Idiota skończony -  - ebook

Idiota skończony ebook

3,7

Opis

Dwunastu autorów, dwanaście światów, dwanaście opowieści.

Ocalały z apokalipsy, wiedźma pracująca w małej kawiarni, mechanik na kosmicznym skokowcu, zwykły urzędnik, któremu powierzono bardzo szczególne dziecko. Wszyscy walczą, choć każdy na swój własny sposób i o coś innego - o przetrwanie, o niezależność, o sukces lub spełnienie marzeń.

Wszyscy podejmują głupie decyzje i ponoszą ich konsekwencje. I wszyscy zdają się zapominać, że chodź nadzieja jest matką, kochającą, to jednak matkuje głupcom. Idiotom skończonym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 566

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (67 ocen)
13
29
18
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Magdy Babińskiej, biegłej w komiksomancji

Idiota skończony  Aneta Jadowska

Idiota skończony! – mamrotałam pod nosem, zatrzaskując za sobą drzwi z taką siłą, że witraż zagrzechotał. Zrzuciłam buty, ciskając nimi w kąt korytarza, zbyt wściekła, by robić cokolwiek wolno czy powściągliwie. Miałam ochotę coś zniszczyć. Ale najpierw musiałam pozbyć się smrodu.

Co mnie podkusiło, by właśnie te cholerne buty założyć na dzisiejszą randkę? Może wysłałam mieszane sygnały? Gdybym była w trampkach, jak zwykle, nie pomyślałby sobie zbyt wiele, prawda? Co złego może cię spotkać, kiedy masz na stopach trampki z Iron Manem? Nic, to doskonale znany fakt. Ale nie, musiałam założyć cholerne dziesięciocentymetrowe szpilki, po prostu musiałam.

Zwykle potępiałam całe to gadanie o prowokowaniu faceta strojem do robienia głupstw, bo każdy ma swój rozum i nie może zrzucić odpowiedzialności na czyjąś sukienkę czy buty... Ale kto wie, pomyślałam, patrząc z nienawiścią na czerwony zamsz nieprzyzwoicie drogich i seksownych butów.

Włożyłam je tylko dlatego, że za mniej niż miesiąc miałam w nich iść na wesele kuzynki i uznałam, że trzeba je rozchodzić, przywyknąć do wysokości, by na imprezie nie chwiać się jak nowo narodzony źrebak. Skąd mogłam wiedzieć, że ten pacan...

Choć diabli wiedzą, może winna była sukienka? Mama mówiła, że jest za krótka... Może rzeczywiście? Ściągnęłam przez głowę elastyczny czarny materiał i rzuciłam w kąt obok butów. Lepkość na dłoniach i niezaprzeczalny odór siarki kazały mi wątpić, czy da się ją uratować. Ciekawe, czy cokolwiek z tego, co miałam dziś na sobie, będzie się jeszcze nadawało do noszenia. Nawet gdybym zdołała zapomnieć o żenujących chwilach, jakie spędziłam w tych szmatkach.

Gdybym mogła to przewidzieć, gdybym zdołała zajrzeć w przyszłość... Ciocia Minerwa zawsze powtarzała, by nie zaniedbywać codziennego tarota, ale moja relacja z kartami jest dość chłodna. Miałam wrażenie, że nie tyle oszukują, ile droczą się ze mną, pokazując tylko ułamek tego, co powinnam widzieć. Dopiero później byłam w stanie jakoś skojarzyć przepowiednię z wydarzeniami. Tarot był jak prasowanie, całkiem retro. Kto miał na to czas? I miejsce? Na moim łóżku nie zmieściłyby się nawet wszystkie arkana. Powinni opracować jakąś aplikację na smartfona. Kupiłabym natychmiast. Może wtedy zobaczyłabym, że błazen na trójce mieczy to mój głupi chłopak (od niespełna trzech miesięcy), który zrobi coś tak bezdennie głupiego, że popchnie mnie do czegoś jeszcze głupszego.

Każdy sąd powinien mnie uniewinnić. Pod warunkiem, że zasiądą w nim inteligentne i obdarzone empatią kobiety. Dobre sobie, doskonale wiedziałam, że zasiądzie w nim moja matka i jej siostry, moja babka i jej siostry. Cała rodzina Koźlaków. Wszystkie, które zdołają ściągnąć na szybko. Cały mój kowen i sabat – jego zarząd. Byłam zgubiona.

Wanna powoli napełniała się wodą. Wsypałam dwie garści pachnących soli kąpielowych i wlałam pół butelki lawendowego preparatu odmagiczniającego. Po chwili dolałam jeszcze dwie nakrętki płynu do kąpieli – z bąbelkami wszystko jest łatwiejsze do zniesienia.

Zmyłam makijaż, bo preparat odmagiczniający w połączeniu z kosmetykami kończył się tragiczną cerą. Zdjęłam pierścionki, kolczyki i łańcuszek z wisiorkiem z różowego kwarcu. Zostawiłam tylko bransoletkę z charmsami, bo one akurat potrzebowały tej kąpieli równie mocno jak ja.

– Malina! Jesteś? – usłyszałam zza drzwi do łazienki wołanie mamy.

– Daj mi chwilę! Będę za pięć minut! – odkrzyknęłam.

Może nieco dłużej, bo smród dosłownie przykleił się do mojej skóry. Może za dobę albo dwie będę gotowa, by stawić się na rozmowę.

– Dlaczego w domu śmierdzi siarką i bagnem? – zawołała mama.

Wrzuciłam bieliznę do wiklinowego kosza na pranie i nie zwlekając dłużej, zanurzyłam się w kąpieli. Skóra mnie piekła, woda była gorąca, a mieszanka soli i preparatu wgryzała się dodatkowym ciepłem. Sapnęłam z frustracją.

– Malina! – powtórzyła mama groźniejszym tonem, nie mogąc doczekać się odpowiedzi. Aronia Koźlak nie przywykła do uników.

– Nie chcę o tym mówić! – odkrzyknęłam, zjeżdżając po dnie wanny, aż zanurzyłam w wodzie włosy. Gęsty odór siarki i błota unosił się wciąż nade mną jak zielonkawa, mięsista mgła.

Szanse na to, że zdołam zatrzeć dowody zbrodni, zanim wróci mama albo zanim dotrą do niej nowiny, były niewielkie, ale uznałam, że warto spróbować. Nawet jeśli pół miasta i większość mojej rodziny widzieli na własne oczy, jak robiłam z siebie totalną idiotkę. Poprawka. Mój chłopak zrobił ze mnie totalną idiotkę, a ja udowodniłam, że niewiele się pomylił. Jeśli w ogóle.

Kiedy zaczęłam się umawiać z Klonem Juniorem, synem Jesiona Drzewieckiego, a co gorsza – wnukiem Klona Seniora, moja rodzina nie kryła sceptycyzmu. Moja babka była wściekła. Ona i senior Drzewieckich mieli jakieś zaszłości. Ale przecież nie mogłam pozwolić, by stare spory wpływały na moje życie uczuciowe, prawda?

Wmasowywałam we włosy szampon, jedną porcję za drugą, by ostatecznie usunąć z nich zapaszek, który był niezbitym dowodem, że użyłam zaklęcia lub uroku z zakazanej części grimuaru. Kontrola rodzicielska zadziałała bez zarzutu.

Miałam trzy lata, kiedy mama pokazała mi rodzinny grimuar. Był wielki, stary i nieporęczny – ledwie potrafiłam wtedy unieść ciężką okładkę z deski obciągniętej skórą – ale przepełniała go wiedza, którą moja rodzina gromadziła od piętnastu pokoleń. Wiedźmy z babki prababki. A ja miałam się z niego uczyć. Każda wiedźma miała swój prywatny grimuar, bardziej poręczny i osobisty, ale ta prastara księga miała zgromadzić całą rodzinną wiedzę i magię. Tylko dlatego, że byłam spokrewniona z rodziną Koźlaków, mogłam do niego zaglądać, przepisywać do mojego zeszytu zaklęcia, nad którymi chciałam popracować. Jeśli będę zdolną wiedźmą i wymyślę jakieś wyjątkowe zaklęcia, będę mogła je wpisać wiecznym piórem na nowej, czystej stronie, a któregoś dnia będą się ich uczyły moje wnuczki. Wciąż pamiętam siebie trzyletnią, całkowicie oszołomioną w obliczu księgi niewiele mniejszej ode mnie, a nieskończenie starszej. Poczułam się wtedy wyjątkowa. Byłam częścią potężnej tradycji, ze wszystkimi przywilejami i ograniczeniami, z jakimi się to wiązało.

Już kilka lat wcześniej, kiedy naukę zaczynała moja siostra, Jagoda, mama oznaczyła rozdziały w grimuarze, naklejając na nich kolorowe kropki: zielona – ćwicz śmiało, żółta – tylko pod opieką dorosłej wiedźmy, czerwona – do trzydziestki zapomnij, że istnieją. A być może dłużej. Czerwone kropki powiązane były z zaklęciem zapachowym. Gdy tylko użyłam czegoś z czerwonej strefy, rozchodził się smród. Tym razem była siarka i bagno, ale mogła to być też woń zgniłych jajek, amoniaku, płonących opon czy wymiotów. Aronia Koźlak była bardzo kreatywną wiedźmą. Jak bardzo, dowiadywałam się na własnej skórze, bo Jagody nigdy nie podkusiło.

Najgorsze, że nawet jeśli danego zaklęcia w grimuarze nie było, ale to, czego użyłam, przypominało choćby w minimalnym stopniu zaklęcie z czerwoną kropką, księga sama interpretowała, czy zasady kontroli rodzicielskiej zostały naruszone. Odwołań nie przewidziano. I dziś stanowczo wręczyła mi czerwoną kartkę. Czy też kropkę. Na jedno wychodziło. Wyleciałam z boiska na pysk. I było to coś więcej niż piłkarska metafora, biorąc pod uwagę okoliczności.

Gdybym, przyparta przez tego bęcwała do muru, użyła czegoś niegroźnego... Czegoś jak to złośliwe i bezwzględne zaklęcie, którym ciocia Lila zaklinała babeczki swoich nieprzyjaciółek ze szkoły baletowej, przez co kalorie mnożyły się do dwóch tysięcy na kęs. Podłe, zdecydowanie żółta strefa, ale damy z ławy sędziowskiej za bardzo śmiały się z perfidii młodej wiedźmy, by ją solidnie ukarać. Lila mogła zresztą przedstawić dowody, że jej koleżanki dręczyły ją od miesięcy, więc poniekąd same ściągnęły na siebie zemstę. Zaklęcie Lili trafiło do rodzinnego grimuaru i tylko wzmocniło jej pozycję w rodzinnej hierarchii. Miałam więcej niż przeczucie, że mnie to nie spotka.

Klon Junior przed dzisiejszym wieczorem był w porządku. Przystojniak z poczuciem humoru. Nie nudziłam się z nim. Był opiekuńczy, ale bez przesady. Lubiłam go, naprawdę go lubiłam. I jakaś część mnie, ta, której już przeszła złość na jego wybryk, żałowała, że w tamtym momencie sięgnęłam po armaty, zamiast odpłacić mu czymś upokarzającym, ale zabawnym.

Płazy i rogacizna nie są zabawne. Gdybym pomyślała choć chwilę, nie sięgnęłabym po taką kombinację. Nie przy tysiącu świadków. I kamerach. Z tym cholernym telebimem, pokazującym wszystko, ze szczegółami, tysiącom widzów... Może lepiej się utopić? Będzie mniej bolało niż to, co wymyślą mama i ciotki. Zanurzyłam się pod wodę i przez kilkadziesiąt sekund wstrzymywałam powietrze.

– Malino, nie myśl, że nie będę czekać na wyjaśnienia, gdy już skończysz – powiedziała mama po drugiej stronie drzwi.

Otworzyłam usta, a pęcherzyki powietrza wypłynęły na powierzchnię wody. Gdybym nie była w jednej szesnastej selkie, może by się nawet udało. Taki ułamek w genetycznej układance nie wystarczył, bym nauczyła się przyzwoicie pływać, ale też nie miałam szans się utopić. Mieszanka soli kąpielowych i preparatu odmagiczniającego smakowała za to obrzydliwie.

Ruch w kawiarni od samego ranka bił rekordy. Mój szef, Barnaba, podwinął rękawy – czysto metaforycznie, bo z zasady nie zbliżał się do klientów. Od tego miał mnie i dwie inne pracownice. Podejrzewałam, że sporą część gości przygnała tu nie potrzeba kawy z dodatkową porcją charyzmy czy posypki wzmacniającej pamięć, ale zwykła ciekawość. Miasto było za małe, by plotka stugębna nie obiegła go w ciągu nocy, a o tym, że pracowałam w StarBunny, wiedziało mnóstwo osób. Każda z nich kupi przynajmniej kawę ze specjalnej oferty promocyjnej, by mieć pretekst do przesiadywania w kawiarni, ale raczej nie powinnam liczyć na wysokie napiwki.

Przy stoliku naprzeciw kontuaru, zza którego obsługiwałam klientów, usiadły trzy wiedźmy, od lat niekwestionowane królowe gorących ploteczek. Ledwie się opanowałam, by nie dorzucić im do kawy zaklęcia moczopędnego, ale użycie w takim momencie nawet najbardziej zielonego zaklęcia przeciwko przypadkowym osobom kłóciło się radykalnie z tym, co obiecałam sabatowi. Zaraz po tym, jak przysięgałam, że jeśli tylko nie odeślą mnie na obóz dla młodocianych przestępców magicznych, naprawię wszystko, co sknociłam. Potrzymały mnie w niepewności pół nocy, zanim łaskawie i warunkowo zgodziły się dać mi szansę, nim zamienią moje życie w koszarowe piekło.

Miałam dwanaście godzin na zdjęcie z Klona zaklęcia ALBO... Nie bardzo wiedziałam, co miało oznaczać to „albo”, ale babcia Delfina była tak kategoryczna, że domyślałam się, że to nie będzie nic miłego. Przy jej kreatywności jeszcze będę się modliła o to, by dostać bilet w jedną stronę na kolonie resocjalizacyjne. Miałam czas do siedemnastej. ALBO.

– Marieta! Jadwiga! – wykrzyczałam imiona klientek, których zamówienie było już gotowe.

Dwie młode kobiety podeszły do kontuaru i dosypały do kawy po torebeczce słodziku. Szeptały między sobą równie dyskretnie jak teatralny sufler, a że stały na wyciągnięcie ręki, obgadując akurat mnie, było dość niezręcznie. Jeśli nie przestanę zgrzytać zębami, na kolonie karne pojadę bezzębna. To na pewno zbuduje mi reputację wśród magicznych recydywistów. Będę sepleniąco grypsowała.

– Tak, to ona, wszystko było widać na telebimie, w kozła, wyobrażasz sobie? Jak można tak bardzo nie panować nad swoją magią? – szeptała ta, która mieszała patyczkiem zawartość kubka podpisanego „Marieta”. Wiedziałam doskonale, że kobieta ma na imię Marianna, ale z przekręcania imion klientów zrobiliśmy w StarBunny małą tradycję.

– Cóż, wszyscy mu powtarzali, że wiązanie się z wiedźmą z Koźlaków nie jest najmądrzejsze. Ale był taki uparty. Może to od początku był urok? Jak myślisz? – szeptała Joanna, która dzierżyła kubek z imieniem „Jadwiga”, wypisanym czarnym flamastrem na różowym tle.

Oj, dorzuciłabym zaklęcie krost na języku albo rozdwajających się końcówek, gdybym akurat nie była na cenzurowanym.

– Życzą panie sobie coś jeszcze? – zapytałam ze słodkim uśmiechem, gdyż mój szef wychylił się ze swojego biura na zapleczu i czułam na karku jego świdrujące spojrzenie.

– Nie sądzę – powiedziała Marianna.

Z uśmieszkiem ociekającym poczuciem wyższości oddaliła się do ostatniego wolnego stolika, postukując wysokimi obcasami. Joanna podreptała za nią. Pewnie przywykła, robiła to nieprzerwanie przez całe liceum. Może nie zauważyła, że nauka się skończyła, a do niedawna najpopularniejsza dziewczyna w szkole straciła większość wielbicieli, status królowej balu i dziś była tylko sprzedawczynią w butiku z bielizną? Ale skoro ja od trzech lat byłam baristką i kelnerką w StarBunny, nie zamierzałam rzucać kamieniem. Zaczęłam w maturalnej klasie i utknęłam. Być może będę tu pracowała za czterdzieści lat. Barnaba zaś wprowadzi pasujące do różowych fartuszków wrotki, by usprawnić emerycką wydajność. Dawno powinnam znaleźć sobie coś lepszego, coś bardziej ambitnego, w czym się zrealizuję, a nie tylko zarobię trochę grosza. Zwłaszcza że jako kawowy króliczek zarabiałam za mało, by nazwać to poważną pensją, a byłam za stara, by określenie „kieszonkowe” nie brzmiało obciachowo.

Nudziłam się. Każdy dzień w StarBunny wyglądał tak samo. Od siódmej trzydzieści do szesnastej, o ile nie miałam akurat drugiej zmiany, krzątałam się po kawiarni w intensywnie różowym fartuszku z wyhaftowanym na piersi imieniem, marząc o tym, że któregoś dnia wydarzy się coś, co popchnie moje życie w zupełnie innym kierunku.

Wszystkie pracownice kawiarni snuły fantazje tego typu. Większość śniła o księciu na białym koniu, który pewnego dnia przekroczy próg, podejdzie do nich i padając na kolano, zapewni, że całe życie ich szukał i będzie im służył do kresu swych dni. Nie podzielałam tej fantazji. Ba, dobrze dla księcia, że jednak się u mnie nie pojawił, bo pewnie zamieniłabym go w kozła. Albo żabę. Cholera.

W moich fantazjach przychodziła do kawiarni starsza kobieta, obdarzona wielką mocą, która patrzyła na mnie przenikliwie, dostrzegała we mnie coś, czego nie miał nikt inny, i mówiła, że mam podążyć za swoim sercem. I tak, rysowanie komiksów jest doskonałym zajęciem dla młodej wiedźmy, niezależnie od tego, co wielu o tym sądzi. Przeczytałam w życiu wystarczająco dużo poradników psychologicznych, by zorientować się, co moja fantazja ujawnia o moim strachu przed tym, że zawiodę te wszystkie wspaniałe wiedźmy z mojego drzewa genealogicznego, nie wykazując w ciągu żywota talentów poza tym, jaki wierzyłam, że mam do rysowania. I najwyraźniej – do łączenia dwóch paskudnych zaklęć w jedno, wyjątkowo pokręcone, ale za to pewnie nie dostałabym kciuka aprobaty od przodkiń. Może poza ciotka Lilą, ale wszyscy wiedzieli, że ona jest troszeczkę szurnięta.

Wycierałam właśnie kawowe kółeczka odciśnięte na kontuarze, kiedy dzwonek nad drzwiami obwieścił kolejnego klienta. Mój szef będzie zachwycony dzisiejszym utargiem. Zanim uniosłam wzrok, poczułam nacisk potężnej magii. Powietrze zgęstniało, zaiskrzyło od przeskakujących między ludźmi i rzeczami ładunków elektrostatycznych. Rozmowy wygasły, jakby nagle obecnym zabrakło słów. Czułam ich oczekiwanie na to, co miało się wydarzyć. Gwałtownie uniosłam głowę i spojrzałam prosto w jasne, jakby pokryte białą mgłą oczy starej kobiety, którą otaczała aura tak naładowana energią, że kilkoro z klientów poczuło nagłą potrzebę opuszczenia lokalu albo zanurkowania pod blaty stolików.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Idiota skończony © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2018

Ostatni dzień służby © by Krzysztof AbramowskiPtasi sąd © by Adrian AtamańczukGarażowy © by Ewa BiałołęckaNoc na Dużej Ziemi © by Bartek BiedrzyckiWyklęci © by Michał GołkowskiKrew na śniegu © by Krzysztof HaladynIdiota skończony © by Aneta JadowskaZmierzch nad Weroną © by Tomasz KołodziejczakPrzez kraj ludzi, zwierząt i biesów © by Jacek KomudaTajemnica miasteczka N. © by Hubert OlkowskiGłębia. Ciałak © by Marcin PodlewskiCisza © by Robert J. Szmidt

Wydanie I

ISBN 978-83-7964-288-5

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski Robert Łakuta

Ilustracje, grafika na okładce oraz projekt okładkiblack gear Paweł Zaręba

Redakcja opowiadań Ewa Białołęcka

Redakcja opowiadania „cisza” Urszula Gardner

KorektaAgnieszka Pawlikowska, Magdalena Byrska

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Sprzedaż internetowa

Zamówienia hurtowe Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/