Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
30 osób interesuje się tą książką
W małym miasteczku, w którym wszyscy się znają, dochodzi do trzech morderstw. Ofiary to starsze kobiety. Wydaje się, że poza szczególnym okrucieństwem zbrodni nic nie łączy, ale szybko wychodzi na jaw, że zamordowane kobiety były w przeszłości związane z tajemniczym instytutem. Wszystko wskazuje na to, że w budynku tej posępnej instytucji działy się rzeczy, które są przyczyną obecnych wydarzeń. Niełatwo jednak odkryć sekrety z przeszłości miasteczka – zazdrośnie skrywa je miejscowa elita.
Katarzyna jest młodą dziewczyną wychowywaną przez surową babkę. W jej głowie mieszają się myśli, zdarzenia i różne osobowości. Ze strzępków rozmów samej z sobą wyłania się jej tragiczna historia, pełna przemocy, zła i okrucieństwa.
Kim jest Katarzyna i czy jej losy mają związek z instytutem i tajemniczymi morderstwami?
Co się działo w instytucie i dlaczego mieszkańcy chcą ukryć prawdę?
Czy przeszłość miejscowych notabli wyjdzie na jaw?
Instytut to pełen napięcia i tajemnic thriller, w którym obie narracje książki – opis dochodzenia policji oraz losy Katarzyny opowiedziane przez nią samą – splatają się na koniec w jedną historię wyjaśniającą wszystkie wątki i zagadki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 397
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W jakiś czas potem znaleziono trzecie zwłoki. Wszyscy na posterunku zdali sobie sprawę, że to nie będzie wcale to, o czym marzyli i w co dotąd usiłowali wierzyć. A usiłowali wierzyć we wszystko: w przypadek, w nieszczęśliwy wypadek, a nawet w dziwaczny zbieg okoliczności. Starali się bardzo, bo jakim cudem w takim miasteczku, w takim grajdołku, w bogobojnym, cholernym Zawiszynie tyle trupów naraz!
Owszem, w każdym miasteczku od czasu do czasu ktoś znajduje zwłoki. To nic nowego i nic nadzwyczajnego. Tak po prostu już jest. Szczególnie zimą można je znaleźć na działkach albo na poboczu drogi, bo wkażdej mieścinie ludzie zamarzają, wpadają pod samochody albo wdają się w pijackie bójki. Toteż początkowo wszyscy liczyli właśnie na taki obrót wydarzeń. To by tłumaczyło wszystko i załatwiało sprawę. Byłoby to proste, z pewnością nieprzyjemne, ale łatwe do zaakceptowania i do wyjaśnienia. Ot, stało się, bo ktoś był nieostrożny, upił się, wpadł pod coś, zasnął, zamarzł, cokolwiek. Tylko dlaczego aż trzy trupy naraz? Problem tkwił jednak nie tylko w liczbie.
Zwłoki nie były zamarznięte. Był koniec naprawdę ciepłego września. Niestety nie były to też ofiary wypadków drogowych ani libacji alkoholowych. Nie miały ani pół promila we krwi i – co tu dużo mówić – raczej nie należały do osób zainteresowanych takimi rozrywkami.
Chociaż pozory czasami mylą, wydawało się, że te tragicznie zmarłe osoby nie należały do żadnej grupy ryzyka. Nic z tych rzeczy. Na posterunku wszyscy zachodzili w głowę, jak ugryźć temat. Nikt nie miał sensownego pomysłu.
– Co jest, do cholery?! Jakiś seryjny nam się objawił czy ktoś sobie polowanie urządza? – zapytała posterunkowa Konewko, wypowiadając nagle to, o czym bali się nawet pomyśleć jej współpracownicy. – Tutaj to spokojnie nigdy nie było – rzuciła ipowiodła wzrokiem dookoła.
Byli na tak zwanych działkach. Każde miasteczko ma takie tereny. Latem zadbane i kwitnące, jesienią i zimą brudne i niebezpieczne. Rosły tam częściowo bezlistne już krzewy, stały koślawe altanki przypominające slumsy, zrobione z czego popadło, stare szopy na narzędzia, zardzewiałe pompy, kopce kompostu, a może tylko zwykłe śmietniska, były też drzewka owocowe, odrobinę przywiędłe kwiatowe rabatki i stosy kolorowych liści opadłych z górujących nad wszystkim drzew. Tutaj, czyli na działkach, rzeczywiście nigdy nie było spokojnie i często znajdowano zwłoki, jednak trochę inne – zwykle jeszcze całkiem żywe.
– I skąd durne pismaki wzięły całą tę makabrę? – zapytał Paweł, choć mógł się domyślić, kto ijakim cudem napisał te wyssane z palca opowieści o potokach krwi i porąbanych kończynach.
– Skąd wzięły? Wymyśliły. Przecież wiesz, jak to działa. Nie udawaj naiwnego. Pewnie Paulina znów popisała się wyobraźnią. Tym razem nie daj się w to wciągnąć – poradziła koledze, wiedząc, że ten i tak nie posłucha jej rady.
Paweł Lisiecki się skrzywił, ale nic nie odpowiedział. Nie dać się w to wciągnąć? Jasne. Tylko jak? Paulina i jej łóżko stanowiły jedną, choć nie jedyną z jego słabości. To, że dziewczyna była dziennikarką – no, może to zbyt dużo powiedziane, ale jednak pracowała w lokalnej gazecie – wcale mu nie przeszkadzało.
Zresztą wszyscy pisali okolejnym trupie. Nie tylko Paulina. Wszyscy też o tym gadali. Właściwie tylko o tym. Dziennikarze, w odróżnieniu od policji, zamiast liczyć na cud albo jakieś rozsądne wyjaśnienie sprawy roztaczali przed ludnością miasteczka najstraszniejsze z możliwych opcji. W prasie pojawił się wampir z Zawiszyna, a po kilku dniach nazwano go szaleńcem z instytutu, by po następnych kilku ogłosić, że w miasteczku grasuje krwawy psychopata.
Takie tytuły się sprzedają. Po raz pierwszy od lat schodziły całe nakłady lokalnej prasy, aludzie powtarzali sobie przedstawione tam rewelacje przyciszonymi głosami i z wypiekami na twarzach. Wierzyli w nie. Nie tylko dlatego, że chcieli wierzyć. Natura ludzka jest podatna na bezkrytyczny odbiór newsów. Jeśli ktoś tak napisał, a wydawca wydrukował, to musi to być prawda.
Od dnia znalezienia zwłok przy ulicy Wiatracznej codziennie ukazywały się artykuły na temat tej zbrodni. Bo przecież musiała to być zbrodnia. Makabryczna, straszna i podniecająca, o której każdy chciał się dowiedzieć jak najwięcej. Tylko komendant posterunku z uporem maniaka powtarzał, że to mógł być wypadek, nieszczęśliwy zbieg okoliczności lub napad rabunkowy. W każdym razie łudził się, że chodzi o coś owiele mniej zbrodniczego, niż sugerowały plotki. Spore grono ludzi chciało mu wierzyć. Z jednej strony dreszczyk emocji wywołany morderstwem jest jak najbardziej pożądany, z drugiej zaś wszyscy woleliby, żeby ta zbrodnia nie wydarzyła się aż tak blisko.
Owszem, analizowali wszelkie fakty z życia ofiary, przypominali sobie jej wady, zapominając o zaletach – w końcu za zalety się nie zabija – i starali się podejść racjonalnie do zaistniałego faktu. Skoro ktoś ją zabił, to pewnie miał za co. Jakżeby inaczej! A poza tym coś się nie zgadzało. Ten ktoś musiał być przyjezdny, obcy.
Bo skąd by się wziął morderca w Zawiszynie? Tu, gdzie wszyscy się znali od lat... Od dziecka. Od złej i od dobrej strony. Tutaj? Wmiasteczku? Niemożliwe. Zresztą skoro on był nietutejszy, a ona nie grzeszyła świętością, to wszystko w porządku. Prawda?
Każde wydarzenie można jakoś zrozumieć i poukładać w odpowiednie równania, z których niezbicie wyniknie, że porządek nie został zachwiany. Mnie to nie dotyczy, myśli większość.
Niestety ta wiara została wkrótce zachwiana. Wyciekły pewne informacje. Wieści były niepokojące. Potem, kiedy znaleziono kolejne zwłoki, tłumaczenie nie przychodziło już tak łatwo. Mordercę nadal uważano za obcego, ofiary nadal nie były święte i było ich trochę zbyt dużo.
Ludzie zaczęli po swojemu analizować sytuację. Nic dobrego z tych analiz nie wynikało. Niektórzy zaczęli się bać.
Miasteczko było małe i jak wszystkie miasteczka na zachodzie Polski – dwoiste w swojej naturze. Było ztych i z tamtych czasów. Trochę polskie i mocno niemieckie. Zbudowane wokół rynku, pełne starych kamienic i kamieniczek, ładnych i pięknie zaprojektowanych, ale i pełne gierkowskich kloców, byle jak zbudowanych bloków, źle wytyczonych ulic i dróg. Było też dwoiste po ludzku, bo każdy był tu trochę stąd i trochę stamtąd, czyli z miejsca, gdzie urodzili się jego dziadkowie, rodzice lub on sam.
Ludzie kochali to ciemne, bo zbudowane zpoczerniałych piaskowców i starej cegły miasto. Goście mówili, że są tu piękne dachy, całkiem ładne okna wykuszowe, godne uwagi delikatne witrażowe balkony oraz ozdobione iglicami wieżyczki. Miejscowi nie zawsze dostrzegali te atuty.
Było to jedno z tych miast, w którym zieleni parków i krzewów nie trzeba szukać. Sporo tu było starych dębów, młodych brzóz i lip.
†
Zajmowaliśmy ją po kolei, według zupełnie nieznanych nam zasad. To było tak, jakbyśmy po prostu zostali wywołani przez coś lub kogoś. Nigdy zresztą nie zastanawialiśmy się, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Po prostu tak właśnie było. Była Anna, była ta druga dziewczynka, która czesała się w głupie warkoczyki i wciąż recytowała modlitwy, stara kobieta z zakrzywionym nosem i długimi pazurami (przynajmniej tak o sobie mówiła), cała czarna i pomarszczona, prawdziwa czarownica. Był też chłopiec o czterech twarzach, który nigdy nie zdradził nam prawdziwego imienia. I był diabeł.
Z diabłem to była zupełnie niezwykła sprawa. Urodziła go krowa za stodołą, jak powiedziała sąsiadka babki, więc musiał mieć rogi, a jeżeli miał rogi, to był diabłem. Z nim nigdy jednak nie mieliśmy kontaktu. Wiedzieliśmy tylko, że jest i ma niewidzialny ogon, a jak coś nim przykryje, to również przemienia w niewidzialne.
Tak było zawsze, kiedy w domu ginęło coś bez uprzedzenia.
– Diabeł ogonem nakrył – mówiła wtedy babka i patrzyła na nas takim wzrokiem, jakby chciała, abyśmy zmusili diabła, by to oddał. Nie wiedziała, że my z naszym diabłem nie rozmawiamy. Z naszym diabłem? Też coś... Nie był ani nasz, ani nawet chłopca o czterech twarzach, ani starej czarownicy, co się wciąż wymądrzała. On nie był z nami. Był obok nas.
Czasami się zastanawialiśmy, czy w ogóle istnieje, ale wtedy babka mówiła do któregoś z nas:
– Co ci jest?! Diabeł w ciebie wstąpił czy jak?
Oczywiście nie wiedziała, do kogo mówi, ale my w środku zaśmiewaliśmy się do rozpuku.
Bo to było tak, jakby babka była ślepa.
– Jak wam nie wstyd! – krzyczała wtedy czarownica.
Krzyczała? Nie, myślała, tak jak my wszyscy, myślała wtedy bardzo głośno, tak, że jej myśli można było przyrównać do krzyku. Podejrzewaliśmy, że myśli należały do ciała, dlatego swobodnie mogliśmy się nimi dzielić.
– Jak wam nie wstyd?
Wstyd było tylko tej dziewczynce z warkoczykami. Miała na imię Giena, głupie imię, ale sama sobie takie wybrała. To było zamiast Maria, bo ona chciała mieć na imię Maria, ale czarownica powiedziała, że to nie wypada, żeby ktoś taki jak jedno z nas nosił imię Matki Boskiej.
– To dziecko jest jakieś pokręcone – mówili sąsiedzi, kiedy w ogóle coś o nas mówili. To znaczy, kiedy mówili o nas przy nas.
Na zewnątrz mówiono do nas Katarzyna Kunetz. Albo Kaśka, albo odbiło ci, ty kretynko.
W środku nikt z nas nie nazywał się Katarzyna Kunetz. Jedna nazywała się Anna, druga Giena, czarownica miała imię, ale nie powiedziała jakie, więc była czarownicą, a chłopiec o czterech twarzach był chłopcem o czterech twarzach, no a diabeł... Diabeł miał chyba na imię Diabeł i żadne z nas nigdy o nim nie myślało. Potem wydało się, że ta grzeczna Giena mdleje specjalnie po to, żeby dać mu ciało na własność na kilka minut, a czasami na dłużej. On wtedy trząsł nim i rzucał, ale o tym dowiedzieliśmy się później, bo żadne z nas tego nie pamiętało.
Całą resztę pamiętaliśmy wszyscy albo tak nam się tylko wydawało. Próbowaliśmy nawet rozmawiać o nas z innymi, lecz te rozmowy zupełnie jakoś się nie udawały.
Czasami zadawaliśmy pytanie:
– Kim dzisiaj jesteś?
Ci, którym zadawaliśmy to pytanie, patrzyli na nas jakoś dziwnie.
– Eee – odpowiadali bez związku. Bo co znaczy „eee”? Możliwe, że nie wiedzieli albo że nie chcieli się przyznać.
– Kim dzisiaj jesteś? – zapytał kiedyś chłopiec babkę, a ona popatrzyła na nas, jakby nic nie rozumiała.
– Jestem sobą – odpowiedziała. – A ty lepiej umyj ręce, bo nie dostaniesz zupy!
To, że każdy jest sobą, kiedy jest sobą, wiedzieliśmy dokładnie wszyscy, nawet czarownica. Gorzej było z myciem rąk i z zupą.
Czarownica nigdy nie myła rąk, a chłopiec nie jadał zup. Giena była grzeczna, więc poszła umyć ręce, a zupę zjadła Anna. Anna zawsze lubiła jeść i obżerała się do nieprzytomności.
– Ale żarte to dziecko! Żeby jeszcze do roboty była taka chętna! – mówiła babka w czwartek. Zawsze właśnie w ten dzień tygodnia.
Kiedy mówili o nas „dziecko”, wtedy było w porządku. Tylko czarownica obrażała się, bo ona miała ze sto lat i wcale nie wyglądała na dziecko. Gorzej, kiedy mówili o nas „dziewucha”, bo wtedy chłopiec wpadał w szał. Czwartą twarzą, tą z prawej strony, przegryzał na pół białe glisty i wrzucał je do zupy babki. Zupa zaczynała się ruszać od tych przegryzionych robaków, a babka jadła ją, nie widząc, że z jej łyżki spadają raz po raz obrzydliwe, poskręcane z bólu robale.