutaj białą sukienkę – mówi Nami i wydaje mu się, że głos mu drży. Zaczyna kaszleć. – To od pyłu – wyjaśnia.

Dziewczynka cmoka na psa, który zaczyna pełznąć w ich kierunku przez suchą trawę.

– Nie wołaj go. Ma pełno pcheł i wrzodów.

– Żal mi go. Zobacz, taki jest samiutki.

Dziewczynka siedzi zwrócona na zachód, więc Nami widzi delikatne, zabarwione w słońcu na złoto włoski, które pokrywają jej ramiona i ręce. Musi przetoczyć się na brzuch.

Dziewczynka odchrząka.

– Ehm. Hm. Ehm. Jestem Zaza.

– Nami.

– Wiem.

– Serio?

– Jak to? Przecież każdy cię tu zna.

– Jak to każdy?

– Żartujesz sobie, tak? – pyta Zaza i wygląda na trochę przestraszoną.

– No bo wtedy na przystanku wyglądało, że… Ale co tam, wszystko jedno. – Nami macha ręką. Wypluwa przeżute źdźbło i urywa sobie następne. Ma nadzieję, że nie widać, jak drżą mu palce.

– Masz ładną wysypkę – rzuca od niechcenia.

– Jak to? – marszczy brwi Zaza.

– Większość ludzi ma całe ręce czerwone i spuchnięte, ale ta twoja jest taka… różowa, miła.

– Aha.

– Bez urazy.

– Smaruję to tłuszczem, ale nie za bardzo pomaga.

– Podobno urodziło się dziecko z trzema rękami.

– No, owce z dwiema głowami to ciągle się rodzą, ale dziecko z trzema rękami? Tego jeszcze nie było – wzdycha Zaza. – Chcę stąd wyjechać, jak tylko skończę szkołę.

Nami kiwa głową.

– Możemy wyjechać razem, jakby co.

Zaza uśmiecha się i przytakuje.

– Przyjdę znowu jutro, dobrze?

– Dobrze.

Patrzy, jak Zaza odchodzi w półmroku. Trudno mu ukryć, że eksplodują w nim małe gejzery radości. W oddali za wyschniętą przystanią widzi domek otoczony mnóstwem rupieci, a obok niego mężczyznę w stroju nurka, który porusza się po ogrodzie z taneczną gracją. Nami odrzuca głowę do tyłu. Wiatr tłucze luźnymi kablami o rdzewiejącą konstrukcję anteny satelitarnej, jakby kosmici w końcu nadawali jakiś komunikat. Nami próbuje się skupić na rytmie uderzeń, ale nic nie rozumie. Erekcja trwa.

Aleks przynosi od Ruskich kilka stron wyrwanych z kolorowego katalogu. Są na nich kobiety w bieliźnie, uśmiechają się do obiektywu, wydymając usta. Nami oddaje za nie pudełko nabojów do straszaka, które znalazł w niezamkniętym wojskowym gaziku. Za domem jest wychodek. Przez okrągłą dziurkę widać z niego tylko działkę, na którą Nami musi każdej wiosny wywozić śmierdzącą zawartość wychodka. W środku jest pełno pajęczyn i stare gazety. Nami opiera się o brudną ścianę. Myśli o Zazie, w jednej dłoni trzyma zdjęcia dorodnych Rosjanek w bieliźnie, a drugą się masturbuje, gdy nagle słyszy wrzask.

– Ty nie widzisz! – krzyczy piekarzowa, kiedy podczas wspólnego łuskania fasoli babka uderza grzbietem dłoni w koszyk. Fioletowe fasolki turlają się po stole przykrytym kolorową ceratą.

– Cicho! – szepcze babka i rozgląda się z przestrachem. – Jeszcze widzę. Do naprawy sieci i oporządzenia chłopaka wystarczy. Bądź cicho, dobrze wiem, że sama kulejesz.

Piekarzowa marszczy brwi i ponuro łuska fasolę z fartucha. Milczy. Na koniec warczy:

– Jesteś ślepa jak kret.

– Piśnij komuś, a własną chustką cię zaduszę, suko! – syczy babka.

Piekarzowa zaczyna chlipać, skryta za zwisającym pasmem siwych włosów, ale wciąż z uporem łuska strączki. Po chwili wstaje z płaczem, odsypuje do fartucha swoją część fasoli i odchodzi bez słowa.

Tego samego dnia wieczorem babka potyka się o jedyny schodek na ganku i łamie sobie szyjkę kości udowej. Płacze z bólu i cicho klnie; czołga się do łóżka, tam znajduje ją Nami. Chłopiec chce pobiec po doktora, ale babka grozi, że prędzej mu gnaty połamie. Nami siedzi na ganku i nie wie, co robić. Boi się odejść, w razie gdyby babce się pogorszyło. Boi się też wejść do środka, bo babka strasznie przeklina i jęczy z bólu. Nami zatapia bose palce stóp w miękkim pyle, potem usypuje z niego kopczyki i wciska w nie suche źdźbła trawy. Siedzi na ganku aż do nocy, potem cichutko zakrada się do domu.

– Daj mi pić, chłopcze – szepcze babka, a Nami czuje dreszcz. Babka mówi jak zjawa i tak samo wygląda. Jest blada niczym świeżo pobielona ściana. Unosi się na jednym łokciu i nawet w ciemności widać, że czoło ma zlane potem. Nami nabiera z wiadra chochlę wody, którą babka łakomie wypija. Czuć od niej starością i chorobą. Nami dzwoni zębami. Całą noc siedzi na ziemi przy łóżku babki i trochę drzemie. Zrywa się, kiedy babka jęczy z bólu lub gdy zbyt długo jest cicho. Kiedy nad ranem udaje mu się w końcu zasnąć, budzą go donośne męskie głosy i walenie do drzwi.

Do środka wchodzi czterech mężczyzn: miejscowy lekarz, przewodniczący kołchozu i dyrektor szkoły; czwarty ma na głowie tradycyjną szamańską opaskę, ale nikt o nim nie mówi ani nie zwraca na niego uwagi. Piekarzowa stoi w drzwiach i aż wstrzymuje oddech z emocji.

– Co tam, chłopcy? – jęczy z łóżka babka. Jej oczy błyszczą gorączką.

– Co to się stało, babciu, żeście jeszcze nie wstali? Odpoczywacie? – żartuje przewodniczący kołchozu. Ma szerokie ramiona, wypukły brzuch i obwisłe pośladki.

– Wygląda na to, że zaspałam – odpowiada babka, skrzypiąc jak źle naoliwione drzwi.

– Niech mi się babcia pokaże – mówi lekarz stanowczo i ściąga z babki pierzynę. Odwraca głowę, czując smród choroby i potu. Potem jednak schyla się nad babką z miną dobrego samarytanina. Zagląda jej w oczy i do gardła, sprawdza tętno i temperaturę. Kiedy dotyka złamania, babka cicho syczy. Mężczyzna z szamańską opaską nadal stoi tuż za plecami lekarza.

– Ile macie lat, babciu? – pyta dobrodusznie przewodniczący kołchozu.

– Pięćdziesiąt cztery – szepcze babka.

– Nieprawda! – woła od drzwi piekarzowa. – Pięćdziesiąt cztery to już dawno temu miałaś, kłamczucho!

Lekarz ukradkiem mruga do przewodniczącego kołchozu i kiwa głową. Wszyscy cofają się na ganek, tylko mężczyzna z szamańską opaską zostaje u wezgłowia łóżka. Nami cicho siedzi obok i trzyma babkę za rozpaloną dłoń. Czuje się tak jak wtedy, gdy złapał i trzymał w dłoni ptaszka, którego serduszko waliło niczym oszalałe.

– Babciu, co się dzieje? – szepcze.

Babka ciężko dyszy i nie odpowiada.

– Babciu?

– Zabierz mnie stąd, szybko – szepcze babka.

– Co? Gdzie cię zabrać? Jak?

W izbie rozlega się niski pomruk. Mężczyzna z opaską przestępuje z nogi na nogę, jedną ręką wymachuje nad głową czymś, co wygląda jak obgryziona kość, i śpiewa.

– Babciu, co to?

Nagle babka zaczyna jęczeć i wyć jak wilczyca, szaman śpiewa coraz intensywniej. Nami kiwa się w przód i w tył, zatykając uszy, by nie słyszeć tej kakofonii. Kiedy mija dłuższa chwila, a jęki nie ustają, wstaje i wybiega z domu. Na ganku zderza się z całej siły z piekarzową; kobieta zatacza się, wpada na metalową poręcz i na chwilę traci oddech. Nami biegnie do ogrodu, potem do śmierdzącej benzyną szopy na narzędzia; oddycha głęboko i liczy do dwudziestu. Potem bierze młot dziadka i na próbę rozbija nim parę przedmiotów: hebel, drewniane kliny, tyczki do podwiązywania fasoli.

Wczoraj po obiedzie siedzieli z babką na ganku i jedli razem arbuza; sok ciekł im po brodzie, a babka tak się śmiała z nagle wzdętego brzucha Namiego, że prawie spadła z krzesła. Płakała ze śmiechu i jedną ręką ocierała łzy rąbkiem czarnego fartucha, a drugą odganiała osy. Teraz na ich ganku tłoczą się sąsiedzi i ludzie, których widzi pierwszy raz w życiu. Mężczyźni milczą, kobiety jazgoczą, a dzieci wiszą na płocie porośniętym dzikim winem.

Nami wkracza na ganek z zaciśniętymi szczękami i ciężkim młotem w dłoni. Wszyscy cichną.

Przy łóżku babki znów stoi lekarz i trzyma ją za rękę. Coś do niej szepcze.

– Co jej jest, panie doktorze? – pyta cicho Nami. – Co się dzieje? Czemu wszyscy tu przyszli? Przecież tylko złamała nogę!

– No właśnie.

– Też kiedyś złamałem nogę.

– A ile miałeś wtedy lat? – uśmiecha się lekarz.

– Nie wiem, z sześć.

– No widzisz.

Lekarz wzdycha z pobłażaniem i kręci głową. Babka leży z zamkniętymi oczami, bardzo szybko oddycha i nie reaguje na naglące wezwania Namiego.

– Nie chcecie jej chyba posłać na jezioro?! – woła Nami. – Jeszcze nie! Przecież jest całkiem zdrowa! Babciu!

We framugę drzwi uderzają metalowe nosze na kółkach, pchane przez sanitariusza; ludzie rozstępują się przed nim, jakby właśnie dotarł na miejsce najwyższy autorytet. Tłum stopniowo cichnie.

– Daliśmy jej leki na uspokojenie. Co ty myślisz, że jesteśmy zwierzętami? – wścieka się lekarz. – A teraz z drogi!

Nami robi krok w jego kierunku i unosi młot. Lekarz przygląda mu się chłodno.

– I co teraz, chłopcze?

Nami wpatruje się w niego nieruchomo, potem zaczyna mu się trząść broda. Zwiesza rękę z młotem. Lekarz odsuwa chłopca na bok, a sanitariusz obcesowo przerzuca babkę na nosze; staruszka jęczy. Kiedy sanitariusz wyjeżdża z noszami z domu, tłum skwapliwie się rozstępuje.

Zaczyna wiać. Molo trzeszczy pod ciężarem setek mieszkańców, niektórych tłum zepchnął już na suche dno. Kobiety trzymają kwiaty, mężczyźni spoglądają z powagą to na niebo, to na jezioro; wszyscy wydają się czekać na instrukcje. Pozbawiona wioseł łódka jest ozdobiona wstążkami. Kołysze się na falach, wpadając w rybackie łodzie. Leży w niej babka, ma czoło zlane potem, oczy przewiązane niebieską wstążką i ręce splecione na piersiach. Nami widzi, że drżą jej dłonie.

Przewodniczący kołchozu daje znak, a szaman zaczyna nisko mruczeć. Do dźwięku przyłączają się kobiety, wtórują mu nieco wyżej. Obrzucają babkę kwiatami, wszystkim błyszczą oczy. Wygląda to przygnębiająco. Kwiaty już przekwitły o tej porze roku, większość jest obsypana brązowymi plamami lub uschnięta. Ktoś uruchamia silnik motorówki do holowania.

Milczący Nami przepycha się pomiędzy najbliżej stojącymi ludźmi i skacze do łódki, która zaczyna się chybotać. Nami schyla się nad babką. Musi krzyczeć, żeby go usłyszała; huk silnika i wycie wiatru są bardzo głośne.

– Babciu, jak to wszystko zatrzymać? Popłynę z tobą, dobrze?

Babka chwyta po omacku jego dłoń i całuje ją.

– Nic się nie da zatrzymać, kruszku. Wszystko musi być jak trzeba, żeby Duch się nie gniewał. Bo ciągle się gniewa.

– Babciu.

– Mój kochany.

– Co mam robić bez ciebie?

– Poradzisz sobie.

– Boli cię?

Babka tylko wzdycha.

– Przyniosłem ci szardoneja. – Nami wciska jej w dłoń półlitrową butelkę samogonu i całuje babkę w czoło.

– Dziękuję ci, kochanie. Dziękuję. – Babka wybucha płaczem. – Idź już, Nami.

Nami wyskakuje z łódki i płynie w kierunku brzegu, wokół niego kołyszą się na wodzie czerwone kwiaty malw. Ma usta pełne krwi, za mocno przygryzł wargę. Brodzi przez płyciznę, potem wydostaje się na brzeg jeziora i odchodzi, nie oglądając się za siebie. Motorówka rusza z miejsca. Łódka z babką najpierw znika w obłoku spalin, potem niechętnie rusza za łodzią; skacze po falach, jakby miała się przewrócić. Motorówka ciągnie ją za sobą jakieś dwieście metrów, potem ktoś z załogi odczepia balast i zawraca do brzegu. Łódka powoli odpływa w stronę horyzontu. Mężczyźni na molo wylewają do jeziora kieliszki samogonu dla Ducha, a potem odchodzą w milczeniu. Nami nie patrzy za łódką. Jest wściekły; wydaje mu się, że babka powinna mu powiedzieć przed odjazdem coś bardzo ważnego, co przydałoby mu się w życiu. Idzie do kurnika i zabija jedną z trzech ostatnich kur.

Śnią mu się dziwne, ciężkie sny. Trzaśnięcie drzwi na parterze budzi go tak gwałtownie, że aż nim rzuca. Serce niemal wyskakuje mu z piersi. Gdzie jest? Jaki dziś dzień? Gdzie babka? Czemu z kuchni nie pachnie świeżo usmażonymi pączkami?

Nami siada na łóżku z twarzą ukrytą w dłoniach. Powoli przypomina sobie, gdzie jest i co się stało. Schodzi na parter. Czuje, jak bardzo jest spocony, śmierdzi. Na środku kuchni stoi chuda żona przewodniczącego kołchozu. Trzyma na rękach dziecko, wokół nich leżą tobołki z ubraniami i kilka kartonów.

– Dzień dobry – mówi nieśmiało do Namiego.

– Będziesz tu teraz mieszkał z nami, młody! – huczy za nią przewodniczący. Dziecko zaczyna płakać.

– Cicho, paskudo, bo cię utopię w jeziorze! – śmieje się przewodniczący i zaczyna wnosić tobołki na piętro.

Kobieta szykuje herbatę. Przewodniczący wraca do kuchni, siada ciężko przy stole i kładzie nogi w gumiakach na krześle. Popija herbatę i niezadowolony kręci głową.

– Niezły burdel macie w ogródku, młody. Trochę się narobisz, zanim to zacznie wyglądać jak u ludzi. Widać, że krótko to cię babka nie trzymała.

Nami milczy, na czole pulsuje mu żyła. Dziecko znowu płacze.

Kiedy Nami po raz pierwszy widzi dziecko bez ubranka, z trudem powstrzymuje krzyk. Pośrodku klatki piersiowej ma trzecią rękę, sam nadgarstek z dłonią, która porusza się tak samo chaotycznie jak obie normalne rączki; pięć paluszków drga jak dżdżownice w puszce. Mimo to maluch jest pogodny. Nami uśmiecha się do niego, a ten szybko przywyka do jego obecności i szuka go wzrokiem. Nami często bierze dziecko na kolana, huśta je i podrzuca, aż mały zaczyna wyć z radości. Czasem chłopak chwyta go za trzecią rękę i potrząsa nią, obaj skręcają się wtedy ze śmiechu. Dziecko sypia teraz z matką w łóżku Namiego, a ten kładzie się na podłodze w kuchni, tam gdzie kiedyś było łóżko babki. Okupuje je teraz przewodniczący. Chrapie tak samo głośno jak babka, co sprawia, że przynajmniej w nocy Nami czuje się pewnie.

Okopuje ogródek. Po paru dniach bolą go wszystkie mięśnie, a na dłoniach ma pęcherze i odciski od łopaty i motyki. Czasem z powodu pracy w ogrodzie nie może iść do szkoły, ale w ogóle mu to nie przeszkadza. Żona przewodniczącego jest miła, mówi mu „dzień dobry” i „dobranoc”, a czasami mruga do niego szelmowsko spod chustki. Jest chuda i brzydka, ale ma ładny głos. Kiedy śpiewa dziecku, Nami siada w pobliżu i słucha. Nie gotuje tak dobrze jak babka, ale Nami nie chodzi głodny. Przewodniczący przywlókł skądś dwie kozy, więc Nami ma co wieczór świeże mleko, co prawda za cenę tego, że sam musi je doić i wypędzać z kuchni, gdzie lubią włazić. Za każdym razem, kiedy uda im się wślizgnąć do środka, wskakują na stół i zwycięsko meczą. Potem w kuchni jeszcze długo czuć kozą.

Nami znika codziennie wieczorem; mówi, że idzie na plażę, poszukać drewna wyrzuconego przez wodę. Chodzą z Zazą tam i z powrotem po wyschniętym dnie. Czasem podnoszą suchą gałąź albo kawałek szalunku, czasem znajdują gumiaka, a raz nawet złoty medalik. Jest sztuczny, ale żadne z nich tego nie wie, więc Zaza nosi go na szyi. Poza zasięgiem spojrzeń sąsiadów trzymają się za ręce, ale wstydzą się spojrzeć sobie w oczy. Kiedy rano spotykają się w drodze do szkoły, ledwo na siebie patrzą i od razu spuszczają wzrok.

Nami rzadko widuje się teraz z Aleksem. Wydaje mu się coraz głupszy.

– Gdzie byłeś?

Nami milczy, nie na złość, ale po prostu nie zauważa przewodniczącego.

– Gdzie byłeś, pytam!

Jest myślami na polance skrytej w zaroślach, gdzie zebrał się na odwagę i dotknął piersi Zazy. Zrobił to niespodziewanie i jakby od niechcenia: podszedł do niej od tyłu i prawą ręką mocno objął jej prawą pierś. Zaza nie jest jeszcze przesadnie rozwinięta, ale to nie szkodzi. Zesztywniała, nawet zamilkła na chwilę, ale nie uciekła, pozwoliła mu trzymać dłoń na swojej piersi. Potem odkaszlnęła i mówiła dalej: „…w każdym razie wróciła z miasta oberwana jak włóczęga”. Nami czuł pod ręką dziki łomot jej serca i był szczęśliwy.

– Po drewno na plaży, a gdzie?

Uderzenie w twarz.

– Przecież nic nie przyniosłeś!

– Już nic nie było.

Drugie uderzenie.

– Nie będziesz ze mnie robił idioty. Gdzie byłeś?

Nami wojowniczo unosi podbródek.

– To moja sprawa.

– Gdzie byłeś? Pytam po raz ostatni.

– Gówno cię to obchodzi.

Nami nie spodziewa się ciosu pięścią w brzuch; uderzenie sprawia, że zgina się wpół.

– Gdzie byłeś?!

– Jesteś zły – charczy Nami – i dlatego Duch zesłał ci potwora!

Przewodniczący wali go w ramię, Nami upada na podłogę. Mężczyzna wyćwiczonym ruchem wyciąga pasek ze spodni i spuszcza mu lanie.

– Ty niewdzięczny gnoju! Przez ciebie wszystkie nieszczęścia w okolicy, a mnie będziesz pouczał? A masz, wszarzu, uduś się krwią!

Nami naprawdę czuje, że do ust napływa mu krew. Adrenalina nie pozwala mu w pełni poczuć bólu, ale wie już, że za chwilę będzie bolało naprawdę mocno. Dotyka językiem naruszonego siekacza. Żona przewodniczącego stoi w drzwiach, na rękach trzyma płaczące dziecko.

– Borek… – mówi prosząco. Borek wypuszcza z ręki pas. Jest cały spocony i zdyszany, stoi w rozkroku nad Namim i mruży oczy. Czuć od niego gryzący smród potu.

– To gdzie byłeś?

Nami kładzie się na plecach, dyszy. Swobodnie zaplata ręce.

– Śmierdzisz gównem, panie przewodniczący. Chyba w coś wlazłeś.

Przewodniczący patrzy na niego z niedowierzaniem, po czym zmęczonym kopniakiem trafia Namiego w pierś.

– Jesteś taką samą kupą łajna jak ten skurwysyn, co posuwał twoją matkę kurwę!

Przewodniczący odpycha żonę i wychodzi z domu. Nami chce wstać, ale za bardzo go boli.

– Zaśpiewaj mi – szepcze. Kobieta odwraca się i odchodzi.

Nami leży na podłodze i czuje, jak przez szczeliny wkrada się do domu jesienny wiatr. Ślady od paska pieką, jakby ktoś go przypalił. Na noc przewodniczący zamyka Namiego w kurniku. Jest ciemno i śmierdzi. Nami trzęsie się z zimna i gniewu. Kury gdaczą niespokojnie.

Rano wraca do domu. Jest cały zesztywniały, nie może nawet mówić. Żona przewodniczącego chce mu nałożyć owsianki, ale przewodniczący ją powstrzymuje.

– Będzie żarł sam chleb, aż się nauczy zachowywać.

Chleb jest twardy, ale Nami z wdzięcznością żuje wyschnięty miąższ.

– Nauczy się, prawda?

Nami milczy, kiwa głową. Nie panuje nad trzęsącymi się rękami. Szyby w oknie drżą, gdzieś w pobliżu przejeżdżają wojskowe maszyny.

Nami wytrzymuje tydzień. Kopie w ogródku, aż z bąbli cieknie mu krew. Bawi się z trójrękim dzieckiem i tęskni za Zazą. Kiedy przewodniczącego nie ma w domu, jego żona od czasu do czasu podsuwa Namiemu kawałek mięsa albo pączka. Nic nie mówi, Nami również w milczeniu przyjmuje jedzenie.

Któregoś razu przewodniczący wraca do domu, kiedy Nami akurat je zupę z soczewicy. Wykopuje spod chłopca krzesło, aż Nami dzwoni zębami o talerz.

– Paskudna niewdzięcznica! – cedzi przewodniczący i wymierza żonie taki cios, że kobieta się przewraca. Trzyma się za twarz i bez słowa sunie po podłodze w tył, do kąta.

– Przypomnij sobie, kto cię utrzymuje, ciebie i twoją maszkarę – syczy dalej przewodniczący. – Człowiek robi takiej łaskę, a jak tylko się odwróci, to ona mu wbija nóż w plecy.

– Przepraszam, Borku.

Przewodniczący łaskawie kiwa głową.

– Won do kurnika – warczy do Namiego. – Skoro jedna lekcja to za mało.

Nami jest teraz na stałe zamknięty w kurniku. Musi dzielić się wodą z obiema kurami, a do jedzenia dostaje resztki z kuchni. Nie chodzi do szkoły. Opiera się plecami o ścianę, przyzwyczaja do smrodu kurzego łajna i patrzy na zewnątrz przez szczelinę w deskach. Obie kury są z początku niespokojne, ale po paru dniach przywykają do obecności dodatkowego lokatora. Któregoś dnia Nami słyszy na podwórku piskliwy głos swojej nauczycielki; pyta o niego. Przewodniczący odpowiada jej życzliwie, że nie ma pojęcia, gdzieś zniknął smarkacz, pewnie wdał się w matkę, wie pani. Nauczycielka chichocze, a potem prosi, żeby przysłać Namiego do szkoły, kiedy tylko się znajdzie; to jej najlepszy uczeń i bez niego klasa sobie nie radzi. Przewodniczący jest zaskoczony i dopytuje, czy aby się nie pomyliła. Nauczycielka znowu figlarnie chichocze i Nami wie, że przewodniczący pewnie trzyma teraz rękę na jej tyłku; robi tak wszystkim kobietom w miasteczku, które mu na to pozwalają.