Jak załatwić dupka - Maria Steen - ebook + audiobook

Jak załatwić dupka ebook i audiobook

Maria Steen

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pomimo wielu różnic Carina i Agneta są najlepszymi przyjaciółkami. Agneta pali jak lokomotywa, mówi, co myśli, i chętnie pija czerwone wino, niezależnie od pory dnia czy nocy. Carina ma bardziej powściągliwą, romantyczną naturę, a w stosunku do mężczyzn bywa łatwowierna. 

Carina jest w związku z Matsem, który tajemniczo znika na całe tygodnie, a którego komórka zawsze ma słaby zasięg. Miłość jest ślepa, ale Agneta uważa, że w przypadku Cariny nie zaszkodziłoby choć trochę się rozejrzeć, i postanawia interweniować. Potem na scenę wkracza Eva-Lis, co skutkuje serią nieoczekiwanych zdarzeń.

Jak załatwić dupka” to pierwsza część serii „Na dobre i na złe” autorstwa Marii Steen. Można w niej śledzić losy Cariny i Agnety, często chaotyczne, obfitujące w skomplikowane relacje damsko-męskie, dysfunkcjonalne związki małżeńskie i zadziwiające nagromadzenie nieporozumień w jednym miejscu i czasie. Ale dzięki przyjaźni, pomysłowości i sile działania obu kobietom zawsze w jakiś sposób udaje się doprowadzić wydarzenia do pomyślnego końca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 237

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 9 min

Oceny
3,6 (18 ocen)
4
5
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fiba1

Nie oderwiesz się od lektury

Super polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Så put­sas en skit­stövel

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Eliza Ja­wor­ska

Co­py­ri­ght © Ma­ria Steen, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ma­ria Bor­ge­löv

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-91-8054-536-5

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Rozdział 1

Za­wsze znaj­dzie się ktoś, kto zo­stawi łódkę przy po­mo­ście na całą zimę. Pod po­wierzch­nią wody, gdzie kil do­ciąża ka­dłub, mo­rze ma naj­wy­żej cztery stop­nie. Teo­re­tycz­nie więc mi­ło­śnik mor­so­wa­nia mógłby wsko­czyć i nie za­mar­z­nąć od razu. Cho­ciaż wła­ści­wie to ni­gdy nie wia­domo, w oko­licy nie ma zbyt wielu chęt­nych.

Ca­rina sie­dzi na po­mo­ście i stuka bu­tami w pod­trzy­mu­jący kon­struk­cję pal. Za­toka Borg­mästare po­kryła się kru­chą war­stwą lodu. Jest od­pływ, więc Ca­rina nie do­sięga wody.

Spo­gląda w dół. Jesz­cze kilka dni mi­nu­so­wych tem­pe­ra­tur i bę­dzie można do­stać się pie­szo do wy­sepki Ljung­skär. Ekhol­men gi­nie w tle, a po dru­giej stro­nie za­toki, jak ściana zwró­cona na wschód, wzno­szą się domy czyn­szowe na Möl­le­bac­ken. Niech tylko tro­chę za­świeci słońce, a ho­te­la­rze aż pod­sko­czą z ra­do­ści, my­śli.

Wy­ciąga ko­mórkę z kie­szeni i wy­stu­kuje ese­mesa do Agnety:

Sie­dzę 700 m od Cie­bie i od­mra­żam so­bie ty­łek. Idę do Scan­dica na wino. Do­łą­czysz?

We­dług Agnety, je­śli czło­wiek nie ma kie­liszka czer­wo­nego wina w dłoni, to tak jakby bra­ko­wało mu ja­kiejś czę­ści gar­de­roby. Py­ta­nie za­dała więc z czy­stej uprzej­mo­ści.

Ca­rina wstaje. Strzyka jej w ko­la­nach, ale na­dal jest we względ­nie do­brej for­mie. Może nie tak do­brej jak Olga Kor­but, ale jed­nak.

A może wła­śnie do­kład­nie w ta­kiej jak Olga Kor­but dzi­siaj? Wró­blicy z Miń­ska stuk­nęła już sześć­dzie­siątka, ale może na­dal wy­cho­dzi jej szpa­gat?

Do zro­bie­nia: na­pi­sać ma­ila do Olgi i spy­tać.

Zna­la­zł­szy się w ho­te­lo­wym lobby, Ca­rina wy­biera sto­lik z wi­do­kiem na za­tokę. Usa­da­wia się ty­łem do okna, wy­star­czy już mo­rza na dzi­siaj. Matsa nie ma w domu od wielu dni, a ona nie bar­dzo umie bez niego za­snąć. Wła­ści­wie, gdy on jest w domu, też trudno jej za­snąć. Może to przez księ­życ? Księ­życ przy­ciąga mo­rze, raz jest przy­pływ, raz od­pływ.

Mats za­sta­na­wiał się kie­dyś nad łóż­kiem wod­nym, ale w końcu się roz­my­ślił. Jak ta­kie łóżko za­cho­wy­wa­łoby się pod­czas pełni?

Gdy on jest w domu, Ca­rina czuje się jak na fali przy­pływu. Jed­nak gdy tylko Mats spa­kuje wa­lizkę, w jej du­szy po­ja­wia się pustka. Przy­cho­dzi od­pływ.

Wąt­pliwe jed­nak, czy księ­życ ma wpływ na sen. Wczo­raj był nów, a i tak obu­dziła się o wpół do czwar­tej rano rów­nie wście­kła jak w cza­sie pełni. Pa­skudna pora dnia. Małe co­dzienne trud­no­ści zmie­niają się wtedy w kosz­marne pro­blemy.

Nocna mara wy­biera swo­ich ulu­bień­ców.

Agneta idzie uważ­nie przez most na Saltö, pró­bu­jąc nie prze­wró­cić się na lo­dzie. Czy ni­komu nie przy­szło do głowy, żeby po­sy­pać na­wierzch­nię solą? Do Ble­kinge wi­dać jesz­cze nie za­wi­tał pia­sek, ale sól jest w miarę po­wszechna. Jak tylko ła­pie mróz, na ulice wy­jeż­dżają po­sy­py­warki, a dro­go­wcy ob­sy­pują całą oko­licę solą rów­nie hoj­nie jak pra­cow­nicy McDo­na­lda frytki sma­żone na głę­bo­kim tłusz­czu.

Cen­trum Karls­krony wy­gląda z góry jak kiść wi­no­gron na wpół za­nu­rzona w płyt­kiej wo­dzie. Jedno z gron to wy­sepka Saltö, gdzie mieszka w domu babci Agneta. A ra­czej w domu po babci. Star­sza pani prze­nio­sła się na łono Abra­hama trzy lata temu, ale wnuczka na­dal mieszka w jej daw­nym lo­kum i płaci czynsz jakby ni­gdy nic. Wła­ści­ciel domu nie ma po­ję­cia o zmia­nie na­jemcy. Szcze­rze mó­wiąc, nie ob­cho­dzi­łoby go, czy ktoś z ro­dziny chciałby prze­jąć lo­kal. Ważne dla niego by­łoby to, czy miesz­ka­nie zmar­łej zo­sta­łoby opróż­nione w miarę szybko. Albo to, że czynsz da­lej wpływa na jego konto.

Agneta chęt­nie by za­pa­liła przed do­tar­ciem do miej­sca, gdzie nie wolno już tego ro­bić, ale śli­ska na­wierzch­nia wy­maga ca­łej jej uwagi. Ko­bieta od­dy­cha z ulgą, gdy w końcu do­ciera do drzwi ho­telu.

– Hej!

Wi­dzi Ca­rinę, która czeka już z dwoma kie­lisz­kami wina. Agneta wie, o czym będą roz­ma­wiać. Za­wsze roz­ma­wiają o tym sa­mym.

Rozdział 2

Ca­rina Arons­son

Na­zwi­sko: Lena Ca­rina Eli­sa­bet Arons­son

Wiek: 47 lat.

Ro­dzina: Ja i Mats.

Za­wód: Księ­gowa.

Czy­tam: Obec­nie ja­kie­goś Ir­land­czyka, któ­rego w ogóle nie ro­zu­miem.

Słu­cham: Sta­ram się, ale lu­dzie są cza­sem tacy mę­czący.

Oglą­dam w TV: W więk­szo­ści rze­czy nie­wy­ma­ga­jące my­śle­nia. Umysł musi prze­cież od­po­czy­wać.

Jem: Lu­bię kuch­nię we­ge­ta­riań­ską. Nie dla­tego, że je­stem we­ge­ta­rianką, ale jakby tak się dało być i do tego mieć jesz­cze ka­wa­łek ko­tleta, to wtedy pew­nie.

Palę: Nie.

Piję: Naj­chęt­niej wino.

Za­in­te­re­so­wa­nia: Spa­cery. Kie­dyś tam w każ­dym ra­zie.

Zna­jomi: Agneta. Oży­wiamy się wza­jem­nie. No i oczy­wi­ście Mats, kiedy jest w domu.

Naj­lep­sza książka: To mu­siała być któ­raś au­tor­stwa P.D. Ja­mes.

Naj­lep­szy film: Nie je­stem ki­no­manką, więc naj­lep­szego jesz­cze nie wi­dzia­łam.

Uczu­le­nia: Na pyłki.

Uni­kam: Brzóz na wio­snę i by­licy.

Sza­leję na punk­cie: Matsa!

Pro­wa­dzę: Nie mam sa­mo­chodu, bo nie mam prawa jazdy.

Naj­lep­sze wspo­mnie­nie z wa­ka­cji: Kiedy by­łam mała i by­li­śmy z mamą i tatą na Olan­dii.

Hobby: Chcia­ła­bym na­uczyć się tań­czyć salsę, ale Mats jest sztywny jak kij od szczotki, więc to ra­czej nie wyj­dzie.

Te­raz na sto­liku noc­nym: Ga­zeta. I Ir­land­czyk, któ­rego nie ro­zu­miem.

Ulu­biony sport: Boks. Wiem, to zu­peł­nie idio­tyczne cie­szyć się z tego, jak inni okła­dają się po twa­rzach naj­moc­niej jak po­tra­fią. A jed­nak.

Tego o mnie nie wie­dzie­li­ście: Gra­łam na skrzyp­cach w pod­sta­wówce.

Rozdział 3

Agneta przy­staje, gdy wi­dzi Ca­rinę w ho­te­lo­wym lobby. Ma­cha paczką pa­pie­ro­sów i wy­cho­dzi. Za­ciąga się szybko parę razy, ale jest zbyt zimno, by pa­pie­ros spra­wił jej przy­jem­ność. Ma na­dzieję, że zdążą z Ca­riną po­roz­ma­wiać o czymś jesz­cze oprócz Matsa. Mats Karl­berg, dar nie­bios dla tych ko­biet, które nie kręcą no­sem i nie pro­szą o pa­ra­gon do ta­kiego pre­zentu od Boga. Prze­cież ni­gdy nie będą chciały sko­rzy­stać z prawa zwrotu. Ani na­wet z trzy­let­niej gwa­ran­cji.

Nie­liczni go­ście ho­te­lowi roz­ma­wiają dys­kret­nie przy ba­rze. Agneta ostroż­nie ob­raca szkło w dłoni, ostat­nie kro­ple wina zbie­rają się na dnie. Tro­chę za wcze­śnie na na­stępny kie­li­szek, poza tym jest so­bota i za­po­wiada się długi dzień.

– Wie­rzysz w ży­cie po tym? – Ca­rina wy­daje się na­prawdę za­in­te­re­so­wana te­ma­tem.

– W sen­sie: po tym kie­liszku? – Agneta jed­nak de­cy­duje się na do­lewkę.

– Nie, w sen­sie: kiedy odłą­czają re­spi­ra­tor. My­ślisz, że do­staje się drugą szansę?

– No, nie wiem. Je­śli tak, można za­cząć się za­sta­na­wiać, kim się było w po­przed­nim wcie­le­niu… Hej! Może na ziemi jest okre­ślona liczba lu­dzi. Za­wsze było tylko tyle i już za­wsze bę­dzie. Wszy­scy przy­bie­rają nowe twa­rze, cały czas.

– Nie brzmi to zbyt pro­sto? – po­wąt­piewa Ca­rina.

– Nie, dla­czego? Może tak na­prawdę od­dział po­łoż­ni­czy to miej­sce, gdzie taki Hi­tler do­staje nową oso­bo­wość? Jest miły, na­zywa się zu­peł­nie zwy­czaj­nie i w do­ro­słym ży­ciu zo­staje hy­drau­li­kiem? Matka Te­resa w na­stęp­nym wcie­le­niu staje się bo­jow­niczką o wol­ność, a jesz­cze w ko­lej­nym płe­two­nur­kiem. Kim twoim zda­niem by­łaś w po­przed­nim ży­ciu?

– Trudne. Cho­ciaż bar­dziej mnie za­sta­na­wia, kim by­ła­bym w przy­szłym.

– Nie ma­rudź. Po­myśl! – za­chęca Agneta.

– Okej. Chcia­ła­bym być… Ma­rią Skło­dow­ską-Cu­rie. Do­stała No­bla dwa razy.

– Niby tak, ale zmarła od pro­mie­nio­wa­nia!

– Ra­cja, to fak­tycz­nie nie­szczę­ście… Ale je­śli wie­rzyć twoim teo­riom, Ma­ria mu­siała umrzeć, że­bym ja mo­gła tu te­raz sie­dzieć – za­uważa Ca­rina. – A ty kim chcia­ła­byś być w po­przed­nim wcie­le­niu? – pyta.

– Ada­mem Car­tw­ri­gh­tem.

– Co? On nie ist­niał, to była tylko rola.

– Do­bra, w ta­kim ra­zie weźmy przy­szłe ży­cie. Ja bym chciała pra­co­wać na plan­ta­cji ty­to­niu w Bo­li­wii.

– Okej, w ta­kim ra­zie idź za­pa­lić.

Agneta dy­go­cze z zimna przed wej­ściem. Już dawno nie spała w ho­telu. Może by tak za­trzy­mać się na jedną noc? Bli­sko do mia­sta – cho­ciaż od sie­bie też miała bli­sko, piękny wi­dok, dar­mowa przy­stań dla go­ści, któ­rzy przy­pły­wają łód­kami. Nie żeby miała wła­sną, ale w tej gmi­nie pra­wie każdy po­sia­dał ja­kąś jed­nostkę pły­wa­jącą, więc praw­do­po­do­bień­stwo, że w końcu spo­tka męż­czy­znę z czapką ka­pi­tana, było cał­kiem spore. Wy­star­czy spró­bo­wać.

Te­raz jed­nak musi bar­dziej za­dbać o przy­jaźń niż o mi­łość. Ca­rina i Mats, to się nie może do­brze skoń­czyć.

Rozdział 4

Agneta Bro­borg

Na­zwi­sko: Eva In­grid Agneta Bro­borg

Wiek: 43 lata.

Ro­dzina: Obec­nie nie­zbyt duża, je­śli można tak po­wie­dzieć.

Za­wód: Asy­stentka do spraw lo­gi­styki (pra­cuję w ma­ga­zy­nie).

Czy­tam: Wy­da­nia kie­szon­kowe. Ta­nie i w więk­szo­ści do­bre.

Słu­cham: Bar­dziej i mniej uda­nych rad w lo­kal­nym ra­dio.

Oglą­dam: Kry­mi­nały, kilka te­le­no­weli i wia­do­mo­ści, które po­ja­wiają się mię­dzy re­kla­mami.

Jem: Chęt­nie.

Palę: Tak.

Piję: Tak.

Za­in­te­re­so­wa­nia: Cie­pła ką­piel, bez cuch­ną­cych świe­czek i soli.

Zna­jomi: Ker­stin i Ca­rina, gdy­bym miała wy­brać kil­koro. Szcze­gól­nie Ca­rina.

Ulu­biona książka: Dzieci Ziemi. Żar­tuję. Aku­rat nie mogę so­bie żad­nej przy­po­mnieć.

Ulu­biony film: Ti­ta­nic. Praw­dziwa soda kau­styczna dla ka­na­li­ków łzo­wych.

Uczu­le­nia: Na czer­woną pa­prykę i bzdury.

Uni­kam: Czer­wo­nej pa­pryki i ty­go­dni­ków.

Sza­leję na punk­cie: Żół­tej pa­pryki i ty­go­dni­ków. Czło­wiek jest tylko czło­wie­kiem.

Pro­wa­dzę: Nie mam sa­mo­chodu, to nie­eko­lo­giczne. Nie, tak na­prawdę to mnie nie stać.

Naj­lep­sze wspo­mnie­nie z wa­ka­cji: Gdy wró­ci­łam z Tur­cji i mo­głam w końcu usiąść na wła­snym se­de­sie. Dla­czego czło­wiek nie po­my­śli, za­nim we­pchnie w sie­bie co po­pad­nie?

Hobby: Nie pa­mię­tam wszyst­kich imion. Ostat­nio był Håkan. Nie, to był Claude.

Te­raz na sto­liku noc­nym: Te­le­fon ko­mór­kowy, na który pra­wie co noc przy­cho­dzą ese­mesy. Ale co zro­bić? Szkoda tej Ca­riny.

Ulu­biony sport: Piłka nożna. W ho­keju jest wię­cej ak­cji, ale halo, czemu nie wy­trzy­mują tam dłu­żej niż trzy­dzie­ści se­kund?

Tego o mnie nie wie­dzie­li­ście: Je­stem ładna i szczu­pła, tylko nie za do­brze to wi­dać.

Rozdział 5

Go­dzina trze­cia dwa­dzie­ścia sześć.

Ese­mes od Ca­riny:

Je­śli nie otwiera się oczu, po­winno być ła­twiej usnąć. Prze­cież i tak wiem, która go­dzina.

Agneta nie przej­mo­wała się li­cze­niem, ile wia­do­mo­ści tego typu do­stała od przy­ja­ciółki. Więk­szość usuwa, by nie za­pchać pa­mięci te­le­fonu, ale przed świ­tem i tak bę­dzie pięć, sześć no­wych, gdy nocna mara za­puka do drzwi. Może na­wet wię­cej. Ko­le­żanka nie ocze­kuje od­po­wie­dzi, więc Agneta może każ­dego wie­czoru z czy­stym su­mie­niem wy­łą­czyć dźwięk w te­le­fo­nie. Cza­sem to robi, cza­sem nie.

Ca­rina nie może spać jak nor­malni lu­dzie. Bu­dzi się koło trze­ciej, w za­sa­dzie każ­dego ranka. Agneta po­dej­rzewa, że przy­ja­ciółka cierpi na bar­dzo nie­ty­powe za­bu­rze­nie. Nie­od­kryte jesz­cze scho­rze­nie, za któ­rego opi­sa­nie za trzy­dzie­ści pięć lat ja­kiś na­uko­wiec do­sta­nie Na­grodę No­bla. Osiem­dzie­się­cio­dwu­letni miesz­ka­niec by­łej Ju­go­sła­wii do­sta­nie dzie­sięć mi­lio­nów od Fun­da­cji No­bla. Naj­szczę­śliw­szy wnu­czek Bał­ka­nów wi­wa­tuje. Dla­czego nie mogą dać na­grody ko­muś, kto jest jesz­cze w sta­nie sam prze­pu­ścić pie­nią­dze?

Do zro­bie­nia: na­pi­sać ma­ila do Fun­da­cji No­bla.

Agneta pod­su­wała ko­le­żance wszyst­kie spo­soby na za­śnię­cie, które znała, więc ta li­czyła już owce (trudne, gdy się nie wi­działo żad­nych na żywo), wy­pró­bo­wała po­zy­cję boczną usta­loną, po­zy­cję em­brio­na­lną, te­sto­wała le­że­nie pła­sko na brzu­chu i na ple­cach. Żadne z tych usta­wień nic nie dało, mimo że po­winny cho­ciaż za­in­te­re­so­wać tego, kto le­żał obok. Gdyby tylko Mats nie spał tak nie­przy­zwo­icie do­brze, Ca­rina mo­głaby mieć zde­cy­do­wa­nie we­sel­sze po­ranki.

Go­dzina trze­cia trzy­dzie­ści je­den.

Ese­mes od Ca­riny:

Może nie po­win­nam była rzu­cać pa­le­nia. Wtedy ja­koś ła­twiej się za­sy­piało. Czy to kara za zdrow­sze ży­cie?

Ca­rina była kie­dyś za­wziętą pa­laczką. Wtedy uwa­żała, że rano przy­cho­dzi zde­cy­do­wa­nie zbyt wcze­śnie i warto by je prze­su­nąć na tro­chę póź­niej. Naj­le­piej w oko­lice dzie­sią­tej.

Obec­nie za­sta­na­wia się, czy to, że idzie się po­ło­żyć, w ogóle ma ja­kiś sens.

W za­sa­dzie Agneta i Ca­rina nie po­winny być so­bie tak bli­skie. Mają zu­peł­nie różne cha­rak­tery. Agneta rzadko przy­tom­nieje, za­nim przyj­dzie do pracy. Ni­gdy nie zdąży się wy­ką­pać przed tym, jak rano wy­biega z domu, a je­śli ma szczę­ście, to za­kłada skar­petki w zbli­żo­nym ko­lo­rze. Wczo­raj miała jedną gra­na­tową i jedną czarną. Gdyby nie wzorki na tej gra­na­to­wej, nikt by nie za­uwa­żył. Cza­sem ma się po pro­stu pe­cha, po­my­ślała.

Obec­nie Ca­rina uważa, że po­ranki po­winny przy­cho­dzić wcze­śniej. O dru­giej dwa­dzie­ścia pięć po­winno za­czy­nać świ­tać, a o szó­stej trzy­dzie­ści wszy­scy po­winni za­czy­nać pracę. Albo le­piej o szó­stej. Ina­czej czło­wiek zdąży znowu usnąć.

Go­dzina trze­cia trzy­dzie­ści sześć.

Ese­mes od Ca­riny:

Prze­ście­ra­dło spod spodu leży skłę­bione przy sto­pach. To samo każ­dej nocy. Rów­nie do­brze sama mo­gła­bym je tam rzu­cić. Przy­po­mnij mi o tym.

Agneta miała w zwy­czaju po­cie­szać przy­ja­ciółkę, że mimo wszystko pew­nie ist­nieje jesz­cze ktoś, kto tak jak ona o tej po­rze nocy tylko leży i za­bija czas. Nie jest prze­cież wy­jąt­kowa w ża­den inny spo­sób. Na­wet jej na­zwi­sko nie brzmi ory­gi­nal­nie. Arons­son. Mło­dzi z jej po­ko­le­nia mają w zwy­czaju pa­mię­tać, kto w czym był pio­nie­rem, a Ber­til Arons­son jako pierw­szy uniósł we­lon nie­win­no­ści swo­jej te­raz-już-żony.

Mama miała dwa­dzie­ścia lat, gdy oka­zało się, że jest w sta­nie bło­go­sła­wio­nym, ona i Arons­son po­brali się szybko.

„Ro­zu­miesz, w tam­tych cza­sach ra­zem z ciążą do­sta­wało się świa­dec­two ślubu. Albo od­wrot­nie”, wy­ja­śniła Ca­ri­nie wiele lat póź­niej. Do tego czasu papa Arons­son do­słow­nie padł na po­ste­runku. Był li­sto­no­szem i czę­sto jeź­dził ro­we­rem, jak się oka­zało, ze śmier­tel­nym skut­kiem. Ubez­pie­cze­nie zo­stało na szczę­ście wy­pła­cone na czas.

Bli­scy Ca­riny mieli jed­nak wła­sne zda­nie do­ty­czące jej imie­nia. Wszy­scy mło­dzi w ro­dzi­nie, bez wy­jątku, zo­stali na­zwani po bo­ga­tych krew­nych, co mo­gło się opła­cać, je­śli owi krewni pa­mię­tali o uro­dzi­nach swo­ich imien­ni­ków. Jej ro­dzice chcieli zrów­no­wa­żyć po­ważne na­zwi­sko, nie do­stała więc na imię He­dvig, Asta ani Si­gne. Na­zwali ją Ca­rina. Za­pał za­moż­nych krew­nych zde­cy­do­wa­nie przy­gasł. Że­gnaj, srebrna za­stawo i pa­kie­cie ak­cji Erics­sona. Dzi­siaj mo­głaby mieć z nich po­ży­tek, ale być może cel nie za­wsze uświęca środki. Pie­przyć to. Jest tyle in­nych rze­czy, któ­rych rów­nież nie ma, mogą so­bie one po­dać rękę z pie­niędzmi krew­nych.

Za­bawne. Kie­dyś lu­dzie na­śmie­wali się ze sta­ro­daw­nych imion. Dzi­siaj każdy może się na­zy­wać jak­kol­wiek. Krzyk­nij „Ella” w przed­szkolu, a za­raz przy­bie­gnie grupka psot­ni­czek w za sze­ro­kich spodniach. Na­zy­wa­nie się jak czy­jaś bab­cia nie ozna­cza już, że bę­dzie się obiek­tem drwin przez cały okres doj­rze­wa­nia.

Rozdział 6

Dzie­ciń­stwo Ca­riny nie było ta­kie złe. Gdy dziew­czyna była mała, mama była w domu (tak, była w domu też wcze­śniej i póź­niej), li­ceum sta­no­wiło drogę przez mękę, usłaną prysz­czami i apa­ra­tem or­to­don­tycz­nym, a trzy ostat­nie lata szkoły to było pie­kło.

To Agneta może zro­zu­mieć. Nie ma jesz­cze do­świad­cze­nia z nie­bem, ale uważa, że je­śli kie­dyś trafi do pie­kła, bę­dzie tam po pro­stu znowu cho­dzić do li­ceum.

Bi­lans mi­ło­sny na ten mo­ment? Ca­rina dwa razy do­świad­czyła za­uro­cze­nia i trzy razy za­rę­czyn, ale tylko raz była na­prawdę bli­ska ślubu. To ostat­nie za­gro­że­nie w końcu samo ro­ze­szło się po ko­ściach. Z tego, co mó­wiła, mo­gło się skoń­czyć źle. Cho­ciaż za­częło się do­brze, do jej pracy za­wi­tała kon­sul­tantka, by prze­pro­wa­dzić roz­mowę ze wszyst­kimi za­trud­nio­nymi. Kiedy po­ja­wiła się szansa na do­fi­nan­so­wa­nie z Unii, jej szef za­czął się ob­se­syj­nie za­sta­na­wiać, co jego pod­władni umieją, a czego mo­gliby się jesz­cze na­uczyć. Czego się nie zrobi dla pie­nię­dzy, prawda?

Kon­sul­tantka, na­zy­wała się Lil­le­mor, prze­pchnęła pro­jekt przez urząd okrę­gowy, dla­czego by nie? Bóg je­den wie, że w fir­mie przy­da­łyby się pie­nią­dze, i Ca­rina była przy­go­to­wana na po­dzie­le­nie się hi­sto­rią swo­jego ży­cia i jed­no­cze­sną próbę prze­ko­na­nia kon­sul­tantki, że „wzro­sną kom­pe­ten­cje za­równo moje, jak i firmy, je­śli będę mo­gła po­pra­co­wać nad moim fran­cu­skim w in­ter­na­cie w Bor­de­aux, po­wiedzmy, przez dwa mie­siące”.

Ale oka­zało się, że ktoś źle od­czy­tał do­ku­menty kon­sul­tantki. Lil­le­mor to był jed­nak Lil­le­bror1. Praw­do­po­dob­nie to męż­czy­zna, któ­rego ro­dzice nie po­tra­fili prze­ciw­sta­wić się krew­nym tak do­brze jak ro­dzice Ca­riny. Albo nie chcieli, by kie­dy­kol­wiek do­rósł, ale ni­gdy tego nie do­żyli, bo zmarli w wy­padku, gdy miał czter­na­ście lat.

Lil­le­bror był bru­tal­nie przy­stojny. Nie­for­malne ubra­nie, twarz jak wy­kuta w mar­mu­rze. Mar­mur można było po­dzi­wiać aż po wy­so­kie za­kola, ale Ca­rina ni­gdy nie miała pro­blemu z ły­sie­ją­cymi męż­czy­znami.

Od razu za­po­mniała o wy­jeź­dzie ję­zy­ko­wym i sku­piła się na czymś bar­dziej kon­kret­nym. Jak ko­lejny kurs z au­dytu albo szko­le­nie w przed­się­bior­stwie ener­ge­tycz­nym. Na czym­kol­wiek, co mo­gło za­brzmieć bar­dziej po­waż­nie.

Sie­dzieli w sali kon­fe­ren­cyj­nej na dru­gim pię­trze. W fir­mie znaj­do­wały się dwie sale kon­fe­ren­cyjne, ale aku­rat ta nie miała au­to­matu do kawy w ko­ry­ta­rzu. Była prze­zna­czona tylko do krót­kich spo­tkań i Ca­rina nie za­mie­rzała prze­dłu­żać roz­mowy.

Ale kiedy póź­niej opo­wia­dała o spo­tka­niu Agne­cie, hi­sto­rię można było od­mie­rzyć w co naj­mniej kilku bu­tel­kach wina. Ca­rina po­czuła się jak dwu­dzie­sto­latka. „Cie­kawe, czy jest żo­naty. Co ja wła­ści­wie mam na so­bie – swe­ter, któ­rego spora część zo­stała w fil­trze pralki, i za krót­kie spodnie! Ale do cho­lery, na­wet je­śli ma się optycz­nie krót­sze nogi, to przez więk­szość dnia są pod biur­kiem, i tak nikt nie wi­dzi”.

– To nie jest roz­mowa kwa­li­fi­ka­cyjna – wy­ja­śnił Lil­le­bror. – Tylko zwy­kła roz­mowa. Ma na celu na­kre­śle­nie moż­li­wo­ści, które stwa­rza firma, oraz usta­le­nie, jak każdy pra­cow­nik mógłby zwięk­szyć swoje kom­pe­ten­cje, a dzięki temu pod­nieść atrak­cyj­ność firmy.

Ca­rina czuła, że sam nie sfor­mu­ło­wał tej wy­po­wie­dzi. Gdy się jest tak przy­stoj­nym, nie mówi się w ten spo­sób.

– Więc, je­śli mo­żesz, opo­wiedz tro­chę o so­bie i swoim do­świad­cze­niu, że­bym zbu­do­wał so­bie ja­kiś ob­raz cie­bie.

Za­po­mnij, po­my­ślała do­mnie­mana roz­mów­czyni.

Agneta le­dwo się od­wa­żyła się­gnąć po kie­li­szek, nie chciała ry­zy­ko­wać, że prze­rwie Ca­ri­nie. Ta hi­sto­ria praw­do­po­dob­nie prze­bije wszystko, co ona sama kie­dy­kol­wiek prze­żyje. Zdą­żyła w każ­dym ra­zie upić łyk, za­nim przy­ja­ciółka na chwilę umil­kła, by pod­ła­do­wać te­le­fon. Ru­ty­nowe przy­go­to­wa­nia przed spo­tka­niem z nocną marą.

Ca­rina znowu wsko­czyła na sofę, umo­ściła się w rogu i wró­ciła do stresz­cza­nia prze­biegu roz­mowy z kon­sul­tan­tem:

– Mo­żesz być cał­ko­wi­cie szczera, ta roz­mowa nie wyj­dzie poza ten po­kój. Wi­dzę, że pra­cu­jesz tu od dawna.

– Tak, mi­nęło już parę lat.

– Czy ist­nieje ja­kiś kon­kretny po­wód, dla któ­rego nie pró­bo­wa­łaś pójść da­lej?

– Pójść stąd, masz na my­śli?

– Tak. Albo po­szu­kać no­wej pracy.

– Po co mam szu­kać no­wej pracy, skoro mam już tę?

– Ale cza­sem czło­wiek chce pójść da­lej.

– Do­kąd kon­kret­nie?

– Je­śli zbyt długo ma się jedną pracę, cza­sem czuje się, że chce się cze­goś wię­cej. Sa­mo­roz­woju. Czło­wiek chce się roz­wi­jać.

– Czyli czło­wiek się roz­wija, kiedy do­staje wy­płatę z in­nego konta?

– Nie, nie o to tu­taj cho­dzi.

Ca­rina wzięła od­dech i na­piła się wina.

– Nie chcia­łam być nie­uprzejma, ale sama sły­szysz, jak on so­bie po­gry­wał. Gdy­bym pro­wa­dziła dzien­nik, na pewno chciałby go prze­czy­tać. Nie są­dzi­łam, że to bę­dzie ta­kie oso­bi­ste, nie mia­łam ochoty uze­wnętrz­niać się dla do­fi­nan­so­wa­nia z Unii. Tyle że on nie był taki zły, więc za­brało nam to tro­chę czasu.

Agneta za­czy­nała się nie­cier­pli­wić.

– Kon­ty­nuuj!

– Okej. Spró­bo­wa­łam prze­jąć ini­cja­tywę:

– O co tu­taj cho­dzi? Czy ktoś uważa, że po­win­nam się zwol­nić?

– Nic o tym nie wiem. Tak się czu­jesz?

– Jak to?

– Czu­jesz, że w ja­kiś spo­sób nie pa­su­jesz do struk­tur?

– Nie wiem, co masz na my­śli, mó­wiąc „struk­tury”. Wszy­scy przy­cho­dzą do pracy wtedy, kiedy mu­szą, oprócz tych, któ­rzy mają dzieci, i wszy­scy wy­cho­dzą wtedy, kiedy mu­szą, oprócz tych, któ­rzy już dawno wy­szli. To nie jest coś, nad czym się sie­dzi i za­sta­na­wia po go­dzi­nach.

– My­ślę ra­czej o efek­tyw­no­ści i płyn­no­ści pro­cesu, o tym, jak mo­żesz na niego wpły­nąć.

– Gdy­bym mo­gła to zro­bić, już dawno bym to zro­biła. Mia­łam tro­chę czasu, jak to się mówi.

– Po­myśl w ten spo­sób: je­śli cały czas po­dąża się tą samą ścieżką, można za­cząć po­dą­żać nią ślepo. Nie wi­dzi się moż­li­wo­ści. Jest się w swo­jej bez­piecz­nej bańce, do któ­rej po ja­kimś cza­sie nie­zau­wa­żal­nie wkrada się mo­no­to­nia, a wtedy z wielu po­wo­dów nie da się już utrzy­mać tego sa­mego po­ziomu efek­tyw­no­ści i kre­atyw­no­ści, na jaki miało się po­ten­cjał. Na­dą­żasz?

– Oczy­wi­ście! Je­śli po­rzucę wszystko, czego się na­uczy­łam, prze­sko­czę do in­nej firmy, w któ­rej ni­kogo nie znam, nie będę się orien­to­wać w pracy i po­czuję się nie­pew­nie jak cho­lera, wtedy do­piero będę efek­tywna. Jak mo­głam na to nie wpaść?

Agneta się ro­ze­śmiała i Ca­rina uśmiech­nęła się, za­do­wo­lona.

– Ro­zu­miesz, czu­łam, ja­kie to było do­bre! Ale on się nie pod­da­wał: A więc, he, he, może tro­chę krzywo za­czę­li­śmy. Ce­lem jest, abyś mo­gła do­stać szansę roz­woju w tym kie­runku, w któ­rym chcia­ła­byś się ak­ty­wi­zo­wać w fir­mie. Sły­szysz prze­cież, że ta roz­mowa nie była tak wspa­niała jak męż­czy­zna na­prze­ciwko mnie. Nie mia­łam już dużo do zro­bie­nia przed wyj­ściem do domu, więc za­czę­łam kal­ku­lo­wać w gło­wie. On nie może mieć wię­cej niż dwa­dzie­ścia mi­nut na osobę, więc po­winno się szybko skoń­czyć. Nie jest tak cał­kiem źle sie­dzieć i roz­ma­wiać z przy­stoj­nym męż­czy­zną, i jed­no­cze­śnie do­sta­wać za to pie­nią­dze, ale wtedy ma­rzy­łam już o pój­ściu do domu, pod­grza­niu so­bie cze­goś ka­lo­rycz­nego i zro­bie­niu pra­nia. I może po­ma­rzy­ła­bym też o wy­rzeź­bio­nym w mar­mu­rze kon­sul­tan­cie, któ­rego urząd okrę­gowy do­star­czył nam na koszt wła­sny. Faj­nie, że był przy­stojny, ale nie lu­bię tak sie­dzieć i się uze­wnętrz­niać, prze­cież wiesz.

– Mów da­lej! – Agneta za­chę­ca­jąco mach­nęła ręką.

– Za­sta­na­wiasz się nad czymś? – spy­tał Lil­le­bror, nie­mal pro­sząco.

– Co? Nie, wła­ści­wie to je­stem głodna – po­wie­dzia­łam, pró­bu­jąc nie brzmieć na znu­dzoną. W końcu nie wia­domo, co bę­dzie ra­por­to­wał i komu.

Mar­mu­rowe wargi roz­cią­gnęły się w wil­czym uśmie­chu, który każdą ko­bietę mógłby wpro­wa­dzić w stan bło­go­sła­wiony. Lil­le­bror wy­glą­dał jed­no­cze­śnie, jakby tro­chę mu ulżyło.

– Nie da się być kon­struk­tyw­nym na pu­sty żo­łą­dek. To już pra­wie ko­niec na dzi­siaj, prawda? Mo­gli­by­śmy kon­ty­nu­ować roz­mowę gdzieś, gdzie można też coś zjeść?

– Ha! To ci się tra­fiła randka! – Agneta pró­bo­wała nie roz­lać za­war­to­ści kie­liszka. – No po­patrz, ja­kie rze­czy cza­sem ucho­dzą pła­zem!

– Żar­tu­jesz! Nie ro­zu­miem, jak to się stało, ale chęt­nie w to po­szłam: Pew­nie. Je­śli ty też je­steś głodny… Parę ulic stąd jest miej­sce, gdzie po­dają przy­zwo­ite je­dze­nie. We­zmę tylko kurtkę i to­rebkę.

Ca­rina miała na my­śli Frit­tes, w któ­rym po­siłki były pra­wie tak tłu­ste jak na­zwa, ale w dro­dze do biurka przy­po­mniała so­bie o miej­scu tro­chę bar­dziej w dół ulicy, które może było odro­binę droż­sze, ale za to ry­zyko za­ra­że­nia sal­mo­nellą było tam zde­cy­do­wa­nie mniej­sze. Cha­galle.

– Nie wiem: by­ły­śmy tam ra­zem, Agneta?

Agnetę za­sko­czyło, że Ca­rina tak chęt­nie się zgo­dziła, ale nic nie po­wie­działa. Nie chciała prze­ry­wać i ry­zy­ko­wać, że omi­nie ją ja­kaś sma­ko­wita część hi­sto­rii.

Za­częło się ściem­niać, więc Ca­rina za­pa­liła lampę przy so­fie. Na­peł­niła kie­li­szek i zwią­zała na karku włosy. Były tak krę­cone, że ni­gdy nie po­trze­bo­wała gumki, żeby ku­cyk trzy­mał się w miej­scu. Agneta spoj­rzała z za­zdro­ścią. Jej włosy były pro­ste jak druty.

Ca­rina znowu za­jęła miej­sce na so­fie i za­częła opo­wia­dać. Ona i Lil­le­bror prze­spa­ce­ro­wali się do re­stau­ra­cji.

– Jak się ko­goś nie zna, iść obok sie­bie i w ten spo­sób uni­kać cią­głego kon­taktu wzro­ko­wego to świetna sprawa. Można wy­ko­rzy­stać sy­tu­ację i spoj­rzeć w bok, gdy to dru­gie pa­trzy przed sie­bie. A kiedy on od­wza­jemni spoj­rze­nie, je­śli się już oczy­wi­ście na­pa­trzyło, można znowu szybko spoj­rzeć na wprost. Żeby na pewno nie wejść w kra­węż­nik albo w psią kupę. I tak cały spa­cer, na­prze­mien­nie. Albo po­może utrzy­mać ko­goś na dy­stans, albo pod­trzyma na­pię­cie.

Ca­rina zde­cy­do­wa­nie była w na­stroju do flirtu, a ten spa­cer to były do­piero przed­biegi.

Kon­ty­nu­owała opo­wieść dla swo­jej jed­no­oso­bo­wej, en­tu­zja­stycz­nie na­sta­wio­nej pu­bliki:

– Lil­le­bror za­mó­wił po­lę­dwiczki, a ja rybę. Kłó­ciło się to tro­chę z wi­nem, ale kel­ner za­pew­nił, że Gros Man­seng można pić za­równo do mięsa, jak i ryby. Ku­pię ta­kie wino na­stęp­nym ra­zem, jak do mnie przyj­dziesz. Je­śli nie bę­dzie za dro­gie. Ale naj­pierw oboje za­mó­wi­li­śmy po wy­traw­nym mar­tini, jako ape­ri­tif.

– My­śla­łam, że męż­czyźni nie piją mar­tini – ode­zwa­łam się, tylko po to, żeby coś po­wie­dzieć.

– Tak? – Uśmiech­nął się wy­łącz­nie dolną czę­ścią twa­rzy. – Je­śli masz jesz­cze ja­kieś uprze­dze­nia, mo­żesz je do­dać do swo­jego CV i zo­sta­wić mi na biurku, że­by­śmy te­raz, pod­czas ko­la­cji, sku­pili się na bar­dziej przy­ja­znych rze­czach.

– To był żart. Wiem, że Ja­mes Bond pi­jał mar­tini.

– I wzią­łem to za żart. Je­stem wstrzą­śnięty, ale nie zmie­szany.

Po­pa­trzy­li­śmy na sie­bie i wy­bu­chli­śmy śmie­chem. Śmia­li­śmy się tak, że aż bar­man w dru­gim końcu sali zde­cy­do­wał, że jesz­cze raz zrobi drinki z gi­nem dla sto­lika nu­mer cztery. Nie miał po­ję­cia, że Bond w swoim drinku miał wódkę, ale nie przej­mo­wa­li­śmy się tym. Kiedy do­szli­śmy do brandy i kawy, Lil­le­bror na­le­gał, mimo że na­stęp­nego dnia szli­śmy do pracy, opo­wie­dzia­łam mu już na tyle dużo o so­bie, po­mi­ja­jąc kilka pi­kant­nych szcze­gó­łów, że wy­glą­dał na szcze­rze za­do­wo­lo­nego. Ni­gdy nie po­szła­bym do po­koju ho­te­lo­wego z nowo po­zna­nym męż­czy­zną, na tyle chyba mnie znasz? Ale Lil­le­bror wy­naj­mo­wał ba­wial­nię na Lag­mans­ga­tan, a to już pra­wie jak w domu. W ogóle nie było więc dziw­nie za­koń­czyć ten wie­czór ak­tem, który nada­wał ludzką twarz po­ję­ciu „roz­wój kom­pe­ten­cji”.

Agneta za­gwiz­dała ci­cho.

– Ty­powe z two­jej strony, nie zdra­dzać naj­lep­szych szcze­gó­łów!

– No no, za­wsze trzeba tro­chę zo­sta­wić wy­ob­raźni od­biorcy. Obu­dzi­łam się w pół do czwar­tej, ubra­łam się i po­szłam do domu. Trzeba było się wy­co­fać, za­nim ro­dzina, która mieszka w domu, wsta­nie. W tym mie­ście wszy­scy się znają.

To wtedy mo­gło się za­cząć, ta sprawa z nocną marą Ca­riny. Agneta uwa­żała to za cał­kiem sen­sowną teo­rię. Obu­dzona, za­nim ko­gut za­pieje. Ale dla­czego na­dal bu­dzi się o tej go­dzi­nie? Ra­czej nie na wspo­mnie­nie pierw­szej nocy z nim spę­dzo­nej, de­du­kuje Agneta. Tak do­brze być nie mo­gło, je­śli można się po­ku­sić o re­cen­zję pre­miery, nie bę­dąc na niej. Ale w ostat­nim cza­sie nie wy­da­rzyło się nic in­nego. Żad­nej więk­szej traumy, pro­staty, która da­wa­łaby o so­bie znać w nocy, noc­nego klubu w oko­licy, gło­śnych śmie­cia­rzy czy są­sia­dów pra­cu­ją­cych na zmiany. Sen Ca­riny brał na wstrzy­ma­nie na kilka go­dzin koło trze­ciej, czwar­tej nad ra­nem. I tak już zo­stało.

1 – Lil­le­mor (szw.) – „mała mama”; Lil­le­bror (szw.) – „mały brat” (przyp. tłum.).

Rozdział 7

Go­dzina trze­cia trzy­dzie­ści dzie­więć.

Ese­mes od Ca­riny:

Pod­stawa to to, że jest się zdro­wym. I ma się pracę. Jak długo będę ją mieć? Cie­kawe, co się dzieje. Prze­cież nada­wa­łam się na to nowe sta­no­wi­sko.

Ca­rina do­staje wy­po­wie­dze­nie z re­guły każ­dego dnia o wpół do czwar­tej rano. Cała w ner­wach że­gna się z po­sadą, która jest tak sta­bilna, jak tylko rze­czy mogą być w ży­ciu. Pew­nego razu za­dzwo­niła i obu­dziła Agnetę. Matsa jak zwy­kle nie było w domu, a ona mu­siała z kimś po­ga­dać. „Po to są przy­ja­ciele”, wy­mam­ro­tała Agneta i po­szła po po­piel­niczkę. Wie­działa, że to chwilę po­trwa.

– Zgło­si­łam się na to nowe sta­no­wi­sko, ale go nie do­sta­łam. Ro­zu­miesz! Nie była to może nowa praca, ale je­śli nie szu­ka­liby ko­goś no­wego, nie zwol­ni­liby Ca­milli. Nie ro­zu­miem, czemu go nie do­sta­łam. Za­miast tego za­trud­nili ja­kie­goś no­wego fa­ceta. Może tak na­prawdę mnie tam nie chcą, może to taka tech­nika. Nie do­staje się na­wet naj­mniej­szego ostrze­że­nia, a po­tem na­gle ktoś do cie­bie mówi: „Słu­chaj, ro­bimy małą re­struk­tu­ry­za­cję i mu­simy po­roz­ma­wiać, jak bę­dziesz się w nią wpi­sy­wać”. I od razu wiesz, że w ogóle się nie wpi­su­jesz. Po pro­stu mogę na to li­czyć. Ale prze­cież pra­cuję tam od dwu­dzie­stu dwóch lat. Czy to nic nie zna­czy? Do­świad­cze­nie za­wo­dowe? Znam or­ga­ni­za­cję, lu­dzi, mam kon­takty, swoje obo­wiązki mo­gła­bym wy­ko­ny­wać nie­przy­tomna, je­śliby za­szła taka po­trzeba. To prawda, by­łam na zwol­nie­niu przez pół roku i firma się nie za­wa­liła, ale może po pro­stu mieli szczę­ście. Sześć mie­sięcy to nie tak dużo. A zdą­żyli wpro­wa­dzić tyle zmian w tak krót­kim cza­sie. Zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie, mu­szę po­wie­dzieć. I dla­czego mie­liby mnie zwal­niać? Albo nie? Czemu nikt mi nic nie mówi? W su­mie można by za­pa­lić świa­tło, wstać i po­pra­so­wać czy coś.

Wyjść na ze­wnątrz i za­pa­lić, chcia­łaby po­wie­dzieć Agneta. Uważa, że Ca­rina zbyt ła­two po­rzu­ciła swoje ży­cie pa­laczki. Ale stało się to z czy­stego wy­czer­pa­nia wpły­wami ze­wnętrz­nymi. Wszyst­kie te do­cinki! Jak to jest, że lu­dzie za­rzu­cają czło­wieka naj­bar­dziej bez­po­śred­nimi, nie­grzecz­nymi py­ta­niami tylko dla­tego, że pali? Jest się zmu­szo­nym od­po­wia­dać ob­cym, jak się pali, co się pali, jak dużo się pali, ile się na to wy­daje, dla­czego się pali, i tak da­lej. Je­śli to nie na miej­scu, mogą nie brać czło­wieka w krzy­żowy ogień py­tań, tylko kaszl­nąć zna­cząco. W za­sa­dzie po­winno się przejść do kontr­ataku: „Co ro­bisz ze wszyst­kimi pie­niędzmi za­osz­czę­dzo­nymi na nie­pa­le­niu? Czemu far­bu­jesz włosy? Czy jesz­cze ja­kiś inny za­pach oprócz dymu uwa­żasz za nie­przy­jemny? Czy­ścisz też ję­zyk czy tylko po­wi­nie­neś? Co było pierw­sze, jajo czy kura?”.

Sama Agneta pali jak smok. Dla niej śnia­da­nie to kawa i pa­pie­ros. Więk­sze śnia­da­nie to kawa i dwa pa­pie­rosy. Cza­sami by­łoby zdro­wiej po­je­chać na week­end do spa w Za­głę­biu Ruhry niż prze­by­wać w jej oto­cze­niu.

Do­szła jed­nak do wnio­sku, że za­ra­bia na swoim na­łogu. Nie­pa­lą­cych bez­względ­nie wy­ko­rzy­stuje się w pracy. Firma bar­dzo za­ra­bia na tych, któ­rzy nie palą.

– Po­wiedzmy, że palę raz na go­dzinę. Mniej wię­cej. Sie­dem mi­nut za każ­dym ra­zem. Co naj­mniej. Po­wiedzmy, dzie­sięć, bo trzeba zna­leźć ko­goś, kto też pój­dzie. Sie­dem, osiem razy na dzień, pięć dni w ty­go­dniu. Mo­żesz po­li­czyć, ty tu je­steś księ­gową.

Ca­rina mam­ro­tała przez chwilę z dłu­go­pi­sem w dłoni.

– Hm… to jest sześć i pół go­dziny w ty­go­dniu, mniej wię­cej. Z prze­rwą obia­dową to pra­wie dzień ro­bo­czy. A pra­cu­jesz ja­kieś czter­dzie­ści, czter­dzie­ści pięć ty­go­dni w roku.

– No wi­dzisz! Nie­pa­lący ofe­rują za nic mie­siąc pracy każ­dego roku! I co za to do­stają? Nada! Nic. Je­śli w do­datku nie cier­pisz na mi­greny, je­steś klej­no­tem w ko­ro­nie każ­dej firmy. A jak w do­datku nie masz dzieci, to na­zy­wają cię „skałą”, bo nie masz wy­mówki, żeby zo­stać w domu od czasu do czasu.

– A więc po to się ma małe dzieci?!

Agneta zbyła ri­po­stę mach­nię­ciem ręki.

– Bez­dzietni nie­pa­lący bez mi­gren to naj­więksi prze­grani spo­łe­czeń­stwa. Tak jest. My­ślę, że po­win­naś coś z tym zro­bić.

– Ty też nie masz dzieci – bro­niła się Ca­rina.

– Tylko dla­tego, że wtedy mu­sia­ła­bym prze­stać pa­lić – od­po­wie­działa Agneta i wy­dmuch­nęła chmurę, przy któ­rej grzyb w Hi­ro­shi­mie wy­glą­dał jak mały bo­ro­wik.

Póź­niej już o tym nie roz­ma­wiały. Agneta nie chciała roz­ma­wiać o dzie­ciach. Opo­wie­działa Ca­ri­nie więk­szość swo­jego ży­cia, prze­mil­czała kwe­stię abor­cji. Nie wie, co po­wie­dzieć, więc po pro­stu nic nie mówi. Każ­dego no­wego roku bie­rze do ręki ko­lejny ka­len­darz i prze­pi­suje daty uro­dzin. Ry­suje też krzy­żyk przy tym dniu, w któ­rym dziecko się nie uro­dziło. W wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat jest się w sta­nie sa­mot­nie za­jąć dziec­kiem, ale byłby to je­den wielki chaos. Czy to była jej wła­sna de­cy­zja? Już nie pa­mięta. Nie­moż­li­wo­ścią by­łoby na­dal pra­co­wać z sze­fem, który był oj­cem jej dziecka. Nie mo­głoby ono w każ­dym ra­zie mó­wić do niego „tato”. To był przy­wi­lej tylko tych dzieci, które już wcze­śniej miał. Ich ma­mie, jego żo­nie, też by się to nie spodo­bało.

Ca­rina wi­działa raz krzy­żyk w ka­len­da­rzu, ale Agneta po­wie­działa, że to po to, by pa­mię­tać o kwia­tach na grób dziadka. Że skoń­czyłby wtedy sto lat.

– Mia­łaś taki do­bry kon­takt z dziad­kiem?

– Tak, wła­ści­wie tylko z nim by­łam zżyta, gdy by­łam mała.

– Ja by­łam naj­bli­żej z bab­cią. Może dla­tego, że była po­do­bna do mamy.

– Mój dzia­dek też był. Mama miała wą­sik, któ­rego wcale się nie wsty­dziła.

Im­pro­wi­zo­wała do­brze i Ca­rina tylko się ro­ze­śmiała.

Cza­sami, gdy Agneta my­śli o tym wszyst­kim, boli ją brzuch. Albo ra­czej, kiedy nie może tego po­mie­ścić w so­bie. Może nie do końca jest to ból brzu­cha, od­czuwa to ra­czej jako mie­szankę mdło­ści, za­wro­tów głowy i stra­chu.

Nie ma ni­czego, czego mia­łaby się bać, ale cza­sami jest jej tak źle, że chce tylko za­paść w sen. Ale je­śli pró­buje, to nie może usnąć. W ca­łym ciele czuje dziwną mie­sza­ninę uczuć. Kręci się jak pie­róg po miesz­ka­niu, jak pie­róg z ca­łym tym cha­otycz­nym na­dzie­niem pod cienką war­stwą cia­sta. Cza­sem go­to­wany na wol­nym ogniu, cza­sem przy­pa­lony. Cza­sami w cie­ście robi się dziurka i wszystko za­czyna wy­cie­kać. Wtedy chce być sama, żeby nie wy­lą­do­wało to na kimś in­nym. Musi mieć spo­kój, musi ze­brać to wszystko do kupy i piec się od nowa przez kilka dni w pie­kiel­nym pie­kar­niku. Po­tem znowu jest do­brze.

Osta­tecz­nie po­maga też my­śle­nie, że „żyje się tylko raz” – je­śli nie ma się pe­cha i nie jest się bud­dy­stą. Albo że „po­cze­kamy, zo­ba­czymy”. Pod­czas ta­kiego cze­ka­nia nie trzeba być prze­cież abs­ty­nen­tem?

Rozdział 8

O związku z Mat­sem, w który Ca­rina we­szła po pew­nej prze­rwie po hi­sto­rii z kon­sul­tan­tem, Agneta miała wła­sne zda­nie od sa­mego po­czątku. Już od pierw­szego dnia czuła, że coś się tu nie zga­dza. Ale cóż można zro­bić? Pew­nego razu Ca­rina za­dzwo­niła do Agnety do pracy, zde­ner­wo­wana i nie­spo­kojna.

– Mats wczo­raj nie przy­szedł. A za­zwy­czaj jest taki skru­pu­latny, za­wsze za­pi­suje w ka­len­da­rzu na bla­cie w kuchni, kiedy go nie bę­dzie. To zda­rza się tak czę­sto, że za­pi­sy­wa­nie jest na­prawdę przy­datne. Wy­jeż­dża cią­gle, ale jest tak, jak mówi: „W ten spo­sób nie damy się so­bie we znaki tak szybko”.

Mats do­jeż­dża. Mieszka w Ron­neby, ale firma, dla któ­rej pra­cuje, ma sie­dzibę w Karls­kro­nie. Obec­nie wy­naj­muje swoje miesz­ka­nie, bo z każ­dej de­le­ga­cji i tak przy­jeż­dża pro­sto do Ca­riny.

– Nie chce stra­cić na­wet mi­nuty, i to ta­kie rze­czy spra­wiają, że lu­dzie czują, że na­leżą do sie­bie na­wza­jem. Je­ste­śmy my dwoje, tak mówi. W każ­dym ra­zie, wi­dzia­łam jego miesz­ka­nie – wy­ja­śniła Ca­rina.

Zro­bili so­bie wy­cieczkę do Ron­neby, gdzie Mats wska­zał jej miesz­ka­nie z ulicy. Ca­rina zaj­rzała do bramy i prze­czy­tała na­zwi­ska lo­ka­to­rów na do­mo­fo­nie, ale na­zwi­ska Matsa tam nie było.

– Nie, mo­jego nie ma, tylko tego, który ode mnie wy­naj­muje – wy­ja­śnił i wska­zał. – Tu­taj, K. Hag­ström. To moje miesz­ka­nie.

– My­śla­łam, że miesz­kasz na dru­gim pię­trze?

– Tak.

– Ale K. Hag­ström mieszka na trze­cim.

– To za­leży, jak li­czyć. Chodź, wró­cimy do domu. Oczy­wi­ście mam klu­cze, ale po­nie­waż te­raz to on płaci czynsz, nie mo­żemy so­bie tam tak po pro­stu wejść, prawda?

Te­raz Ca­rina była po­waż­nie za­nie­po­ko­jona.

– Nie wiem, do kogo mo­gła­bym za­dzwo­nić. Jego te­le­fon za­wsze ma słaby za­sięg. Wiem, w ja­kiej fir­mie pra­cuje, Con­sul­ting-coś tam, ale wszy­scy tam na­zy­wają się po­dob­nie i nie mam po­ję­cia, z kim mia­ła­bym po­roz­ma­wiać. A je­śli ma ja­kąś ro­dzinę, to mnie nie przed­sta­wił. My­ślę, że zda­rzyło się coś nie­przy­jem­nego, ale po­sta­no­wi­łam nie py­tać. Je­śli kie­dyś bę­dzie czuł się go­towy, to mi opo­wie. Tylko żeby te­raz nic mu się nie stało.

Na­stęp­nego dnia po­ja­wił się jak gdyby ni­gdy nic i Agneta troszkę po­dejrz­li­wie za­sta­na­wiała się, co się stało. Ca­rina tylko wzru­szyła ra­mio­nami. Nie wie­działa.

– Więc na­wet go nie spy­ta­łaś, gdzie był? Prze­cież nie mógł prze­no­co­wać u K. Hag­ströma, prawda?

– Może wczo­raj tro­chę prze­sa­dzi­łam. Tak za nim tę­sk­nię, kiedy go nie ma. Po­win­nam mieć jego zdję­cie na sto­liku noc­nym, móc cią­gle wi­dzieć jego miłe oczy, do­łek w bro­dzie i brwi, które mó­wią rów­nie dużo, co usta. Za­sta­na­wiam się, czy nie po­wi­nien za­pu­ścić wą­sów. Ni­gdy nie wiem, po­win­naś zo­ba­czyć, jak sta­ranny jest przy go­le­niu. I za­wsze taki do­kładny, żeby się do­brze ogo­lić. Cie­kawe, ile pie­nię­dzy wy­da­li­śmy na jego włosy. Swoje kę­dziory za­zwy­czaj pod­ci­nam no­życz­kami ku­chen­nymi, ale on musi być re­pre­zen­ta­tywny. Nie wiem, co się stało, i nie ob­cho­dzi mnie to. Mu­siał po pro­stu za­po­mnieć wpi­sać coś do ka­len­da­rza.

– Na pewno. Słu­chaj… Nie po­win­naś się tro­chę za­in­te­re­so­wać, gdzie on jest i co robi, jak nie ma go w domu? To wy­daje się tro­chę dziwne, że cią­gle gdzieś jeź­dzi. Płaci w ogóle czynsz czy tylko przy­jeż­dża w go­ści?

W tym mo­men­cie Agneta mu­snęła gra­nicę, przy któ­rej prze­kra­cza­niu trzeba być bar­dzo ostroż­nym, pra­wie tak, jak przy zbli­ża­niu się do miny, bę­dąc świa­do­mym nie­bez­pie­czeń­stwa.

– Dzięki, że się przej­mu­jesz – od­po­wie­działa Ca­rina i odło­żyła słu­chawkę.

Rozdział 9

Ca­rina i Lil­le­bror spo­ty­kali się pra­wie dwa lata. Iry­tu­jące było to, że miesz­kał trzy­sta sie­dem­dzie­siąt ki­lo­me­trów od niej i kiedy pro­jekt unijny się skoń­czył, mu­siał się wy­pro­wa­dzić z ba­wialni na Lag­mans­ga­tan i wró­cić do domu. Ca­rina ni­gdy nie zo­ba­czyła na oczy żad­nych kur­sów ani szko­leń, ale przy­naj­mniej Lil­le­bror przez wiele mie­sięcy do­sta­wał wy­płatę na koszt Unii Eu­ro­pej­skiej.

Miał także fun­dusz re­pre­zen­ta­cyjny. Ca­rina ni­gdy wcze­śniej w ży­ciu nie na­sie­działa się tyle w ba­rach i re­stau­ra­cjach, co pod­czas tych mie­sięcy roz­woju kom­pe­ten­cji. Agneta uwa­żała, że po­winni ra­zem za­miesz­kać, ale im obojgu wy­da­wało się to zbyt du­żym pro­jek­tem.

Ca­rina za­pro­siła go, by zo­stał i za­miesz­kał u niej w domu. W każ­dym ra­zie na chwilę. Ale tak się tylko mówi, a po­tem na­gle czło­wiek bu­dzi się w szla­froku part­nera i może swo­bod­nie pu­ścić bąka w jego obec­no­ści, nie za­pa­da­jąc się pod zie­mię ze wstydu.

Ale on nie chciał. Chciał wró­cić do sie­bie.

– Mam tam swoją bazę.

– Mo­żesz mieć swoją bazę tu­taj! – uwa­żała Ca­rina.

– Zo­ba­czymy. Prze­cież ist­nieją po­ciągi, au­to­busy, sa­mo­loty.

– To bę­dzie jak od­wie­dziny – zrzę­dziła. – A ja chcę cię mieć tu­taj, u sie­bie.

– A ja cie­bie tam, u mnie. Prze­cież sły­szysz, że w zu­peł­no­ści się zga­dzamy! Nie uwa­żam, żeby miesz­ka­nie od­dziel­nie było nie­bez­pieczne. W każ­dym ra­zie na chwilę.

Tak się tylko mówi, a po­tem na­gle czło­wiek spóźni się na po­ciąg, do­słow­nie i w prze­no­śni, pró­bo­wała po­wie­dzieć Agneta, ale nikt nie słu­chał.

I tak za­miesz­kali od­dziel­nie. Ko­niec z kar­tami win i po­lę­dwicz­kami na mie­ście. Przy­szedł czas na pizzę ku­po­waną na ka­wałki i wodę w po­ciągu, i na wa­lizkę, która za­wsze stała go­towa w przed­po­koju.

Z ja­kie­goś po­wodu to głów­nie Ca­rina jeź­dziła do niego. Lil­le­bror ro­zu­miał, że to dla niej uciąż­liwe, kal­ku­lo­wał jed­nak na chłodno, że im bar­dziej bę­dzie się czuła u niego jak w domu, tym więk­sze będą szanse, że to on wy­gra prze­cią­ga­nie liny o miej­sce za­miesz­ka­nia. Ni­gdy nie mógłby za­miesz­kać na stałe u Ca­riny. Nie mógł stwier­dzić, dla­czego do­kład­nie. Może dla­tego, że po­dró­żo­wał tak dużo, więc chciał czuć, że ma dom, po­wie­dział. Wła­sny dom. Ale dla­czego jej dom nie mógł być także jego do­mem? Ca­rina nie ro­zu­miała. Roz­wią­za­niem, we­dług niego, mo­gło być zbu­do­wa­nie gdzieś no­wego domu. Był pe­wien, że się ułoży.

Lil­le­bror ro­bił wszystko, żeby Ca­rina do­brze się czuła. Z nią w miesz­ka­niu jego ży­cie bę­dzie lep­sze. Jego sa­motne dni do­bie­gną końca, na­wet je­śli do tej pory cał­kiem do­brze mu się żyło bez to­wa­rzy­stwa.

Py­ta­nie brzmiało, dla­czego tak strasz­nie bał się związku, dla­czego nie mógł się od­prę­żyć i od­pu­ścić. Nie był kon­tro­lu­jący, tylko nie­spo­kojny, i pew­nego razu, gdy Ca­rina sama czuła się wy­jąt­kowo mar­nie, opo­wie­dział. Naj­pierw, żeby ją po­cie­szyć, ale póź­niej cho­dziło już tylko o niego.

– Po tym, jak mama i tata zmarli, do­wie­dzia­łem się, czym jest sa­mot­ność. Wszy­scy wo­kół byli mili, może cza­sami zbyt mili. Nie trak­to­wano mnie jak czło­wieka, któ­rym by­łem, tylko jak To Biedne Dziecko. Nie pa­mię­tam, jak wy­glą­dały ko­biety, które przy­szły do szkoły po mnie i moją star­szą sio­strę i od­wio­zły nas do dziad­ków. Nie pa­mię­tam, co mó­wiły, ale zu­peł­nie na­gle za­pa­dła wo­kół mnie ci­sza. Każdy coś do mnie mó­wił, jed­nak nic nie sły­sza­łem. Nie mia­łem nic do po­wie­dze­nia, a po­nie­waż nie sły­sza­łem, co mó­wili, nie mo­głem im od­po­wie­dzieć. Gdy pró­bo­wa­łem się ode­zwać, czu­łem, jakby za­ci­skało mi się gar­dło, więc rów­nie do­brze mo­głem od­pu­ścić. Do­sta­łem dziw­nego kaszlu, który pew­nie wszyst­kich do­koła do­pro­wa­dziłby do szału, gdyby nie było im mnie tak cho­ler­nie szkoda. Za­czą­łem cho­dzić do psy­cho­loga dzie­cię­cego, który pró­bo­wał wy­łu­skać mnie ze sko­rupy, ale mu się nie udało. Do­sta­łem kartkę i kredki, żeby wy­ra­zić się w inny spo­sób, ale tem­pe­ro­wa­łem je me­to­dycz­nie tak, że pra­wie nic z nich nie zo­sta­wało, i psy­cho­log nie do­sta­wał żad­nych wska­zó­wek. Miał za to cały stos resz­tek kre­dek do ana­li­zo­wa­nia. Jed­nak w końcu prze­rwa­łem ci­szę. Zro­bi­łem so­bie azyl w ga­rażu, gdzie mo­głem sie­dzieć w spo­koju i grze­bać w sta­rym mo­to­ro­we­rze, który dzia­dek zde­cy­do­wał się mi dać, jak skoń­czę pięt­na­ście lat. Ude­rzy­łem się klu­czem na­sa­do­wym, krew po­lała się z knykci. „KURWA!!!” Po­tem pła­ka­łem, aż skoń­czyły mi się łzy. Pła­ka­łem po ma­mie, po ta­cie. Pła­ka­łem po cho­ler­nym mo­to­ro­we­rze i ci­szy. Po sa­mot­no­ści i tę­sk­no­cie. Na ko­niec po­sze­dłem do dziadka, od­chrząk­ną­łem i po­wie­dzia­łem: „Dzię­kuję, ale nie chcę mo­to­ro­weru”.

Bab­cia i dzia­dek byli tro­skli­wymi i wy­ro­zu­mia­łymi opie­ku­nami, ale Lil­le­bror uwa­żał ich za wie­ko­wych. Nie mieli wię­cej niż sześć­dzie­siąt parę lat, gdy zmarli ro­dzice, jed­nak w jego oczach byli jak z in­nej pla­nety. Wszystko szło z nimi po­woli i we­dług planu.

Ich ospa­łość uwa­żał za mę­czącą, ale pla­no­wa­nie we­szło mu w krew na dłu­żej. Każ­dej nie­dzieli pra­so­wał ubra­nia, które miał za­miar no­sić w nad­cho­dzą­cym ty­go­dniu. I każ­dego wie­czoru wyj­mo­wał to, co pla­no­wał no­sić na­stęp­nego dnia. Sa­mo­chód mu­siał mieć za­wsze przy­naj­mniej pięt­na­ście li­trów w baku, a Lil­le­bror za­wsze opła­cał czynsz z wy­prze­dze­niem, na wy­pa­dek gdyby coś nie­prze­wi­dzia­nego wy­da­rzyło się w oko­li­cach ter­minu.

Ro­bił duże za­kupy, za­wsze miał je­dze­nie w za­mra­żarce i był do­brym ku­cha­rzem. Ca­rina po­dej­rze­wała, że wszyst­kie po­trawy też przy­go­to­wy­wał z mie­sięcz­nym wy­prze­dze­niem, ale były to tylko do­my­sły.

– To daje mi wol­ność – wy­ja­śnił, kiedy my­ślała, że on za­cho­wuje się ab­sur­dal­nie. – Dzięki temu, że wszystko mam wcze­śniej przy­go­to­wane, póź­niej mam czas na inne rze­czy.

– Można prze­cież zo­sta­wić co­kol­wiek nie­za­pla­no­wane, prawda?

– Na przy­kład co?

– Na przy­kład to, co się rano ubie­rze. Czło­wiek bu­dzi się rano i my­śli: „Nie, dzi­siaj jest brzydko, we­zmę swe­ter”. Ale jak już przy­go­to­wa­łeś ko­szulkę i kurtkę dżin­sową, wtedy za późno na zmianę zda­nia, mimo że na ze­wnątrz jest dwa­na­ście stopni i pada!

– Ist­nieje coś ta­kiego jak „pro­gnoza po­gody”. Można spraw­dzić wcze­śniej. Po­win­naś to wie­dzieć, skoro masz dwa te­le­wi­zory w trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu.

– Nie włą­czam ich jed­no­cze­śnie!

– No na pewno!

– No do­bra, ale nie oglą­dam dwóch rze­czy na­raz.

– Za­zwy­czaj nie oglą­dasz na­wet jed­nego, ko­chana. Po pro­stu grają w tle, jako to­wa­rzy­stwo. Nie mu­szę być za­zdro­sny, gdy nie je­ste­śmy ra­zem. Ko­cham twoje te­le­wi­zory! Zro­bi­łaś ostat­nio coś z wło­sami? Są ta­kie mięk­kie…

Ca­rina za­wsze lu­biła do­brą dys­putę, a gła­dze­nie po wło­sach zo­stało pod­jęte zde­cy­do­wa­nie zbyt szybko. Jesz­cze nie skoń­czyła:

– Spę­dzasz tyle czasu na pla­no­wa­niu, że nie zo­staje go na nic in­nego.

– To nie­prawda. Gdy za­miesz­kamy ra­zem, zo­ba­czysz, że to bar­dzo do­brze działa. Po ja­kimś cza­sie sama za­czniesz tak ro­bić!

I ten uśmie­szek, który ozna­czał „ko­niec dys­ku­sji”. Jak tylko Lil­le­bror zmę­czył się te­ma­tem, cał­ko­wi­cie wy­gła­dzał twarz. Można było kon­ty­nu­ować dys­ku­sję sa­memu, ale nie ocze­ki­wać żad­nej kon­kret­nej od­po­wie­dzi z dru­giej strony.

– Jak to „gdy” za­miesz­kamy ra­zem?!

– Mo­żesz skoń­czyć pracę tro­chę wcze­śniej w przy­szły pią­tek? Mo­gli­by­śmy po­je­chać po­oglą­dać nowe ta­pety do sy­pialni u mnie.

Rozdział 10

Gdy Ca­rina wró­ciła od Lil­le­brora w nie­dzielę wie­czór, za­dzwo­niła do Agnety i po­pro­siła ją o radę. Ta od­po­wie­działa ja­sno:

– Po­wiedz mu do­kład­nie, jak jest. Co ta­kiego może się stać?

– Ni­gdy w ży­ciu.

– No ale to nie­ład­nie wo­bec niego nie mó­wić mu, jak się czu­jesz.

W ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy Lil­le­bror po­świę­cił sporo czasu i pie­nię­dzy, które nie­ko­niecz­nie miał, żeby od­świe­żyć swoje miesz­ka­nie. Ca­rina opo­wia­dała, jak przy­glą­dał się pro­jek­towi miesz­ka­nia i już tu­taj po­ja­wiło się sporo kwe­stii, które po­winni omó­wić wspól­nie. Wer­ni­saż miesz­kalny oka­zał się nie­zbyt udany.

Ca­rina wzięła głę­boki od­dech, za­nim na­ci­snęła na klamkę drzwi jego miesz­ka­nia.

Lil­le­bror, gdy jej otwo­rzył, naj­pierw sta­nął w przej­ściu, a po­tem od­sko­czył z gło­śnym „Ta dam!”, rę­kami wska­zu­jąc na miesz­ka­nie:

– Co my­ślisz? Ja my­ślę, że wy­szło cał­kiem ład­nie!

– Tak, bar­dzo ład­nie.

Za­wsze można być uprzej­mym. W po­ciągu głów­nie spała i na­dal nie była do końca przy­tomna. Tego wie­czoru nie star­czyło jej in­wen­cji na wni­kliwą ana­lizę wy­stroju wnętrz.

Agneta uwa­żała, że Ca­rina po­winna od razu o tym wspo­mnieć.

– Nie, na­prawdę nie mia­łam na­stroju.

– Tro­chę wię­cej szcze­gó­łów po­pro­szę.

– Okej, spoj­rzał na mnie wy­cze­ku­jąco i pró­bo­wa­łam wpaść na coś, co można po­wie­dzieć, więc w końcu po­wie­dzia­łam: Bar­dzo ład­nie wy­gląda ten sztruks.

– Ale…?

– Ale sztruks jest wy­ma­ga­jący. Szcze­gól­nie ciem­no­nie­bie­ski. Wszystko na nim wi­dać.

– Co wi­dać?

– Plamy. Kurz. Wszystko to, co lą­duje na so­fie.

– Nie będę prze­cież le­żał z bu­tami na so­fie i za­ja­dał cia­stek bez­owych!

– No nie, ale jest bar­dzo ład­nie!

– Nie ro­zu­miem, ni­gdy nie wi­dzia­łem plam po be­zach na two­jej so­fie!

– Dla­tego, że ni­gdy nie jem bez, no i to skó­rzana sofa.

– Okej. A za­słony?

Jak ostrze­że­nie przed ku­po­wa­niem rze­czy za po­śred­nic­twem poczty! To było pierw­sze, co przy­szło Ca­ri­nie do głowy. Ku­pione praw­do­po­dob­nie, by pa­so­wały do czer­wo­na­wej lampy na oknie. Lampa ta two­rzyła na­strój, który mógłby prze­ma­wiać do gu­stu biz­ne­swo­man z dziel­nicy czer­wo­nych la­tarni. Bur­del!

Nad sto­łem wi­siała lampa, któ­rej nie mógł ku­pić sam, je­śli Bóg był mi­ło­sierny.

Ca­rina kon­ty­nu­owała spra­woz­da­nie:

– Lampę wy­bła­ga­łem od sio­stry. Ona jej nie chciała, ale my­ślę, że jest fajna. No nie?!

– Te­raz naj­bar­dziej za­in­te­re­so­wana je­stem tym, co masz w lo­dówce. Czym my­ślisz mnie za­sko­czyć!