I sprawisz, że wrócę do prochu - Ambrose Parry - ebook

I sprawisz, że wrócę do prochu ebook

Ambrose Parry

3,9

Opis

Edynburg, 1847. Miasto medycyny, mamony i morderstw.

Na Starym Mieście giną młode kobiety, które spotyka makabryczna śmierć. Na drugim krańcu miasta student medycyny Will Raven rozpoczyna asystenturę u znanego i błyskotliwego doktora Simpsona.

Pacjenci Simpsona wywodzą się z najbogatszych i najuboższych kręgów podzielonego miasta. Dom lekarza jest nietypowy, odwiedzają go luminarze i prowadzi się tam śmiałe eksperymenty z nowej dziedziny medycznej, jaką jest anestezja. W domu tym Raven poznaje Sarę Fisher, pokojówkę i pielęgniarkę obdarzoną intuicją, która uniemożliwia jej przychylne traktowanie przybysza. Sara jest równie inteligentna jak Raven, ale nie cieszy się takimi jak on przywilejami i nie może studiować medycyny.

Każde z nich ma własne powody, by przyjrzeć się dokładniej podejrzanym zgonom w mieście, więc chcąc nie chcąc, zagłębiają się razem w mroczny półświatek Edynburga. Będą musieli pokonać dzielące ich różnice, aby wydostać się stamtąd żywi.

„Prawdziwy obraz wiktoriańskiego Edynburga, miasta wypełnionego cierpieniem”

Val McDermid

„Nie sposób się oderwać aż do ostatniej strony”

S.J. Parris

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 456

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (105 ocen)
31
43
24
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annabelle1976

Nie oderwiesz się od lektury

Mroczny klimat starego Edynburga. Mrok wylewa się dosłownie z każdej strony. Zaskakujące zakończenie. Polecam
00
Dragon_library73

Dobrze spędzony czas

• przerażające polowanie na mordercę w XIX-wiecznym Edynburgu • 🌫️ Po totalnym rozczarowaniu jakim okazał się pierwszy tom serii "Stalking Jack the Ripper" zapragnęłam przeczytać coś w podobnych klimatach jednak zrobionych dużo bardziej sensownie. 🌫️ Ten tytuł to był strzał w dziesiątkę. Już po kilku stronach zakochałam się w Edynburgu z XIX wieku, szczególnie w jego podziale na Stare Miasto oblegane przez biedotę, cuchnące i niezwykle niebezpieczne oraz na Nowe Miasto, gdzie zamieszkiwały wyższe klasy. Przy bliższym jednak spotkaniu miałam wrażenie że obydwa te obszary pokrywa gruba warstwa zgnilizny społecznej z tymże Nowe Miasto ma pieniądze by ją maskować w ten czy inny sposób. Ten podział, różnice i podobieństwa cały czas wybrzmiewały bardzo mocno za co naprawdę duży plus. 🌫️ W tej książce jest cała gama postaci niejednoznacznych. Nikt tu nie jest tylko doby lub tylko zły. Tajemnice skrywały nie tylko zabite kobiety ale i Raven czy doktor Simpson. Poznając ich historie z cza...
00
Aneesa

Całkiem niezła

Spodziewałam się po tej książce czegoś znacznie więcej. Zabrakło mi klimatu. Opis i okładka sugerowały mroczny klimat, nawiązujący do Sherlocka Holmesa czy poczynań Kuby Rozpruwacza. Tego tu nie było niestety. Owszem zaczyna się nieźle, od morderstwa na pierwszych stronach książki a potem właściwie mamy perypetie młodego, ubogiego adepta medycyny. Dopiero pod koniec akcja przyspiesza, przy czym, no cóż, wnikliwy czytelnik dość domyśli się o co tu chodzi i kto jest winny. Za jedną rzecz ta książkę pochwalę: dostajemy tu garść niezwykle interesujących wiadomości z zakresu historii medycyny.
00

Popularność




Ambrose Parry I sprawisz, że wrócę do prochu Tytuł oryginału The Way of All Flesh ISBN Copyright © Christopher Brookmyre and Marisa Haetzman, 2018 Published by arrangement with Canongate Books Ltd, 14 High Street, Edinburgh EH1 1TE Copyright © for the Polish translation by Jędrzej Polak, 2019 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019All rights reserved Redakcja Magdalena Wójcik Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak Projekt graficzny okładki Urszula Gireń Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Natalie

Jeden

Żadnej przyzwoitej opowieści nie powinno się rozpoczynać od trupa ladacznicy i za to należą się przeprosiny, gdyż nie jest to obraz, który życzyłoby sobie oglądać jakiekolwiek szacowne gremium. Wszelako właśnie to domniemanie – iż dobrzy ludzie z Edynburga pominą wstydliwie taki szkopuł – pchnęło Willa Ravena zimą roku 1847 na wielce wyboistą drogę. Raven nie winszowałby sobie, aby ktokolwiek uznał odkrycie przezeń ciała nieszczęsnej Evie Lawson za początek jego własnej historii, wszakże nade wszystko pragnął usilnie, aby niedogodność ta nie stała się bodaj końcem historii Evie.

Znalazł ją po przebyciu dwóch pięter na zimnym, pochyłym i maleńkim poddaszu w dzielnicy Canongate. Wokół cuchnęło gorzałką i ludzkim potem, a odór ledwo przełamany był nutą czegoś bardziej wyrafinowanego, a mianowicie piżmowym zapachem kobiety – cóż z tego, że aromatycznie tandetnym, jak to bywa wśród niewiast sprzedajnych. Czując w nozdrzach te wonie, Raven mógłby zamknąć oczy i wyobrazić ją sobie wciąż żywą, szykującą się do zejścia na ulicę po raz trzeci lub czwarty w ciągu ostatnich paru godzin. Miał wszak oczy otwarte i nie musiał szukać jej pulsu, aby wiedzieć, że umarła.

Widział już tylu zmarłych, że domyślił się, iż nie przeszła lekko z życia doczesnego w przyszłe. Skłębiona wokół niej na łóżku pościel świadczyła o wiciu się w parkosyzmach silniejszych niż te, które Evie wyczyniała w udawanej namiętności, a Raven podejrzewał, iż to, co tu zaszło, trwało dłużej niźli cykl zwykłej gorliwości przeciętnego klienta. Jej ciało nie spoczywało w spokoju, lecz znajdowało się w kontorsji, jakby wciąż odczuwała ból, który wyekspediował ją na tamten świat i jakby śmierć nie przyniosła jej ukojenia. Brwi jej pozostały ściągnięte, a wargi rozwarte. W kącikach ust zebrała się piana.

Raven położył dłoń na ramieniu Evie i szybko ją cofnął. Wstrząsnął nim, choć nie powinien, trupi chłód. Dotykanie trupów nie było mu obce, wszakże z rzadka macał takiego, którego ciepła zaznawał za życia. W tej chwili zbliżenia poruszyło się w nim coś zadawnionego, głównie za sprawą świadomości, iż przestała być osobą, a stała się ciałem.

Wielu innych przed nim doświadczało na tym poddaszu takiej jej transformacji: od sumy ich najskrytszych pragnień do plugawego naczynia na niepotrzebne nasienie, najpierw adorowanej i zaraz wzgardzanej, gdy wylało się to, co się wylewa.

Nie przez niego bynajmniej wzgardzanej! Za każdym razem, gdy szli ze sobą do łóżka, jedyną transformacją, jaką rozważał, było pragnienie wydobycia jej z tego położenia. Nie był zwykłym klientem, jakich wielu. Zostali przyjaciółmi. Czyż nie? I to z tej przyczyny dzieliła się z nim nadzieją na znalezienie posady pokojówki w jakimś szacownym domu, a on obiecywał jej, iż wywie się o taką pozycję, gdy tylko zacznie obracać się w odpowiednich kręgach.

I dlatego przyszła doń po pomoc.

Nie chciała mu powiedzieć, na co przeznaczy pieniądze, wspomniała tylko, że to pilna sprawa. Raven domyślił się, że ma u kogoś dług, ale zmuszenie jej do ujawnienia tożsamości tej osoby nie miałoby sensu. Evie była na to zbyt sprytna. Poczuła jednak wielką ulgę i dziękowała mu ze łzami w oczach, gdy okazało się, że zdobył pieniądze. Nie powiedział jej, skąd je wziął, ukrywając przed nią fakt, iż mógł się zastawić u tego samego lichwiarza, co ona, i co w efekcie przeniosło na niego wierzytelność Evie.

Chodziło o dwie gwinee, za które mógłby skromnie przeżyć kilka tygodni, czyli sumę, której nie byłby w stanie zwrócić natychmiast. Ale nie dbał o to. Chciał jej pomóc. Wiedział, że z tej przyczyny wielu gotowych byłoby zeń szydzić, lecz jeśli Evie wierzyła, że zdoła rozpocząć nowe życie jako pokojówka, on w jej imieniu wierzył w to w dwójnasób.

Wszelako pieniądze nie zdołały jej ocalić, a teraz nie ma dla niej już żadnego ratunku.

Rozejrzał się po poddaszu. W szyjkach butelek po dżinie migotały ogarki dwóch świec – trzecia dawno się stopiła. W maleńkim palenisku ledwo tliły się węgle, które przed wieloma godzinami powinna uzupełnić oszczędnie z zapasu ze stojącego nieopodal wiaderka. Przy łóżku ujrzał płytką miednicę z wodą i mokrymi szmatkami rozwieszonymi na brzegu, a obok dzbanek. Używała tych naczyń do podmywania się po wszystkim. Niedaleko na podłodze leżała przewrócona butelka po dżinie – niewielka kałuża świadczyła o tym, że gdy ją potrącono, została w niej zaledwie resztka trunku.

Na butelce nie było naklejki, jej proweniencja pozostawała zatem nieznana, a przez to niechybnie podejrzana. Nie byłby to pierwszy raz, gdy jakiś odrażający bimbrownik mimowiednie warzy śmiertelną miksturę. Hipotezę tę komplikowała obecność butelki koniaku na parapecie – wciąż pełnej w połowie. Musiał przynieść ją klient.

Raven zastanawiał się, czy ten sam osobnik był świadkiem konwulsji Evie i czy zostawił ją samą, obawiając się konsekwencji? Niewykluczone, że dla niektórych przyłapanie z womitującą dziewką wcale nie wydaje się stosowniejsze od przyłapania z dziewką martwą, więc po co ściągać na siebie uwagę? Taki jest Edynburg: stosowność na pokaz, a po cichu grzech – miasto o tysiącach niezbadanych twarzy.

Tak jest. Czasem nie musieli nawet marnować nasienia, by naczynie uległo transformacji.

Jeszcze raz spojrzał w szklistą otchłań jej oczu, na wykrzywioną maskę będącą szyderstwem z dawnej fizjonomii. Musiał przełknąć grudę, która stanęła mu w gardle. Raven ujrzał Evie po raz pierwszy przed czterema laty, gdy wciąż uczęszczał do szkoły George’a Heriota. Pamiętał szepty starszych chłopców zakrywających usta dłonią, gdyż znali prawdę o tej, na którą patrzyli, gdy przydybali ją spacerującą po Cowgate. Przepełniała ich ta przedziwna mieszanina pożądliwej fascynacji i płochliwej pogardy – strachu przed tym, co czuli za sprawą własnego popędu. Pragnęli jej tak bardzo, jak bardzo nią gardzili, nawet wtedy. Nic się nie zmieniło.

W tamtej epoce przyszłość wydawała się czymś nieosiągalnym, choć przecież ku niej zmierzał. Ravenowi panna ta jawiła się emisariuszką świata, w którym nie wolno mu było jeszcze bawić. Z tej przyczyny uznał ją za kogoś wyżej postawionego od siebie, nawet gdy odkrył, że przyszłość towarzyszy mu już nieuniknienie, i przekonał się, jak łatwo osiągalne są niektóre o niej marzenia.

Evie wydała mu się o wiele starsza, a także o niebo dojrzalsza i światowa, aż wreszcie pojął, iż zna ona tylko niewielką, ponurą część świata, a wie o niej znacznie więcej, niźli przystoi niewieście. Niewieście? Dziewczęciu. Później dowiedział się, że jest młodsza od niego o blisko rok. Musiała mieć zaledwie czternaście lat, gdy ujrzał ją na Cowgate. Jakże urosła w jego oczach między tamtą chwilą a tą, w której ją posiadł: stała się obietnicą prawdziwej kobiecości i wszystkiego, co owa może mieć w męskich marzeniach do zaoferowania.

Jej świat był nieduży i ubogi. Zasługiwała na to, by ujrzeć świat większy i lepszy. I dlatego dał jej pieniądze. Teraz pieniądze przepadły, podobnie jak ona, a Raven nadal nie miał pojęcia, za co zapłacił nowym zadłużeniem.

Przez chwilę wydawało mu się, że się rozpłacze, ale zmysł czujności podpowiedział mu, iż musi stąd wyjść, zanim ktoś go tu przydybie.

Opuścił poddasze na palcach, zamykając za sobą cicho drzwi. Schodząc bezszelestnie po schodach, czuł się jak złodziej i tchórz porzucający Evie, aby ocalić własną reputację. Gdzieś z głębi zaułka dobiegały odgłosy spółkowania: przesadnie głośne krzyki młodej kobiety udającej ekstazę, aby przyśpieszyć koniec.

Zastanawiał się, kto teraz znajdzie Evie. Pewnie właścicielka tej kamienicy, przymilnie dwulicowa Effie Peake. Choć przymykała oko na wszystko, gdy jej to odpowiadało, nic, co działo się pod tym dachem, nie uszło jej uwagi, o ile wcześniej nie napiła się dżinu przed snem. Raven był pewny, że jeszcze na to za wcześnie, stąd jego koci krok.

Wyszedł tylnymi drzwiami i przez nieczystości trafił do zaułka, a stamtąd na Canongate – dobre czterdzieści jardów od czynszówki Evie. Powietrze pod czarnym niebem wydawało się chłodne, ale wcale nie rześkie. W tej okolicy nie dało się uciec przed smrodem odchodów – tyle gnieździło się tu ludzkich żywotów stłoczonych jeden na drugim w cuchnącym labiryncie Starego Miasta jak w Wieży Babel Bruegla czy Mapie piekła Botticellego.

Raven wiedział, że na tę ostatnią noc powinien wrócić do swego zimnego, ponurego pokoiku w zaułku Bakehouse. Następny dzień miał być dlań początkiem zupełnie nowego życia, więc przydałoby się mu odpowiednio wypocząć. Wiedział wszakże, iż po tym, co przyszło mu ujrzeć, nie zdoła zmrużyć oka. Tej nocy nie może spędzić samotnie ani na trzeźwo.

Jedynym antidotum na śmierć jest serdeczny uścisk życia, nawet jeśli szorstki, cuchnący i przepocony.

Dwa

Oberża Aitkena była kłębowiskiem ciał, grzmiącym męskimi głosami wznoszącymi się nieustannie, aby dało się słyszeć jedne ponad drugimi, a wszystko spowijał gęsty tuman dymu z niezliczonych fajek. Raven nie czerpał jeszcze przyjemności z palenia, wszakże uwielbiał słodki, drażniący powonienie fajkowy dym, zwłaszcza w takich przybytkach jak ten, a to z racji tego, co dym ów spowijał.

Stał przy stojaku na beczki, sącząc piwo, nie rozmawiając z nikim w szczególności, a choć był sam, nie czuł się samotny. Gospoda to dobre miejsce, żeby się zagubić, kakofonia głosów jest lepszym od ciszy tłem dla jego myśli, a Raven cenił sobie również urozmaicenie płynące z wsłuchiwania się w cudze rozmowy, z których każda była jak króciutki skecz odgrywany dla jego przyjemności. A mówiło się tu o nowej stacji Kaledońskiej Kolei Żelaznej budowanej u wylotu Princes Street, przy czym wyrażano obawy wobec hord wygłodniałych Irlandczyków podążających do miasta wzdłuż torów z Glasgow.

Wystarczyło, że odwrócił głowę, a widział jakąś znajomą twarz; niektóre z tych oblicz znał z dawien dawna, zanim zaczęto go wpuszczać do takich przybytków jak ten. Przez Stare Miasto co dnia przetaczały się tysiące ludzi, których fizjonomie widywało się tylko jeden jedyny raz na ulicy, a mimo to starówka sprawiała wrażenie wioski. Gdyż niemal zawsze trafiało się na jakąś znajomą gębę, a każdemu przechodniowi przyglądała się para znajomych oczu.

Raven zauważył teraz, że w jego stronę zerka raz po raz pewien osobnik w wyświechtanym, staromodnym cylindrze. Nie poznawał tej twarzy, ale tamten musiał znać dobrze fizys Ravena i w dodatku, wnosząc z charakteru spojrzenia, nie obdarzał jej nadmiernym afektem. Zatem to ktoś, z kim bez wątpienia wdał się w burdę, aczkolwiek to samo pragnienie, które do niej doprowadziło, musiało następnie zmącić jego pamięć. Sądząc po kwaśniej minie Wyświechtanego Cylindra, bójka ta nie przysporzyła mu sławy.

Ale prawdę mówiąc, alkohol nie mógł być jej jedyną przyczyną, zwłaszcza ze strony Ravena. Niekiedy czuł w sobie mroczny przymus, którego uczył się wystrzegać, choć jeszcze nie zdołał zapanować nad nim do końca. Tego wieczoru na tamtym ponurym poddaszu doświadczył jego pierwszych poruszeń i mówiąc szczerze, sam nie wiedział, czy przyszedł tu go zalać, czy raczej nasycić.

Rzucił Wyświechtanemu Cylindrowi jeszcze jedno spojrzenie, po którym człek ten ruszył pośpiesznie ku drzwiom. Szedł pewnym krokiem – pewniejszym niźli większość tych, co wychodzą z gospody – zerknął po raz ostatni na Ravena i zniknął w nocnych ciemnościach.

Raven wrócił do picia piwa i pozbył się myśli o nieznajomym.

Podniósł kufel i poczuł klepnięcie w plecy, a potem uścisk czyjejś dłoni na barku. Instynktownie obrócił się na pięcie, zacisnął pięść i przyciągnął łokieć do boku, aby uderzyć.

– Hola, hola, Raven! Czy godzi się bić kolegów po fachu? W dodatku takich, co mają jeszcze drobne w kieszeni, aby zaspokoić pragnienie?

Stał przed nim Henry, jego dobry znajomy, którego dotychczas nie zauważył w tym ścisku.

– Wybacz – odparł. – W tych czasach nawet u Aitkena nie da się przesadzić z czujnością, wszędzie wokół upadek moralności, a słyszałem nawet, że znów wpuszczają tu cyrulików.

– Nie spodziewałem się ujrzeć cię jeszcze… młodzieńca z takimi perspektywami!… w którymś z tych staromiejskich przybytków. Czyż nie przenosisz się na świeże pastwiska? I czy przystoi pokazywać się nowemu dobroczyńcy po nieprzespanej nocy z brzuchem pełnym piwa?

Raven wiedział, iż Henry dworuje sobie z niego, niemniej w porę przypomniał mu, że czas się opamiętać. Jeden czy dwa kufle pomogą mu na sen, ale odkąd pojawiło się towarzystwo, pewnie nie zdoła na tym poprzestać.

– No a ty, mój panie? – odparował Raven – Czyż obowiązki nie wzywają cię od samego rana?

– W rzeczy samej, wszak odkąd porzuciłem nadzieję na przystojny wieczór z mym niedysponowanym starym druhem Willem Ravenem, znalazłem posługę duszpasterską innego towarzysza, pana Johna Barleycorna, aby ukoić rozterki wynikłe z dzisiejszych obowiązków.

Henry podał posługaczowi kilka monet, a ten napełnił ich kufle. Raven podziękował za poczęstunek i przyglądał się, jak Henry długim łykiem zaspokaja pragnienie.

– Wymagający dyżur, czy tak? – spytał Raven.

– Wgniecione czaszki, połamane piszczele i jeszcze jeden zgon po zapaleniu otrzewnej. Następna młoda kobieta, biedactwo. Nic nie mogliśmy dla niej zrobić. Profesor Syme nie zdołał dociec przyczyny, co doprowadziło go do stanu największego rozżalenia, a zatem doszukiwania się winy u wszystkich innych wokół.

– Będzie zatem sekcja zwłok.

– Owszem. I wielka szkoda, że nie będziesz mógł w niej uczestniczyć. Jestem pewny, że dałbyś nam o wiele lepszy pogląd na przyczyny zgonu od naszego obecnego patologa. Który większość czasu spędza w marynacie jak okazy z jego laboratorium.

– Młoda kobieta, powiadasz? – zapytał Raven, myśląc o tej, którą niedawno opuścił. Evie, gdy ją znajdą, nikt nie poświęci tyle uwagi po śmierci.

– No tak, a dlaczego pytasz?

– Bez powodu.

Henry upił długi łyk piwa i przyjrzał się uważniej Ravenowi, który zesztywniał pod tym badawczym spojrzeniem. Henry był doskonałym diagnostą, potrafiącym dostrzec nie tylko to, co dolega ciału.

– Dobrze się czujesz, Raven? – zapytał bez ironii.

– Poczuję się znacznie lepiej po tym kuflu – odpowiedział Raven, siląc się na wesołkowatość. Ale Henry’ego nie dało się łatwo zwieść.

– Chodzi mi o to, że… znów masz taką minę, której się z dawien dawna obawiam. Nie dzielę z tobą perwersyjnego upodobania do jatek ani nie życzę sobie opatrywać twych ran w mym czasie wolnym.

Raven wiedział, że nie ma podstaw, aby zaprotestować. Wszystkie zarzuty były prawdziwe, w tym ten, który dotyczył przebłysków mrocznego przymusu, jaki tego wieczoru odczuwał. Na szczęście miał dziś za towarzysza Henry’ego, więc przy tej okazji, to nie ulega kwestii, zaleje ów przymus piwem.

„Masz w sobie diabła” – powtarzała Ravenowi matka, gdy był mały. Czasem mówiła to w żartach, a czasem nie.

– Jak sam zauważyłeś, Henry, jestem młodzieńcem, przed którym otwierają się nowe perspektywy – zapewnił przyjaciela, wyjmując pieniądze i zamawiając gestem dwa następne kufle. – I nie mam najmniejszego zamiaru narażać ich na szwank.

– W istocie, wspaniałe to perspektywy – odrzekł Henry. – Przebóg, dlaczego wielce szanowny profesor położnictwa postanowił obdarzyć łakomym kąskiem, jakim jest stanowisko praktykanta, takiego nikczemnika jak ty, pozostaje dla mnie zagadką!

Wstyd przyznać, kwestia ta pozostawała nieodgadniona i dla samego Ravena. Co prawda ciężko pracował, chcąc zyskać uznanie profesora, ale wokół nie brakowało równie pilnych i sumiennych kandydatów do odbycia praktyki. Nie miał sprecyzowanej wiedzy, dlaczego wyróżniono go przed innymi, i wolał się nie zastanawiać, iż przyszło mu stąpać po bardzo cienkim lodzie.

– Profesor pochodzi z gminu. – Tylko tyle mógł zaoferować Henry’emu tytułem wyjaśnienia, choć odpowiedź ta nie mogła usatysfakcjonować ani przyjaciela, ani samego Ravena. – Być może uważa, że tego rodzaju możliwości nie powinny stać otworem jedynie przed dobrze urodzonym.

– Albo przegrał zakład, a ty jesteś fantem.

Piwo lało się strumieniami, a wraz z nim stare opowieści. To pomagało. Obraz Evie migotał tylko gdzieś pod powiekami niczym gasnąca świeca w pokoju zmarłej. Ale słuchając Henry’ego, Raven przypominał sobie o świecie, którego nie dane jej było zobaczyć, i nie zapominał o szansie, jaka się przed nim otwiera po drugiej stronie North Bridge. Tego wieczoru umarło wraz z Evie jego umiłowanie dla tej okolicy: Starego Miasta w ogólności. Najwyższa pora zostawić to wszystko za sobą i jeśli ktoś z tu obecnych wierzy w nowe początki, to z pewnością Will Raven. Już raz dokonał zmian w swoim życiu, czas zatem na nowe.

Po kilku kolejnych kuflach wyszli na dwór przed gospodę Aitkena i przyglądali się własnym oddechom zamieniającym się w parę na chłodnym nocnym powietrzu.

– Dobrze było się spotkać – żegnał się Henry. – Ale czas na spoczynek. Syme jutro operuje, a staje się jeszcze bardziej bucowaty, czując tytoń i piwo od asystentów.

– Święta prawda, „bucowaty” to najlepsze słowo na określenie Syme’a! – ucieszył się Raven. – Z naciskiem na pierwszą sylabę. Ja tymczasem wracam do pani Cherry na ostatnią noc.

– Założę się, że będzie ci jej brakowało razem z tą jej grudowatą owsianką – zawołał Henry, skręcając na South Bridge i dalej do szpitala. – Nie wspominając już o jej żywiołowym temperamencie.

– Z pewnością! Ona i Syme to byłaby dobrana para! – odkrzyknął Raven, przechodząc na drugą stronę i kierując się na wschód ku swym kwaterom.

Wiedział, że pewnego dnia spojrzy z nostalgiczną czułością lub nawet żalem na niektóre etapy swej bytności tutaj, wszakże pobyt u Mamuśki Cherry z pewnością nie znajdzie się wśród nich, gdyż osoba ta była swarliwą starą jędzą przypominającą wisienkę z nazwiska tylko krągłością i czerwienią oblicza, bowiem słodyczy nie było w niej ani krzty. Była zgorzkniała jak piołun i wysuszona jak mumia na pustyni, ale prowadziła niezwykle tani pensjonat niewiele odbiegający pod względem wygód i czystości od przytułku.

Szedł w dół High Street ku bramie Netherbow, gdy owiała go zimna mżawka. Odkąd wszedł do Aitkena, chmury zasnuły niebo i księżyc. Niektóre uliczne latarnie były niezapalone, przez co nie dało się dostrzec stert łajna na drodze. Klął w duchu latarnika, który nie był w stanie sprostać najzwyklejszym obowiązkom. Gdyby on, Raven, wykazywał się taką niekompetencją, ludzie traciliby życie.

Zapalanie latarni należało do obowiązków komisariatu policji, podobnie jak czyszczenie rynsztoków. Lecz policja ma inne rzeczy na głowie, a jej priorytetem są śledztwa prowadzące do odzyskiwania skradzionej własności. Jeśli odzyskują skradzione łupy w podobny sposób jak zapalają latarnie, pomyślał Raven, to każdy złodziej z Lothian może spać spokojnie.

Zbliżał się do zaułka Bakehouse, gdy wdepnął w coś miękkiego, a jego lewy trzewik zaczął napełniać się wodą – a przynajmniej miał nadzieję, że to tylko woda. Podskakiwał na jednej nodze przez parę jardów, usiłując strząsnąć z podeszwy to, co do niej przywarło. I wtedy zdał sobie sprawę, że z pobliskiej bramy wyłoniła się jakaś postać majacząca teraz z przodu. Zastanawiał się, na co czeka ów jegomość i po co moknie na coraz większym deszczu. Zbliżył się do niego na tyle, aby przyjrzeć się twarzy i poczuć w gęstniejącym mroku zgniły odór zepsutych zębów.

Nie znał nazwiska tego zuchwalca, ale widział go już wcześniej: był to bowiem jeden z ludzi Flinta. Ochrzcił go w myślach mianem Kuny wskutek jego podstępnego skradania się i trójkątnej gęby podobnej do mordki gryzonia. Kuna wszakże nie należał do typów, które odważyłyby się stanąć sam na sam przeciw Ravenowi, a to oznaczało, że w pobliżu czai się jego wspólnik. Pewnie ten nierozgarnięty nieszczęśnik, którego Raven nazwał w myślach Kołkiem, widząc go nie tak dawno z Kuną, a to za sprawą pojedynczego zęba wystającego ze zmasakrowanych ust. Prawdopodobnie minął go, nie wiedząc o tym, zaledwie chwilę temu. Pewnie Kołek zaczaił się w innej bramie, aby w razie potrzeby odciąć mu drogę ucieczki.

To spotkanie, jak przypuszczał, nie jest przypadkowe. Przypomniał sobie tamtego jegomościa w cylindrze, który przyglądał mu się w gospodzie, po czym opuścił ją, jakby miał coś do załatwienia.

– Chyba nie chcesz pan dać drapaka, co, panie Raven?

– Trudno mi wyobrazić sobie dobry powód do szukania pańskiego towarzystwa, zatem mówiąc najogólniej, starałbym się go unikać, wszelako nie miałem pojęcia, żeś pan liczył na moje.

– Na moje może liczyć każdy, kto jest winien panu Flintowi pieniądze. Pan możesz liczyć, że zniknę, jak tylko spłacisz dług.

– Jak go spłacę? Zaciągnąłem go ledwie przed dwoma tygodniami! Więc a conto tej spłaty zechciej pan zejść mi z drogi.

Raven minął natręta, ocierając się o niego barkiem i ruszył dalej. Kuna nie starał się go zatrzymać i nie poszedł za nim od razu. Pewnie miał zamiar poczekać na wspólnika. Wraz z Kołkiem często łamali kości i tak już zdruzgotanych dłużników, lecz tym razem jakiś tchórzliwy instynkt musiał podpowiedzieć Kunie, że Raven ma wielki apetyt na bójkę. Piwo tylko chwilowo zalało to, co w nim płonęło przed wejściem do Aitkena, ale widok tego zwieracza na dwóch nogach na nowo wszystko rozpalił.

Szedł powoli, słysząc za sobą kroki. Wypatrywał w ciemności jakiejś broni. Każda rzecz się do tego nadaje, wystarczy wiedzieć, jak jej użyć. Trafił stopą na kawałek drewna, pochylił się, żeby go podnieść. Długa szczapa, ale wystarczająco twarda.

Jednym ruchem wyprostował się i obrócił na pięcie, unosząc prawą ręką polano, gdy coś wybuchło mu pod czaszką. Świat rozjaśnił wszechogarniający rozbłysk, coś odginało mu szyję, a odrętwiałe ciało podążyło za bezwładem głowy. Uderzył o mokry bruk ze szczękiem kości – zbyt szybko, by się przed czymkolwiek osłonić.

Otworzył oszołomiony oczy i spojrzał do góry. Cios najwyraźniej odebrał mu przytomność, tłumaczył sobie, bo ma zwidy. Oto widzi przed sobą potwora. Giganta.

Z ulicy do ciemnego zaułka ciągnęło go po ziemi monstrum mierzące prawie dwa metry. Sam łeb tego potwora był dwa razy większy od zwykłej ludzkiej głowy, a czoło z przerośniętym łukiem przypominało nawis skalny na krawędzi klifu. Ból i wstrząs sparaliżowały Ravena, nie był w stanie zareagować, widząc, jak ten Gargantua prostuje się nad nim i unosi stopę. Z gardła Ravena wyrwał się ryk, gdy ból rozerwał mu trzewia. Wyrzucił do góry ręce i zwinął się w kłębek, widząc nad sobą opadającą po raz drugi jak kafar stopę napastnika.

Gargantua przykucnął, żeby na nim usiąść i przygwoździć mu ręce do ziemi ciężarem własnych ud. Wszystko w tym bydlaku było nienaturalnie wielkie i nieproporcjonalne, jakby rosły mu tylko niektóre części ciała, pozostawiając niezmienioną resztę. Gdy tamten otworzył gębę, Raven ujrzał równe szpary między zębami, co wskazywało, że dziąsła nie nadążały za rozrostem żuchwy.

Ból, który mu towarzyszył, był nieopisany, a pogarszała go świadomość, że w każdej chwili pięści Gargantui mogą spaść tam, gdzie mu się żywnie spodoba, zadając Ravenowi śmiertelnie groźne obrażenia. Nawet galony alkoholu nie złagodziłyby teraz cierpień, bo gdyby pomagał na nie alkohol, na salach operacyjnych whisky lałaby się strumieniami jak u Aitkena albo nawet bardziej.

Miał zamęt w głowie, pośród takich cierpień i takiej konfuzji nie był w stanie zdobyć się na jakąkolwiek spójną myśl, ale jedno było pewne: walka nie ma sensu. Jeśli ten potwór zechce go zamordować, umrze tu, w tym zaułku.

Gęba Gargantui stanowiła nieodparcie groteskową halucynację, bardziej zniekształcona i wściekła od rzygaczy na kościelnych dachach, wszak uwagę Ravena przykuły w półmroku jego grube jak parówki palce. Mając zupełnie unieruchomione ręce, znalazł się na łasce bądź niełasce wielkich jak bochny chleba pięści.

Poczuł ulgę, gdy paluchy olbrzyma zagłębiły się w jego kieszeniach, lecz ulga ta nie mogła trwać wiecznie, bo przypomniał sobie, jak niewiele ma do zaoferowania. Gargantua podniósł do oczu kilka ocalałych monet i w tej samej chwili z cienia wyłonił się Kuna, który schował pieniądze i przykucnął obok potwora.

– No ta, teraz już nie rozpuścisz za bardzo pyska, co, panie Raven?

Wyjął z kieszeni nóż i podniósł go, aby Raven ujrzał ostrze w resztkach wpadającego do zaułka światła. Miało ze cztery cale, było cienkie, a drewniany trzonek noża Kuna owinął zakrwawioną szmatą dla pewniejszego uchwytu.

Raven modlił się w duchu o szybki koniec tej gehenny. Pchnięcie w górę pod żebra – proszę bardzo. Osierdzie wypełni się krwią, serce przestanie bić i będzie po wszystkim.

– A skoro już zechciałeś obdarzyć mnie swą uwagą, Raven, zajmijmy się należycie twoim zadłużeniem u pana Flinta.

Raven, mając na sobie miażdżący ciężar potwora, ściskany bólem jak w imadle, nie był w stanie złapać tchu, a cóż dopiero przemówić! Kuna musiał to zauważyć, gdyż polecił gestem Gargantui unieść się odrobinę, by uzyskać jakąkolwiek odpowiedź.

– Widzisz, Raven, wygląda mi na to, żeś nas chciał oszwabić, i skryłeś swą majętność pod korcem. Pożyczyliśmy ci pieniądze i dopiero wtedy do nas dotarło, żeś jest synem zamożnego prawnika z St. Andrews. Wziąwszy to pod uwagę, pan Flint przeszacował twój status i zmienił spodziewany termin zwrotu należności.

Raven poczuł na sobie nowy ciężar, choć Gargantua już go nie przyciskał. Był to ciężar kłamstwa wracającego do kłamcy zgodnie z prawem nieprzewidzianych konsekwencji.

– Mój ojciec nie żyje od dawna – wycharczał. – Myślisz, że gdybym mógł pożyczyć od ojca, zdałbym się na łaskę pozbawionych skrupułów lichwiarzy?

– Może to i prawda, ale syn prawnika musi mieć stosunki w razie potrzeby.

– Nie jestem ustosunkowany. Ale mówiłem Flintowi, pożyczając pieniądze, że mam perspektywy. Kiedy zacznę zarabiać, spłacę go w całości i z procentem.

Kuna pochylił się niżej, a odór z jego gęby był gorszy niż z rynsztoka.

– Och, z procentem, z procentem, o to się nie martw. Ale jak na człeka wykształconego, nie pojmujesz za bardzo, co się do ciebie mówi, Raven. Pan Flint nie będzie czekał na żadne perspektywy. Jesteś mu winny pieniądze i masz je natychmiast znaleźć.

Przyłożył czubek noża do lewego policzka Ravena.

– I żebyś zapamiętał: my, lichwiarze, nie tylko podrzynamy gardła…

Przesunął nożem po skórze Ravena, wrzynając się ostrzem powoli coraz głębiej i nie przestając patrzeć mu prosto w oczy.

– Więc zostawimy ci maleńki prezent, żebyś nie zapomniał o nowych zobowiązaniach – skończył.

Klepnął Gargantuę w ramię na znak, że już skończyli. Potwór wstał, a Raven przyłożył dłoń do policzka. Krew ściekała mu po palcach, gdy ostrożnie badał ranę.

A wówczas Kuna obrócił się na pięcie i kopnął leżącego Ravena prosto w brzuch.

– Znajdź pieniądze – rzucił – bo następnym razem wydłubię ci oko.

Trzy

Raven przez długą chwilę leżał w ciemności, myśląc tylko o własnym oddechu. Napastnicy odeszli, a on poczuł ogromną ulgę, ba, niewysłowione uniesienie, że wciąż żyje. Niestety, dał upust owemu uniesieniu nieoczekiwanym wybuchem śmiechu, co wzbudziło natychmiastowy protest wszystkich żeber. Połamane? – zastanawiał się. Co jeszcze mu uszkodzili? Któryś z organów? Wyobraził sobie, jak krew przesącza się między blaszkami opłucnej, wzmaga nacisk na obtłuczone płuco, uniemożliwiając jego rozszerzenie, choć ta bestia już na nim nie siedzi.

Odegnał od siebie ten obraz. Najważniejsze, że wciąż oddycha, a dopokąd to się nie zmieni, rokowania są dobre.

Znów przyłożył dłoń do policzka. Był mokry od krwi i gąbczasty jak wgnieciona brzoskwinia. Rana jest szeroka i głęboka. Nie ma mowy o powrocie do pensjonatu pani Cherry, póki ktoś się tym nie zajmie.

Dowlókł się jakoś do ulicy Szpitalnej, gdzie stwierdził, że nie może się pokazywać na portierni, jeśli nie chce narazić się na szereg niewygodnych pytań, jakie niechybnie wywoła jego aparycja. Ruszył zatem chwiejnym krokiem wzdłuż muru, szukając na nim przyczółku wykorzystywanego przez młodych, zamieszkujących w szpitalnym internacie chirurgów do opuszczania i powracania do miejsca zakwaterowania. Henry oraz jego towarzysze wdrapywali się po murku, gdy nie chcieli zwracać niczyjej uwagi na swoje późnonocne wyprawy, choć tego rodzaju występki groziły wezwaniem przed oblicze szpitalnej rady. Osłabienie sprawiło, że potrzebował kilku prób, aby wdrapać się na murek, a następnie dostać do piwnicznego okienka, którego celowo nie zamykano.

Szedł korytarzem, powłócząc nogami i opierając się o ścianę, a jego oddech boleśnie przyśpieszał. Bez przeszkód minął oddział chirurgiczny, słysząc głośne chrapanie zza zamkniętych drzwi. Odgłos ten wydawały najpewniej śpiące nocne pielęgniarki, które często kosztowały win i spirytualiów dostarczanych na oddział dla pacjentów, aby zapewnić im lepszy sen.

Dotarł do drzwi Henry’ego i zastukał kilkakroć, a czekając, aż ktoś mu odpowie, lękał się, że Henry na dobre pogrążył się w pijackim stuporze. Wreszcie drzwi się otwarły, a za nimi ukazała się zaczerwieniona i rozczochrana fizjonomia przyjaciela. Raven musiał go mocno nastraszyć swym wyglądem, gdyż Henry potrzebował dobrej chwili, aby odgadnąć, cóż to za monstrum nawiedza go po nocy.

– O bogowie, Raven! Co ci się, do cholery, przytrafiło?

– Ktoś poczuł się urażony tym, że nie mam nic, co warto byłoby ukraść.

– Chodźmy lepiej na dół. Trzeba cię pozszywać.

– Sam postawiłem już tę diagnozę – stwierdził Raven. – Znasz jakiegoś fachowego chirurga?

Henry spiorunował go wzrokiem.

– Nie przekomarzaj się ze mną.

Raven położył się na kozetce i próbował się odprężyć, co nie było łatwe, zważywszy na to, iż Henry zbliżał się doń i do jego pociętego oblicza z wielką chirurgiczną igłą. Usiłował sobie przypomnieć i policzyć w myślach, ile razy napełniano kufel Henry’ego, co pozwoliłoby mu skalkulować szanse na równy chirurgiczny szew. Zresztą nieważne, czy Henry jest pijany, czy trzeźwy – nawet najlepszy szew nie ocali go przed blizną, która w przyszłości będzie się rzucać w oczy jako pierwsza na jego fizjonomii. Może to mieć opłakane skutki dla jego dalszej kariery, lecz teraz nie był w stanie zaprzątać sobie tym głowy. W tej chwili najważniejsze było to, żeby się nie ruszał, ale ból, który go przeszywał, oraz widok Henry’ego z igłą, nie pozwalały na to.

– Zdaję sobie sprawę, iż to niemal niewykonalne, ale muszę cię prosić, abyś powstrzymał się od wiercenia oraz wzdrygania, gdy zacznę szyć. Rana sięga ci aż do oka, więc jeśli zeszyję ją źle, oko będzie ci opadać.

– Wówczas przechrzczę się na Izajasza – rzucił Raven.

– Czemu? – spytał Henry, a potem pojął żart. – Matko Boska, Raven!

Mina Henry’ego była zabawniejsza od fanfaronady, o jaką pokusił się Raven, ale każda próba chichotu wiele kosztowała jego żebra.

Trwał nieruchomo na kozetce i podjął wysiłek przeniesienia się myślami gdzie indziej, aby mniej świadomie uczestniczyć w chirurgicznej procedurze. Pech chciał, że nolens volens przeniósł się myślami prosto do izdebki Evie, i gdy igła Henry’ego przekłuła mu skórę na policzku, Raven ujrzał pod powiekami skręcone ciało zmarłej. Czuł, jak ostrze igły przepycha się przez naskórek i miękką skórę właściwą i nie potrafił nie uzmysławiać sobie, jak wyłania się po drugiej stronie rany, łącząc oba jej brzegi, opuszczając ciało i ciągnąc za sobą włókno katgutu szarpiące na nowo jego wystarczająco rozszarpaną twarz. Bolało bardziej od noża Kuny, który skończył robotę w dwie sekundy.

Gdy Henry zabierał się do drugiego szwu, powstrzymał jego rękę.

– Masz eter? – spytał.

Henry spojrzał nań z dezaprobatą.

– Nie. Musisz to znieść. Nikt ci nie obrzyna nogi.

– Łatwo ci powiedzieć! Cerowali ci kiedyś facjatę?

– Nie, a ten godny pochwały fakt ma zapewne związek z tym, iż nigdy nie wyję do księżyca i nie uczestniczę w staromiejskich rykowiskach nicponi!

– Uważasz, że robię to z własnej woli… au!

– Przestań gadać – nakazał mu Henry, podjąwszy na nowo szycie. – Nie dam rady cię naprawić, jeśli będziesz poruszał policzkiem.

Raven obdarzył go pełnym wyrzutu spojrzeniem niewdzięcznika.

– Eter nie zawsze działa – tłumaczył mu, ciągnąc mocno katgutu i zawiązując drugi supełek. – Syme waha się, czy z niego zrezygnować, ale całkiem niedawno ktoś zmarł od eteru, co będzie dlań, myślę o eterze, gwoździem do trumny.

– Ktoś zmarł od eteru?

– A owszem. Zdaje się, że gdzieś w Anglii. Koroner uznał, iż śmierć była bezpośrednim rezultatem podania eteru, ale twój Simpson nadal go używa. – Henry przerwał szycie. – Możesz go o to sam zapytać, kiedy rano rozpoczniesz praktykę.

Podjął na nowo cerowanie, pochylając nisko głowę nad policzkiem Ravena. Znajdował się tak blisko, że Raven czuł zalatujący od niego odór piwa. Niemniej jednak szył pewnie, a Raven przywykł wreszcie do powolnego rytmu przekłuwania i ciągnięcia nici. Ani jeden ze szwów nie bolał go mniej od swego poprzednika, ale wszystkie razem nie bolały tak bardzo jak to, co kłuło go między żebrami.

Henry cofnął się, by podziwiać swój krawiecki kunszt.

– Nieźle – oznajmił. – W przyszłości powinienem ciąć, rżnąć i zszywać tylko z brzuchem pełnym piwa od Aitkena.

Zamoczył szarpie w zimnej wodzie i przyłożył je do rany. Chłód materiału przyniósł zaskakujące ukojenie – jedyne przyjemne wrażenie od ostatniego łyku piwa.

– Nie mogę odesłać cię w takim stanie w ramiona pani Cherry – oznajmił Henry. – Napoję cię dawką laudanum i położę do swojego łóżka. Prześpię się na podłodze przez resztę nocy.

– Jestem ci wielce zobowiązany, Henry, prawdziwie. Ale daruj już sobie, błagam, te aluzje do ramion pani Cherry. Chce mi się od nich rzygać, zwłaszcza w moim obecnym stanie.

Henry przyjrzał mu się badawczo, ale w jego głosie krył się szelmowski ton:

– Wiesz przecież, nieprawdaż, że za skromną dodatkową opłatą pani Cherry świadczy swym lokatorom dodatkowe usługi – stwierdził. – Domniemywam, iż wielu młodych domowników znajduje pocieszenie w jej ramionach. Jest wdową i potrzebuje pieniędzy. Nie ma w tym nic zdrożnego. Chcę przez to powiedzieć, iż odkąd masz bliznę i opadające oko, musisz obniżyć wygórowane standardy.

Henry zaprowadził Ravena do łóżka i ułożył go ostrożnie w pościeli. Raven był tak obolały, iż nie miał pojęcia, co go właściwie boli. Twarz pokrywały mu supły katgutu, więc – żarty na bok – przyjdzie mu zmienić oczekiwania wobec panny, z którą się ożeni. Ale mogło być przecież znacznie gorzej. Wciąż żył, a jutro rozpocznie wszystko od nowa.

– No tak – odezwał się Henry – pora na laudanum. A jeśli zrobi ci się niedobrze, zważ, iż śpię na podłodze, i celuj raczej w stopy niż w głowę.

Cztery

Sara bawiła akurat w gabinecie profesora, gdy z góry odezwał się dzwonek – niepożądana, choć nieunikniona przerwa podczas chwili spokoju. Uwielbiała profesorski gabinet, więc nigdy się tu nie śpieszyła i wykonywała wszystkie obowiązki z należytą starannością. Gabinet był oazą spokoju, odizolowaną od chaotycznej reszty domu, i często szukała w nim wytchnienia, choć takie chwile zdarzały się rzadko i trwały zazwyczaj krótko.

Nieśpiesznie i sumiennie dokładała do ognia, upewniwszy się pierwej, iż na palenisku leży dosyć węgla. Ogień w gabinecie palił się i zimą, i latem, aby zapewnić ciepło i wygodę przyjmowanym tu przez profesora pacjentkom, lecz dziś było wyjątkowo zimno i nagrzanie pokoju wymagało więcej zabiegów. Okienne szyby za biurkiem profesora pokrył szron, delikatny, układający się w ­liście paproci wzorek, który zniknął, gdy nań chuchnęła. Wytarła ściereczką szybę do sucha i przez chwilę podziwiała roztaczający się za oknem widok. W pogodne dni, takie jak ten, widziało się stąd nawet hrabstwo Fife. Tak przynajmniej słyszała. Bo sama nigdy nie opuściła granic Edynburga.

Na biurku pod oknem piętrzyły się księgi i rękopisy profesora, które odkurzała, nie zmieniając ich położenia. Z czasem opanowała tę umiejętność bolesną metodą prób i błędów, wymagającą niekiedy wkładania rąk do kominka dla ocalenia zrzuconych przypadkowo dokumentów.

Gabinet nie zawsze był tak przytulny. Kiedy najęła się na służbę u doktora Simpsona, była przerażona tym, co tu zastała. Pod jedną ze ścian stała gablota z kilkoma półkami, na których wystawiono słoje z okazami anatomicznymi: wszelakimi ludzkimi organami pływającymi w żółtawym płynie. Jeszcze większy niepokój wzbudzało to, iż większość z owych organów była uszkodzona: przez choroby lub złe ukształtowanie, jakby sama ich obecność w świetle dnia nie wystarczała.

Z czasem Sara do tego przywykła, a okazy zaczęły wzbudzać jej fascynację, nawet słój z dwoma maleńkimi noworodkami zwróconymi do siebie twarzami i zrośniętymi klatkami piersiowymi. Gdy ujrzała ten okaz po raz pierwszy, zadawała sobie w duchu pytania, skąd coś takiego się bierze i jak coś takiego spłodzono. Rozważała również stosowność przechowywania takiego okazu: trzymania w domu ludzkich niewątpliwie szczątków zamiast pochowania ich w ziemi. Czy to właściwe, aby coś takiego znajdowało się na widoku? Czy przyglądanie się temu nie jest aby grzechem?

Pod półkami stała komódka zawierająca pomoce służące doktorowi do nauczania położnictwa. Sara nie miała pewności, czy wolno jej przeglądać zawartość szuflad komody, ale ponieważ nikt jej tego wyraźnie nie zabronił, zaspokoiła swoją ciekawość przy kilku okazjach, gdy miała dość czasu. W szufladach leżały przedziwne zbiory kości miedniczych oraz położniczego instrumentarium, którego przeznaczenia Sara mogła się jedynie domyślać. Wcześniej widziała, ma się rozumieć, kleszcze, ale w szufladach leżało o wiele więcej tajemniczych narzędzi oznaczonych, na przykład, jako „miażdż główki”, „kranioklast” czy „perforator”. Same ich nazwy wskazywały na coś makabrycznego i Sara nie potrafiła sobie wyobrazić ich zastosowań podczas narodzin dziecka.

Porządkom w gabinecie, a zwłaszcza w bibliotece, brakowało organizacyjnej metodyczności, co zresztą harmonizowało z kustoszem tego miejsca; Sara z łatwością umiałaby sobie z tym poradzić, gdyby tylko miała dość czasu. Książki na półkach stały w zupełnie przypadkowych miejscach. Na przykład, oprawne w czerwoną skórę Szekspirowskie kompendium wciśnięto między rodzinną Biblię a Edynburską farmakopeę, zawierającą, Bóg wie czemu, na wnętrzu okładki spisaną ręcznie listę wszystkich domowych zwierząt należących do rodziny.

Sara przesuwała z szacunkiem palcem po grzbietach ksiąg i odczytywała ich tytuły: Naturalna teologia Paleya, Anatomia i fizjologia ludzkiego ciała, Rzymska starożytność Adama, Podstawy chirurgii Syme’a. I wtedy w drzwiach ukazała się głowa Jarvisa.

– Panna Grindlay cię wzywa – zawołał, przewracając oczami i znikając w głębi domu.

Sara jeszcze przez chwilę dotykała palcem grzbiety oprawnych w skórę tomów. Przeżywała największe rozczarowanie związane z jej posadą: miała swobodny dostęp do eklektycznego księgozbioru i ani jednej wolnej chwili na czytanie książek. Dotknęła dłonią tomu, którego wcześniej tu nie widziała. Zdjęła książkę z półki i wsunęła ją do kieszeni.

Wyszła z gabinetu i ruszyła ku schodom, gdzie wpadła w sam środek gazetowej burzy zlatującej z górnego piętra. Pan doktor schodził niewątpliwie na dół. Miał zwyczaj czytania codziennych gazet – „Scotsmana” oraz „Caledonian Mercury” – w całości przed wstaniem z łóżka, a schodząc na dół, dla zabawy wyrzucał gazety przez poręcz schodów. Doceniali to jego dwaj starsi synowie, David i Walter, którzy zwijali gazety w papierowe kule i rzucali nimi w siebie oraz w służbę. Zupełnie nie doceniał tego nawyku Jarvis, który musiał po wszystkim sprzątać. Sara zręcznie ominęła spadające gazety, wojującą ze sobą dziatwę oraz zrzędzącego lokaja i wspięła się po schodach na górę.

Na trzecim piętrze weszła do pokoju ciotki Miny i trafiła na zwykły rozgardiasz. W sypialni leżała porozrzucana cała garderoba panny Grindlay, wszystkie jej suknie i halki walały się na każdej płaskiej powierzchni: na łóżku, na krześle i na podłodze. Sama Mina, wciąż w koszuli nocnej, przykładała do siebie suknię przed lustrem, a potem rzucała ją wraz z innymi.

– A, jesteś, Saro! Gdzieś ty się, u licha, podziewała?

Sara uznała, iż pytanie miało charakter retoryczny, i nie odpowiedziała. Mina wydawała się nieustannie rozczarowana tym, że Sara musi wykonywać w domu inne obowiązki, i zupełnie nie przyjmowała do wiadomości, że jako jedyna pracująca tu pokojówka rozpala ogień na kominkach, podaje herbatę, sprząta pokoje i przynosi posiłki, i nikt nie może jej w tym zastąpić. Pani Lyndsay rzadko opuszczała kuchnię, a Jarvis – kamerdyner, lokaj i totumfacki w jednej osobie – miał zawsze ręce pełne roboty przy doktorze.

– Ileż to razy powtarzałam – ciągnęła Mina – iż kobieta mojej pozycji powinna mieć pannę służącą?

Za każdym razem, gdy tu przychodzę, pomyślała Sara.

– Nie mogę przecież ubierać się sama!

– Pani Simpson jakoś daje radę – wyrwało się Sarze.

Mina natychmiast spiorunowała ją wzrokiem, dzięki czemu Sara domyśliła się, iż palnęła głupstwo. Już miała przeprosić, ale Mina nie dała jej szansy, otworzyła usta, a przerywanie jej znów byłoby niestosowne.

– Moja siostra jest kobietą zamężną, a w dodatku w żałobie. Dobór strojów nie sprawia jej zatem najmniejszego kłopotu.

Sara wyobraziła sobie panią Simpson w ciężkiej, czarnej bombazynie, której nie zdejmowała od miesięcy, bladą i osłabioną od niewychodzenia z domu.

– Wszelako, Saro, musisz powstrzymać się od wypowiadania na głos każdej myśli, która przyjdzie ci do głowy. Powinnaś zachować swoje opinie dla siebie, o ile nikt o to nie pyta. Przymykałam na to oko, gdy rozpoczęłaś u nas służbę, ale wyrządziłam ci, jak mi się zdaje, złą przysługę, nie okiełznawszy cię w porę. Obawiam się, że gdy kiedyś otworzysz usta przy kimś mniej wyrozumiałym, twoje opinie zawiodą cię prosto na ulicę.

– Tak, pszepani – dygnęła Sara, opuszczając skruszony wzrok.

– Prosta umiejętność trzymania języka za zębami ma wiele zalet. Stosuję ją bardzo często, nie zgadzając się, na przykład, z moją siostrą co do prowadzenia przez nią domu. Jestem tu tylko gościem, za co winnam wdzięczność, podobnie jak ty za posadę. Każda z nas ma własne obowiązki, a należyty i gustowny strój jest podstawowym wymogiem dla kobiet o mojej pozycji.

Wskazała górę ubrań na łóżku, dając do zrozumienia, iż Sara powinna pomóc jej w wyborze kreacji.

– Może ta? – Sara podniosła skromną szarą suknię z jedwabiu z koronkowym kołnierzykiem, który wykrochmaliła i wyprasowała nie dalej jak wczoraj.

Mina przyglądała się sukience przez kilka dobrych minut, oceniając jej zalety.

– Cóż, będzie w sam raz – oznajmiła – choć obawiam się, że jest nieco zbyt pospolita, aby panowie sięgali po pióra i pisali dla mnie sonety.

Sara zerknęła w odpowiedzi na blat sekretarzyka Miny. Jak zwykle leżał tam rozpoczęty list, a obok niego powieść.

– A co pani czyta? – spytała, dobrze wiedząc, iż rozmowa o literaturze z pewnością zatrze w pamięci pani jej wcześniejszą impertynencję.

– Powieść Dziwne losy Jane Eyre niejakiego Currera Bella. Właśnie ją skończyłam. Nie znałam wcześniej tego pisarza.

– Podobała się pani?

– W tym przypadku to dosyć skomplikowana kwestia. Wolałabym omówić ją z kimś, kto zna to dzieło, zatem możesz pożyczyć ode mnie tę książkę i przeczytać ją.

– Dziękuję pani.

Sara wsunęła powieść do kieszeni, gdzie znajdował się już cienki tomik, który pożyczyła sobie z biblioteki.

Wybrawszy stosowny strój, Mina włożyła ręce w gorset i stała, wziąwszy się pod biodra, gdy Sara chwyciła za sznurówki i pociągnęła.

– Mocniej – zażądała panna Grindlay.

– Nie będzie pani mogła oddychać – odpowiedziała Sara, ciągnąc znów za sznurówki.

– Brednie – rzuciła Mina. – Jeszcze nigdy nie zemdlałam, mimo że panie, które mam przyjemność znać, tracą przytomność z dużą regularnością. I niekiedy z wielkim kunsztem dramatycznym – dodała, a na jej ustach błąkał się złośliwy uśmieszek.

Po należytym przyodzianiu Miny Sara musiała zająć jej fryzowaniem. Trwało to znacznie dłużej od wiązania gorsetu. Nakładała na włosy pomadę z krochmalu, aby zapewnić trwałość ułożenia fryzury aż do końca dnia. Rozdzielała włosy przedziałkiem na środku głowy nad samym czołem, splatała je w dwa warkocze i układała je wokół uszu. Drugi przedziałek biegł przez czubek głowy od ucha do ucha, a włosy na potylicy splatała w ciasny kok. Zadanie to wymagało cierpliwości i precyzji, dwóch cnót, których brakowało Sarze, jeśli chodzi o układanie fryzur.

– Właśnie z tej przyczyny potrzebna mi jest służąca – mruknęła Mina do swego odbicia w lustrze, które zaciskało usta, widząc starania Sary. – Wiem, że wkładasz w to wiele wysiłku, Saro, ale nigdy nie zdobędę męża bez należytej pomocy.

– Zgadzam się z panią w całej rozciągłości, panno Grindlay – odpowiedziała Sara, odkładając z ulgą szczotkę, grzebień i spinki do włosów.

– Kłopot w tym, że dobra, odpowiedzialna pomoc jest nie do znalezienia. Spójrz, ileż trudności nastręcza pani Simpson zatrudnienie właściwej guwernantki do dzieci.

Szybkie zmiany guwernantek nie były dla Sary tajemnicą. Simpsonowie mieli trzech synów: Davida, Waltera i małego Jamesa. David i Walter rzadko przebywali w pokojach dziecięcych na poddaszu, nieustannie folgowali swej przyrodzonej ciekawości, a poprzednie piastunki wzdragały się przed ich zachowaniem, na które nie tylko pozwalano, ale wręcz doń zachęcano! Innym czynnikiem była niechęć pani Simpson do dzielenia się odpowiedzialnością za dzieci z kimkolwiek innym, zapewne w efekcie straty dwóch pociech w bardzo wczesnym wieku.

– Sheldrake’owie właśnie stracili jedną z pokojówek – ciągnęła Mina, obracając się na krześle, by mówić wprost do Sary.

– Którą?

– Wydaje mi się, że miała na imię Rose. Znałaś ją?

– Bardzo przelotnie. Znam za to nieco lepiej drugą pokojówkę, Milly. A co się stało?

– Zbiegła. Ot tak! Choć mówi się, że widywała jakiegoś młodzieńca. W istocie, mówi się, że widywała nawet kilku!

Mina odwróciła się na powrót do lustra i nałożyła nieco różu na policzki. To Sara sporządzała ów róż dla pani, wykorzystując w tym celu rektyfikowany spirytus, wodę oraz karmin. Pomyślała, dlaczegóż to pokojówka nie może zwracać na siebie uwagi mężczyzn, skoro pani nie zajmuje się niczym innym.

– Poznałam ją dopiero w zeszłym tygodniu – oznajmiła. – Przed składem Kenningtona i Jennera.

– I jak ją znalazłaś? – spytała Mina, znów obracając się na krześle.

– Całkiem należycie – odpowiedziała Sara, świadoma nieustannie, iż obowiązki obligują ją do udzielania nijakich odpowiedzi.

Po prawdzie Rose wyglądała całkiem należycie w oczach tych, którzy widzieli ją po raz pierwszy, natomiast Sarę uderzył jej posępny wygląd. Natknęła się na Rose i jej panią, gdy wychodziły ze składu przy Princes Street. Pani Sheldrake zatrzymała się, aby przywitać się ze znajomą, co pozwoliło Sarze i Rose na wymianę uprzejmości w znacznie bardziej powściągliwy sposób. Zgodnie z tym, co Sara powiedziała pani, znała lepiej drugą z pokojówek, Milly, i czuła się znacznie swobodniej w jej towarzystwie. Milly uważała Rose za osobę „żywą”, co było uprzejmym sposobem na opisanie dziewczyny uznawanej przez Sarę za lekkomyślną i mającą o sobie wygórowane mniemanie, kogoś, kogo instynktownie unikała.

Ale tamtego dnia Rose okazała się wyjątkowo powściągliwa, jakby na jej barkach spoczął znacznie większy ciężar od sprawunków, które dźwigała. Była blada, miała opuchnięte oczy i nie reagowała na pytania Sary o zdrowie.

Sara zerknęła na panią, której towarzyszyła Rose, przysadzistą niewiastę w wieku pani Simpson, choć z wyglądu o wiele starszą. A to za sprawą małej dbałości o ów wygląd i surowego oblicza. Sara zastanawiała się nieżyczliwie, jak też wygląda jej mąż, pan Sheldrake, którego nigdy nie widziała.

Faktem powszechnie znanym był wybuchowy charakter pani Sheldrake, a ofiarami tej wybuchowości padały najczęściej dziewczęta znajdujące u niej zatrudnienie. Rose z pewnością doświadczała tego częściej od innych, wszak jej pozbawione wyrazu przygnębienie musiało wynikać z czegoś więcej niż tylko ze zwykłej bury. Chyba że bury te miały kumulacyjny efekt, pomyślała ponuro Sara, martwiąc się o własną przyszłość. Jeśli życie służącej gasi promień kogoś tak żywotnego jak Rose, cóż stanie się z nią?

– Nie stójże jak słup soli, Saro! – odezwała się Mina, zapomniawszy szybko o zniknięciu Rose. – Jestem pewna, że masz inne obowiązki na głowie.

Tak oto odesłana, Sara wyszła z pokoju i zeszła na dół, myśląc o wszystkich obowiązkach, które mogłaby wypełnić w czasie potrzebnym do wciśnięcia Miny w suknię i ułożenia jej fryzury. Jak zwykle miała więcej do zrobienia niż godzin w ciągu dnia, a dziś czekało ją dodatkowe zadanie wietrzenia jednej z sypialni dla gości, którą miał zająć nowy praktykant doktora.

Zastanawiała się, czy młodzieniec ów da się skłonić do zainteresowania się Miną. Wynagrodziłoby to przynajmniej dodatkową pracę związaną z jego pobytem.

Pięć

W przechodzącego przez North Bridge Ravena uderzył poryw wiatru, zmuszając go do przytrzymania cylindra. Przenikliwy chłód kazał zapomnieć o ciepłym sierpniu, gdyż niósł za sobą pewną zapowiedź surowej zimy. Wszelako wiatr ów niósł za sobą jeszcze inne obietnice. Poryw był chłodny, ale świeży i rozwiewał wszechobecny smród, który otaczał Ravena od kilku ładnych lat. Po drugiej stronie mostu leży zupełnie inny Edynburg.

Skręcił w Princes Street i minął aptekę Duncana i Flockharta, przy której zerknął na swoje odbicie w witrynie. Odbicie to przypomniało mu, że choć staromiejski smród rozwiał się wokół niego, ślad Starego Miasta pozostanie na jego twarzy na zawsze. Lewy policzek był spuchnięty i siny, a szwy mocno rzucały się w oczy na poranionym łuku brwiowym. Pod cylindrem włosy sterczały mu na wszystkie strony, pozlepiane tu i ówdzie zaschniętą krwią. Gdy pojawi się na Queen Street, doktor Simpson pośle go raczej jako rannego do łóżka, niż przyjmie do praktyki lekarskiej.

Chodniki były tu szersze, a tłumy mniej liczne. Ludzie, których mijał, chodzili pewnym krokiem, wyprostowani, przechadzali się, zmierzając do celu, wszak bez pośpiechu, co dawało im czas na przyglądanie się sklepowym witrynom. Na Starym Mieście było zupełnie inaczej, Stare Miasto przypominało mrowisko, a jego mieszkańcy przemykali zgarbieni pod ścianami krętych zaułków. Tutaj nawet na jezdni było mniej błota i nawozu gromadzącego się nieustannie w wąskich uliczkach Cannongate.

Gdy skręcił w Queen Street, tuż przed nim zatrzymał się kryty powóz ciągniony przez dwa piękne wałachy, co kazało mu się zastanowić przelotnie, czy nie jest tak, iż tutejsi woźnice szkolą konie do wypróżniania się wyłącznie w uboższych rejonach miasta.

Numer 52 należał do najokazalszych domostw w tej części ulicy i miał pięć pięter, jeśli wliczyć w to podpiwniczenie i piwnicę. Szerokie, czyste, niedawno zamiecione schody wiodły z chodnika ku dużym frontowym drzwiom obramowanym dwoma kolumnami po każdej stronie. Nawet poręcze sprawiały wrażenie świeżo wymalowanych, co dawało jakie takie pojęcie o czystości i porządku, które panują we wnętrzu. To z kolei przypomniało mu, jak bardzo jest spóźniony wskutek zaaplikowanego mu przez Henry’ego laudanum. Zastanawiał się, jak to wszystko wytłumaczyć. Może wystarczy jedno spojrzenie na jego twarz? I kto wie, czy nie usłyszy wtedy, że propozycja odbycia praktyki zostaje anulowana, gdyż nie wykazał się wystarczającą starannością, aby przynajmniej nie spóźnić się pierwszego dnia.

Poprawił cylinder i starał się nie zastanawiać nad opłakanym stanem swego odzienia, sięgając po mosiężną kołatkę. Lecz nim jej dotknął, drzwi uchyliły się, a ze środka wypadła wielka bestia, która o mało nie przewróciła go na schody. Pies – bo był to pies – zbiegł na ulicę prosto do oczekującego powozu, a woźnica uchylił przed nim drzwiczki, jakby to zwierzę go wezwało.

Za psem wyłoniła się odziana w obszerną czarną opończę postać w cylindrze na głowie. Profesor James Simpson również pędził do powozu, gdy jego uwagę zwrócił chwiejący się w progu przybłęda.

Nowy pracodawca Ravena przystanął i zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. Przez chwilę wydawał się zdezorientowany, aż w końcu uniósł brew, co wskazywało, iż dokonał jakiejś dedukcji.

– Pan Raven. Nieomal w porę, choć niewiele brakowało, żebyś się pan spóźnił.

Zamaszystym gestem wskazał, iż nowy praktykant ma udać się za psem do powozu.

– Mamy niecierpiący zwłoki przypadek… jeśli czujesz się pan na siłach – dodał wyniośle.

Raven uśmiechnął się, a przynajmniej podjął taką próbę. Nie potrafił orzec, jak zachowuje się jego pocięta twarz. Wsiadłszy do powozu, zapragnął usiąść, a raczej wcisnąć się obok psa, który wszakże nie miał zamiaru ustąpić miejsca nowo przybyłemu.

Gdy tylko Raven zdobył dla siebie kawałek tapicerki, doktor Simpson usiadł naprzeciw i polecił woźnicy ruszać. Powóz potoczył się z zadziwiająca chyżością, a pies natychmiast wystawił łeb przez okno i wywalił jęzor, dysząc z nieukrywaną rozkoszą.

Raven nie dzielił z bestią tego zachwytu. Skrzywił się, gdy koła załomotały na bruku; poczuł ukłucie bólu w całym ciele, jakby koła przetoczyły mu się po żebrach. Doktor nie mógł tego nie zauważyć i wpatrywał się badawczo w poranione oblicze Ravena. Sam Raven zastanawiał się, czy powinien wymyślić jakieś wytłumaczenie dla swego stanu bądź też czy okłamując swego pracodawcę już pierwszego dnia, nie wpakuje się w jeszcze większe tarapaty.

– Powinienem był, jak mniemam, zostawić cię pod opieką naszej pokojówki, Sary – spekulował na głos Simpson.

– Pokojówki? – rzucił pytająco Raven, a ból uniemożliwił mu pohamowanie nieuprzejmego tonu. Zastanawiał się przy tym, czy w ten subtelny sposób Simpson wyraża swoją dezaprobatę dla jego opieszałości i bagatelizuje rany, sugerując, iż nie wymagają niczego więcej, prócz filiżanki gorącej herbaty.

– Jest kimś więcej niż tylko pokojówką – odrzekł Simpson. – Pomaga mi przy pacjentkach: przy opatrunkach, bandażach i tym podobnych. Całkiem pojętna młoda niewiasta.

– Jestem pewny, że dam sobie radę – oznajmił Raven, choć żebra informowały go, że będzie zupełnie na odwrót. Miał nadzieję, że pacjentka, do której jadą, nie wymaga długotrwałej opieki.

– A cóż ci się stało, Raven?

– Jeśli pan doktor nie ma nic przeciwko temu, wolałbym do tego nie wracać – odparł, przynajmniej uczciwie. – Wystarczy, jeśli powiem, że z ulgą zostawiłem Stare Miasto za sobą.

Powóz skręcił w lewo w Castle Street, co skłoniło Ravena do zastanowienia się, dokąd jadą: na Charlotte Square czy może do którejś z eleganckich miejskich posiadłości przy Randolph Crescent. Siedzący naprzeciw doktor Simpson przeglądał zawartość lekarskiej torby, a jego zatroskany wyraz twarzy wskazywał, iż wskutek pośpiesznego wyjścia z domu mógł zapomnieć o jakimś ważnym instrumencie.

– Dokądże zmierzamy, panie profesorze?

– Na pomoc pani Fraser. Elspeth Fraser, jeśli mnie pamięć nie myli. Gdyż nigdy nas sobie oficjalnie nie przedstawiono.

– Elegancka dama? – zasugerował Raven, dla którego nadzieja na znalezienie się w wyższych sferach była jak balsam na rany.

– Bez wątpienia, choć nie przypuszczam, byśmy zastali ją w eleganckim anturażu.

U stóp wzgórza powóz znowu skręcił w lewo, oddalając się od zamku w kierunku wschodnim. Raven zastanawiał się, czy pani Fraser nie zatrzymała się, na przykład, w którymś z okazałych hoteli przy Princes Street. Słyszał, że majętne damy często podróżują z wiejskich posiadłości do miasta, aby poddać się konsultacjom lekarzy pokroju Simpsona.

Powóz nie zatrzymał się wszakże przy żadnej z okazalszych budowli i jechał dalej po Princes Street, by u jej końca skręcić w prawo na North Bridge i zawieźć Ravena dokładnie tam, skąd, jak mu się wydawało, wydobył się na dobre.

Stanęli przed ponurą czynszówką oddaloną o kilka zaledwie jardów od kamienicy, w której znalazł onegdaj Evie, i o jedną przecznicę od jego własnej kwatery. Wysiadając z powozu, zastanawiał się, czy pani Cherry wyrzuca właśnie jego dobytek na ulicę, gdyż miał się dziś wyprowadzić i powinien był odebrać całą swą ruchomość tego ranka. Zastanawiał się również, czy znaleziono już ciało Evie. Jeśli nie, nastąpi to lada chwila. Smród stanie się nie do zniesienia, nawet w tym plugawym zaułku.

Simpson wysiadł z powozu w towarzystwie psa. Rozejrzał się szybko po bramach i witrynach, a następnie skręcił do wąskiego, pogrążonego w mroku zaułka, a pies wiernie ruszył za nim.

W obolałej głowie Ravena panował zamęt. Cóż takiego zmusiło lekarza o pozycji i renomie doktora Simpsona do przyjazdu do Canongate? Gdzie się podziały bogate damy z Nowego Miasta, których się spodziewał? Gdzie się podziały wspaniałe budowle i stojące w nich szezlongi, na których spoczywają pachnące uwodzicielsko żony i córki możnych tego świata?

Ruszył za swym nowym pracodawcą w głąb pasażu, gdzie do jego nozdrzy dotarł dobrze znany smród amoniaku, jakby w tej okolicy gotowano kapustę w urynie. Bez wątpienia to pani Cherry podzieliła się swoimi przepisami z całą okolicą. Wspięli się ciemnymi schodami na trzecie piętro, Simpson nie zwalniał miarowego kroku, natomiast Raven poczuł zmęczenie w udach i ból łomoczący po obitej piersi.

– Zawsze mansarda – zauważył profesor z zadziwiająco dobrym samopoczuciem.

Drzwi otworzył im typowy przedstawiciel męskiej części mieszkańców tej dzielnicy: nieogolony i bezzębny. Ravena zawsze zdumiewało, że mieszka tak blisko takich ludzi i w ogóle ich nie zna, a nawet nie zauważa lub dostrzega przelotnie, o ile nie stanowią dlań bezpośredniego zagrożenia. Widok tego jegomościa byłby w zwykłych okolicznościach sygnałem do sprawdzenia zawartości kieszeni; teraz nie było już takiej potrzeby, gdyż ich zawartość trafiła wcześniej w łapska Kuny i Gargantui.

Mimo nędznego wyglądu człek ten nie pachniał nieprzyjemnie, co przyniosło pewną ulgę. Nie dało się tego niestety powiedzieć o izbie, do której ich wprowadzono. Odór uderzył Ravena prosto w twarz bezbożną miksturą krwi, potu i fekaliów. Na obliczu Simpsona tylko przez mgnienie gościł najlżejszy grymas olfaktorycznej dolegliwości, przykryty natychmiast woalem fachowego konwenansu.

Pan domu jeszcze przez chwilę stał w progu, po czym ulotnił się z wyraźną ulgą.

Pani Fraser leżała na zmiętej i wyraźnie zanieczyszczonej pościeli, z wykrzywioną z bólu twarzą. Raven odegnał od siebie obraz Evie w stanie przedagonalnym i skupił się na tym, co tu i teraz, choć widok ten nie był przyjemniejszy. Pacjentka dowodnie rodziła, kiepsko sobie z tym radząc, o czym świadczyła zalana potem, nienaturalnie posiniała twarz. Była mizerna i niedożywiona, podobnie jak większość niegdysiejszych sąsiadek Ravena i niemal wszystkie jego pacjentki spotykane zarówno w pomocy doraźnej, jak i na korytarzach Królewskiej Lecznicy.

Simpson wydawał się nie przejmować okolicznościami, co nie wróżyło dobrze Ravenowi. Doprawdy wolałby nie marnować czasu na wskrzeszanie ubogich, gdy bogaci płacą za to brzęczącą monetą, tak bardzo mu obecnie potrzebną, o ile nie chce stracić oka, gdy nie spłaci długów.

Simpson zrzucił z ramion obszerną czarną opończę i zakasał rękawy.

– Zobaczmy zatem, co tu się dzieje – oznajmił i zabrał się do wstępnych badań.

Po kilku chwilach ogłosił, iż szyjka macicy jeszcze się w pełni nie rozwarła, a on gotów jest oczekiwać na dalszy rozwój wypadków. Usadowił się na krześle pod jedynym oknem i przystąpił do lektury. Pies zwinął się u jego stóp na podłodze, przyzwyczajony najwyraźniej do długich lekarskich wizyt w domach pacjentek.

– Wykorzystuję każdą wolną chwilę – oznajmił Simpson, wskazując trzymany na kolanach gruby notatnik. – Niektóre z mych najlepszych prac naukowych powstały przy łóżkach pacjentów i pacjentek.

Raven zajął drugi i ostatni mebel do siedzenia, a mianowicie stołek na trzech nogach, odstraszający postronne tyłki drzazgami. Usiadł na nim powoli i z namysłem; w idealnym świecie przepędziłby czas oczekiwania w pobliskim szynku, wszelako nie ma przy sobie pieniędzy, a u pani Cherry zostało ich bardzo niewiele. Nie ma zatem wyboru, musi wyrobić sobie bardziej wstrzemięźliwe nawyki. Szkoda, że nie wyrobił ich jeden dzień wcześniej.

Nie miał ze sobą żadnej lektury służącej do rozrywki, przez co czas biegł mu powoli. Instynktownie sięgnął po zegarek i przypomniał sobie, że już go nie ma. Gargantua przetrząsnął mu kieszenie i znalazł jedyną wartościową pamiątkę, którą posiadał Raven. Po prawdzie stary kieszonkowy zegarek nie był za wiele wart i nie zredukowałby znacząco jego zadłużenia, nawet gdyby oddano go Flintowi, w co wątpił. Lecz brak zegarka był przykry z innego powodu, a mianowicie dostał go w prezencie od ojca. Była to zatem pamiątka: cenna o tyle, iż przypominała mu, że stary nicpoń nie zostawił mu nic innego.

Wstał nie bez trudu i przesunął stołek w kąt pokoju, mając nadzieję, że oprze głowę o ścianę i zdrzemnie się przez chwilę. Ale zmienił zdanie, ujrzawszy wilgotny, łuszczący się tynk, spojony – jak się wydawało – kępami czarnej pleśni. Musiał się zadowolić siedzeniem prosto i opuszczeniem głowy na pierś.

Zdrzemnął się tak czy inaczej, bo nagle z czułych ramion zapomnienia wyrwał go krzyk pacjentki. Laudanum, którym napoiła panią Fraser tutejsza akuszerka przed ich przyjazdem, przestało najwyraźniej działać. W izbie stała młoda, zatroskana dziewka – kiedy tu weszła? – która właśnie napełniała miskę wodą z dzbana.

Simpson, myjąc ręce, zerknął w stronę nowego praktykanta.

– A, pan Raven! Obudziłeś się pan! Pora na ponownie przebadanie pacjentki i decyzję, co dalej.

Raven obmył ręce w misce i przyglądał się, jak Simpson przeprowadza badanie, choć niewiele widział. Na kolanach kobiety leżał zasłaniający widok koc. Doktor odwrócił się w jego stronę.

– Zechciałbyś pan dokonać badania i wygłosić opinię?

Raven nie miał na to najmniejszej ochoty, wszakże słowa doktora nie były sugestią. Wziął się w garść i przypomniał sobie, jak bardzo się starał, aby zdobyć tę asystenturę.

Wsunął dłonie pod koc i zamknął oczy, próbując ustalić pozycję główki noworodka w matczynej miednicy. Kierował się wyłącznie dotykiem, a nie mając takiego doświadczenia jak Simpson, wywołał pomruk niezadowolenia rodzącej, która wpatrywała się weń z gniewem graniczącym z pragnieniem wyrządzenia mu krzywdy. Miał coraz większą ochotę odrzucić koc na bok. Jeśli ma się czegoś nauczyć z tych wizyt, czy nie byłoby lepiej, nieprawdaż, widzieć co nieco z tego, czym się zajmuje?

– I cóżeś pan stwierdził? – zapytał spokojnie, cichym głosem Simpson.

Raven nie miał pewności, czy ten kojący ton był przeznaczony dla niego czy dla pacjentki, wszakże przypomniał sobie dzięki temu, że to nie on cierpi teraz największe katusze.

– Główka noworodka znajduje się na wysokości kresy granicznej – oznajmił, zaskoczony własnym przekonaniem. – Jeszcze nie zeszła, jak powinna.

Simpson pokiwał w zamyśleniu głową.

– Cóż zatem powinniśmy uczynić?

– Kleszcze… – zasugerował, co brzmiało jak pytanie, a nie stwierdzenie faktu.

Samo wspomnienie przerażającego instrumentu wywołało głośny jęk pani Fraser, natomiast młoda dziewka przestała pocierać z zatroskaniem czoło i zaczęła płakać.

– Nie lękaj się, panienko – zwrócił się do niej doktor tonem równie kojącym. – Zostań z nami jeszcze przez chwilę, a ujrzysz bezpieczne narodziny małego człowieka.

Następnie Simpson odwrócił się ku Ravenowi i celowo przyciszył głos, aby jego słowa zagłuszył krzyk i jęki rodzącej.

– Główka jeszcze nie weszła do wchodu miednicy, jest zatem za wysoko nawet dla długich kleszczy. W tym przypadku najlepszym rozwiązaniem będzie obrót płodu.

Simpson podniósł z podłogi torbę lekarską i pogrzebał w niej, wyjmując na końcu kawałek papieru i ogryzek ołówka. Oparłszy się na popryskanym woskiem stole, narysował na papierze stożkowaty kształt i wskazał nań palcem, jakby gest ów wszystko wyjaśniał. Malujący się na obliczu Ravena wyraz zdziwienia był na tyle czytelny, że Simpson dodał do rysunku kilka strzałek, lepiej unaoczniających to, co miał ilustrować diagram.

– Cały płód, mój panie, ma kształt stożka, którego wierzchołkiem czy raczej przewężeniem są stópki. Czaszka również jest stożkowata z przewężeniem u podstawy. Obróciwszy dziecko w łonie matki, da się je wyciągnąć przez miednicę za nóżki, rozszerzając przy tym kanał rodny, tak aby przeszły przezeń masywniejsze części anatomii. Po wyciągnięciu stópek sprowadza się, trzymając za nie, resztę ciała oraz częściowo ściśliwą czaszkę.

Raven pojął to w najogólniejszych zarysach, ale kiwnął energicznie głową, żeby uniknąć jakichkolwiek dalszych wyjaśnień. Krzyki rozsadzały mu głowę i chciał, żeby ten poród dobiegł końca, niemal tak samo jak pani Fraser.

Simpson wyjął z torby butlę z bursztynowym płynem.

– Mamy idealną okazję do podania eteru – oznajmił, unosząc naczynie na dowód swych zamiarów.

Raven widział już wcześniej na sali operacyjnej znieczulanie za pomocą eteru. Znieczulony wówczas pacjent skarżył się gorliwie na brak jakichkolwiek efektów, nieświadom faktu, iż obcinano mu właśnie gangrenowatą stopę, i to w chwili, gdy dzielił się spostrzeżeniami. Raven był pod wrażeniem, ale pojawili się i tacy, którzy twierdzili, że znieczulenie eterem przyniosło tylko połowiczny sukces, bo pacjent nie stracił przytomności, a celem anestezji jest całkowite odcięcie pacjenta od wrażeń zmysłowych, aby nie sprawiał kłopotów.

Dane mu było także zaciągnąć się eterem podczas zebrania Edynburskiego Towarzystwa Medyczno-Chirurgicznego tuż po tym, jak odkryto znieczulające właściwości tej substancji. Poczuł się wówczas nieprzyjemnie oszołomiony i chwiał się na nogach. Wywołało to krótkotrwałe rozbawienie, ale nie zasnął jak inni, którym podano eter. Wskutek tego zastanawiał się, czy nie jest nań odporny w jakiś osobliwy sposób.

Teraz przyglądał się, jak Simpson wylewa odrobinę płynu na gąbkę. Powietrze natychmiast wypełnił mocny, charakterystyczny aromat – miły dla powonienia o tyle, że stłumił częściowo inne smrody przenikające to miejsce. Simpson przyłożył gąbkę do nosa i ust pacjentki. Cofnęła się odruchowo przed oparami, a jej młoda towarzyszka powiedziała:

– To nic, to tylko eter, Ellie, taki, jak dali Moirze.

Sława środka znieczulającego dotarła niewątpliwie i do nizin społecznych, bo pacjentka chętniej wciągnęła nosem opary, po czym szybko i bezboleśnie zasnęła.

– Zawsze należy pamiętać o podaniu usypiającej dawki – zauważył doktor – gdyż w ten sposób unika się potencjalnie kłopotliwego, pierwszego etapu oddziaływania eteru, a mianowicie rozbawienia.

Wyrażał się o eterze ze znawstwem i entuzjazmem, tak jak sugerował Henry. Pojawiali się bowiem i tacy, którzy dyskredytowali eter jako przelotną ciekawostkę, wszakże Simpson do nich nie należał.

Podał Ravenowi usypiającą gąbkę, a sam zajął się kanałem rodnym pacjentki.

– Eter jest najbardziej pomocny przy obracaniu płodu oraz operowaniu instrumentami – stwierdził Simpson, sięgając dłonią do macicy pacjentki.

Brak reakcji pani Fraser, która chwilę wcześniej wiła się boleściwie, dał tego przekonujący dowód.

– Wyczuwam kolanko – oznajmił z uśmiechem profesor.

Koc zasłaniał skutecznie teatr operacyjny położnika, więc Raven z konieczności przeniósł wzrok na śpiącą kobietę, która wcale nie spała. Leżała całkiem nieruchomo, jakby zawieszona w jakimś królestwie pomiędzy życiem a śmiercią. Stała się posągiem samej siebie, postacią odlaną w wosku. Raven nie mógł uwierzyć, że się kiedykolwiek obudzi, i z zaniepokojeniem przypomniał sobie opowieść Henry’ego o niedawnym zgonie po zaaplikowaniu eteru.

Po upływie kilku minut Simpson zameldował, iż stópki i nóżki już się urodziły. Wkrótce przyszedł na świat cały korpus i główka, czemu towarzyszył wylew krwi oraz wód płodowych, tworzących razem kałużę u stóp doktora.

Simpson wyjął noworodka spod koca zupełnie jak prestidigitator wyczarowujący królika z cylindra. Był to chłopiec, który zaraz jął się drzeć na całe gardło. Eter w żadnym razie mu nie zaszkodził.

Po owinięciu noworodka w powijaki profesor oddał go młodej dziewce, która stała w pobliżu niczym słup soli i wpatrywała się oniemiała w postęp narodzin. Wyrwała się zaraz z osłupienia i co prędzej zaśpiewała noworodkowi kołysankę, chcąc uciszyć jego gniewny płacz.

Matka spała przy narodzinach łożyska, myciu i suszeniu dziecka. A potem się ocknęła, jakby budząc się ze snu, i była wyraźnie zaskoczona i skonsternowana tym, iż jej męki dobiegły końca.

Oddano chłopczyka zachwyconej matce, a dziewoja poszła wezwać ojca. Pan Fraser wkroczył do izby z niedowierzaniem. Spojrzał na Simpsona, jakby pytając go o zgodę, po czym zbliżył się do żony i położył delikatnie dłoń na czole synka.

Raven z zaskoczeniem ujrzał łzy wzbierające w oczach ojca. Nie wyglądał na takiego. Tak czy inaczej, musiał odczuwać wielką ulgę, gdyż w przypadkach zatrzymania akcji porodowej nigdy nie znało się wyniku. Z jeszcze większym zaskoczeniem Raven stwierdził, że i jemu łzy napływają do oczu. Być może wskutek tego, co wydarzyło się poprzedniej nocy, a być może z tej przyczyny, że to wilgotne i ubogie mieszkanie stało się na chwilę szczęśliwym i pełnym nadziei miejscem.

Pan Fraser otarł łzy brudnym rękawem, po czym odwrócił się, aby uścisnąć dłoń doktora, szperając jednocześnie w kieszeni w poszukiwaniu należnego honorarium. Raven dostrzegł w umorusanej dłoni mężczyzny błysk monety o niezbyt wysokim nominale. Było to nędzne wynagrodzenie dla położnika o reputacji doktora Simpsona, zwłaszcza że osobiście odebrał poród.

Simpson również przyglądał się podawanej mu monecie. Z pewnością mu nie wystarczy i Raven przygotowywał się w duchu na irytującą wymianę zdań. Ale doktor wyciągnął dłoń i delikatnie zamknął palce Frasera na monecie.

– Nie, nie. Z Bogiem – powiedział, uśmiechając się lekko.

Podniósł lekarską torbę, pomachał na pożegnanie karmiącej noworodka pani Fraser i wyprowadził Ravena z mieszkania.

Wyszli na Canongate, a Raven wystawił twarz na chłodny powiew wiatru. Imaginował sobie, iż wiatr ten zmywa wszystko, co doń przywarło przez ostatnie godziny, przez które czuł się, jakby sam tkwił uwięziony w łonie pani Fraser.

Simpson rozglądał się za powozem, który nie stał tam, gdzie z niego wysiedli; być może woźnica poszedł wypić kolejkę, by ulżyć sobie w monotonii wielogodzinnego oczekiwania. Raven także rozejrzał się po ulicy i właśnie wtedy dostrzegł niewielkie zbiegowisko u wylotu zaułka po drugiej stronie. Zaułka Evie.

Powędrował bliżej, jakby pchany mimowiednym przymusem. Dwóch jegomościów wynosiło ciało okryte całunem, na drodze stał wóz. Całun miał szarą barwę i był wystrzępiony przy brzegach, używano go już wiele razy. Nic nowego, nic wykwintnego dla nieszczęsnej Evie nawet po śmierci.

Na chodniku dostrzegł kilka znajomych twarzy – inne wszetecznice. Niektóre znał poprzez Evie, inne tylko z widzenia. Effie Peake, właścicielka czynszówki, również stała w tłumie. Raven opuścił głowę. Nie chciał, aby go rozpoznano, a jeszcze mniej, aby powitano go po nazwisku.

U wylotu zaułka stał policjant pilnujący załadunku ciała na wóz. Raven posłyszał, jak ktoś pyta go, co zaszło.

– Kolejna martwa kurwa – odrzekł obojętnie policjant bez cienia współczucia w głosie. – Wygląda na to, że zapiła się na śmierć.

Słowa te odbijały się echem w głowie Ravena. Czuł otchłań rozwierającą się we własnym wnętrzu, coś znacznie gorszego od wstydu.

„Kolejna martwa kurwa”.

To nie była dziewczyna, którą znał. Evie zasługiwała na coś znacznie lepszego.

Sześć

Sara omiotła wzrokiem poczekalnię i zauważyła, marszcząc brwi, że na przyjęcie czeka jeszcze sporo pacjentów. Nagły wyjazd doktora Simpsona doprowadził do nieuniknionych opóźnień, gdyż doktor George Keith, jego asystent, musiał przyjmować wszystkich sam. Sara lubiła George’a, ale był to człowiek powolny, mający w dodatku skłonność do pouczania pacjentek, co jej się nie podobało. Zastanawiała się, czy nie posłać po doktora Duncana z prośbą o pomoc, ale doszła do wniosku, że doktor Duncan i tak jej nie udzieli. Zawsze miał mnóstwo pracy przy swoich eksperymentach, co samo w sobie nie było niczym złym. Lecz był przy tym oschły i o wiele lepiej radził sobie z chemikaliami niż z ludźmi.