Głosy kobiet - Miriam Toews - ebook + audiobook + książka

Głosy kobiet ebook i audiobook

Toews Miriam

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pewnego wieczoru osiem mennonickich kobiet zamyka się na strychu, żeby wziąć udział w tajnym spotkaniu i podjąć najbardziej dramatyczną decyzję w swoim życiu.

Przez ostatnie dwa lata kobiety i dziewczynki z ich wspólnoty były w nocy nawiedzane przez demony i gwałcone. Powiedziano im, że to kara za grzechy. Teraz jednak okazało się, że nocnymi gośćmi tak naprawdę było kilku mężczyzn z ich własnej społeczności, którzy odurzali je i wykorzystywali. Kobiety, lękając się o los swój i swoich córek, muszą dokonać wyboru: 1. Nie robić nic. 2. Zostać i walczyć. 3. Odejść.

Czasu jest niewiele. Kiedy nieobecni mężczyźni za parę dni wrócą do kolonii, będzie za późno. Mennonitki, całkowicie podporządkowane mężczyznom, niepiśmienne, nieznające nawet języka kraju, w którym żyją, muszą nie tylko zważyć swoje siły i możliwości, ale również rzucić wyzwanie własnym przekonaniom.

Głosy kobiet to oparta na prawdziwych wydarzeniach mistrzowska powieść przedstawiająca historię kobiet, które mimo dramatycznych okoliczności upomniały się o prawo do decydowania o sobie.

„Fabuła tej niezwykłej, smutnej, wstrząsającej, ale i poruszającej powieści zainspirowanej prawdziwymi wydarzeniami mogłaby zostać zaczerpnięta wprost z „Opowieści podręcznej”.” Margaret Atwood

„Oszałamiająca, wybuchowa powieść, w której napięcie udręki, miłości i gniewu narasta powoli, ale z ogromną siłą. Żadna z książek, które przeczytałam w ostatnim roku, nie opowiadała tak wyraźnie o naszej teraźniejszości, a jednocześnie nie sprawiała wrażenia tak ponadczasowej; niezmiennie wspaniała Miriam Toews napisała książkę tak bliską greckiej tragedii, jak tylko może to zrobić współczesna zachodnia powieściopisarka.” Lauren Groff

„W tym feministycznym manifeście groza zdarzeń wyłania się z opowieści stopniowo i subtelnie. Jednocześnie książka Toews kipi miłością i humorem, którymi autorka zaskarbiła sobie sympatię czytelników i czytelniczek. Echa doświadczeń z dzieciństwa pojawiają się w znakomitej twórczości Toews od samego początku, jednak nigdy dotąd autorka nie opisywała ich tak otwarcie, nigdy tak zdecydowanie nie krytykowała fundamentalizmu i jego obłudy. A czy wspomniałam już, że to przezabawna książka? Wręcz przesycona typowym dla Toews przewrotnym poczuciem humoru.” „The New York Times”

„Oszczędna, bezlitosna, złożona i trzymająca w napięciu. Ograniczony czas i jedno miejsce akcji dają znakomity efekt dramatyczny.” „The Wall Street Journal”

„Ta powieść sprawia, że śledzimy życie nieznanych nam ludzi z odległej społeczności, a ich ocalenie jawi nam się jako równie ważne i kruche jak nasze własne.” „The Washington Post”

Miriam Toews jest przezabawna i brawurowo szczera. Jest też mistrzynią sztuki ucieczki: w jej powieściach bohaterowie, zdawałoby się, schwytani los zawsze znajdują sposób, by się wyzwolić.” „The New Yorker”

„„Głosy kobiet” to ironiczna, nieskrępowana opowieść o naturze zła, wolnej woli, odpowiedzialności zbiorowej, o tym, jak kultura determinuje nasz los, ale przede wszystkim – o przebaczeniu.” „The New York Times Book Review”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 54 min

Lektor: Aleksandra Popławska

Oceny
3,9 (171 ocen)
59
55
38
13
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chassefierre

Nie oderwiesz się od lektury

przerażająca i głęboko wrażliwa książka, która zostanie z Wami na dłużej
20
Miropress

Dobrze spędzony czas

Temat bardzo ważny i ciekawy ale nie mogę sobie wyobrazić by kobiety w boliwijskiej kolonii mówiły takim językiem i przy pomocy takiego aparatu pojęciowego.
10
olivialasocka

Całkiem niezła

Trudna lektura i nie do końca do mnie trafia
00
Pollyandzia

Całkiem niezła

zamysł świetny, tylko czemu narratorem jest facet, który niewiele ciekawego wnosi
00
katarzyna_czernic

Całkiem niezła

Dość monotonna.
00

Popularność




Dotychczas ukazały się m.in.:

Gabriel Krauze, Tu byli, tak stali

Damon Galgut, Obietnica

Melissa Broder, Mleko i głód

Już niebawem ukaże się:

Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Women Talking. A Novel

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © 2018, Miriam Toews

All rigths reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022

Copyright © for the Polish translation by Kaja Gucio, 2022

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Magdalena Błędowska

Korekta Justyna Żebrowska / d2d.pl, Anna Hegman / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-559-5

Dla Marj

ricordo le risate

I dla Erika

e ancora ridiamo

O powieści

W latach 2005–2009 w położonej w głębi Boliwii menonickiej osadzie, nazwanej na cześć kanadyjskiej prowincji kolonią Manitoba, wiele kobiet i dziewcząt budziło się rano obolałych i oszołomionych, a ich posiniaczone, krwawiące ciała nosiły ślady nocnych napaści. Napaści te przypisywano działaniu duchów i demonów. Niektórzy członkowie wspólnoty uważali, że to Bóg albo szatan zsyła na te kobiety cierpienie jako karę za popełnione grzechy. Ludzie oskarżali je o to, że kłamią, by zwrócić na siebie uwagę albo zatuszować cudzołóstwo, a jeszcze inni wierzyli, że wszystko to wytwór wybujałej wyobraźni.

Ostatecznie wyszło na jaw, że ośmiu mężczyzn z kolonii pozbawiało swoje ofiary przytomności, podając im przeznaczony dla zwierząt środek znieczulający, a następnie je gwałciło. W 2011 roku boliwijski wymiar sprawiedliwości uznał ich za winnych i zasądził długie wyroki więzienia. W 2013 roku, kiedy skazani odsiadywali karę, pojawiły się sygnały, że w kolonii nadal dochodzi do podobnych napaści i innych nadużyć seksualnych.

Głosy kobiet to zarówno literacka odpowiedź na prawdziwe wydarzenia, jak i dzieło kobiecej wyobraźni.

M.T.

Protokół z rozmów kobiet podczas spotkań w kolonii Mołoczna w dniach 6 i 7 czerwca 2009 roku, sporządzony przez Augusta Eppa

Obecne:

kobiety Loewenów

Greta, najstarsza

Mariche, starsza córka Grety

Mejal, młodsza córka Grety

Autje, córka Mariche

kobiety Friesenów

Agata, najstarsza

Ona, starsza córka Agaty

Salome, młodsza córka Agaty

Neitje, siostrzenica Salome

6 czerwcaAugust Epp, przed spotkaniem

Nazywam się August Epp – co akurat nie ma żadnego znaczenia dla sprawy, tyle tylko, że wyznaczono mnie do protokołowania spotkań kobiet, bo one same są niepiśmienne i nie mogą się tym zająć. A jako że to jest protokół, a ja jestem protokolantem (i jako że jestem nauczycielem i codziennie nakazuję zrobić to swoim uczniom), uważam, że moje nazwisko powinno znaleźć się u góry strony wraz z datą. O protokołowanie poprosiła mnie Ona Friesen, również z kolonii Mołoczna, choć nie użyła dokładnie tego słowa, a jedynie zapytała, czy mógłbym spisywać przebieg spotkań i na tej podstawie stworzyć stosowny dokument.

Rozmowa ta odbyła się wczoraj wieczorem, gdy staliśmy na polnej ścieżce między jej domem a szopą, w której mieszkam od powrotu do kolonii siedem miesięcy temu (zdaniem Petersa, biskupa Mołocznej, jest to rozwiązanie tymczasowe. „Tymczasowe” może oznaczać dowolnie długi okres, ponieważ Peters nie przywiązuje wagi do konwencjonalnego pojmowania godzin i dni. Jesteśmy tu, czy też w niebie, na wieczność i to wszystko, co trzeba wiedzieć. Główne zabudowania w kolonii są przeznaczone dla rodzin, a ja nikogo nie mam, więc możliwe, że już wiecznie, na zawsze będę mieszkał w tej szopie, co mi zresztą nie przeszkadza. Jest większa niż więzienna cela i wystarczająco duża dla mnie oraz konia).

Podczas rozmowy oboje z Oną unikaliśmy cienia. Raz, w pół zdania, wiatr szarpnął jej spódnicą i poczułem, jak rąbek dotyka mojej nogi. Przesuwaliśmy się na oświetlony skrawek ziemi, znowu i znowu, w miarę jak cienie się wydłużały, aż w końcu światło całkiem zniknęło, a Ona roześmiała się i pogroziła pięścią zachodzącemu słońcu, nazywając je zdrajcą, tchórzem. Przemknęła mi przez głowę myśl, żeby jej opowiedzieć o półkulach planety, wyjaśnić, że dzielimy się słońcem z innymi zakątkami świata, że gdyby popatrzeć na Ziemię z kosmosu, to w ciągu jednego dnia można by zobaczyć aż piętnaście wschodów i zachodów – i że może dzięki temu, że dzielimy się słońcem, moglibyśmy nauczyć się dzielić z innymi wszystkim, nauczyć się, że wszystko należy do każdego z nas! Jednak po prostu przytaknąłem. Tak, słońce to tchórz. Tak samo jak ja. (Milczałem również z innego powodu, a mianowicie dlatego, że właśnie moja wyrażana z takim entuzjazmem wiara w to, że wszyscy możemy dzielić się wszystkim, zaprowadziła mnie nie tak dawno temu do więzienia). Prawda jest taka, że nie opanowałem żadnych błyskotliwych wzorców konwersacji i niestety cierpię nieustannie, minuta za minutą, nękany agonią niewyrażonej myśli.

Ona znów się zaśmiała, a ten śmiech dodał mi odwagi i chciałem zapytać, czy stanowię dla niej fizyczne przypomnienie o złu i czy to właśnie, zło, widzi we mnie kolonia – nie dlatego, że siedziałem w więzieniu, ale przez to, co wydarzyło się dawno temu, zanim jeszcze trafiłem do celi. Zamiast tego po prostu przystałem, rzecz jasna, na jej prośbę i zgodziłem się protokołować. Nie miałem zresztą wyboru, bo dla Ony Friesen zrobiłbym wszystko.

Zapytałem ją, po co kobietom protokół z ich spotkań, skoro i tak nie będą potrafiły go odczytać. Ona, dotknięta Narfa, czyli nerwicą – podobnie jak ja, zresztą moje nazwisko, Epp, wywodzi się od słowa Aspen, którym określa się topolę drżącą, drzewo o trzęsących się liściach, nazywane czasem „językiem kobiet”, bo jego listowie jest w ciągłym ruchu – odparła, co następuje.

Wcześniej, bardzo wczesnym rankiem, widziała dwa zwierzęta: wiewiórkę i królika. Patrzyła, jak wiewiórka atakuje królika, pędząc ile sił w nogach. Kiedy już miała się z nim zderzyć, królik wyskoczył w powietrze, niemal na wysokość metra. Wiewiórka przystanęła zdezorientowana, a przynajmniej tak wydawało się Onie, po czym zwierzę zawróciło i rzuciło się na królika z przeciwnego kierunku, tylko po to, by znów napotkać pustą przestrzeń, bo królik w ostatniej chwili wzbił się wysoko, unikając zderzenia.

Doceniałem tę historię, bo to Ona ją opowiadała, ale nie bardzo rozumiałem, po co to robi i co to ma wspólnego z protokołem.

Oni się bawili! powiedziała mi.

Naprawdę? zapytałem.

Ona wyjaśniła: może nie miała zobaczyć wiewiórki i królika podczas zabawy. Działo się to bardzo wcześnie, kiedy nikt poza Oną nie kręcił się po kolonii, włosy miała niedbale osłonięte, sukienkę niechlujnie obrębioną, przedstawiała sobą podejrzany obraz – niczym córka diabła, jak określił ją Peters.

Ale widziałaś to? zapytałem ją. Tę tajemniczą grę?

Tak, odparła, widziałam to na własne oczy – które w tamtej chwili, kiedy opowiadała tę historię, błyszczały z podniecenia.

Spotkania zorganizowały naprędce Agata Friesen i Greta Loewen, w związku z dziwnymi napaściami na kobiety z Mołocznej, do których dochodziło przez ostatnie kilka lat. Od 2005 roku niemal każda dziewczyna i kobieta została zgwałcona przez coś, co wielu mieszkańców kolonii uważało za widmo albo szatana, ponoć w ramach kary za grzechy. Do ataków dochodziło w nocy. Kiedy ich bliscy spali, dziewczęta i kobiety pozbawiano przytomności, rozpylając środek znieczulający wytwarzany z pokrzyku, na co dzień podawany zwierzętom gospodarskim. Nazajutrz rano budziły się obolałe i zamroczone, często też przy tym krwawiły, choć nie rozumiały dlaczego. Niedawno okazało się, że osiem demonów odpowiedzialnych za te ataki to byli tak naprawdę mężczyźni z Mołocznej, w wielu przypadkach bliscy krewni kobiet – bracia, kuzyni, wujkowie, siostrzeńcy.

Jednego z nich znałem, choć bardzo słabo. W dzieciństwie bawiliśmy się razem. Znał nazwy wszystkich planet albo je wymyślał. Nadał mi przezwisko Froag, co w naszym języku oznacza „pytanie”. Pamiętam, że kiedy opuszczaliśmy kolonię z rodzicami, chciałem się pożegnać z tym chłopcem, ale mama powiedziała, że rosną mu ósemki, nabawił się infekcji i nie może wychodzić z pokoju. Dziś nie jestem pewien, czy to była prawda. W każdym razie ani ten chłopiec, ani nikt inny z kolonii nie pożegnał się z nami przed wyjazdem.

Pozostali sprawcy są dużo młodsi ode mnie i kiedy wyjeżdżałem z rodzicami, nie było ich jeszcze na świecie albo byli za mali, żebym ich pamiętał.

Mołoczna, jak zresztą wszystkie nasze kolonie, sama pilnuje porządku w swoich szeregach. Peters początkowo zamierzał zamknąć tych mężczyzn w szopie (podobnej do tej, w której mieszkam) na kilkadziesiąt lat, lecz szybko się okazało, że ich życie jest zagrożone. Salome, młodsza siostra Ony, zaatakowała jednego z nich kosą, inny zaś został powieszony za ręce na gałęzi przez grupę pijanych i wściekłych kolonistów, mężczyzn z rodzin ofiar. Umarł tam, najwyraźniej zapomniany, po tym jak pijani i wściekli krewni zasnęli niczym kamienie na polu sorgo nieopodal drzewa. Po tym wydarzeniu Peters wspólnie ze starszyzną postanowił zwrócić się o pomoc do policji i poprosić o aresztowanie sprawców – zapewne dla ich własnego bezpieczeństwa – oraz zabranie ich do miasta.

Pozostali mężczyźni z kolonii (z wyjątkiem starców i zniedołężniałych oraz mnie, z przyczyn upokarzających) pojechali do miasta, żeby wpłacić kaucję za uwięzionych napastników, w nadziei, że będą oni mogli wrócić do Mołocznej i tu oczekiwać na proces. A kiedy sprawcy powrócą, kobiety z Mołocznej będą mogły im wybaczyć, gwarantując w ten sposób wszystkim miejsce w niebie. Jeśli kobiety nie wybaczą mężczyznom, mówi Peters, to będą musiały opuścić kolonię i wyruszyć do świata zewnętrznego, o którym nic nie wiedzą. Kobiety mają bardzo mało czasu, zaledwie dwa dni, żeby ustalić swoją odpowiedź.

Wczoraj, jak mi powiedziała Ona, kobiety z Mołocznej głosowały. Na karcie do głosowania widniały trzy opcje:

1. Nie robić nic.

2. Zostać i walczyć.

3. Odejść.

Każdemu wariantowi towarzyszyła ilustracja przedstawiająca jego znaczenie, ponieważ kobiety nie potrafią czytać. (Uwaga: nie jest moim zamiarem ciągłe podkreślanie, że kobiety nie czytają – robię to tylko wtedy, gdy trzeba wyjaśnić pewne działania).

Ilustracje wykonała szesnastoletnia Neitje Friesen, córka zmarłej Miny Friesen, a obecnie podopieczna swojej ciotki Salome Friesen (ojciec Neitje, Balthasar, został kilka lat temu wysłany przez Petersa do odległego południowo-zachodniego zakątka kraju, by nabył dwanaście roczniaków, i do tej pory nie wrócił).

Opcji „Nie robić nic” towarzyszył pusty horyzont. (Myślę jednak, choć o tym nie wspomniałem, że nadawałby się również do zilustrowania odejścia).

„Zostać i walczyć” towarzyszył rysunek dwóch członków kolonii uczestniczących w krwawym pojedynku na noże. (Pozostałe kobiety uznały go za zbyt brutalny, niemniej jego znaczenie było oczywiste).

Natomiast opcji „Odejść” towarzyszył rysunek końskiego zadu. (I przy tej okazji pomyślałem, choć o tym nie wspomniałem, że implikuje to raczej, iż to kobiety patrzą, jak inni odchodzą).

Głosowanie zakończyło się impasem pomiędzy opcją numer dwa i trzy, to jest krwawym pojedynkiem na noże i końskim zadem. Kobiety Friesenów w przeważającej większości chcą zostać i walczyć. Te od Loewenów wolą odejść, choć widać, że w obu obozach opinie są zmienne. Kilka kobiet w Mołocznej opowiedziało się za tym, by nic nie robić, by zostawić sprawy w rękach Pana, ale nie będzie ich dziś na spotkaniu. Spośród kobiet optujących za „nicnierobieniem” najgłośniej wypowiada się Szrama Janz, niezłomna członkini kolonii i specjalistka od nastawiania kości, znana z tego, że doskonale mierzy na oko odległość. Wyjaśniła mi kiedyś, że jako mołocznianka ma wszystko, czego zapragnie, musi jedynie przekonać samą siebie, że pragnie bardzo niewiele.

Ona powiadomiła mnie, że Salome Friesen, potężna obrazoburczyni, zauważyła na wczorajszym spotkaniu, iż opcja „nicnierobienia” w rzeczywistości w ogóle nie wchodzi w grę, jednak umożliwienie kobietom głosowania na nią przynajmniej wzmocni w nich poczucie sprawczości. Mejal (co w plautdietsch oznacza „dziewczyna”) Loewen, przyjazna nałogowa palaczka z dwoma pożółkłymi od nikotyny palcami, która, jak podejrzewam, prowadzi coś na kształt sekretnego życia, przyznała jej rację. Ale, jak powiedziała mi Ona, Mejal zwróciła również uwagę na to, że Salome Friesen nie została namaszczona na osobę, która może ogłaszać, co jest rzeczywistością lub jakie są opcje do wyboru. Pozostałe kobiety Loewenów najwyraźniej jej przytaknęły, natomiast kobiety Friesenów wyraziły zniecierpliwienie za pomocą szybkich, lekceważących gestów. Tego typu drobny konflikt dobrze ilustruje ton debaty między tymi dwoma grupami, kobietami Friesenów i Loewenów. Ponieważ jednak czas nagli i trzeba pilnie podjąć decyzję, kobiety z Mołocznej uzgodniły wspólnie, że pozwolą tym dwóm rodzinom przedyskutować za i przeciw każdej z opcji – z wyłączeniem „nicnierobienia”, ponieważ większość kobiet w kolonii odrzuca to jako dummheit – i ustalić, która z nich jest odpowiednia, a na koniec wybrać najlepszy sposób jej realizacji.

Uwaga dotycząca tłumaczenia: kobiety mówią w plautdietsch, dialekcie dolnoniemieckiego, jedynym języku, który znają i którym posługują się wszyscy członkowie kolonii Mołoczna – choć chłopców uczy się teraz w szkole podstaw angielskiego, a mężczyźni znają też trochę hiszpański. Plautdietsch pochodzi z czasów średniowiecza, jest głównie mówiony, wymierający, stanowi mieszankę niemieckiego, holenderskiego, pomorskiego i fryzyjskiego. Zna go jedynie garstka ludzi na świecie, a wszyscy, którzy się nim posługują, są menonitami. Wspominam o tym, by wyjaśnić, że zanim zacznę sporządzać protokoły ze spotkań, będę musiał przetłumaczyć (na bieżąco, w głowie) wypowiedzi kobiet na angielski, by móc je spisać.

I jeszcze jedna uwaga, znów nieistotna dla debaty kobiet, niemniej konieczna, by wyjaśnić w niniejszym dokumencie, jak to się stało, że potrafię czytać, pisać i rozumiem po angielsku: nauczyłem się go w Anglii, gdzie moi rodzice zamieszkali po tym, jak ekskomunikował ich ówczesny biskup Mołocznej, Peters senior, ojciec Petersa, obecnego biskupa kolonii.

Na czwartym roku studiów przeżyłem załamanie nerwowe (Narfa) i zaangażowałem się w działalność polityczną, za którą zostałem relegowany i na pewien czas uwięziony. Gdy byłem w więzieniu, zmarła moja matka. Ojciec zaginął wiele lat wcześniej. Nie mam rodzeństwa, ponieważ mojej matce usunięto macicę po moich narodzinach. Krótko mówiąc, nie miałem w Anglii nikogo i niczego, chociaż podczas odsiadki udało mi się korespondencyjnie ukończyć studia pedagogiczne. Znalazłszy się w tragicznym położeniu, bezdomny i na wpół szalony – a może w pełni – postanowiłem popełnić samobójstwo.

Szukałem właśnie różnych dostępnych mi możliwości w bibliotece miejskiej położonej najbliżej parku, w którym mieszkałem, kiedy zapadłem w sen. Spałem wyjątkowo długo, aż w końcu bibliotekarka delikatnie mnie szturchnęła i oznajmiła, że czas się zbierać, bo zaraz zamyka. Była to starsza kobieta, zauważyła, że płakałem, że wyglądam na zaniedbanego i roztrzęsionego. Zapytała, co się stało. Powiedziałem jej prawdę: nie chciałem już dłużej żyć. Zaproponowała, że postawi mi kolację, a kiedy jedliśmy w małej restauracji naprzeciwko biblioteki, zapytała mnie, skąd pochodzę, z jakiej części świata.

Odparłem, że pochodzę z zakątka ustanowionego tak, by był swoim własnym światem, z dala od świata zewnętrznego. W pewnym sensie, powiedziałem jej, moi ludzie (pamiętam, jak ironicznie przeciągnąłem słowa „moi ludzie”, a zaraz potem zrobiło mi się wstyd i cicho poprosiłem o wybaczenie) nie istnieją, a przynajmniej mają uchodzić za nieistniejących.

W takim razie niewiele czasu trzeba, byś sam uwierzył, że naprawdę nie istniejesz. Albo że twoje cielesne istnienie to perwersja.

Nie byłem pewien, co ma na myśli, i drapałem się zaciekle po głowie, jak pies, którego kąsają kleszcze.

A potem? zapytała.

Uniwersytet, na krótko, a później więzienie, odparłem.

No tak, powiedziała, jedno wcale nie wyklucza drugiego.

Uśmiechnąłem się głupio. Moje wejście w świat zaowocowało usunięciem mnie z tego świata, powiedziałem.

Niemal tak, jakbyś został powołany do istnienia po to, żeby nie istnieć, stwierdziła ze śmiechem.

Wybrany, żeby się dostosować. Tak, powiedziałem, próbując zaśmiać się razem z nią. Urodzony, by nie być.

Wyobraziłem sobie, jak wyciągają mnie z łona matki jako kwilące niemowlę, a potem jak wyrywają to łono i wyrzucają przez okno, by zapobiec dalszym obrzydliwościom – te narodziny, ten chłopiec, jego nagość, jej wstyd, jego wstyd, ich wstyd.

Powiedziałem bibliotekarce, że trudno mi wyjaśnić, skąd pochodzę.

„Podróżnik wracający ze starożytnej ziemi…”[1], powiedziała bibliotekarka, najwyraźniej cytując poetę, którego znała i kochała.

I tym razem nie byłem pewien, o co jej chodzi, ale skinąłem głową potakująco. Wyjaśniłem, że byłem menonitą z kolonii Mołoczna i że kiedy miałem dwanaście lat, moi rodzice zostali ekskomunikowani i wyjechaliśmy do Anglii. Nikt się z nami nie pożegnał, powiedziałem bibliotekarce (do końca życia będę nosił w sobie wstyd, że pozwoliłem sobie na coś tak żałosnego). Przez lata wierzyłem, że zmuszono nas do opuszczenia Mołocznej, ponieważ zostałem przyłapany na kradzieży gruszek z gospodarstwa w sąsiedniej kolonii Chortyca. W Anglii, gdzie nauczyłem się czytać i pisać, układałem swoje imię z kamieni na rozległym zielonym polu, żeby Bóg szybko mnie odnalazł i żeby moja kara się dopełniła. Próbowałem też ułożyć słowo „spowiedź” z kamieni z ogrodowego płotu, ale moja matka Monica zauważyła, że kamienny mur między naszym ogrodem a sąsiednim zaczyna się kurczyć. Pewnego dnia poszła za mną na moje zielone pole, wzdłuż wąskiej koleiny, którą wyżłobiła w ziemi taczka, i przyłapała mnie na akcie poddania się Bogu za pomocą kamieni z ogrodzenia i wielkich liter sygnalizujących moje położenie. Usadziła mnie na ziemi, objęła mnie ramionami i nie odezwała się ani słowem. Po chwili stwierdziła, że płot trzeba postawić z powrotem. Zapytałem, czy będę mógł odłożyć kamienie na miejsce po tym, jak już Bóg mnie odnajdzie i ukarze. Wyczerpało mnie oczekiwanie na karę i chciałem mieć to już za sobą. Matka zapytała, za co moim zdaniem Bóg chce mnie ukarać, a ja opowiedziałem jej o gruszkach, o swoich myślach na temat dziewczyn, o swoich rysunkach, o tym, że chciałem wygrywać w sporcie i być silny. O tym, że byłem próżny, żądny rywalizacji i lubieżny. Matka się roześmiała, przytuliła mnie jeszcze raz i przeprosiła za śmiech. Powiedziała, że jestem normalnym chłopcem, dzieckiem Boga – kochającego Boga, bez względu na to, co ludzie mówią – ale sąsiadów zaniepokoił znikający płot, więc będę musiał oddać kamienie.

Wszystko to opowiedziałem bibliotekarce.

Ona odparła, że rozumie, dlaczego moja matka powiedziała to, co powiedziała, lecz gdyby to ona tam była, gdyby była moją matką, powiedziałaby coś innego. Powiedziałaby mi, że nie jestem normalny – że owszem, jestem niewinny, ale mam niezwykle głęboką potrzebę uzyskania przebaczenia, mimo że nie zrobiłem nic złego. Większość z nas, mówiła, rozgrzesza się z odpowiedzialności za zmianę, budując sentymentalny obraz przeszłości. A potem żyjemy swobodnie, szczęśliwie, a jeśli nawet nie do końca szczęśliwie, to bez ogromnej udręki. Parsknęła śmiechem. Powiedziała, że gdyby towarzyszyła mi wtedy na tym zielonym polu, to pomogłaby mi uzyskać owo uczucie wybaczenia.

Ale wybaczenia za co dokładnie? zapytałem ją. Kradzież gruszek, rysowanie nagich dziewcząt?

Nie, nie, odpowiedziała bibliotekarka, wybaczenia za to, że żyję, że jestem na świecie. Za arogancję i bezsens pozostawania przy życiu, za jego śmieszność, za jego smród, za jego nieracjonalność. To twoje odczucia, dodała, twoja wewnętrzna logika. Właśnie mi to wyjaśniłeś.

Mówiła dalej, że jej zdaniem wątpliwości i niepewność są nierozerwalnie związane z wiarą. Bogata egzystencja, powiedziała, sposób na istnienie w świecie, czyż nie?

Uśmiechnąłem się. Podrapałem. W świecie, powtórzyłem.

Co pamiętasz z Mołocznej?

Onę, odparłem. Onę Friesen.

I zacząłem jej opowiadać o Onie Friesen, dziewczynie w moim wieku, tej samej, która teraz poprosiła mnie o sporządzenie protokołu ze spotkania.

Po długiej rozmowie, podczas której mówiłem głównie, choć nie wyłącznie, o Onie – jak się bawiliśmy, jak odmierzaliśmy pory roku według drobnych zmian w długości dziennego światła, jak udawaliśmy zbuntowanych uczniów, najpierw niezrozumianych przez naszego przywódcę, Jezusa, a potem pośmiertnie okrzykniętych bohaterami, jak stawaliśmy konno w szranki, z żerdziami z ogrodzenia w rękach (pędziliśmy na siebie jak rycerze podczas turnieju, jak wiewiórka i królik Ony), jak się całowaliśmy, jak się kłóciliśmy – bibliotekarka podsunęła mi pomysł powrotu do Mołocznej, do miejsca, w którym życie miało sens, nawet jeśli tylko na krótko, nawet jeśli tylko podczas zabawy w promieniach słońca. Zasugerowała, żebym poprosił biskupa (Petersa młodszego, który był w tym samym wieku co moja matka) o przyjęcie mnie do kolonii. (Nie powiedziałem bibliotekarce, że musiałbym również poprosić Petersa o wybaczenie mi grzechów moich rodziców, grzechów związanych z przechowywaniem materiałów intelektualnych oraz ich rozpowszechnianiem i propagowaniem, choć były to tylko książki o sztuce, fotografie obrazów, które mój ojciec znalazł w śmietniku za szkołą w mieście, i choć jego wina sprowadzała się do udostępnienia tych obrazów innym członkom kolonii, gdyż nie potrafił przeczytać towarzyszącego im tekstu). Zasugerowała też, bym zaproponował, że nauczę chłopców z Mołocznej angielskiego, języka, który będzie im potrzebny do prowadzenia interesów poza kolonią. I powiedziała, że powinienem odnowić przyjaźń z Oną Friesen.

Nie miałem nic do stracenia. Wziąłem sobie tę radę do serca.

Bibliotekarka poprosiła męża, żeby znalazł dla mnie pracę w swojej firmie, i mimo braku prawa jazdy przez trzy miesiące woziłem u niego limuzyną pasażerów na lotnisko i z powrotem, aby zarobić na bilet do Mołocznej. W tym czasie sypiałem na poddaszu schroniska młodzieżowego. Nocami, kiedy czułem, że głowa zaraz mi eksploduje, zmuszałem się, by leżeć tak nieruchomo, jak to tylko możliwe. Każdej nocy w tym schronisku, gdy leżałem bez ruchu w swoim łóżku, zamykałem oczy i docierały do mnie niewyraźne dźwięki fortepianu, ciężkie akordy, którym nie towarzyszyły głosy. Pewnego ranka zapytałem człowieka, który sprzątał schronisko i który również tam sypiał, czy kiedykolwiek słyszał w nocy nikłą muzykę fortepianową z ciężkimi akordami. Odparł, że nie, nigdy. W końcu zrozumiałem, że pieśń, którą słyszałem nocami, kiedy czułem się tak, jakby głowa miała mi eksplodować, to psalm Wielka jest wierność Twa i że przysłuchiwałem się swojemu własnemu pogrzebowi.

Peters, który nosi takie same wysokie czarne buty jak niegdyś jego ojciec, a przynajmniej bardzo podobne, rozpatrzył moją prośbę o ponowne przyjęcie do kolonii. W końcu powiedział, że udzieli zgody pod warunkiem, że wyrzeknę się swoich rodziców (mimo że jedno z nich nie żyje, a drugie zaginęło) przed starszyzną, przyjmę chrzest w kościele oraz zgodzę się uczyć chłopców podstaw angielskiego i matematyki w zamian za schronienie (wspomniana szopa) i trzy posiłki dziennie.

Powiedziałem Petersowi, że się ochrzczę i będę uczył chłopców, ale rodziców nie zamierzam się wyrzec. Był niezadowolony, lecz ponieważ jednocześnie desperacko pragnął, by chłopcy poznali rachunki, a może dlatego, że niepokoił go mój wygląd, gdyż bardzo przypominałem ojca, przystał na to.

Wiosną 2008 roku, kiedy przyjechałem, pojawiały się co najwyżej szepty, strzępki szeptów, na temat tajemniczych nocnych wydarzeń. Jeden z moich uczniów, Cornelius, napisał wiersz zatytułowany Pranie na sznurze, w którym napisał, że prześcieradła i odzież rozwieszone przez jego matkę do wyschnięcia mają głos, rozmawiają ze sobą i wysyłają sygnały innym ubraniom na innych sznurach. Przeczytał ten wiersz w klasie i wszyscy chłopcy się śmiali. Domy są od siebie bardzo oddalone i nie ma w nich oświetlenia elektrycznego, ani wewnątrz, ani na zewnątrz. W nocy są małymi grobowcami.

Tamtego popołudnia, wracając do swojej szopy, widziałem sznury prania w Mołocznej, widziałem trzepoczące na wietrze kobiece sukienki, męskie spodnie, pościel i ręczniki. Słuchałem uważnie, ale nie rozumiałem, co mówią. Być może dlatego, jak mi się teraz wydaje, że to nie do mnie mówiły. Rozmawiały ze sobą nawzajem.

W rok po moim przyjeździe kobiety opisały to, co im się śniło, a potem, w miarę jak kolejne elementy układały się w całość, zrozumiały, że śniły razem jeden sen i że to wcale nie był sen.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Cytat z Ozymandiasa Percy’ego Bysshe Shelleya w przekładzie Adama Asnyka (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I