Jeszcze sześć takich czerwców - Daisy Garrison - ebook + książka

Jeszcze sześć takich czerwców ebook

Garrison Daisy

0,0
39,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wyjątkowy portret ostatnich dni liceum i skomplikowanej plątaniny miłości i przyjaźni

Mina jest prymuską i nigdy nie brakuje jej ciętej riposty. Po śmierci taty jeszcze bardziej zamknęła się w sobie.

Caplan to faworyt do tytułu króla balu, dusza towarzystwa z popularną dziewczyną u boku, z którą to schodzi się, to rozstaje.

Są sąsiadami i choć wydają się kompletnie różni, zawsze rozumieli się lepiej niż ktokolwiek inny. Aż do teraz. W ostatnich tygodniach szkoły wszystko się zmienia. Caplan jest w szoku, gdy jego najlepszy przyjaciel zaprasza Minę na bal. A potem w jeszcze większym, gdy ona się zgadza.

Kiedy szkolna hierarchia przestaje mieć znaczenie i wszyscy stoją na progu nowego rozdziału, Mina odkrywa, że ludzie naprawdę mogą ją polubić. Że może otworzyć się na świat. Że przyszłość wcale nie musi wyglądać tak, jak sobie wyobrażała. Ale czy to znaczy, że coś powinno się zmienić między nią a Caplanem…?

„Raz na jakiś czas trafia się książka, która jest po prostu tak dobra, że aż chce się krzyknąć z radości – i Jeszcze sześć takich czerwców jest taką właśnie książką. Romantyczna i zarazem prawdziwa. Jestem zachwycona. Jestem obsesyjnie zakochana”.

Katie Cotugno, autorka 99 dni lata

„Z błyskotliwymi dialogami i narracją, która aż wibruje, ten porywający debiut Garrison to hołd dla nastoletnich doświadczeń i wszystkich emocji, które się z nimi wiążą”.

David Arnold, autor Mosquitoland

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 301

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Daisy Garrison Jeszcze sześć takich czerwców Tytuł oryginału Six More Months of June ISBN Copyright © 2024 by Daisy Garrison First published by Flatiron Books in 2024 This edition is published by arrangement with Sterling Lord Literistic, Inc. and BookLab Literary Agency Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Weksej, 2025All rights reserved Redaktor Paulina Tomczyk Ilustracja na okładce Katarzyna Witerscheim Opracowanie okładki i stron tytułowych Grzegorz Kalisiak Projekt typograficzny i łamanie Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Dla klasy z roku 2016,

która stała się klasą z roku 2020

 

Ze wszystkich cudownych wysp Nibylandia jest najbardziej przytulna i zwarta, nie za rozległa i nie za pusta, no wiecie, nie ma zbyt dużych, nudnych odległości między jedną przygodą a drugą.

Piotruś Pan, James Matthew Barrie,

tłum. Andrzej Polkowski

 

 

 

mogłabym przeżyć jeszcze sześć

takich czerwców (…)

i wciąż nie miałabym dość

Jeszcze sześć takich czerwców, Hannah Lachow,

tłum. Aleksandra Weksej

Mina

— I… nagrywamy.

— No dobrze. Caplan Lewis. — Przywołuję z pamięci jego twarz. Próbuję zgadnąć, co chciałby o sobie usłyszeć, a potem dociera do mnie, że już za długo milczę. — Przepraszam. Możemy zacząć jeszcze raz?

— Nie, to było urocze. Po prostu mów dalej.

— Okej, dobra. Więc Caplan Lewis jest… no wiecie. Bez sensu byłoby go opisywać, skoro Caplana wszyscy znają.

Dziewczyna, która kieruje całą akcją, zatacza dłońmi koło i wskazuje na chłopaka stojącego za kamerą. Pewnie chodzi jej o to, żebym spojrzała w obiektyw, ale to się oczywiście nie wydarzy. Patrzę delikatnie w lewo, na ramię chłopaka, a potem na własne kolana.

— I to jest właściwie wszystko, co należałoby o nim powiedzieć. Caplan jest znany. Zawsze był. — Śmieję się. — Trudno byłoby znaleźć jakiegokolwiek ucznia albo nauczyciela, jakąkolwiek osobę w tej szkole czy na tej planecie, która nie znałaby i nie uwielbiała Caplana Lewisa. To właśnie jego wszyscy lubią najbardziej.

Caplan

— Już?

— Tak.

— Mina Stern jest moją najlepszą przyjaciółką.

Czekają, aż powiem coś więcej.

— No, to tyle. Chociaż to niemało. To właśnie ją lubię najbardziej ze wszystkich.

1. Caplan

Jakoś w marcu na godzinie wychowawczej Mina zostaje wezwana przez radiowęzeł do gabinetu dyrektora, co jest zabawne, bo to przecież Mina.

— Wyrzucają cię — mówię.

Wszyscy się śmieją, tylko nie ona. Mina potrafi zachować kamienną twarz jak nikt inny, szczególnie kiedy ludzie na nią patrzą. Czasem mówi mi po fakcie, że próbowała się nie roześmiać, nie rozpłakać albo nie przewrócić oczami, ale wtedy zwykle myślę, że kłamie, bo twarz miała zupełnie bladą i nieruchomą.

Gdy tylko wychodzi z sali, przypominam sobie dzień, w którym wezwali ją do gabinetu z powodu taty, i czuję się jak kawał chuja.

Jeszcze zanim wróci, sam muszę pójść do gabinetu, żeby nadać poranne ogłoszenia i takie tam. Kiedy docieram na miejsce, zastaję Minę stojącą ze skrzyżowanymi rękami przed biurkiem, podczas gdy dyrektor i wice patrzą na nią w napięciu. Przez moment się boję, że rzeczywiście stało się coś strasznego.

Mina się odwraca i mnie zauważa.

— Caplan powinien to zrobić.

Staję koło niej.

— Zgodnie z tradycją — mówi dyrektor — osobą, która…

— Ale ja nie mogę, a Caplan chętnie to zrobi.

— Pewnie, że tak — potwierdzam. — A co takiego?

Dyrektor zaczyna jeszcze raz.

— Zgodnie z tradycją osobą, która wygłasza mowę podczas uroczystego zakończenia roku, jest absolwent lub absolwentka z najlepszymi wynikami.

Obracam się do Miny, ale ona nie chce na mnie spojrzeć. Zaczyna jakiś wywód, za którym nie do końca nadążam, na temat demokracji i głosu ludu.

Dyrektor wzdycha.

— Sugerujesz, że powinniśmy zorganizować wybory na mówcę?

— Sugeruję, że już to zrobiliśmy. Caplan jest przewodniczącym klasy. To on powinien przemawiać.

Startowałem w wyborach na przewodniczącego tylko dlatego, że Quinn mnie podpuścił. I chyba wszyscy są tego świadomi. Do moich obowiązków należą tak naprawdę tylko te poranne ogłoszenia i prowadzenie wieców motywacyjnych przed szkolnymi wydarzeniami.

— Ta mowa jest w założeniu swego rodzaju wyróżnieniem i najlepiej, żeby była… — Dyrektor spogląda na nas oboje: Minę w sweterkowej kamizelce, z rękami skrzyżowanymi na książkach, a potem na mnie — w kurtce sportowej z logo szkolnej drużyny i prawdopodobnie z dość tępym wyrazem twarzy. Dociera do mnie, że żuję gumę, więc szybko ją przełykam. — …utrzymana w pewnym tonie.

Mina czeka, aż skończę nadawać ogłoszenia. W drodze powrotnej do sali mówi:

— Podniosłeś pięść. Kiedy ogłaszałeś zwycięzcę turnieju szachowego.

— No i?

— No i nikt tego nie widział. Oni cię tylko słyszą. — W jej głosie słychać leciutką kpinę. — Nie wiedziałam, że jesteś takim fanem szachów.

Szturcham ją.

— Nie miałem pojęcia, że to robię — mówię.

Uśmiecha się pod nosem.

— Nie zwracaj na mnie uwagi — dodaję.

— Dobrze — odpowiada, a potem bez pożegnania skręca za róg i idzie na zajęcia z rozszerzonej analizy matematycznej, na które sam nie chodzę.

— Ja też nie chcę wygłaszać mowy na zakończenie — krzyczę za nią.

— Ciężka jest głowa, co koronę nosi1 — woła w odpowiedzi.

Przez parę tygodni przepychaliśmy się w sprawie mowy na zakończenie. Powiedziałem jej, że mogę przemawiać, jeśli ona napisze mi tekst, na co ona odpowiedziała, że nie ma nic do napisania o naszym liceum ani o ludziach, którzy do niego chodzą. Powiedziałem jej, że to trochę niemiłe i wyniosłe z jej strony, na co ona zmrużyła oczy i spytała, o ilu osobach potrafiłbym powiedzieć coś miłego. Siadłem nad kartką i próbowałem napisać coś dobrego o każdej osobie z naszego rocznika. Po jakichś pięćdziesięciu miałem dość. Uznałem, że to całkiem imponujący wynik, ale ona mnie wyśmiała. Nie możesz stanąć na mównicy i powiedzieć, że Jamie Garrity raz przytrzymał ci drzwi, kiedy wbiegałeś spóźniony. Odparłem, że mógłbym napisać całkiem ładne przemówienie o niej, o Quinnie albo nawet o Hollis i że cały ten pomysł z mową na zakończenie jest głupi, a w ogóle to najlepiej by było, gdyby każdy mógł powiedzieć coś o jednej osobie, którą naprawdę dobrze zna, i tyle. To jej się spodobało. Tak rzutem na taśmę, stwierdziła. A ponieważ nie załapałem, wyjaśniła:

— No wiesz, dobiegasz do mety, przed tobą ostatnia prosta, ostatnia szansa, żeby jeszcze coś powiedzieć.

W każdym razie tak powstał ten pomysł. A dyrektor był już chyba tak zmęczony wałkowaniem tego tematu, że się zgodził.

Swoją część filmu nagrywam pierwszego czerwca — zrobiła się pogoda na krótkie spodenki i bluzę, niebo jest bardzo błękitne. Po nagraniu wracam na stołówkę i idę prosto do stolików na zewnątrz. Wszyscy siedzą tam, gdzie zawsze, a Mina z książką na ławce kawałek dalej.

— CA-AP! — woła Quinn, a ja podnoszę rękę, kiedy mijam go w drodze do ławki Miny.

— Wyszłaś — mówię.

— Ładnie jest — odpowiada, nie odrywając wzroku od lektury.

— Chodź. — Zabieram jej książkę, bo wiem, że ją to wkurzy. Kiedyś, jak byliśmy mali, wrzuciłem jej książkę w piasek nad jeziorem i potem przez kilka dni się do mnie nie odzywała.

— Oddaj.

— Wiesz, że oddam. Przecież nie potrafię czytać.

— Ha, ha.

— Chodź zjeść z nami.

Krzyżuje ręce, a potem nogi.

— Nie umrzesz od tego. Jest pora lunchu. Piękna pogoda. Skłoniła cię nawet do wyjścia z biblioteki. Chodź się trochę uspołecznić. — Robię krok w tył, w stronę moich przyjaciół, trzymając książkę w rękach.

— CAP! — drze się znowu Quinn. — Przestań flirtować.

Na to Mina prawie się uśmiecha. Właściwie tylko przyciska jedną wargę do drugiej.

— Jak zamierzasz w przyszłym roku zdobyć przyjaciół na Yale, jeśli nie zaczniesz teraz ćwiczyć? — pytam.

Przez moment wygląda tak, jakby miała zacząć krzyczeć. Ale potem mówi tylko:

— Z nimi to już dla mnie trochę za późno, nie sądzisz?

— Mina, masz go dość? Chcesz, żebym mu przywalił? — wrzeszczy Quinn.

Wtedy ona się śmieje i wychyla przez moje ramię pewnie po to, żeby sprawdzić, czy jest tam Hollis, która, jak się domyślam, siedzi na stole i wiedzie prym w towarzystwie. Chociaż pewności nie mam. Akurat ze sobą zerwaliśmy, więc wszedłem w tryb pilnowania, żeby nigdy nie patrzeć na nią wprost, tylko zawsze bokiem, mieć ją gdzieś na obrzeżach pola widzenia. To nawet nietrudne ze względu na jej włosy, które są bardzo długie, rudoblond i ciągle bujają się gdzieś w pobliżu.

Mina najwyraźniej ją zauważa — albo coś równie przerażającego — bo kręci głową.

Podaję jej książkę. Kiedy po nią sięga, łapię za pasek od jej torby i ciągnę w stronę pozostałych, żeby musiała za mną pójść.

2. Mina

Caplan ciąga mnie w różne miejsca. Kiedy byliśmy młodsi, robił to fizycznie — do wody, kiedy siedzieliśmy na wydmach, na śnieg, kiedy odwoływali nam lekcje, na horrory do kina, zanim skończyliśmy siedemnaście lat, na środek sali gimnastycznej na imprezach — aż w końcu zaczął to robić samym swoim istnieniem. Ponieważ Caplan wyrósł na wprost nieznośnie idealnego pod względem budowy fizycznej i najbardziej uzdolnionego sportowo człowieka na tej planecie, musiałam też chodzić na mecze piłki nożnej. Zawsze siadałam z jego mamą i młodszym bratem na trybunach nad sektorem dla uczniów, którzy rozdzielali nas niczym wzburzone, kolorowe morze — dziewczyny z jego numerem wymalowanym na policzkach i chłopcy skandujący „O, Caplanie! Mój kapitanie!”. Wszyscy pijani, szczęśliwi i w swoim żywiole. Ja nie czułam się w swoim żywiole, ale byłam tam i oglądałam, a to zawsze coś. Caplan przyciągał jak magnes. Albo jak słońce. Gdybym tylko ja tak się wokół niego kręciła, byłoby to bardziej żenujące, ale robili to wszyscy. Bo słońce jest jasne, ciepłe i tak dalej.

Czasem byłam mu wdzięczna, innym razem nie. Pierwszego naprawdę ciepłego dnia wiosny w ostatniej klasie liceum, mniej więcej wtedy, kiedy wszyscy nagrywaliśmy te przeklęte filmiki, zmusił mnie do zjedzenia lunchu z jego przyjaciółmi przez to, że zabrał mi książkę. Wiedziałam, że robi to ze względu na obserwującą nas Hollis, bo akurat wtedy znowu się rozstali. Nie lubiłam, kiedy tak mnie wykorzystywał. Przede wszystkim nie miało to sensu, bo nie ma takiego wszechświata, w którym mogłabym zostać uznana za obiekt westchnień. To był tylko ewidentny żart, podobnie jak to, że usiadłam przy stole lunchowym z takimi ludźmi jak Quinn Amick czy Hollis Cunningham.

Kiedy do nich podchodzimy, wyszarpuję z powrotem swoją książkę, żeby mieć co zrobić z rękami. Nikt już właściwie nie je. Hollis ssie końcówkę swojego loda na patyku, od którego usta zrobiły jej się czerwone. Zakładam się sama ze sobą, że pod koniec tygodnia będą znowu razem. Hollis ma na głowie bejsbolówkę Quinna — tę co zwykle, z maleńkim wyhaftowanym drzewkiem. Ach, miłość i wojna. Caplan siada i podsuwa sobie jedną z niedojedzonych kanapek tamtego.

— Gdzie byłeś? — ktoś pyta.

— Nagrywałem swój filmik — odpowiada z pełnymi ustami.

— Nie mogę uwierzyć, że dostał się Minie — mówi Quinn. — Kto teraz powie coś miłego o mnie?

Spoglądam na Caplana w chwili, gdy on zerka na Hollis. Ona patrzy mu w oczy bez wyrazu, opierając loda na wargach. Pewnie powinnam doprecyzować, że Hollis jest najbardziej przerażającą osobą, jaka kiedykolwiek stąpała po tej planecie.

— Ja mogę powiedzieć coś o tobie — mówi, obracając się do Quinna.

— Ojoj, serio, Holly?

Ona zgryza końcówkę loda i rzuca w niego gołym patyczkiem, podczas gdy jedna z jej przyjaciółek spogląda na nią niepocieszona. Pewnie Hollis zgodziła się wcześniej nakręcić filmik o niej.

— A dlaczego nie? To nie ma żadnego znaczenia. — Zerka na moment na Caplana, a potem na mnie.

Zawsze nieprzyjemnie mnie to zaskakuje, kiedy tak długo tylko siedzę i się przyglądam, cicha i niewidzialna, a potem nagle ktoś postanawia na mnie spojrzeć. Właśnie dlatego aktorzy nigdy nie patrzą prosto w obiektyw, chyba że specjalnie chcą zrobić coś niepokojącego.

— Mina — mówi Hollis takim tonem, jakby dopiero zauważyła, że tu stoję. — W piątek są moje urodziny.

— O — odpowiadam. — Wszystkiego najlepszego.

— Nie — śmieje się. — Ale ty jesteś zabawna. Chodzi mi o to, że będę miała imprezę urodzinową. Mama robi dla mnie takie małe przyjęcie w domu. Przyjdziesz?

Gapię się na nią.

— Hm. Tak, pewnie.

— Ale wiesz, bez łaski — mówi.

— Nie, tak, z przyjemnością. Dzięki.

Rozlega się dzwonek i wtedy Caplan schyla się, żeby podnieść z ziemi patyk po lodzie. Rusza z nim w stronę kosza na śmieci, a Hollis wzdycha, wstaje i idzie za nim.

— Robią się już nudni, co nie? — rzuca Quinn w przestrzeń, a ja wracam do środka niesiona na fali grupy. Wszyscy ogólnie się z nim zgadzają, ale i tak obserwują od niechcenia, jak tamci zatrzymują się przy koszach, oboje rozświetleni słońcem, a wiatr rozwiewa im włosy, rude i złote, piękne.

Kiedy wszyscy próbujemy się ścisnąć, żeby przejść przez drzwi na stołówkę, zahaczam o jedną z przyjaciółek Hollis — Beccę, tę, która chciała, żeby Hollis nagrała dla niej filmik na zakończenie. Posyła mi wyjątkowo wredne spojrzenie i nawet się z tym nie kryje, więc przyspieszam. W korytarzu schylam się, żeby zawiązać sznurówki, i wtedy ona wpada na mnie od tyłu. Przechodząc dalej, mówi do koleżanek: „Leżeć, psie”. Poleciałam do przodu, na ręce i kolana, więc zanim wstanę, upewniam się, że moja twarz jest całkowicie pozbawiona wyrazu, po czym idę dalej na fizykę.

W gimnazjum przez jakiś czas mówiły „hau, hau” za każdym razem, kiedy mnie mijały. Domyślałam się, że to ogólnie oznacza frajerkę albo brzydulę, ale nie miałam pewności, więc starałam się tym nie przejmować. Po prostu zaczęłam nosić słuchawki. Całkiem nieźle się to wpisywało w moje ówczesne postanowienie, żeby na nikogo nie patrzeć ani do nikogo się nie odzywać, jeśli nie było to absolutnie konieczne. Przez wiele lat dręczyli mnie za to, że ciągle podnosiłam rękę, popisywałam się i zachowywałam, jakbym pozjadała wszystkie rozumy, ale potem, kiedy próbowałam stać się milcząca i niewidzialna, znienawidzili mnie jeszcze bardziej. Ta hipokryzja mogłaby się wydawać zabawna, gdyby w ogóle było mi do śmiechu.

To „hau, hau” usłyszałam po raz pierwszy w trzeciej gimnazjum, po kilku miesiącach milczenia, w łazience dla dziewczyn.

— Mina Stern łazi za Caplanem Lewisem jak szczeniak.

Kiedy tamte dziewczyny sobie poszły, wyszłam z kabiny równocześnie z Lorraine Daniels. Jako małe dziewczynki często się razem bawiłyśmy, bo nasze mamy się lubiły, a ona mieszkała niedaleko. A potem mój tata zginął, moja mama zrobiła się dziwna i ja pewnie też. Poza tym Lorraine się przeprowadziła. Mimo to nadal siadałyśmy czasem w jednej ławce. Nosiła okulary z grubymi, czerwonymi oprawkami i ciągle za to obrywała, ale nigdy ich nie wymieniła ani nie przerzuciła się na soczewki. Zazdrościłam jej tego uporu. Była cicha i bystra, a ja kiedyś się nawet zastanawiałam, czy mogłybyśmy zostać prawdziwymi przyjaciółkami, ale wydawało mi się, że ona naprawdę woli, żeby zostawić ją w spokoju. Ja pewnie też sprawiam takie wrażenie.

— Są zazdrosne — odezwała się, myjąc ręce i nie patrząc na mnie, co było miłe, bo akurat płakałam. — No co? Taka prawda. Truskawkowa Kluska mówiła, że Caplan jej się podoba. Jeszcze zanim weszłaś.

To przezwisko nie było zbyt trafione, bo Hollis miała szczupłą sylwetkę.

— Poza tym, tak szczerze, to raczej on łazi za tobą.

Wiem, że czas podobno leczy rany, ale to wspomnienie wraz z upływem lat tylko się wyostrzyło, wypuściło krawędzie, bo właśnie wtedy, po raz pierwszy odkąd pamiętam, uświadomiłam sobie, jaka jest prawda. Spędzanie większości czasu z Caplanem nie sprawiało, że wydawałam się lepsza czy mądrzejsza. Tak naprawdę wychodziłam przy nim na jeszcze nudniejszą. Poza tym nie tylko ja nie mogłam się nadziwić, że w ogóle chce się ze mną przyjaźnić.

To, że przepłynęliśmy dość gładko przez całe dzieciństwo uczepieni siebie nawzajem, zawdzięczam wyłącznie jemu. Caplan nigdy, nawet w najmroczniejszych czasach gimnazjalnych, nie miał ochoty zrezygnować z naszych wymyślnych uścisków dłoni na korytarzu ani nie próbował zrobić ze mnie potajemnej przyjaciółki. Nigdy nie doznał tego nastoletniego olśnienia, że byłoby mu w życiu łatwiej, a jego świat nabrałby więcej sensu, gdyby mnie zostawił albo przynajmniej wykluczył z niektórych obszarów swojej egzystencji. To się po prostu nigdy nie wydarzyło. Caplan zawsze robi to, na co ma ochotę, i bardzo rzadko się zastanawia, co inni sobie pomyślą. Wiosną w drugiej klasie liceum coś sobie naderwał i nie mógł biegać. Z nudów, ciekawości i — powiedzmy to sobie szczerze — z wrodzonej skłonności do znajdowania się w centrum uwagi zgłosił się na casting do sztuki teatralnej, a przygotowywano akurat Romea i Julię. I oczywiście okazał się w tym dobry, oczywiście rozpalił całą tę sztukę i uczynił ją niezaprzeczalnie świetną.

Podczas przesłuchania rozłożył zmięty wydruk swojego tekstu na podłodze pod nogami, na wypadek gdyby czegoś zapomniał. Reżyserka zauważyła prymitywne oznaczenia, uproszczone symbole, które wymyśliłam, żeby pomóc mu ogarnąć rytm. Spytała Caplana, gdzie się uczył o pentametrze jambicznym, a on odpowiedział, że nie ma pojęcia, co to jest, ale przyjaciółka pomagała mu ćwiczyć. Kiedy dostał rolę, spytali mnie, czy chciałabym uczestniczyć w przygotowaniach do spektaklu jako dramaturżka. Musiałam sprawdzić, co to oznacza. Ostatecznie odmówiłam, bo wyglądało na to, że musiałabym dużo rozmawiać z innymi ludźmi, ale zgodziłam się stworzyć broszurki na temat struktury rytmicznej tekstu i pięknej Werony, do rozdania aktorom podczas pierwszej próby.

Tamtej wiosny spędziłam z Caplanem wiele godzin na uczeniu się roli. Samo wychodzenie na scenę i wyglądanie jak gwiazdor filmowy przychodziło mu dość naturalnie, za to w kwestii słów, ich znaczenia i zapamiętywania, potrzebował mojej pomocy. To chyba jedyny obszar, w którym Caplan czuje się niepewnie — uważa, że jest mało inteligentny — może dlatego, że jakiś milion lat temu musiał poświęcić trochę więcej czasu na naukę czytania. Pamiętam, że patrzyłam, jak stara się — z wysiłkiem i uporem — zrozumieć tekst i poprawnie go wymówić, i nie mogłam wyjść z podziwu.

Jakim cudem, myślałam sobie, możesz być właśnie tą osobą, a jednocześnie każdą z tysiąca innych wersji siebie? Jak to jest, że niedługo zostaniesz kapitanem szkolnej drużyny piłkarskiej, królem balu maturalnego, kiedyś pewnie przewodniczącym jakiegoś bractwa studenckiego, ale jesteś też tym chłopakiem, który leży na podłodze w moim pokoju, uczy się na pamięć Szekspira z twarzą wciśniętą w dywan i pyta mnie o „łańcuch wydarzeń, wśród gwiazd jeszcze skryty”2?

3. Caplan

Wiedziałem, że Hollis pójdzie za mną pod kosze na śmieci. Tak to jest, jak za często z kimś tańczysz. Potem znasz jego ruchy.

Kiedy się odwracam, po prostu stoi i na mnie patrzy. Czekam, aż się odezwie, ale ona nie ma takiego zamiaru. Hollis prowadzi rozmowy tak, jakby grała w cykora.

— Nie powinnaś śmiecić — mówię.

— Musiałeś nagrywać z Miną?

— A co ci zależy? — pytam.

— W sensie: razem? W parze? Jakby to była, kurwa, jakaś przysięga małżeńska?

— Ty ze mną zerwałaś.

— O, jednak zauważyłeś?

— Hollis. — Ściskam nasadę nosa.

— No co? Czego ode mnie chcesz, Caplan?

— Chcę, żebyś zdjęła tę jebaną czapkę Quinna — mamroczę w dłoń.

Odciąga mi rękę sprzed twarzy, zdejmuje czapkę i mi ją rzuca. Trochę się krzywi, a trochę uśmiecha.

— Nie musiałaś robić tego Minie. I to przy wszystkich.

Przestaje się uśmiechać.

— Jeśli chciałaś, żebym przyszedł na twoją imprezę urodzinową, mogłaś zaprosić po prostu mnie — mówię.

— A może tu nie chodzi o ciebie. Może czasem jestem po prostu miła.

Prycham.

— Przyszedłbyś na moje urodziny, gdybym po prostu cię zaprosiła?

— No, jasne. Bo zawsze będziemy, jakby… wiesz, przyjaciółmi.

Międlę w dłoniach czapkę Quinna. Zmuszam się, żeby spojrzeć na Hollis. Sprawia wrażenie, jakby miała się zaraz rozpłakać, ale wcale nie wydaje się tym zażenowana. Przez moment żadne z nas nic nie mówi. Dzwoni dzwonek.

— Poza tym ja wcale z tobą nie zerwałam. Powiedziałam tylko, że powinniśmy dać sobie trochę przestrzeni. Na zastanowienie — mówi.

— I co? — pytam. — Już? W sensie: zastanowiłaś się?

Wybucha śmiechem.

— To nie ja musiałam się zastanawiać.

— Czyli zrobiłaś to, żeby zobaczyć, co zrobię.

— Tak.

— Żeby wydobyć ze mnie jakąś reakcję.

— Mm-hm.

— Wiesz co, to trochę jakby dziecinne, nie sądzisz?

— O mój Boże. — Wyrzuca ręce w górę. — Oczywiście, że tak. A co, tobie nigdy nie podobał się ktoś, komu jesteś zupełnie obojętny?

Czeka, aż odpowiem. Nie znoszę tego. Tych momentów, kiedy czuję, że próbuje pokierować naszą rozmowę w jakąś określoną stronę, wymusić na mnie powiedzenie czegoś konkretnego.

— Okej, dobra, gratuluję, jesteś najdoroślejszy z nas wszystkich, najmniej zazdrosny, najmniej emocjonalny. Cieszę się twoim szczęściem. — Wykonuje taki ruch, jakby zamierzała odejść.

Pierwszaki wysypują się na podwórko małymi grupkami, zerkają na nas.

— Możemy przenieść się z tą rozmową gdzie indziej? — pytam, kołysząc się w przód i w tył na piętach. — Przyjechałaś dzisiaj samochodem?

— Nie mam zamiaru zrywać się z lekcji, żeby siedzieć w swoim samochodzie i słuchać, jak nazywasz mnie dzieckiem.

— Nie nazwałem cię dzieckiem. Powiedziałem, że zrobiłaś coś dziecinnego.

Przygląda mi się. Potem kręci głową i zaczyna się odwracać.

— A poza tym — mówię znacznie głośniej, niżbym tego chciał — nie jesteś. Mi obojętna.

— Dziękuję. Bardzo ci dziękuję. Piękne wyznanie.

Teraz już cały tabun pierwszaków otwarcie się na nas gapi.

— Naprawdę, powinieneś to zapisać. Powinieneś napisać całą książkę. Powinieneś…

— Co teraz masz? — pytam.

— Samodzielną pracę.

— Jezu, Hollis, mogłabyś po prostu…? Chcę pogadać, przyszedłem tu po to, żeby z tobą pogadać. Moglibyśmy po prostu…

— Po prostu co? Znowu pokłócić się o to samo? Po co?

— Bo kłótnie z tobą są ciekawe i ekscytujące.

— Okej. — Robi minę, która mówi: „No i?”.

— I brakuje mi tego.

Jeszcze przez chwilę patrzy na mnie groźnie tym swoim klasycznym spojrzeniem — wściekłym, płomiennym, zajebiście pięknym.

— I wolę już się kłócić, niż w ogóle z tobą nie rozmawiać.

Jeszcze przez moment spala mnie wzrokiem. Potem wzdycha i przechodzi tuż obok mnie. Dociera prawie do parkingu, zanim się odwróci.

— To co? Idziesz?

A oto historia mojej przyjaźni z Miną. Zaczęło się od tego, że ona była małą geniuszką, a ja podłym chujkiem. Poznaliśmy się w drugiej klasie. To było rok po tym, jak tata nas zostawił, a my przeprowadziliśmy się z Indiany do miasteczka Two Docks w Michigan, do małego, kanciastego, białego domu przy ulicy Corey, dokładnie naprzeciwko ceglanego zamku z niebieskimi drzwiami i wielką mosiężną kołatką. Pod względem tego, kim się właśnie stawałem, nastąpiło to w samą porę.

Nikt nigdy nie uczył Miny czytać. Wśród rodziców i nauczycieli uchodziła za żywą legendę. Któregoś dnia, kiedy miała ze trzy lata i pewnie nie umiała jeszcze dobrze mówić, siedziała w samochodzie z rodzicami. Akurat się o coś kłócili i przegapili skręt. Mina zawołała ze swojego fotelika, że ulica Alpine to było tam. Kiedy spytali ją, skąd wie, odpowiedziała, że widziała tabliczkę. Przez resztę popołudnia jeździli po mieście i wskazywali na tablice z nazwami ulic, a ona odczytywała wszystkie po kolei: Willow, Gates, Brighton — z niemym „gh”, jak gdyby nigdy nic — Huron, Muncie, Beaufort, nawet pieprzone Beaufort.

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem tę historię od jakiejś pani, miałem ochotę rzucić jej w twarz swoimi nuggetsami. Dlaczego dokuczała mojej mamie opowieściami o tej szurniętej geniuszce, tej książkowej wirtuozce, która mieszkała dokładnie naprzeciwko nas, skoro wiedziała, że jej syn ma siedem i pół roku i za żadne skarby nie potrafi odróżnić „b” od „d”? Od tamtego wieczoru mama ciągle proponowała, żebym pobawił się z tamtą dziewczynką albo żebyśmy zapoznali się z ich rodziną. Byłem pewien, że jej zdaniem spędzanie czasu z Miną dobrze by na mnie wpłynęło i stałbym się dzięki temu mądrzejszy. Teraz, kiedy o tym myślę, mam wrażenie, że czuła się po prostu samotna bez mojego taty i chciała się z kimś zaprzyjaźnić, jeszcze zanim się dowiedziała, że mama Miny też niedługo zostanie sama z dzieckiem. Nie wiem, może tak było.

Tymczasem w szkole zaczęło się piekło czytania na głos na lekcjach. Byłem naprawdę niezły w piłkę i trochę się rządziłem na placu zabaw, więc inne dzieciaki pewnie z radością patrzyły, jak się męczę i łykam codzienne upokorzenia, kiedy nauczycielka wskazywała nas po kolei palcem, jakbyśmy szli na stracenie rzędem wijącym się po całej sali. Mnie zwykle udawało się przeczytać jakieś cztery słowa. Potem wszyscy zaczynali się śmiać, a nauczycielka przechodziła do następnej osoby. Tamtej jesieni wyznaczono nam miejsca obok siebie. Po moim dukaniu jaskiniowca — okrutnym, oczywistym zrządzeniem losu — następowała kolej Miny. Miała naprawdę miły, czysty głos, nie przyspieszała, żeby się specjalnie popisywać, nie wpadała w monotonną intonację ani nie zapominała o oddechu. Czytała mądrze i spokojnie, ale też trochę tak, jakby znała jakąś tajemnicę, o której nam nie mówiła, jakby wiedziała o czymś jeszcze, co kryło się za tymi słowami i co być może kiedyś zechce nam wyjawić. Nie była jakoś szczególnie popularna, ale wszyscy lubili słuchać, jak czyta.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Cytat z Henryka IV W. Szekspira w tłumaczeniu A. Weksej (przyp. red.).

2 Fragment Romea i Julii W. Szekspira w tłumaczeniu S. Barańczaka (przyp. red.).

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

Mina

Caplan

1. Caplan

2. Mina

3. Caplan