I góry odpowiedziały echem - Khaled Hosseini - ebook + audiobook + książka

I góry odpowiedziały echem ebook i audiobook

Khaled Hosseini

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Afganistan, rok 1952. Abdullah i jego siostra Pari mieszkają wraz z ojcem i macochą w ubogiej wiosce. Ledwie wiążą koniec z końcem – znalezienie pracy graniczy z cudem. Szczególnie ciężkie dla rodziny są zimy. Dziesięcioletni Abdullah darzy trzyletnią, niezwykle pogodną Pari wielką, bezwarunkową miłością; stara się zastąpić jej nieżyjącą matkę i ojca, który nie poczuwa się do przejęcia jej obowiązków. Aby zdobyć dla siostry skarb – piękne pawie piórko – Abdullah odda jedyną parę butów. Pewnego dnia wszystko się zmienia. Podróż z ojcem do Kabulu stanie się dla Pari i Abdullaha początkiem rozstania, które odciśnie piętno na ich przyszłym życiu.
Opowieść o miłości, rozstaniu, przyjaźni, poświęceniu, wygnaniu i burzliwej historii Afganistanu
rozciągnięta na trzy kontynenty i 60 lat historii.
„The Times”
Poruszająca trzypokoleniowa saga o poświęceniu, zdradzie i sile więzów rodzinnych.
„People”
O miłości, która nie zna granic czasu ani przestrzeni.
„Sunday Express”
Ukazuje prawdziwy, ludzki Afganistan w sposób, w jaki nie potrafią tego zrobić niekończące się wiadomości o bombach i terrorze talibów.
„Daily Express”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 501

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 42 min

Lektor: Maria Seweryn

Oceny
4,4 (350 ocen)
200
102
44
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoNa13

Dobrze spędzony czas

Niezwykłe historie. Cały wachlarz...
00
aniaetll

Całkiem niezła

Ciekawa ale nie porwała mnie tak bardzo jak tysiąc wspaniałych słońc
00
AliceDainty

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, trudna, zaskakująca, nostalgiczna
00
Gimmak61

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna. O silnych więziach rodzinnych i o okrutnych czasach wojny w Afganistanie.
00
umbrella23

Dobrze spędzony czas

Trzeba sie skupic zeby ogarnac kto jest kim i kiedy, ale ogolnie to mila historia.
00

Popularność




Okładka

O książce

Strona tytułowa

O autorze

Tego autora

Strona redakcyjna

Dedykacja

Dedykacja

Motto

1

2

3

4

5

6

7

8

9

Podziękowania

Przypisy

O książce

POWIEŚĆ AUTORA CHŁOPCA Z LATAWCEMORAZ TYSIĄCA WSPANIAŁYCH SŁOŃC

Powieść o miłości, więzach rodzinnych i o tym, jak ludzkie wybory wpływają na życie kolejnych pokoleń.

Afganistan, rok 1952. Abdullah i jego siostra Pari mieszkają wraz z ojcem i macochą w ubogiej wiosce. Dziesięcioletni Abdullah darzy trzyletnią, niezwykle pogodną Pari wielką, bezwarunkową miłością; stara się zastąpić jej nieżyjącą matkę i ojca, który nie poczuwa się do przejęcia jej obowiązków. Aby zdobyć dla siostry skarb – piękne pawie piórko – Abdullah jest gotowy oddać jedyną parę butów. Pewnego dnia wszystko się zmienia. Podróż z ojcem do Kabulu staje się dla Pari i Abdullaha początkiem rozstania, które odciśnie piętno na ich przyszłym życiu.

KHALED HOSSEINI

Afgański autor piszący po angielsku, syn dyplomaty i nauczycielki, urodzony w 1965 r. w Kabulu, od 1980 r. mieszkający w USA. Ukończył studia medyczne na University of California w San Diego i przez blisko dziesięć lat pracował jako internista. W 2003 r. zadebiutował powieścią Chłopiec z latawcem, która przyniosła mu międzynarodową sławę. Została przełożona na 40 języków, a nakręcony na jej podstawie film – pod tym samym tytułem – odniósł ogromny sukces.

Z równie entuzjastycznym przyjęciem spotkała się druga powieść Hosseiniego, Tysiąc wspaniałych słońc, światowy bestseller w 2007 r. Jego trzecia książka, I góry odpowiedziały echem, została opublikowana w 2013 r.

We wrześniu 2018 r. ukaże się niezwykła, ilustrowana opowieść, list ojca do syna, zatytułowana Modlitwa do morza. Krzyk sprzeciwu wobec wojny w Syrii.

Pisarz jest „wysłannikiem dobrej woli” w Biurze Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców (UNHCR) oraz założycielem Fundacji Khaleda Hosseiniego, która zajmuje się organizowaniem pomocy humanitarnej dla mieszkańców Afganistanu.

Tego autora

TYSIĄC WSPANIAŁYCH SŁOŃCCHŁOPIEC Z LATAWCEMI GÓRY ODPOWIEDZIAŁY ECHEM

Wkrótce

MODLITWA DO MORZA

Tytuł oryginału:AND THE MOUNTAINS ECHOED

Copyright © ATME LLC 2013All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Polish translation copyright © Magdalena Słysz 2013

Redakcja: Beata Słama

Konsultacja: prof. Jolanta Sierakowska-Dyndo

Zdjęcia na okładce:NadyaEugene/Shutterstock (dzieci), Arthur Ver/Pexels (niebo)

Projekt graficzny okładki: Katarzyna Meszka-Magdziarz

ISBN 978-83-8125-347-5

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Książka jest dedykowana Harisowi i Farah,noor1moich oczu, i mojemu ojcu,który byłby dumny

Dla Elaine

Za naszym pojmowaniemdobra i złajest pole.Tam się spotkamy.

Dżalal ad-Din ar Rumi, XIII wiek

1

Jesień 1952

No dobrze. Chcecie usłyszeć jakąś historię, więc ją wam opowiem. Ale tylko jedną. Niech żadne z was nie prosi mnie o więcej. Jest już późno, a ty, Pari, i ja mamy jutro przed sobą długą drogę. Powinnaś się wyspać. Ty też, Abdullahu. Liczę na ciebie, chłopcze. Tak jak twoja matka. Opiekuj się rodziną, gdy siostry i mnie nie będzie. Ale do rzeczy. Więc jedna opowieść na dobranoc. Słuchajcie uważnie oboje. I nie przerywajcie mi.

Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy po ziemi chodziły dewy — złe duchy — dżiny i olbrzymy, żył sobie chłop, który nazywał się baba2 Ajub. Mieszkał z rodziną w ubogiej wiosce o nazwie Majdan Sabz. Ponieważ miał wiele gąb do wyżywienia, przez całe dnie ciężko pracował. Codziennie harował od świtu do zmierzchu: orał poletko, obsiewał je, pielęgnował mizerne pistacje. Można go było zobaczyć na polu o każdej porze, pochylonego, z plecami wygiętymi w łuk jak ostrze kosy, którą przez cały czas machał. Na dłoniach miał odciski, często były pokrwawione, a wieczorem, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki, zasypiał jak kamień.

Nie był jednak pod tym względem osamotniony. Wszystkim w Majdan Sabz ciężko się żyło. Na północy leżały inne, zamożniejsze wioski — w dolinach, z drzewami owocowymi, kwiatami i kojącym powietrzem, gdzie potoki toczyły zimne, czyste wody. Majdan Sabz natomiast była położona na odludziu i jej nazwa, Pole Zieleni, w najmniejszym nawet stopniu nie odpowiadała rzeczywistości. Wioska znajdowała się na jałowej równinie otoczonej łańcuchem skalistych gór. Gorący wiatr sypał piaskiem w oczy. Codziennym wyzwaniem było znalezienie wody, ponieważ miejscowe studnie, nawet te głębokie, często wysychały. Owszem, w pobliżu płynęła rzeka, ale żeby do niej dotrzeć, mieszkańcy wioski musieli iść pół dnia, a i tak jej wody przez cały rok były zamulone. Teraz, po dziesięciu latach suszy, stała się wąską strugą. Powiedzmy, że ludzie w Majdan Sabz pracowali dwa razy ciężej niż inni, a mieli o połowę mniej.

Mimo to baba Ajub uważał się za szczęśliwego człowieka, bo miał rodzinę, która była mu droższa ponad wszystko. Kochał żonę i nigdy nie podnosił na nią głosu, a już na pewno nie ręki. Cenił jej rady, a jej towarzystwo sprawiało mu prawdziwą przyjemność. Jeśli chodzi o dzieci, Bóg pobłogosławił go tyloma, ile dłoń ma palców — trzema synami i dwiema córkami — wszystkich ich darzył wielką miłością. Dziewczęta były posłuszne, miały dobre charaktery i cieszyły się powszechnym szacunkiem. Chłopców wychował na uczciwych, odważnych, życzliwych i ciężko pracujących ludzi, którzy się nie skarżą. Okazywali mu posłuszeństwo, jak przystało na dobrych synów, i pomagali w pracy na roli.

Chociaż baba Ajub kochał wszystkie swoje dzieci, miał szczególną słabość do jednego z nich, najmłodszego trzyletniego Ghaisa. Był to malec o ciemnoniebieskich oczach, a wszystkich, z którymi się stykał, ujmował łobuzerskim śmiechem. Należał do tych chłopców, którzy tryskają energią, czerpiąc ją od innych. Kiedy nauczył się chodzić, tak mu się to spodobało, że wędrował przez całe dnie, gdy tylko nie spał, a potem nawet w nocy, kiedy spał, co było niepokojące. Opuszczał we śnie rodzinną chatę z błota i znikał w ciemnościach rozświetlonych tylko blaskiem księżyca. Oczywiście jego rodzice bardzo się tym martwili. Co by było, gdyby wpadł do studni, zgubił się albo, co gorsza, został napadnięty przez jedno z tych stworzeń, które czają się na równinach? Próbowali różnych sposobów, żeby zatrzymać go w domu, ale żaden nie działał. W końcu baba Ajub znalazł rozwiązanie, bardzo proste, jak wszystkie najlepsze rozwiązania: z szyi jednej ze swoich owiec zdjął mały dzwonek i powiesił go na szyi Ghaisa. Dzwonek zawsze kogoś budził, gdy chłopiec wstawał z łóżka w środku nocy. Dzięki temu ustały nocne wędrówki, ale chłopiec tak przyzwyczaił się do dzwonka, że nie chciał się z nim rozstać. Tak więc, choć dzwonek nie był już potrzebny, wisiał na sznurku na jego szyi. Kiedy baba Ajub wracał do domu po długim dniu pracy, Ghais wybiegał mu naprzeciw i pierwszy przypadał do jego brzucha, podzwaniając przy każdym kroku. Baba Ajub brał go na ręce i zanosił do chaty, a tam Ghais obserwował z uwagą, jak ojciec się myje, a potem zasiadał obok niego do kolacji. Po posiłku baba Ajub popijał herbatę, patrzył na rodzinę i wyobrażał sobie dzień, w którym wszystkie jego dzieci się pożenią i wyjdą za mąż, i dadzą mu wnuki, a on stanie się dumnym patriarchą jeszcze większej gromadki.

Niestety, Abdullahu i Pari, szczęśliwe dni w życiu baby Ajuba dobiegły końca.

Stało się to pewnego dnia, gdy do Majdan Sabz przybył dew. Kiedy zbliżał się do wioski od strony gór, ziemia trzęsła się przy każdym jego stąpnięciu. Chłopi porzucili łopaty, motyki i siekiery i rozpierzchli się przerażeni. Zamknęli się w domach i przytulili jeden do drugiego. Gdy ogłuszający huk kroków dewa ucichł, niebo nad Majdan Sabz poczerniało od jego cienia. Opowiadano, że na głowie miał zakrzywione rogi, na ramionach szorstką czarną szczecinę, a z tyłu gruby ogon. Jego oczy podobno żarzyły się czerwienią. Nikt nie wie tego na pewno, rozumiecie, a przynajmniej nikt z żyjących: dew zjadał na miejscu tych wszystkich, którzy ośmielili się choć raz na niego spojrzeć. Wiedząc to, mieszkańcy wioski przezornie wbijali wzrok w ziemię.

Wszyscy w wiosce domyślali się, po co przyszedł dew. Słyszeli opowieści o jego odwiedzinach w innych wioskach i mogli się tylko dziwić, że Majdan Sabz tak długo uchodziła jego uwagi. Być może — rozumowali — zawdzięczali to biednemu znojnemu życiu, jakie wiedli, bo ich dzieci nie były dobrze karmione i nie miały przy kościach tyle ciała co inne. Tak czy owak, w końcu opuściło ich szczęście.

Cała Majdan Sabz trzęsła się ze strachu i wstrzymywała oddech. Rodziny modliły się, żeby dew ominął ich dom, bo zdawały sobie sprawę, że jeśli zastuka w ich dach, będą musiały oddać jedno dziecko. Potwór wsadzi je do worka, który zarzuci sobie na ramię, i wróci tam, skąd przyszedł. Nikt nigdy więcej nie zobaczy biednego dziecięcia. A jeśli domownicy sprzeciwią się dewowi, uprowadzi wszystkie dzieci.

Dokąd dew zabierał swoje ofiary? Do fortu, który stał na szczycie stromej góry. Było to bardzo daleko od Majdan Sabz. Żeby tam dotrzeć, należało przebyć doliny, kilka pustyń i dwa łańcuchy górskie. Zresztą kto przy zdrowych zmysłach by się na to odważył, zwłaszcza że na miejscu czekała go tylko śmierć? Mówiono, że w forcie jest pełno lochów, a na ich ścianach wiszą rzeźnickie tasaki. Że u sufitów dyndają haki na mięso. A na posadzce znajdują się paleniska i wielkie rożny. Że jeśli dew złapie śmiałka, który dostał się do fortu, to nawet może przezwycięży niechęć do mięsa dorosłego człowieka.

Chyba się domyślacie, w który dach zastukał budzący grozę dew. Usłyszawszy ten dźwięk, baba Ajub krzyknął rozpaczliwie, a jego żona zemdlała i osunęła się na podłogę. Dzieci zaczęły płakać z przerażenia i rozpaczy, bo wiedziały, że jedno z nich zostanie zabrane. Na złożenie ofiary rodzina miała czas do świtu.

Jak mogę opisać cierpienie baby Ajuba i jego żony? Żaden rodzic nie powinien być stawiany przed takim wyborem. Gdy dzieci nie słyszały, Ajub i jego małżonka debatowali, co uczynić. Rozmawiali i płakali, rozmawiali i płakali. Przez całą noc rozważali wszystko od nowa i choć do świtu było coraz bliżej, wciąż nie mogli podjąć decyzji — czego być może dew oczekiwał, bo dzięki temu mógłby zabrać całą piątkę dzieci. Wreszcie baba Ajub zebrał przed domem pięć kamieni takiej samej wielkości i kształtu. Na każdym napisał imię jednego dziecka, a potem wrzucił wszystkie do worka z grubego płótna. Podał worek żonie, a ta się wzdrygnęła, jakby w środku siedział jadowity wąż.

— Nie mogę się na to zdobyć — powiedziała do męża, kręcąc głową. — Nie potrafiłabym dokonać wyboru. Nie zniosłabym tego.

— Ja też nie — miał odpowiedzieć baba Ajub, kiedy zobaczył przez okno, że słońce zaraz wychynie zza wzgórz na wschodzie. Mieli mało czasu. Spojrzał smutno na pięcioro dzieci. Trzeba uciąć palec, żeby ocalić rękę. Zamknął więc oczy i wyjął z worka jeden z kamieni.

Chyba domyślacie się, który kamień wyciągnął baba Ajub. Ujrzawszy napisane na nim imię, krzyknął. Z krwawiącym sercem wziął najmłodszego synka w ramiona, a ten, ślepo ufając ojcu, radośnie zarzucił mu rączki na szyję. Dopiero gdy ojciec wystawił go przed chatę i zatrzasnął drzwi, mały Ghais zrozumiał, co się dzieje. Baba Ajub, lejąc łzy, stał, kiedy jego ukochane dziecko łomotało piąstkami w drzwi, z płaczem prosząc, aby baba wpuścił je do środka. Mamrotał tylko: „Wybacz mi, wybacz mi”. Gdy ziemia zatrzęsła się pod stopami dewa, jego chłopczyk zawył cienkim głosem, po czym ziemia znowu zaczęła się trząść. W końcu zapanował spokój i zapadła martwa cisza, tak że słychać było jedynie zawodzenia baby Ajuba i jego gorące prośby, aby Ghais mu wybaczył.

Abdullahu, twoja siostra zasnęła. Nakryj jej stopy kocem. O tak. Dobrze. Może powinienem na tym zakończyć. Nie? Chcesz, żebym opowiadał dalej? Na pewno, chłopcze? Niech ci będzie.

Na czym to ja skończyłem? A tak. Nastąpił czterdziestodniowy okres żałoby. Sąsiedzi codziennie gotowali rodzinie posiłki i przy niej czuwali. Przynosili rozmaite podarki — herbatę, cukierka, chleb, migdały — składali kondolencje i wyrazy współczucia. Baba Ajub z trudem wypowiadał słowa podziękowania. Siedział w kącie, a z jego oczu płynęły strumienie łez, jakby chciał zakończyć panującą we wsi suszę. Nie można życzyć takich cierpień nawet najpodlejszemu z ludzi.

Minęło kilka lat. Susza trwała i wioska Majdan Sabz popadła w jeszcze większą nędzę. Kilkoro małych dzieci zmarło z pragnienia w kołyskach. Poziom wody w studniach był coraz niższy, a rzeka wyschła, w przeciwieństwie do zgryzoty baby Ajuba, która wzbierała i wzbierała z każdym dniem. Rodzina już nie miała z niego pożytku. Nie pracował, nie modlił się, prawie nic nie jadł. Żona i dzieci błagały go, żeby się tak nie zamartwiał, daremnie. Jego obowiązki przejęli synowie, bo baba Ajub nie robił nic, tylko całe dnie siedział samotnie na skraju pola i spoglądał żałośnie w stronę gór. Przestał rozmawiać z mieszkańcami wioski, ponieważ sądził, że obgadują go za plecami i mówią, że jest tchórzem, bo oddał synka bez walki. Że nie nadaje się na ojca. Prawdziwy ojciec stawiłby czoło dewowi. Oddałby życie, broniąc rodziny.

Pewnego wieczoru powiedział o tym żonie.

— Ależ niczego takiego nie mówią — odparła. — Nikt nie uważa cię za tchórza.

— Przecież słyszę — odrzekł.

— Słyszysz własny głos, mężu. — Nie powiedziała mu, że sąsiedzi rzeczywiście obgadują go za jego plecami. Ale szepczą między sobą co innego: że chyba zwariował.

I któregoś dnia potwierdził ich przypuszczenia. Wstał o wschodzie słońca, nie budząc żony ani dzieci, schował do worka kilka kawałków chleba, założył buty, przytroczył do pasa kosę i wyruszył w drogę.

Szedł wiele, wiele dni. Wędrował, aż słońce stawało się czerwonym światełkiem w oddali. Noce spędzał w jaskiniach, poza którymi gwizdał wiatr. Albo spał nad jakąś rzeką, pod drzewami, wśród skał. Jadł chleb, który wziął z sobą, a potem to, co udało mu się znaleźć — dzikie jagody, grzyby, ryby, które łapał w strumieniach gołymi rękami — a czasem nie jadł w ogóle. Jednak wytrwale podążał przed siebie. Kiedy napotkani ludzie pytali go, dokąd idzie, mówił prawdę, a wtedy jedni się śmiali, inni odchodzili pospiesznie, bojąc się, że jest szaleńcem, a jeszcze inni modlili się za niego, bo także musieli oddać swoje dziecko dewowi. On nie podnosił głowy i szedł dalej. Kiedy rozpadły mu się buty, przywiązał je sznurkiem do stóp, a gdy sznurki puściły, wędrował boso, przemierzając pustynie, doliny i góry.

Wreszciebaba Ajub dotarł do szczytu, na którym stał fort dewa. Tak spieszno mu było wypełnić swoje zadanie, że nie odpoczął, tylko natychmiast przystąpił do wspinaczki. Był w łachmanach, stopy mu krwawiły, włosy miał zlepione pyłem, ale się nie wahał. Ostre skały raniły mu stopy, jastrzębie dziobały go po twarzy, gdy mijał ich gniazda. Gwałtowne porywy wiatru o mało nie strąciły go ze zbocza góry. Ale on piął się coraz wyżej, od skały do skały, aż w końcu stanął przed potężną bramą fortu.

— Kto śmie się tu dobijać?! — zagrzmiał głos dewa, gdy baba Ajub rzucił kamieniem w bramę.

Ajub odpowiedział, podając swoje imię.

— Przybywam z wioski Majdan Sabz — dodał.

— Życie ci niemiłe? Na pewno tak, skoro niepokoisz mnie w moim domu! Czego chcesz?

— Przyszedłem cię zabić.

Po drugiej stronie zapadła cisza. A potem brama otworzyła się i stanął w niej dew w całej swojej potwornej okazałości, górując nad babą Ajubem.

— Czyżby? — zapytał głosem niskim jak grom.

— A tak — odparł baba Ajub. — Tak czy owak, któryś z nas dzisiaj zginie.

Wydawało się przez chwilę, że dew podniesie babę Ajuba z ziemi i zabije go jednym kłapnięciem ostrych jak sztylety zębisk, jednak się zawahał i zmrużył ślepia. Może sprawiły to szalone słowa starego człowieka, a może jego wygląd, porwane ubranie, zakrwawiona twarz, pył, którym był pokryty od stóp do głów, otwarte rany na jego ciele. A może to, że w oczach starca nie dostrzegł ani śladu strachu.

— Skąd pochodzisz, jak powiadasz?

— Z Majdan Sabz — odrzekł baba Ajub.

— Majdan Sabz musi być daleko, sądząc po tym, jak wyglądasz.

— Nie przyszedłem tu na pogawędkę. Przyszedłem, żeby…

Dew podniósł łapę z pazurami.

— Tak, tak, przyszedłeś tu, żeby mnie zabić. Już słyszałem. Ale może wolno mi powiedzieć przed śmiercią kilka słów?

— Dobrze — zgodził się baba Ajub. — Ale tylko kilka.

— Dziękuję ci. — Dew się skrzywił. — Mogę spytać, co takiego ci zrobiłem, że chcesz mojej śmierci?

— Zabrałeś mi najmłodszego syna — wyjaśnił baba Ajub. — Był mi najdroższy na świecie.

Dew mruknął i poskubał się po brodzie.

— Zabrałem synów wielu ojcom — odparł.

Baba Ajub gniewnie wyciągnął kosę.

— W takim razie zemszczę się także w ich imieniu.

— Muszę powiedzieć, że twoja odwaga budzi podziw.

— Co mi tam odwaga — prychnął baba Ajub. — Żeby być odważnym, trzeba mieć coś do stracenia. A ja nie mam.

— Możesz stracić życie — zauważył dew.

— Już mi je odebrałeś.

Dew mruknął i przyjrzał się uważnie babie Ajubowi. Po chwili powiedział:

— Dobrze więc, stanę z tobą do pojedynku. Ale najpierw chciałbym, żebyś poszedł za mną.

— Tylko szybko, bo moja cierpliwość się kończy.

Dew jednak szedł już w głąb wielkiego korytarza i baba Ajub nie miał wyboru, musiał pójść za nim. Podążał za potworem labiryntem korytarzy, których sufit, wsparty na wielkich kolumnach, sięgał niemal chmur. Mijali wiele schodów i sal tak wielkich, że zmieściłaby się w nich cała Majdan Sabz. Szli i szli, aż wreszcie dew wprowadził babę Ajuba do olbrzymiego pomieszczenia, na którego końcu wisiała zasłona.

— Podejdź bliżej. — Przywołał go gestem.

Baba Ajub stanął obok niego.

Dew odsunął zasłonę. Za nią było okno, a za oknem rozciągał się wielki ogród. Otaczały go szeregi cyprysów, pod którymi rosły kwiaty we wszystkich kolorach tęczy. Były tam też baseny wyłożone niebieskimi kafelkami, marmurowe tarasy i soczyście zielone trawniki. Baba Ajub dostrzegł pięknie przycięte żywopłoty i fontanny szemrzące w cieniu granatowców. Gdyby żył trzy razy, nie potrafiłby wyobrazić sobie tak pięknego miejsca.

Ale rzuciło go na kolana co innego: widok dzieci biegających wesoło po ogrodzie. Goniły się po alejkach i między drzewami, bawiły w chowanego za żywopłotami. Baba Ajub przyglądał im się uważnie i wreszcie znalazł to, czego wypatrywał. Tak! Jego syn Ghais żył i czuł się nie tylko dobrze, ale wręcz bardzo dobrze. Urósł i miał dłuższe włosy, niż baba Ajub pamiętał. Był ubrany w białą koszulę i ładne spodnie. Śmiał się radośnie, goniąc dwóch kolegów.

— Ghais — szepnął baba Ajub. Potem zawołał syna po imieniu.

— On cię nie słyszy — powiedział dew. — Ani nie widzi.

Baba Ajub zaczął podskakiwać, machać rękami, walić w szybę, aż w końcu dew zaciągnął zasłonę.

— Nic nie rozumiem — odezwał się baba Ajub. — Myślałem, że…

— To twoja nagroda — odparł dew.

— Wyjaśnij mi! — zażądał baba Ajub.

— Poddałem cię próbie.

— Próbie?

— A właściwie twoją miłość. To było prawdziwe wyzwanie, zdaję sobie z tego sprawę. Ale zdałeś egzamin. To twoja nagroda. I jego.

— A gdybym podjął inną decyzję?! — krzyknął baba Ajub. — Gdybym nie chciał poddać się próbie?

— Wtedy wszystkie twoje dzieci by zginęły, bo i tak byłyby przeklęte, mając za ojca tak słabego człowieka — odparł dew. — Tchórza, który wolałby skazać je na śmierć, niż obciążyć swoje sumienie. Twierdzisz, że nie jesteś odważny, ale ja widzę w tobie odwagę. To, co zrobiłeś, biorąc na swoje ramiona ciężkie brzemię, wymagało ogromnej odwagi. I za to cię szanuję.

Baba Ajub niepewnie wyciągnął kosę, ale wysunęła mu się z ręki i z głośnym brzękiem upadła na marmurową posadzkę. Ugięły się pod nim nogi i musiał usiąść.

— Syn cię nie pamięta — ciągnął dew. — Takie teraz prowadzi życie i sam widziałeś, że jest szczęśliwy. Dostaje tu najlepsze jedzenie i ubrania, jest otoczony przyjaźnią i serdecznością. Uczy się malować, języków obcych, nauk ścisłych i uczy się pomagać innym. Nic go to nie kosztuje. Pewnego dnia, gdy będzie dorosłym mężczyzną, być może zechce odejść, i to zrobi. Przypuszczam, że wniesie w życie wielu ludzi dobroć, a strapionym da szczęście.

— Chcę go zobaczyć — powiedział baba Ajub. — I zabrać do domu.

— Naprawdę?

Baba Ajub uniósł głowę i spojrzał na dewa.

Potwór podszedł do szafy, która stała niedaleko zasłony, i wyjął z jednej z szuflad klepsydrę.

— Czy wiesz, Abdullahu, co to jest klepsydra? Wiesz. To dobrze.

No więc dew wziął ją, odwrócił i postawił u stóp baby Ajuba.

— Pozwolę ci zabrać go do domu — rzekł. — Ale jeśli to zrobisz, nigdy już nie będzie mógł tu wrócić. Jeżeli zostawisz go tutaj, ty nigdy tu nie wrócisz. Gdy przesypie się cały piasek, powiesz mi, jaką podjąłeś decyzję.

Po tych słowach dew wyszedł z sali, zostawiając babę Ajuba z kolejnym bolesnym wyborem, którego musiał dokonać.

Zabiorę go do domu, pomyślał natychmiast baba Ajub. Tego pragnął najbardziej, całym swoim jestestwem. Czy nie wyobrażał sobie tej chwili w setkach snów? Że znowu przytuli małego Ghaisa, pocałuje go w policzek i poczuje miękkie małe rączki w swoich dłoniach? A mimo to… Jeśli zabierze go do domu, jakie życie czeka chłopca w Majdan Sabz? W najlepszym razie ciężki żywot chłopa, taki jak jego, i niewiele więcej. A i to, jeśli nie umarłby na skutek suszy, jak tyle dzieci z wioski. Wybaczyłbyś to sobie, zapytał baba Ajub samego siebie, mając świadomość, że dla własnych samolubnych powodów pozbawiłeś go życia w dobrobycie, pełnego możliwości? Ale z drugiej strony, gdyby zostawił Ghaisa, jak mógłby egzystować, wiedząc, że jego syn żyje, wiedząc, gdzie przebywa, ale nie mogąc go zobaczyć? Jak wytrzyma? Baba Ajub zapłakał. Był tak zrozpaczony, że wziął klepsydrę i rzucił nią o ścianę, tak że szkło rozprysło się na tysiące kawałków, a drobny piasek rozsypał po całej podłodze.

Dew wrócił i zastał go stojącego z opuszczonymi rękami nad rozbitą klepsydrą.

— Jesteś okrutną bestią — odezwał się baba Ajub.

— Gdybyś żył tak długo jak ja, przekonałbyś się, że okrucieństwo i dobroć to odcienie tego samego koloru — odparł dew. — Czy już wybrałeś?

Baba Ajub wytarł oczy, podniósł kosę i przypiął do pasa. Ze zwieszoną głową wolno ruszył do drzwi.

— Dobry z ciebie ojciec — orzekł dew, kiedy baba Ajub go mijał.

— Żebyś smażył się w ogniu piekielnym za to, co mi zrobiłeś — jęknął baba Ajub.

Wyszedł z sali i oddalał się korytarzem, gdy dew go zawołał.

— Weź to — powiedział i wręczył babie Ajubowi małą szklaną flaszkę, w której znajdował się ciemny płyn — i wypij podczas wędrówki do domu. A teraz żegnaj.

Baba Ajub wziął flaszkę i wyszedł bez słowa.

Wiele dni później jego żona siedziała na skraju rodzinnego poletka, wyglądając go tak samo, jak on niegdyś wyglądał Ghaisa. Z każdym mijającym dniem jej nadzieja, że go ujrzy, malała. Ludzie w wiosce mówili już o babie Ajubie w czasie przeszłym. Pewnego razu znowu usiadła na ziemi i odmawiała modlitwę, gdy zobaczyła chudą postać zbliżającą się do Majdan Sabz od strony gór. Początkowo sądziła, że ten wychudzony mężczyzna w łachmanach, z podkrążonymi oczami i zapadniętymi policzkami to zagubiony derwisz, ale kiedy się zbliżył, rozpoznała w nim swojego męża. Z radości serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Poczuła taką ulgę, że aż się rozpłakała.

Gdy już się umył, napił i najadł, baba Ajub położył się na łóżku w chacie, a sąsiedzi krążyli wokół niego i zasypywali go pytaniami.

— Dokąd zaszedłeś, babo Ajubie?

— Coś widział?

— Co ci się przydarzyło?

Baba Ajub nie mógł odpowiedzieć na te pytania, bo nie miał pojęcia, co się z nim działo. Nie pamiętał nic z podróży: wspinaczki na górę dewa, rozmowy z nim, wielkiego pałacu, sali z zasłoną. Miał wrażenie, jakby obudził się ze snu, który już zapomniał. Nie pamiętał sekretnego ogrodu, dzieci, a przede wszystkim nie pamiętał, że widział swojego syna bawiącego się z kolegami wśród drzew. A nawet, gdy ktoś wypowiadał imię Ghaisa, baba Ajub mrugał zdziwiony. „Kto taki?” — pytał. Nie przypomniał sobie, żeby kiedykolwiek miał dziecko imieniem Ghais.

Rozumiesz, Abdullahu, na czym polegał ten akt łaski? Napój pomógł mu wymazać to wszystko z pamięci. To była dla niego nagroda za to, że przeszedł pomyślnie drugą próbę dewa.

Tamtej wiosny niebo nad Majdan Sabz wreszcie się otworzyło. Spadła nie lekka mżawka, jak w poprzednich latach, ale prawdziwa ulewa. Lał deszcz i wszyscy mieszkańcy wioski wyszli z domów, żeby się nim nacieszyć. Przez cały dzień bębnił o dachy Majdan Sabz, tłumiąc wszelkie inne odgłosy świata. Wielkie ciężkie krople kapały z końców liści. Studnie się napełniły, a rzeki wezbrały. Wzgórza na wschodzie pokryły się zielenią. Kwiaty zakwitły i po raz pierwszy od wielu lat dzieci bawiły się na trawie, a krowy pasły. Wszyscy bardzo się cieszyli.

Kiedy deszcze ustały, mieszkańcy wioski mieli co robić. Kilka ścian z błota się obsunęło, kilka dachów zapadło i całe połacie pól uprawnych zamieniły się w mokradła. Ale po biedzie, w jakiej żyli przez dziesięć ostatnich lat, ludzie z Majdan Sabz nie narzekali. Ściany odbudowano, dachy naprawiono, wykopano kanały odwadniające. Jesienią baba Ajub zebrał najpiękniejsze pistacje w życiu, a w kolejnych latach plony były jeszcze lepsze, zarówno pod względem ilości, jak i jakości. W wielkich miastach, w których sprzedawał swoje zbiory, baba Ajub siedział dumnie za piramidami pistacji i uśmiechał się promiennie, jakby był najszczęśliwszym człowiekiem chodzącym po ziemi. Majdan Sabz już nigdy więcej nie nawiedziła susza.

Co jeszcze mogę powiedzieć, Abdullahu? Być może zapytasz, czy przystojny młody człowiek podróżujący konno przejechał kiedyś przez wioskę, zmierzając na spotkanie wspaniałych przygód? Czy zatrzymał się tam, aby napić się wody, której w wiosce już nie brakowało, i podzielić się chlebem z mieszkańcami, może nawet z samym babą Ajubem? Nie potrafię powiedzieć, chłopcze. Mogę cię natomiast zapewnić, że baba Ajub dożył późnej starości. Był świadkiem, jak jego synowie się żenią, a córki wychodzą za mąż, tak jak zawsze tego pragnął, a potem dają mu wnuki, z których każdy był dla niego wielkim szczęściem.

Mogę ci też powiedzieć, że czasami w nocy baba Ajub bez szczególnego powodu nie mógł spać. Chociaż był już bardzo starym człowiekiem, nogi miał sprawne i mógł chodzić o lasce, więc w takie bezsenne noce wstawał z łóżka, nie budząc żony, brał laskę i wychodził z chaty. Szedł w ciemnościach, stukając laską, a nocny wiatr wiał mu w twarz. Na skraju jego pola był płaski kamień, siadał więc na nim i często trwał tak przez godzinę albo i dłużej. Patrzył w gwiazdy, na chmury przepływające obok księżyca. Myślał o swoim długim życiu i dziękował za całe to piękno i radość, jakie były mu dane. Wiedział, że chcieć więcej, jeszcze więcej, byłoby małostkowe. Wzdychał z zadowoleniem, słuchał szumu wiatru wiejącego od gór i szczebiotu nocnych ptaków.

Co jakiś czas jednak wydawało mu się, że słyszy coś jeszcze. Zawsze to samo: wysoki dźwięk dzwonka. Nie bardzo wiedział, skąd miałby dochodzić, przecież był sam, a wokół niego tylko śpiące owce i kozy. Czasami wmawiał sobie, że niczego takiego nie słyszy, a czasami był przekonany, że wręcz przeciwnie, i wtedy wołał w mrok: „Jest tam kto?! Kto tam?! Pokaż się!”.

Ale nigdy nie usłyszał odpowiedzi. Baba Ajub nic z tego nie rozumiał. Tak jak nie rozumiał, dlaczego zawsze, kiedy słyszy to dzwonienie, ogarnia go dziwne uczucie, jak na końcu smutnego snu, i za każdym razem go to zaskakuje, niczym niespodziewany powiew wiatru. Ale potem to mijało, jak wszystko. Przechodziło.

A więc, chłopcze, to już koniec opowieści. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Zrobiło się już naprawdę późno, jestem zmęczony, twoja siostra i ja musimy wstać o świcie. Zgaś świecę. Połóż głowę na poduszce i zamknij oczy. Śpij dobrze, chłopcze. Pożegnamy się rano.

2

Jesień 1952

Nigdy wcześniej ojciec nie uderzył Abdullaha. Kiedy więc to zrobił, kiedy przyłożył mu w skroń tuż nad uchem — mocno, znienacka, otwartą dłonią — łzy napłynęły chłopcu do oczu. Szybko zamrugał, żeby je powstrzymać.

— Wracaj do domu — polecił ojciec przez zaciśnięte zęby.

Abdullah usłyszał, że Pari wybuchnęła płaczem.

Wtedy ojciec uderzył go jeszcze raz, mocniej, tym razem w lewy policzek. Głowa odskoczyła Abdullahowi w bok. Twarz go zapiekła i spod powiek popłynęły łzy. W lewym uchu usłyszał dzwonienie. Ojciec się pochylił, zbliżył tak bardzo, że jego ciemna pomarszczona twarz przesłoniła pustynię, góry i całe niebo.

— Powiedziałem ci, chłopcze, żebyś wracał do domu — rzekł, patrząc na niego zbolałym wzrokiem.

Abdullah nie wydał żadnego dźwięku. Przełknął ślinę i spojrzał na ojca, mrugając pod dłonią przyłożoną do oczu dla ochrony przed słońcem.

Siedząca w małym czerwonym wozie Pari wykrzyknęła jego imię cienkim, drżącym ze strachu głosem:

— Abollah!

Ojciec popatrzył na niego ostro i powlókł się do wozu. Pari na wozie wyciągnęła ręce do Abdullaha. Ten odczekał, aż ojciec z siostrą ruszą, potem otarł oczy nasadą dłoni i podążył za nimi.

Po chwili ojciec rzucił w niego kamieniem, tak jak dzieci w Szadbagh rzucały w psa Pari, Szuję — tyle że one zamierzały go trafić, zrobić mu krzywdę. Kamień rzucony przez ojca wylądował kilka metrów od Abdullaha. Chłopiec przystanął, a kiedy ojciec i Pari znowu się oddalili, podjął wędrówkę za nimi.

Wreszcie, gdy słońce było już w zenicie, ojciec zatrzymał wóz. Odwrócił się do Abdullaha, zastanawiał się przez chwilę, po czym przywołał go ruchem ręki.

— Nie poddasz się, co? — powiedział.

Pari szybko wyciągnęła do Abdullaha rękę. Patrzyła na niego oczami pełnymi łez i uśmiechała się, odsłaniając szczerbę w zębach, jakby nie mogło spotkać jej nic złego, dopóki będzie miała brata przy boku. On zacisnął palce na jej dłoni, tak jak to robił każdej nocy, gdy spali w jednym łóżku, dotykając się głowami i splatając nogi.

— Miałeś zostać w domu — rzucił ojciec. — Z matką i Ighbalem. Tak jak ci mówiłem.

Abdullah pomyślał: z twoją żoną. Moją matkę przecież pochowaliśmy. Zdążył jednak ugryźć się w język i nie powiedział tego.

— No dobrze. Możesz iść z nami — zgodził się ojciec. — Ale żadnego płaczu. Słyszysz?

— Tak.

— Uprzedzam cię. Nie zniosę tego.

Pari uśmiechnęła się do Abdullaha, a on spojrzał w jej jasne oczy i na pulchne różowe policzki i odpowiedział uśmiechem.

Od tej chwili szedł obok wozu podskakującego na pustynnych wybojach i trzymał Pari za rękę. Brat i siostra wymieniali ukradkowe uradowane spojrzenia, ale odzywali się rzadko, z obawy, że zdenerwują ojca i wszystko zepsują. Przez długie odcinki drogi wędrowali sami, we troje, na horyzoncie nie było widać żywej duszy, tylko głębokie miedziane wąwozy i wielkie klify z piaskowca. Przed nimi rozciągała się pustynia, wielka i bezkresna, jakby stworzona dla nich i tylko dla nich. Rozpalone powietrze stało nieruchome, a czyste błękitne niebo wznosiło się wysoko. Na popękanej ziemi migotały kamienie. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszał Abdullah, był jego własny oddech i rytmiczne skrzypienie kół, gdy ojciec ciągnął wóz na północ.

Po jakimś czasie zatrzymali się w cieniu skały. Ojciec, stękając, puścił dyszel, który opadł na ziemię. Skrzywił się, prostując plecy i wznosząc twarz ku słońcu.

— Kiedy dotrzemy do Kabulu? — zapytał Abdullah.

Ojciec opuścił głowę i spojrzał na dzieci. Nazywał się Sabur, miał ciemną skórę i zaciętą twarz, trójkątną i kościstą, nos zakrzywiony niczym dziób pustynnego jastrzębia i głęboko osadzone oczy. Był chudy jak trzcina, ale od ciężkiej pracy przez całe życie wyrobiły mu się potężne mięśnie, ciasno oplecione żyłami, niczym oparcia wiklinowego krzesła ratanowymi paskami.

— Jutro po południu — odparł i podniósł do ust bukłak z wołowej skóry. — Jeśli dobrze pójdzie. — Upił duży łyk wody, a jego jabłko Adama poruszyło się w górę i w dół.

— Dlaczego nie zawiózł nas wuj Nabi? — chciał wiedzieć Abdullah. — Przecież ma samochód.

Ojciec, patrząc na niego, przewrócił oczami.

— Wtedy nie musielibyśmy iść taki kawał drogi — dodał chłopak.

Sabur nie odpowiedział. Zdjął brudną od sadzy czapkę i rękawem koszuli otarł pot z czoła.

Nagle Pari wskazała coś palcem.

— Patrz, Abollah! — zawołała podniecona. — Jeszcze jedno.

Abdullah podążył wzrokiem do miejsca w cieniu głazu, gdzie leżało pióro, długie i szare jak spalony węgiel. Abdullah podszedł do niego i wziął je za dudkę. Zdmuchnął pył. Sokół, pomyślał, obracając pióro palcach. A może gołąb albo pustynny skowronek. Tego dnia widział mnóstwo takich piór. Nie, to nie sokół. Dmuchnął w pióro jeszcze raz, a potem podał Pari, która wyrwała mu je z ręki.

W domu, w Szadbagh, trzymała pod poduszką stare blaszane pudełko, które od niego dostała. Miało zardzewiałe zamknięcie, a na pokrywce widniał brodaty Hindus w turbanie i długiej czerwonej tunice, trzymający w dłoniach filiżankę parującej herbaty. Dziewczynka przechowywała w tej puszce wszystkie znalezione pióra. To były jej najcenniejsze skarby. Ciemnozielone i ciemnoczerwone pióro kogucie; białe ogonowe pióro gołębie; brązowe z ciemniejszymi cętkami pióro jaskółki; i to, z którego Pari była najbardziej dumna, opalizujące zielenią pióro pawie, z pięknym wielkim okiem na końcu.

To ostatnie dał jej przed kilkoma miesiącami. Usłyszał o chłopcu z innej wioski, którego rodzina miała pawia. Pewnego dnia, gdy ojciec kopał rowy w miasteczku na południe od Szadbagh, Abdullah poszedł do tamtej wioski, odnalazł chłopca i poprosił go o pióro ptaka. Kiedy wracał do domu z piórem zatkniętym pod koszulą za pasek, miał popękane pięty i idąc, zostawiał na ziemi czerwone smugi. W podeszwy wbijały mu się ciernie i drzazgi. Przy każdym kroku stopy przeszywał ból.

Po powrocie do domu zastał swoją macochę, Parwanę, przed chatą. Pochylona nad tandurem3, piekła nan. Szybko więc schował się za wielkim dębem rosnącym obok domu i czekał, aż skończy. Wyglądając zza pnia, obserwował ją podczas pracy, kobietę o grubych ramionach i długich rękach, z szorstkimi dłońmi i krótkimi palcami; kobietę o okrągłej nabrzmiałej twarzy, niemającej w sobie nic z motyla, od którego została nazwana.

Abdullah żałował, że nie kocha jej tak, jak kochał matkę. Matkę, która wykrwawiła się na śmierć, rodząc Pari, trzy i pół roku wcześniej, gdy Abdullah miał siedem lat. Której twarzy już nie pamiętał. Która ujmowała jego głowę w obie dłonie, przytulała ją do piersi i głaskała go po policzku co wieczór przed snem i śpiewała kołysankę:

Znalazłam smutną małą wróżkę

W cieniu papirusa.

Znam smutną małą wróżkę,

Którą pewnej nocy uniósł wiatr.

Chciałby kochać macochę w taki sam sposób. I może Parwana — myślał — też pragnie go pokochać. Tak jak kochała Ighbala, swojego jedynego syna, którego stale całowała, którego każde kaszlnięcie i kichnięcie budziło jej niepokój. Albo tak jak kochała swoje pierwsze dziecko, Omara. Uwielbiała go. Ale przedostatniej zimy umarł z powodu przeziębienia. Należał do trójki dzieci Szadbagh, które zabrała ostra zima. Abdullah pamiętał, jak zrozpaczona Parwana tuliła owinięte w prześcieradło drobne zwłoki. Pamiętał dzień, w którym pochowali je na wzgórzu, w małej mogile w zamarzniętej ziemi, pod grafitowym niebem. Mułła Szekib odmawiał modlitwy, a wiatr zacinał w oczy śniegiem.

Abdullah przypuszczał, że Parwana wpadnie we wściekłość, gdy się dowie, że oddał za pawie pióro swoje jedyne buty. Ojciec ciężko pracował w upale, żeby za nie zapłacić. Macocha pewnie każe mu je odzyskać. Może nawet go uderzy, myślał. Już kilka razy go zbiła. Miała silne, ciężkie ręce — po tych wszystkich latach noszenia siostry kaleki, sądził Abdullah — i potrafiła zamachnąć się szczotką albo celnie wymierzyć cios.

Trzeba przyznać, że bicie go nie sprawiało jej satysfakcji. I że czasami potrafiła okazywać pasierbom czułość. Kiedyś uszyła Pari srebrnozieloną sukienkę z materiału, który ojciec kupił w Kabulu. Nauczyła Abdullaha, i to wykazując zadziwiającą cierpliwość, jak rozbić dwa jajka jednocześnie, nie naruszając żółtek. I pokazała mu, jak skręcać łuski kukurydzy, żeby zrobić z nich laleczki, tak jak pokazywała to swojej siostrze, gdy były małe. I zademonstrowała, jak ze skrawków materiału uszyć ubranka dla lalek.

Ale to były tylko gesty, przejawy poczucia obowiązku — Abdullah to wiedział — pochodzące ze znacznie płytszych pokładów uczuć niż te, do których sięgała, gdy chodziło o Ighbala. Gdyby pewnej nocy ich dom stanął w ogniu, Abdullah nie miał wątpliwości, które z dzieci Parwana by ratowała. Nie zastanawiałaby się dwa razy. Ostatecznie sprowadzało się to do jednego: on i Pari nie byli jej dziećmi. Większość ludzi najbardziej kocha własne potomstwo. Nic nie można było na to poradzić, że oboje z siostrą nie pochodzili z jej krwi. Byli bachorami innej kobiety.

Czekał, aż Parwana zabierze chleb do chaty, a potem zobaczył, że wyszła z niej, niosąc na ręku Ighbala, a pod pachą pranie. Patrzył, jak zmierza nad strumień, i dopiero gdy zniknęła, wślizgnął się do chaty, czując bolesne pulsowanie w stopach za każdym razem, kiedy dotykały ziemi. Usiadł na podłodze i założył stare plastikowe sandały, jedyne obuwie, jakie mu zostało. Wiedział, że nie postąpił rozsądnie. Ale gdy ukląkł przy Pari, obudził ją delikatnie z drzemki i jak magik wyjął zza pleców pióro, pomyślał, że było warto, bo na jej twarzy najpierw pojawiło się zaskoczenie, a potem zachwyt. Zaczęła okrywać jego policzki pocałunkami, chichotała, kiedy łaskotał ją po brodzie miękkim końcem piórka — i nagle stopy przestały go boleć.

Ojciec drugi raz otarł twarz rękawem. Napili się po kolei z bukłaka. Potem ojciec stwierdził:

— Jesteś zmęczony, chłopcze.

— Nie — zaprotestował Abdullah, choć naprawdę był zmęczony. A nawet wyczerpany. I bolały go nogi. Niełatwo szło się po pustyni w sandałach.

— Wsiadaj — polecił ojciec.

Abdullah usiadł na wozie obok Pari, opierając się plecami o drewniane deski i czując guzki kręgosłupa siostry, które wbijały mu się w brzuch i kościstą pierś. Gdy ojciec ich ciągnął, Abdullah spojrzał w niebo, na góry i łagodne wzgórza, które rysowały się miękko w oddali. Popatrzył na plecy ojca, jego nisko opuszczoną głowę, stopy wzbijające obłoczki czerwonobrązowego pyłu. Minęła ich karawana nomadów Kuczi, procesja złożona z podzwaniających dzwonków i parskających wielbłądów. Kobieta z obwiedzionymi na czarno oczami i włosami o barwie pszenicy uśmiechnęła się do niego.

Jej włosy przypomniały mu matkę i znowu boleśnie za nią zatęsknił, za jej dobrocią, radością życia, zdumieniem wobec ludzkiego okrucieństwa. Przypomniał sobie jej urywany śmiech i to, jak nieśmiało przechylała na bok głowę. Jego matka była delikatna, zarówno jeśli chodzi o sylwetkę, jak i charakter; szczupła kobieta o smukłej talii i miękkich włosach, zawsze wysuwających się spod szala. Dziwił się kiedyś, jak tak drobne ciało może pomieścić tyle radości, tyle dobroci. I nie mieściło. Wylewały się z niej, widać je było w oczach. Ojciec był inny. Twardy. Patrzył na ten sam świat co matka i widział tylko obojętność. Niekończący się znój. Świat ojca był bezwzględny. Niczego nie dawano w nim za darmo. Nawet miłości. Za wszystko należało płacić. A jeśli było się biedakiem, walutę stanowiło cierpienie.

Abdullah popatrzył na pokryty strupami przedziałek we włosach siostry, na jej chudy nadgarstek, i czuł, że matka, umierając, przekazała Pari coś z siebie. Coś ze swojej pogodnej gotowości do poświęceń, prostolinijności, niewzruszonej wiary w przyszłość. Pari jako jedyna osoba na świecie nigdy, przenigdy by go nie skrzywdziła. Czasami Abdullahowi wydawało się, że siostra jest jego jedyną rodziną.

Barwy dnia powoli przeszły w szarość i dalekie szczyty gór zaczęły przypominać ciemne sylwetki skulonych gigantów. Od rana minęli kilka wsi, przeważnie samotnych i pokrytych kurzem jak Szadbagh. Małe chaty z wypalanej gliny, na planie kwadratu, czasami wzniesione na stoku góry, a czasami nie, ze smużką dymu unoszącą się z dachu. Sznury do wieszania bielizny, kobiety kucające przy ogniskach i gotujące obiad. Kilka topoli, stadko kurcząt, parę krów i kóz, i zawsze meczet. Ostatnia wioska, którą widzieli, leżała przy polu maków, na którym pracował stary człowiek. Pomachał do nich i zawołał coś, czego Abdullah nie usłyszał. Ojciec też do niego pomachał.

— Abollah? — zwróciła się do niego Pari.

— Tak?

— Myślisz, że Szui jest smutno?

— Na pewno nie.

— Nikt nie zrobi mu krzywdy?

— To duży pies, Pari. Umie się bronić.

Szuja rzeczywiście był dużym psem. Zdaniem ojca chyba kiedyś wystawiano go do walk, bo miał obcięte uszy i ogon. Jednak to, czy potrafił się bronić i czyby to zrobił, było zupełnie inną kwestią. Kiedy przybłąkał się do Szadbagh, dzieci rzucały w niego kamieniami, dźgały patykami albo szprychami od rowerów. On nigdy ich nie atakował. Z czasem dzieciakom znudziło się dręczenie go i dały mu spokój. Szuja jednak pozostał ostrożny, nieufny, jakby nie zapomniał, jakie były dla niego okrutne.

Trzymał się z daleka od wszystkich z wyjątkiem Pari. Przy niej tracił całą rezerwę. Darzył ją wielką, bezwarunkową miłością. Dziewczynka była całym jego światem. Rankiem, gdy widział, że wychodzi z domu, zrywał się na równe nogi i drżał na całym ciele. Machał szaleńczo kikutem ogona i podskakiwał radośnie w miejscu, jakby miał pod łapami gorące węgle. Biegał wesoło wokół niej. Przez cały dzień chodził za dziewczynką jak cień, a w nocy, kiedy się rozstawali, leżał smutny pod drzwiami chaty, czekając, aż nadejdzie świt.

— Abollahu?

— Tak?

— Gdy dorosnę, będę mieszkała z tobą?

Abdullah patrzył, jak pomarańczowe słońce schodzi coraz niżej, dotykając horyzontu.

— Jeśli zechcesz. Ale nie będziesz chciała.

— Będę!

— Będziesz wolała mieć własny dom.

— Ale możemy być sąsiadami.

— Możemy.

— Nie mieszkałbyś daleko.

— A jeśli będziesz miała mnie dość?

Trąciła go łokciem w bok.

— Nie będę!

Abdullah uśmiechnął się do siebie.

— No to w porządku.

— Będziemy zawsze niedaleko siebie.

— Mhm.

— Aż się zestarzejemy.

— Do późnej starości.

— Na zawsze.

— Tak, na zawsze.

Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.

— Obiecujesz, Abollahu?

— Na zawsze, na zawsze.

Później ojciec wziął Pari na barana, a Abdullah pociągnął wóz. Wpadł w trans. Był świadom tylko swoich kolan, które podnosiły się i opadały, strużek potu spływających spod czapki. Stópek Pari uderzających o biodra ojca. Cienia ich obojga, wydłużającego się na szarej pustynnej ziemi i oddalającego od niego, gdy zwalniał kroku.

To wuj Nabi znalazł ojcu ostatnią pracę. Nabi był starszym bratem Parwany, więc tak naprawdę nie był dla Abdullaha wujem. Pracował w Kabulu jako kucharz i szofer. Raz na miesiąc przyjeżdżał do Szadbagh w odwiedziny, a jego przybycie zapowiadało trąbienie i wrzask hordy wioskowych dzieciaków, które biegły za niebieskim samochodem z jasnobrązowym dachem i błyszczącymi listwami. Waliły w zderzak i szyby, aż wuj Nabi gasił silnik i wysiadał z auta, uśmiechając się szeroko — przystojny mężczyzna z długimi bokobrodami i kędzierzawymi czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu, w za dużym oliwkowym garniturze, białej koszuli i brązowych mokasynach. Wszyscy wychodzili z domów, żeby go zobaczyć, bo jeździł samochodem — choć należącym do pracodawcy — nosił garnitur i pracował w wielkim mieście, w Kabulu.

I właśnie podczas ostatniej wizyty wuj Nabi powiedział ojcu o tej pracy. Bogaci ludzie, u których był zatrudniony, budowali domek dla gości, taki z łazienką, na podwórku naprzeciwko swojego domu, i poradził im, żeby wynajęli ojca, który znał się na murarce. Wuj Nabi twierdził, że praca jest dobrze płatna i zajmie mniej więcej miesiąc.

Ojciec rzeczywiście znał się na murarce. Pracował już na niejednej budowie. Jak daleko Abdullah sięgał pamięcią, ojciec wyruszał na poszukiwanie pracy, chodził od drzwi do drzwi, żeby znaleźć zajęcie. Kiedyś podsłuchał go, jak mówił do starszego z wioski, mułły Szekiba: „Gdybym urodził się zwierzęciem, mułło sahibie4, przysięgam, że byłbym mułem”. Czasami zabierał do pracy Abdullaha. Któregoś razu zbierali jabłka w miasteczku oddalonym od Szadbagh o cały dzień drogi. Abdullah pamiętał, że ojciec stał na drabinie aż do zachodu słońca, zgarbiony, ze zgiętym karkiem wystawionym na palące słońce i spieczoną skórą na przedramionach, przekręcając, a potem zrywając owoce grubymi palcami. W innym miasteczku robili cegły do budowy meczetu. Ojciec pokazał Abdullahowi, jak zbierać dobrą ziemię, jaśniejszą, z głębszych pokładów. Razem ją przesiewali, dodawali słomę, a potem ojciec cierpliwie uczył syna, jak dolewać wody, żeby mieszanka nie była zbyt płynna. W ostatnim roku nosił kamienie. Przerzucał łopatą ziemię, orał pola. Pracował przy budowie drogi, kładąc asfalt.

Abdullah wiedział, że ojciec obwinia się o śmierć Omara. Gdyby miał więcej pracy — albo lepszą — mógłby kupić dziecku cieplejsze ubranie na zimę, grubsze koce, może nawet prawdziwy piecyk, żeby ogrzać dom. Tak myślał ojciec. Od pogrzebu ani słowem nie wspomniał przy Abdullahu o Omarze, ale on wiedział swoje.

Pamiętał, że kilka dni po śmierci Omara widział ojca stojącego samotnie pod wielkim dębem. Drzewo górowało nad całym Szadbagh i było w wiosce najstarsze ze wszystkiego, co żyło. Ojciec mówił, że nie byłby zdziwiony, gdyby widziało przemarsz armii szacha Barbura w kierunku Kabulu. Twierdził, że spędził połowę dzieciństwa w cieniu jego potężnej korony albo wspinając się na rozłożyste gałęzie. Jego ojciec, dziadek Abdullaha, przywiązał długie sznury do jednego z grubszych konarów i zawiesił na nich huśtawkę, która przetrwała niezliczone surowe pory roku i samego starca. Ojciec opowiadał, że na zmianę huśtali się na niej z Parwaną i jej siostrą Masumą, gdy wszyscy byli dziećmi.

Ale w ostatnich czasach, kiedy Pari pociągała go za rękaw i prosiła, żeby ją pohuśtał, był na to zbyt zmęczony po całym dniu pracy.

— Może jutro, Pari.

— Tylko przez chwilę, baba. Proszę, wstań.

— Nie dziś. Innym razem.

Dziewczynka w końcu się poddawała, puszczała jego rękaw i odchodziła zrezygnowana. Wąska twarz ojca kurczyła się, kiedy patrzył, jak córka się oddala. Przewracał się na bok w łóżku, naciągał na głowę koc i zamykał zmęczone oczy.

Abdullah nie mógł sobie wyobrazić, że ojciec bujał się kiedyś na huśtawce. W ogóle nie wyobrażał go sobie jako chłopca, takiego jak on. Beztroskiego, chodzącego lekkim krokiem. Biegnącego w pole z kolegami. Ojca z bliznami na rękach, pobrużdżoną ze zmęczenia twarzą. Ojca, który równie dobrze mógłby urodzić się z łopatą w dłoniach i brudem za paznokciami.

Tamtej nocy musieli spać na pustyni. Zjedli chleb i ostatniego gotowanego ziemniaka, które spakowała im Parwana. Ojciec rozpalił ogień i zagotował w czajniku wodę na herbatę.

Abdullah leżał przy ognisku, skulony pod wełnianym kocem za Pari, i czuł jej zimne stopy.

Ojciec pochylił się nad płomieniami i zapalił papierosa.

Abdullah przewrócił się na plecy i Pari przylgnęła do niego, przytulając policzek do znajomego zagłębienia pod jego obojczykiem. Wciągnął miedzianą woń pustynnego pyłu i spojrzał na niebo usiane gwiazdami, które przypominały kryształy lodu, migotliwe i lśniące. Delikatny sierp księżyca kołysał ciemny niesamowity zarys samego siebie w pełni.

Abdullah wrócił pamięcią do przedostatniej zimy, kiedy wszystko było pogrążone w ciemności, wiatr wciskał się przez drzwi, gwiżdżąc głośno, nisko, przeciągle, i wdzierał we wszystkie szpary w suficie. Wioska zniknęła pod śniegiem. Długie bezgwiezdne noce, krótki ciemny dzień, bo słońce wychodziło rzadko, a i wtedy pojawiało się tylko na chwilę i znowu znikało. Przypomniał sobie zduszony płacz Omara, a potem jego milczenie i ojca wycinającego deskę sierpem takim jak ten, który wisiał teraz nad nimi, a następnie wciskającego ją w twardą ziemię, skutą lodem, u szczytu małego grobu.

I znowu zbliżał się koniec jesieni. Zima była tuż-tuż, choć ani ojciec, ani Parwana o tym nie mówili, jakby mogło to przyspieszyć nadejście mrozów.

— Ojcze? — zagadnął.

Ten w odpowiedzi mruknął cicho po drugiej stronie ogniska.

— Pozwolisz mi sobie pomóc? Przy budowie tego domku dla gości…

Dym z papierosa unosił się spiralą w jego stronę. Ojciec patrzył w ciemność.

— Ojcze?

Ten zmienił pozycję na kamieniu, na którym siedział.

— Chyba mógłbyś mieszać zaprawę murarską — rzekł w końcu.

— Nie wiem, jak to się robi.

— Pokażę ci. Nauczysz się.

— A ja? — odezwała się Pari.

— Ty? — zapytał ojciec powoli. Zaciągnął się dymem i podsycił patykiem ogień. W powietrze wzbiły się tańczące iskierki. — Będziesz odpowiedzialna za wodę. Za to, żebyśmy nigdy nie byli spragnieni. Bo człowiek nie może pracować, gdy chce mu się pić.

Pari milczała.

— Ojciec ma rację — włączył się Abdullah. Wyczuwał, że Pari chciałaby zająć się czymś poważniejszym, ubrudzić sobie ręce, że jest rozczarowana zadaniem, które przydzielił jej ojciec. On jednak zapewnił:

— Bez ciebie i twojej wody nie zbudujemy domku dla gości.

Wsunął patyk pod rączkę czajnika i zdjął naczynie z ognia. Odstawił je na bok, żeby trochę przestygło.

— Coś ci powiem. Pokażesz, że umiesz przynosić wodę, a wtedy znajdę ci jakieś inne zajęcie.

Pari podniosła głowę i spojrzała na Abdullaha z rozjaśnioną szczerbatym uśmiechem buzią.

Przypomniał sobie, że gdy była malutka, spała na jego piersi, i kiedy czasami w środku nocy otwierał oczy, widział ją uśmiechającą się do niego z taką samą minką.

To on ją wychowywał. Naprawdę. Mimo że sam był jeszcze dzieckiem — miał dziesięć lat. W niemowlęctwie to jego budziła w nocy płaczem i popiskiwaniem, to on podchodził do niej, brał ją na ręce i kołysał w ciemnościach. Zmieniał jej pieluchy. Kąpał. Ojciec się takimi rzeczami nie zajmował — był mężczyzną, a poza tym wracał z pracy zbyt zmęczony. A Parwanie, już noszącej w łonie Omara, nie chciało się zrywać, żeby zaspokajać potrzeby Pari. Nie miała do tego cierpliwości ani siły, dlatego opieka nad dziewczynką spadła na Abdullaha. On jednak nie miał nic przeciwko temu. Podobało mu się, że to on pomagał jej stawiać pierwsze kroki, słyszał pierwsze słowo, jakie wypowiedziała. Po to był, dlatego właśnie Bóg powołał go do życia — żeby opiekował się Pari, gdy On zabrał ich matkę.

— Baba — odezwała się znowu Pari — opowiedz jakąś historię.

— Już późno — odparł ojciec.

— Proszę.

Ojciec był z natury zamknięty w sobie. Rzadko wypowiadał dwa zdania z rzędu. Ale zdarzało się, z nieznanych Abdullahowi powodów, że coś się w nim otwierało i nagle zaczynał opowiadać. Od czasu do czasu, gdy Parwana stukała garnkami w kuchni, sadzał przed sobą Abdullaha i Pari i opowiadał im historie, które, gdy był chłopcem, przekazała mu babka. Przenosili się wtedy w krainy zamieszkane przez sułtanów, dżiny, złe duchy i mądrych derwiszów. Czasem sam wymyślał opowieści. Na poczekaniu, wykazując się wyobraźnią i fantazją, które zawsze Abdullaha zadziwiały. Ojciec nigdy nie wydawał mu się bardziej obecny, pełen życia, autentyczny, otwarty niż wtedy, gdy snuł opowieści, jakby były tunelem prowadzącym do jego mrocznego, nieprzeniknionego świata.

Jednak po minie ojca widział, że tego wieczoru opowieści nie będzie.

— Jest późno — powtórzył ojciec. Wziął czajnik za rączkę przez szal, który miał na ramionach, i nalał do kubka parującej herbaty. Podmuchał na nią i upił łyk. W blasku ognia jego twarz wydawała się pomarańczowa.

Abdullah naciągnął koc na głowę siostry i swoją i zaśpiewał Pari do ucha:

Znalazłam smutną małą wróżkę

W cieniu papirusa…

A ona, już prawie śpiąc, dokończyła:

Znam smutną małą wróżkę,

Którą pewnej nocy uniósł wiatr.

I zaczęła pochrapywać.

Abdullah się obudził i zobaczył, że ojca nie ma. Usiadł przestraszony. Ognisko zgasło, żarzyło się tylko kilka szkarłatnych węgielków. Spojrzał w lewo, a potem w prawo, ale nie mógł przeniknąć wzrokiem ciemności, nieograniczonej i jednocześnie przytłaczającej. Poczuł, że blednie. Serce zaczęło mu bić jak szalone. Nastawił ucha i wstrzymał oddech.

— Ojcze? — wyszeptał.

Cisza.

Wezbrała w nim panika. Siedział nieruchomo, wyprostowany i napięty, nasłuchując przez dłuższą chwilę. Byli sami, on i Pari, w nieprzeniknionych ciemnościach. Zostali porzuceni. Ojciec ich zostawił. Abdullah po raz pierwszy w życiu odczuł bezkres pustyni — i całego świata. Jak łatwo można się w nim zagubić. Nie mając nikogo, kto by pomógł, kto wskazałby drogę. Ojciec zginął. Ktoś poderżnął mu gardło. Bandyci. Zabili go i teraz zasadzają się na niego i Pari, nie spiesząc się, czerpiąc z tego przyjemność, urządzając sobie polowanie.

— Ojcze! — zawołał głośniej, piskliwie.

Nie usłyszał odpowiedzi.

— Ojcze?

Wołał go raz po raz, przez coraz bardziej zaciśnięte gardło. Stracił poczucie czasu, nie wiedział, jak długo wzywa ojca, jednak z ciemności nie dochodziła żadna odpowiedź. Wyobraził sobie twarze ukryte w górach, wyłaniające się z ziemi, które patrzą i uśmiechają się złowróżbnie na widok jego i Pari. Znowu ogarnęła go panika, od której skręciły mu się wnętrzności. Trząsł się i cicho popłakiwał. Czuł, że zaraz zacznie krzyczeć.

A potem — kroki. Z mroku wyłoniła się jakaś postać.

— Myślałem, że sobie poszedłeś — powiedział Abdullah drżącym głosem.

Ojciec usiadł przy wygasłym ognisku.

— Gdzie byłeś?

— Śpij, chłopcze.

— Nie zostawiłbyś nas. Nie zrobiłbyś tego, ojcze.

Ojciec spojrzał na niego, ale w ciemnościach Abdullah nie mógł dojrzeć wyrazu jego twarzy.

— Obudzisz siostrę.

— Nie zostawiaj nas.

— Dość tego.

Abdullah ze ściśniętym gardłem położył się obok siostry, która przytuliła się do niego mocno.

Abdullah nigdy nie był w Kabulu. Wszystko, co o nim wiedział, słyszał od wuja Nabiego. Bywał w różnych miasteczkach, tych, w których pracował ojciec, ale nigdy nie był w prawdziwym wielkim mieście, i nawet to, co opowiadał wuj Nabi, nie przygotowało go na zgiełk i zamęt największego i najludniejszego z nich. Wszędzie sygnalizatory świetlne, herbaciarnie i restauracje, sklepy ze szklanymi frontami i jaskrawymi kolorowymi szyldami. Samochody przejeżdżające z hałasem zatłoczonymi ulicami, trąbiące, mknące tuż obok autobusów, piesi, rowerzyści. Zaprzężone w konie gari z żelaznymi obręczami na kołach, podzwaniające dzwonkami na bulwarach i podskakujące na drodze. Na chodnikach, którymi szedł z Pari i ojcem, stali sprzedawcy papierosów i gumy do żucia, gazeciarze, kowale wykuwający podkowy. Na skrzyżowaniach policjanci w źle leżących mundurach dmuchali w gwizdki i wykonywali autorytatywne gesty, na które nikt nie zwracał uwagi.

Abdullah, z Pari na kolanach, siedział na ławce niedaleko rzeźnika i trzymał blaszany talerz z fasolą w sosie pomidorowym i chutneyem z kolendrą, które ojciec kupił im u ulicznego sprzedawcy.

— Popatrz, Abollah. — Pari wskazała sklep po drugiej stronie ulicy. W jego oknie stała młoda kobieta ubrana w pięknie haftowaną zieloną tunikę z małymi lusterkami i koralikami. Miała też długi, pasujący do stroju szal, srebrną biżuterię i ciemnoczerwone spodnie. Stała zupełnie nieruchomo i patrzyła obojętnie na przechodniów, nawet nie mrugając okiem. Nie drgnęła przez cały czas, gdy Abdullah i Pari jedli fasolę, i później też się nie poruszyła. Dalej Abdullah zauważył wielki plakat, który wisiał na fasadzie wysokiego budynku. Przedstawiał młodą ładną Hinduskę, stojącą w ulewnym deszczu na polu tulipanów i chowającą się żartobliwie za jakimś bungalowem. Uśmiechała się nieśmiało, a mokre sari podkreślało jej krągłości. Abdullah zastanawiał się, czy to właśnie to miejsce, które wuj Nabi nazywał kinem; ludzie chodzą tam oglądać filmy. Miał nadzieję, że w ciągu tego miesiąca wuj zabierze jego i Pari na film. Uśmiechnął się na samą myśl o tym.

Z meczetu obłożonego niebieskimi kafelkami dobiegło głośne wezwanie na modlitwę i zaraz potem Abdullah zobaczył wuja Nabiego, który podjechał samochodem do krawężnika i wysiadł po stronie kierowcy. Był w oliwkowym garniturze i o mało nie uderzył drzwiami młodego rowerzysty w czapanie5, ale ten zdążył go ominąć.

Wuj Nabi obszedł szybko wóz i objął ojca. Na widok Abdullaha i Pari uśmiechnął się szeroko. Pochylił się, żeby spojrzeć im w oczy.

— Jak wam się podoba Kabul, dzieciaki?

— Bardzo tu głośno — odpowiedziała Pari i wuj Nabi się zaśmiał.

— Rzeczywiście. No już, wsiadajcie. Z samochodu zobaczycie o wiele więcej. Wytrzyjcie nogi, zanim wsiądziecie. Saburze, ty siadaj z przodu.

Tylne siedzenie było chłodne, twarde i jasnoniebieskie, tak jak całe wnętrze auta. Abdullah przysunął się do okna za fotelem kierowcy i wziął Pari na kolana. Zauważył, z jaką zazdrością stojący obok ludzie patrzą na samochód. Pari odwróciła głowę i uśmiechnęli się do siebie.

Podczas jazdy przyglądali się życiu miasta. Wuj Nabi powiedział, że pojedzie okrężną drogą, żeby mogli lepiej poznać Kabul. Wskazał wzgórze o nazwie Tapa Marandżan i stojące na nim mauzoleum z kopułą, górujące nad miastem. Powiedział, że spoczywa tam szach Nader, ojciec szacha Zahera. Pokazał im też fort Bala Hissar na szczycie góry Koh-eSzirdwaza, zajmowany przez Brytyjczyków podczas ich drugiej wojny z Afganistanem.

— A co to jest, wuju Nabi? — Abdullah postukał w okno, wskazując duży, żółty budynek w kształcie prostopadłościanu.

— Silo. Nowa fabryka chleba. — Nabi, który prowadził jedną ręką, odwrócił głowę i puścił do niego oko. — Pozdrowienia od naszych przyjaciół Rosjan.

Fabryka, w której produkuje się chleb. Abdullah nie mógł się nadziwić, bo przypomniał sobie Parwanę w Szadbagh, przyklejającą placki ciasta do ścianek tandura.

Wuj Nabi skręcił w czystą szeroką ulicę wysadzaną rosnącymi w regularnych odstępach cyprysami. Stojące przy niej domy, białe, żółte, jasnoniebieskie, były eleganckie i większe niż te, które Abdullah do tej pory widywał. Miały kilka pięter i stały za murami z podwójną bramą z żelaza. Abdullah zauważył kilka samochodów, takich jak wuja Nabiego, zaparkowanych przy krawężniku.

Wuj Nabi zatrzymał się na podjeździe osłoniętym starannie przystrzyżonymi krzewami. Za nimi wznosił się wielki, biały piętrowy budynek.

— Ale duży ten twój dom — sapnęła Pari, otwierając ze zdumienia oczy.

Wuj Nabi zaśmiał się, odrzucając do tyłu głowę.

— Byłoby dobrze. Ale nie, to dom moich pracodawców. Poznacie ich. Tylko zachowujcie się jak należy.

Dom w środku robił jeszcze większe wrażenie. Gdy weszli za wujem Nabim, Abdullah pomyślał, że zmieściłaby się tam połowa Szadbagh. Czuł się, jakby wkroczył do pałacu dewa. Ogród na tyłach wyglądał pięknie, z rzędami kwiatów we wszystkich kolorach, starannie przyciętymi krzewami, które sięgały na wysokość kolan, z drzewkami owocowymi — Abdullah rozpoznał wiśnię, jabłoń, morelę i granatowiec. Z ogrodu do domu wchodziło się przez zadaszony ganek — wuj Nabi powiedział, że to się nazywa weranda — który otaczała barierka opleciona pajęczynami zielonej winorośli. Idąc do pokoju, w którym czekali na nich państwo Wahdati, Abdullah zauważył łazienkę z porcelitową toaletą, o której opowiadał wuj Nabi, i lśniącą umywalkę z brązowymi kurkami. On, który przez kilka godzin w tygodniu taszczył do domu wiadra wody z publicznej studni w Szadbagh, nie mógł się nadziwić, że można mieć wodę tak blisko.

Usiedli na wielkiej kanapie ze złotymi frędzlami — Abdullah, Pari i ojciec. Miękkie poduszki były ozdobione ośmiobocznymi lusterkami. Naprzeciwko kanapy wisiał obraz, który zajmował prawie całą ścianę. Ukazywał starego kamieniarza obrabiającego dłutem kamień na stole. W oknach, wychodzących na balkon z żelazną balustradą, wisiały kotary w kolorze burgunda. Wszystko w pokoju lśniło, wypolerowane na wysoki połysk, nie było widać ani odrobiny kurzu.

Abdullah nigdy w życiu nie czuł się brudniejszy.

Pracodawca wuja Nabiego, pan Wahdati, siedział w skórzanym fotelu ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Patrzył na nich z dziwną miną, nie to, że nieprzyjazną, ale raczej nieprzeniknioną, nieobecną. Był wyższy od ojca, Abdullah zauważył to od razu, gdy mężczyzna wstał na powitanie. Miał wąskie ramiona, cienkie wargi i wysokie lśniące czoło. Nosił biały dopasowany garnitur i zieloną koszulę z rozchylonym kołnierzykiem oraz mankietami spiętymi owalnymi lazurytami. Podczas całej wizyty nie wypowiedział więcej niż kilkanaście słów.

Pari patrzyła na talerz z ciastkami, który stał przed nimi na szklanym blacie stolika. Abdullah nie sądził, że istnieje taka ich różnorodność: czekoladowe ciasteczka w kształcie palców, z kremowym zawijasem, małe okrągłe z pomarańczowym nadzieniem, zielone w kształcie liści i wiele innych.

— Masz na któreś ochotę? — zapytała pani Wahdati. To ona prowadziła rozmowę. — Poczęstuj się. Oboje się poczęstujcie. Postawiłam je tu dla was.

Abdullah zwrócił się do ojca o pozwolenie i Pari poszła za jego przykładem. To najwyraźniej spodobało się pani Wahdati, ponieważ uniosła brwi, przechyliła głowę na bok i uśmiechnęła się lekko.

Ojciec nieznacznie skinął głową.

— Ale po jednym — zastrzegł cicho.

— Och, nie ma mowy — odparła na to pan Wahdati. — Specjalnie wysłałam po nie Nabiego na drugi koniec Kabulu.

Abdullah wziął dwa ciastka i podał jedno Pari.

— Weźcie więcej. Przecież nie chcemy, żeby trud Nabiego poszedł na marne — rzuciła żartobliwie pani Wahdati. Uśmiechnęła się przy tym do wuja, który odparł, rumieniąc się:

— To nie był żaden trud.

Stał przy wejściu, obok wysokiej drewnianej szafki z grubymi szklanymi drzwiami. Na półkach w środku Abdullah zobaczył zdjęcia państwa Wahdati w srebrnych ramkach. Ubrani w grube szaliki i ciężkie płaszcze, stali z inną parą na tle spienionej rzeki. Na innej fotografii pani Wahdati śmiała się, trzymając w ręku kieliszek i nagim ramieniem obejmując w pasie mężczyznę, którym nie był pan Wahdati — dla Abdullaha rzecz nie do pomyślenia. Dostrzegł też zdjęcie ślubne państwa Wahdati: on był w czarnym garniturze, ona w powiewnej białej sukni, i oboje uśmiechali się z zamkniętymi ustami.

Abdullah spojrzał na nią ukradkiem, na jej wąską talię, małe ładne usta i łukowate brwi, różowe paznokcie u stóp i szminkę w takim samym kolorze. Przypomniał ją sobie sprzed paru lat; Pari miała wtedy prawie dwa lata. Wuj Nabi przywiózł panią Wahdati do Szadbagh, bo podobno chciała poznać jego rodzinę. Wtedy miała na sobie brzoskwiniową sukienkę bez rękawów — pamiętał zdumienie malujące się na twarzy ojca — i ciemne okulary przeciwsłoneczne w grubych białych oprawkach. Przez cały czas się uśmiechała, pytała o ich wioskę, o to, jak im się żyje, chciała znać wiek i imiona dzieci. Zachowywała się tak, jakby czuła się u siebie w niskiej chacie z błota, siedząc oparta o czarną od sadzy ścianę, przy upstrzonym przez muchy oknie i brudnej plastikowej zasłonie, odgradzającej główną izbę od kuchni, gdzie spali Abdullah i Pari. Zrobiła z tej wizyty przedstawienie; uparła się, że zdejmie buty na wysokich obcasach, i wolała usiąść na podłodze, mimo że ojciec podsunął jej krzesło. Jakby była jedną z nich. Abdullah miał zaledwie dziewięć lat, ale przejrzał ją na wylot.

Z całej tej wizyty najlepiej zapamiętał jednak zachowanie Parwany, która była wtedy w ciąży z Ighalem. Siedziała skulona w kącie i milczała skrępowana. Ramiona miała opuszczone, stopy podciągnięte pod wydatny brzuch, jakby próbowała wbić się w ścianę. Twarz zasłoniła brudnym welonem, który trzymała zwinięty pod brodą. Abdullah niemal czuł jej zawstydzenie, skrępowanie, wiedział, jak się czuje, i nawet jej współczuł.

Pani Wahdati wzięła leżące obok ciastek pudełko, wyjęła z niego papierosa i zapaliła.

— Pojechaliśmy naokoło, bo chciałem pokazać im trochę miasto — odezwał się wuj Nabi.

— Dobrze! Bardzo dobrze — odrzekła pani Wahdati. — Byłeś już kiedyś w Kabulu, Saburze?

— Raz czy dwa, bibi sahib6 — odrzekł ojciec.

— Jakie są twoje wrażenia, jeśli mogę zapytać?

Ojciec wzruszył ramionami.

— Straszny tłok.

— Owszem.

Pan Wahdati strzepnął pyłek z rękawa marynarki i wbił wzrok w dywan.

— Owszem, to zatłoczone miasto i czasami bardzo męczące — przyznała jego żona.

Ojciec pokiwał głową, jakby dobrze to rozumiał.

— To tak naprawdę wyspa. Jedni mówią, że postępowa, i być może mają rację. To chyba prawda. Ale jednocześnie miasto nie ma wiele wspólnego z resztą kraju — stwierdziła pani Wahdati.

Ojciec spojrzał na czapkę, którą trzymał w rękach, i zamrugał.

— Nie zrozum mnie źle — dodała. — Całym sercem wsparłabym wszelkie postępowe działania podejmowane przez stolicę. Bóg wie, że ten kraj ich potrzebuje. Ale czasami, jak na mój gust, jest zbyt zadowolona z siebie. Ta jej pompatyczność, no naprawdę. — Westchnęła. — To bywa męczące. Ja zawsze podziwiałam wieś. Mam dla niej wiele sympatii. Dla odległych prowincji i małych wsi. To jest prawdziwy Afganistan.

Ojciec pokiwał niepewnie głową.

— Może nie aprobuję wszystkich czy nawet większości plemiennych tradycji, ale mam wrażenie, że ludzie żyją tam prawdziwiej. Mają w sobie siłę. Odświeżającą pokorę. Są gościnni. Odporni. I dumni. Czy to właściwe słowo, Solejmanie? Dumni?

— Przestań, Nilu — powiedział cicho jej mąż.

Zapadła krępująca cisza. Pan Wahdati zabębnił palcami o oparcie fotela, a jego żona, uśmiechając się sztucznie, siedziała z nogami skrzyżowanymi w kostkach i łokciem opartym o poręcz fotela. Na ustniku papierosa był ślad jej szminki.

— Nie, to chyba nie jest właściwe słowo — odezwała się, przerywając ciszę. — Może raczej godność. — Uśmiechnęła się, odsłaniając białe, proste zęby. Abdullah jeszcze nigdy takich nie widział. — Właśnie. To o wiele lepsze określenie. Ludzie na wsi mają poczucie godności. Obnoszą się z nim, nieprawdaż? Jak z odznaką. Mówię poważnie. Widzę to w tobie, Saburze.

— Dziękuję, bibi sahib — mruknął ojciec i poprawił się na kanapie, wciąż patrząc w dół.

Pani Wahdati pokiwała głową i przeniosła spojrzenie na Pari.

— A ty, jeśli mogę zauważyć, jesteś śliczna. — Dziewczynka przysunęła się bliżej do Abdullaha.

Pani Wahdati wyrecytowała powoli:

— Dziś widziałem wdzięk, piękno, niezgłębiony urok twarzy, których szukałem. — Uśmiechnęła się. — To Rumi. Słyszałaś o nim? Można by pomyśleć, że napisał te wersy z myślą o tobie, kochanie.

— Pani Wahdati jest uznaną poetką — wtrącił się wuj Nabi.

Pan Wahdati sięgnął po ciastko, przełamał je na pół i ugryzł mały kawałek.

— Nabi chce być miły — stwierdziła pani Wahdati, rzucając mu ciepłe spojrzenie. Abdullah zauważył, że wuj się rumieni.

Pani Wahdati zgasiła papierosa, stukając nim o popielniczkę.

— Może zabiorę dokądś dzieci? — zaproponowała.

Pan Wahdati głośno wypuścił powietrze, położył ręce na poręczach fotela i zrobił taki gest, jakby chciał wstać.

— Zabiorę je na bazar — postanowiła pani Wahdati. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, Saburze. Nabi nas zawiezie. Solejman w tym czasie pokaże ci miejsce budowy.

Ojciec skinął głową.

Pan Wahdati powoli zamknął oczy.

Wszyscy wstali.

Nagle Abdullah zapragnął, żeby ojciec podziękował tym ludziom za ciastka i herbatę, wziął za rękę jego i Pari i zabrał ich z tego domu pełnego obrazów i zasłon, z całym tym luksusem i komfortem. Napełniliby bukłak wodą, kupili chleb i kilka jajek na twardo i wrócili tam, skąd przyszli. Przez pustynię, wśród skał i wzgórz. Ojciec opowiadałby im historie na dobranoc. Na zmianę ciągnęliby Pari na wozie. A za dwa, trzy dni, choć z pyłem w płucach i zmęczeniem w kościach, byliby z powrotem w Szadbagh. Szuja zobaczyłby ich z daleka i przybiegł, tańcząc radośnie wokół Pari. Znaleźliby się w domu.

— Idźcie, dzieci — powiedział ojciec.

Abdullah zrobił krok do przodu i chciał coś powiedzieć, ale wuj Nabi położył mu ciężką dłoń na ramieniu i skierował go do drzwi. Prowadząc Abdullaha i Pari korytarzem, rzucił:

— Poczekajcie, aż zobaczycie tutejszy bazar. Jeszcze czegoś takiego nie widzieliście.

Pani Wahdati jechała razem z nimi na tylnym siedzeniu. W powietrzu unosił się ciężki zapach jej perfum i jeszcze czegoś słodkiego i trochę ostrego, czego Abdullah nie mógł rozpoznać. Podczas jazdy, gdy wuj Nadi prowadził wóz, zasypała ich pytaniami. Jakich mają przyjaciół? Czy chodzą do szkoły? Pytała o ich obowiązki, sąsiadów, zabawy. Na prawą część jej twarzy padało słońce. Abdullah widział jasny puszek na jej policzku i niewyraźną linię pod brodą, gdzie kończył się podkład.

— Mam psa — wyznała Pari.

— Naprawdę?

— To dopiero okaz — wtrącił wuj Nabi z przedniego siedzenia.

— Wabi się Szuja. Wie, kiedy jest mi smutno.

— Takie właśnie są psy — zauważyła pani Wahdati. — Czasami wyczuwają to lepiej niż pewni ludzie, których miałam okazję poznać.