Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Geriatryczne biuro śledcze powraca! Silniejsze, zdeterminowane… i jeszcze zabawniejsze!
Nadchodzą święta, a wraz z nimi ślub policjantki Purchawy. Dla Geriatrycznego Biura Śledczego jest to zdecydowanie wielki szok, bo nikt się nie spodziewał takiego obrotu sprawy.
Cały Prasławiec o tym huczy także i dlatego, że narzeczony zostaje znaleziony martwy na miejskim rondzie. Podobno…
Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej kiedy okazuje się, że narzeczony był członkiem prasławieckiej grupy przestępczej zajmującej się escortingiem. Szef tej grupy - pseudonim Dziki Schab - ma za uszami o wiele więcej niż się wszystkim wydaje…
Do akcji włącza się Ada, nieformalna szefowa Geriatrycznego biura śledczego.
Czy to zabójstwo miało uderzyć w policjantkę i ją skompromitować, czy może chodzi o coś o wiele bardziej lukratywnego?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Święta dopiero się zbliżały, a Ada miała już ich naprawdę dość. Nie lubiła tego okresu, i to nie dlatego, że była samotna (nie w tym sensie, bo co prawda faceta nie miała, ale jednak całkiem osamotniona nie była), nie dlatego też, że musiała się napracować, (już od dawna nie myła okien na święta), a ciasta piekła dla przyjemności, a nie z powodu tej czy innej okazji. Może dlatego wyglądała, jak wyglądała, czyli jak bardzo szczęśliwy ludzik Michelina, będący znakiem towarowym rzeczonej marki, w formie żeńskiej. Owszem, odchudzała się trochę dla zdrowia, ale potem znów tyła dla przyjemności. Nie spędzało jej to snu z powiek.
Świąt jednak nie lubiła. Były cukierkowo fałszywe. Wszystko świeciło, grało i pachniało, niestety ludzie wciąż byli tacy sami. Bez przerwy się gryźli, obmawiali i oszukiwali, a potem składali sobie życzenia ze sztucznymi „nawzajemami” i hipokryzją na sztandarach. W realu, w internetach, wszędzie.
Adę to naprawdę wkurzało, ale są rzeczy, na które nikt nie ma wpływu. Oczywiście ze swoim brakiem zamiłowania do świąt wcale się nie afiszowała, bo bała się reakcji bliźnich, którzy ostatnio nawet w tak osobistych sprawach chcieli zmuszać ludzi do wyznawania takich, a nie innych poglądów. Nawet tych świątecznych.
Jest bardzo wielu ludzi, którzy świąt nie lubią, ale boją się do tego przyznać, bo takie stwierdzenie w uszach innych Polaków brzmi mniej więcej tak, jakby ktoś się przyznał tego, że lubi mordować puchate kociątka. Toteż nikt, ale to absolutnie nikt tego nie powie, ale co pomyśli, to pomyśli, bo dla wielu święta to zmora, zakała, przesada, przeżarcie i nuda oraz niepotrzebne wydatki na plastikowy kicz.
O przepychankach ze starymi ciotkami nie zapominając. I mając na myśli stare ciotki, wszyscy mają na myśli stare ciotki, nie ciotuchny, ale są jeszcze przecież pijani wujkowie, upierdliwe babcie, dziadkowie z piekła rodem i nawiedzone kuzynki wszelkiej maści, te od New Age po kosmiczną duchowość, weganie, wegetarianie oraz wyznawcy niektórych partii politycznych.
W ozdabianiu wszystkiego plastikowym kiczem triumfy święciła Melka, od dziecka rozkochana w atmosferze bożonarodzeniowego kiczu. Znosiła do domu ciotki, co się dało, od stroików grających jakieś chińskie kolędy, po lampki powodujące epilepsję, bombki wielkości garnków do bigosu, renifery z puchatego plastiku, dzwonki, wstążki, choinki, serduszka, wszystko, co było czerwone, plastikowe i wydawało przeraźliwe dźwięki udające muzykę. Przyniosła także układ pokarmowy renifera, który służył do pokazów w szkole weterynaryjnej, ale kazano jej go oddać.
No i kiedy nadchodziły święta, nagle pojawiała się kwestia pracy. Ich quasi-policyjnej pracy, bo było coś z tym nie tak. Nie mieli co robić. W tym okresie wszędobylska przedtelewizorna, zastołowa nuda ogarniała wszystko i wszystkich.
Powodem raczej nie było to, że ludzie mordowali się rzadziej, nie, robili to z taką samą częstotliwością jak zawsze, ale mimo wszystko jakby mniej ostentacyjnie.
A może po prostu było mniej zgłoszeń, bo ludzie woleli odłożyć je na po świętach? Wiadomo, wizyta policji i policyjnych techników psuje świąteczną atmosferę, a zwłoki spokojnie mogą poczekać na balkonie. Najwyżej się powie, że wyszedł się przewietrzyć i dopiero teraz go odnaleziono.
Było za słodko, zbyt ckliwie i nudno, a w tym roku doszła jeszcze pewna okropna afera, o której woleli nie rozmawiać. Woleli nie rozmawiać, choć musieli stawić jej czoła.
Otóż jakieś dwa tygodnie wcześniej całe biuro jako takie, ale i każdy z członków z osobna, dostało zaproszenie na ślub. To niby nic przesadnie niezwykłego, śluby w święta zdarzają się często i ludzie lubią akurat w tym momencie marnować sobie życie, ale to było coś innego. Coś o wiele gorszego.
Zaproszenie zaskoczyło ich do tego stopnia, że Hubert dostał czkawki, a Mundek aż upił się z wrażenia. Ada patrzyła na piękny, przesadnie złocony kartonik z prawdziwą nienawiścią.
I trzeba to sobie powiedzieć wyraźnie: wszyscy się zdziwili. Po pierwsze – ponieważ był to ślub Purchawy. Po drugie – wszyscy byli zaskoczeni jeszcze bardziej, kiedy po przeanalizowaniu zaproszenia odkryli, iż jest to ślub Purchawy z jakimś zupełnie im nieznanym Dorianem, a nie z dobrze im znanym i całkowicie niezaobrączkowanym Edziem.
Edzio też zaniemówił. On oczywiście brać ślubu z Purchawą nie zamierzał, nie tylko w te święta, nie tylko w żadne inne święta ani w ogóle, ale szok to jednak szok.
– O ja pierdolę! – syknął. – Kobieta zmienną jest – wyburczał. – A Purchawa tym bardziej– dodał po chwili zupełnie otępiały i przybity.
Był tak przekonany, że Purchawa szaleje tylko i wyłącznie na jego punkcie, że po prostu nie mógł dojść do siebie, i to naprawdę długo. No bo jak to? Jeszcze chwilę (czy dwie) wcześniej w zajeździe Pod Szalonym Mnichem kochała go, składała mu deklaracje dozgonnej miłości, a nawet usiłowała go całować (z języczkiem), a teraz? Ciach i następny? Bach i Dorian? Łup i ślub? To nie do pomyślenia, kobiety są zdecydowanie nieogarnięte.
Nie minęły trzy miesiące z kawałkiem, a ona brała ślub? I to z jakimś zupełnie obcym facetem?
Tego Edzio zrozumieć nie mógł, a jego koledzy aż nie wiedzieli, co mają powiedzieć, bo Purchawa była raczej stała w uczuciach, odkąd ją znali kochała się w Edziu, ale może miłość miłością, a życie postanowiła zmarnować sobie z kimś innym? Możliwe. Tak też bywa.
Nie chodziło o tykający zegar, bo na dzieci było już u Purchawy za późno, ale może o samotność? Jakieś miłosne szaleństwo, jakiś szał ciał i uniesień? Seks?
No bo z Edziem to ona seksu nie uprawiała. Fakt faktem, Edzio gonił ją od siebie jak utrapioną muchę i uciekał od niej, jak się dało, nie dawał jej ani grama nadziei, a podobno kobiety są bardzo na to wyczulone.
I gdzie go poznała? To znaczy nie Edzia, Edzio był do szpiku kości policyjny i poznali się jakiś milion lat temu. W policji. Niejedno aresztowanie razem przeżyli, niejeden atak świra czy napad z bronią w ręku. Chodziło o to, gdzie poznała tamtego. Skąd go w ogóle wzięła? I dlaczego, na litość boską, dlaczego nic nikomu nie powiedziała, tylko ciach i ślub?
Bo gdyby jeszcze jakiś efekt Romea i Julii, że ona młoda, a rodzice nie pozwalają, albo gdyby zaszła, ale nie, nic z tych rzeczy nie było możliwe.
– Eeech! Niektórym odbija na starość – zawyrokowała Melka, która miała całe trzydzieści lat z niewielkim okładem i uważała, że każdy powyżej tego wieku to staruszek stojący nad grobem. – Może chciała jeszcze poczuć trochę przyjemnego ciepła przed śmiercią?
– To, kurwa, powinna sobie kupić kaloryfer, a nie chłopa obcego brać! – warknął Hubert, bo solidaryzował się z biednym Edziem, który Purchawę traktował jak zło konieczne, a teraz nagle został przez to zło porzucony.
Mówią, że nawet ludzie opętani po wyegzorcyzmowaniu tęsknią za swoimi diabłami, toteż Edzio czuł się usprawiedliwiony. Tyle że to zupełnie było nie tak. Nie pasowało do Purchawy w żadnym calu.
Problemem było to, że oni Purchawę znali od stu lat i choć mieli z nią przeróżnie zaszłości i zatargi, uważali ją za kogoś swojego. Mniej więcej i z pewnymi ograniczeniami, ale swojego, zresztą niektórzy oswajają nawet tarantule.
– No właśnie – burknęła Ada, która Purchawie ciut zazdrościła, ale zdawała sobie sprawę, że kobieta, która waży ponad sto trzydzieści kilo, nie ma wielkich szans na znalezienie sobie męża. No chyba że jest Amerykanką. Purchawa też może do smukłych i lekkich nie należała, ale jednak była nieco mniejszego kalibru. No i była młodsza, a nawet, cóż, była kimś. W mundurze była ważną szychą i miała wiele do powiedzenia.
Pracowała w policji od lat i od zawsze na głowie miała niezbyt udaną fryzurę, którą nazywano owocnikiem, stąd jej przezwisko. Owocnik był okrągły, szarobiały i tak mocno spryskany lakierem, że nawet tajfun by go nie naruszył. Purchawa była od zawsze z niego dumna, a wszystkich, którzy doradzali jej zmianę fryzury, gryzła i kopała, ewentualnie, jeśli to nie było możliwe, to choć podstawiała im nogę.
I to właśnie ona zaproszenia na ślub przyniosła im sama, choć początkowo się nie zorientowali, bo tylko je wetknęła w skrzynkę na listy i tak jakby uciekła. I, co ciekawe, nikt jej nie rozpoznał, nikt nawet nie pomyślał, że to była albo mogła być Purchawa, bo jej owocnik tak swojski i przyjemnie rozpoznawalny dla oka zrobił się czerwony i pokręcony. Tak jakby nawet przestał być tym, czym był, a ona sama… No cóż, nie mieli jak z nią porozmawiać, ale coś było z nią nie tak. Prawdopodobnie była podenerwowana przed tym skokiem na małżeńskim bungee. A w takich sytuacjach Purchawę należało zwyczajnie omijać, o ile szanowało się swoje nerwy, zęby i kości szczęki.
Ślub miał się odbyć w święta Bożego Narodzenia i nikt, naprawdę nikt, nie miał ochoty na ten ślub iść, ale wiadomo, jak mus, to mus. Są rzeczy, których uniknąć nie można, jak śmierć i podatki oraz ślub Purchawy, bo gdyby coś, to podatki byłyby najmniejszym problemem, a śmierć zdecydowanie pożądaną opcją.
No i była sprawa pewnych zależności. Wychodząc za mąż, nie rezygnowała przecież z pracy w policji, a to znaczyło, że będą nadal w swojej działalności Geriatrycznego Biura Śledczego z nią się kontaktować i od niej zależeć, więc zamężna czy nie, wciąż była dla nich cenna. Nie mogli sobie pozwolić na skuchę. Musieli to zaproszenie potraktować bardzo poważnie.
Czyli musieli na ten ślub iść. Jedynie Ada miała problemy z garderobą, bo mężczyźni raczej sobie nie robią z tego kłopotu, byle garnitur i wiecheć w garści i jest jak trzeba, ale przecież ślub to nie tylko wiecheć. Ślub to jeszcze prezent!
A prezent to coś, co spędza ludziom inteligentnym sen z oczu, z powiek i poduszek. Jest bardzo ważny, prezent, nie sen, a do tego trzeba jeszcze, żeby był odpowiedni do okazji i upodobań, do statusu panny młodej, niezbyt wymyślny, ale przydatny, elegancki, nieprzesadnie drogi, ale, broń Boże, nie za tani. Ładny i opakowany ze smakiem.
– I nie, nie może to być deska klozetowa – warknęła Ada na propozycję Mateusza, któremu wydało się, że to świetny pomysł.
Niestety nie można było też dać koperty, bo Purchawa nie była na dorobku, więc nie wypadało. Odkurzacza też nie pasowało kupić. Miała rumbę. Ani pościeli. To by za dużo sugerowało.
Prezent był rzeczą bardzo ważną, a oni nie wiedzieli, co mogliby jej dać, zdawali sobie bowiem sprawę, że od tego prezentu może zależeć życie ich biura. Bo bez Purchawy albo z Purchawą, ale obrażoną, czekała je powolna śmierć z nudów.
– I co my jej kupimy? – zapytała zrozpaczona Ada, bo ona najbardziej zdawała sobie sprawę z tego, jaka to ważna sprawa. Panowie jakoś się tym za bardzo nie podniecali.
– Jak co? – burknął Edzio, wciąż jakoś tak jakby załamany sytuacją. Usiłował nie dać poznać po sobie, że jednak go to ruszyło, bo to było trochę jak zdrada. – Kwiaty nie wystarczą?
– Nie wystarczą! Na śluby przynosi się prezenty – oświadczyła Ada, która wymyśliła, że jakby kupić jeden prezent od Geriatrycznego Biura Śledczego, taki wspólny, to po pierwsze nie musieliby wymyślać kilku prezentów, a to jest makabra, a po drugie – można by kupić coś sensownego, bo mieliby do dyspozycji więcej pieniędzy.
– Ciapki z Bolesławca! – oświadczyła Melka. – Modne są jak cholera, Japończycy kupują i w ogóle.
– Purchawa nie jest Japonką – burknął Mundek.
– Wsadź sobie te ciapki w… – Edzio chciał się wyrazić. – Przecież ona tego nie potrzebuje, po co jej takie coś, jak ona stołuje się w kantynie?! A to jest do podawania żarcia. Półmiski, talerze, wazy? Po co jej to?
– To może choć serwis do kawy?
– Widziałaś kiedyś coś takiego u Purchawy? Ona jeszcze szklanki z koszyczkami ma i rzeczywiście stołuje się w kantynie, a i kawę tam pije.
– W bufecie – warknęła Ada.
– W kantynie, to się już nie nazywa bufet, ale nie o to chodzi, może lepiej kupmy jej termomiksa?
– Żeby otruła tego swojego męża? Czy wy powariowaliście? Odjebało wam?!
– No właśnie, żeby nie otruła! Wiem, jak ona gotuje. Jak trzeba było do zupy dodać mąkę, to dodała cukru pudru, bo też pasuje. Nie, lepiej nie.
– No właśnie! Ta maszyna będzie gotować za nią. To podobno jest dobry sprzęt. Ułatwia wszystko! Wystarczy chcieć!
– Czy ta maszyna rozróżni składniki? – mruknęła Ada niepewnie. – Odróżni muchomora od schabu?
– Niestety nie.
– I na dodatek to jest koszmarnie drogie – dodał Mundek.
Nie mieli problemów finansowych, ale to zależy też, jak na to spojrzeć. Mieli pieniądze właściwie na wszystko, o ile to wszystko kosztowało w granicach pewniej specyficznej normy. Dla przykładu średnio drogi kawior mogli jeść raz ma miesiąc, ten droższy raz na rok, ale mogli. Niestety, tego naprawdę drogiego nawet raz na rok nie byli w stanie kupić, na szczęście nie należeli do ludzi zajadających się kawiorem. I jednak należeli do takich, u których myśl o puszce tego specyfiku nie powoduje ślinotoku ani konieczności wejścia pod zimny prysznic.
Wszyscy zaczęli się zastanawiać nad swoimi możliwościami finansowymi, bo choć głód im w oczy nie zaglądał, to jednak wywalić po tysiąc złotych od osoby było ciężko.
– A wy wiecie w ogóle, skąd ona tego męża wytrzasnęła? I kim on jest? Może ten prezent wybrać trochę jakby bardziej pod niego?
Było to pytanie zdecydowanie istotnie, bo jakoś nikt nic na jego temat nie wiedział, ale nieco spóźnione, bo skądkolwiek go wzięła, to już, można powiedzieć, była musztarda po obiedzie, a prezent był przecież też trochę dla niego, więc dobrze byłoby się dowiedzieć, kto to jest. Bo jeżeli był na przykład zawodowym kucharzem, to termomiks byłby najgłupszym prezentem na świecie.
– A wiecie, że to jest myśl – oświadczyła Ada, wyciągając telefon.
Niewiele się zastanawiając, natychmiast zadzwoniła do Kościuchowej, która co prawda prywatnych znajomości z Purchawą nie uprawiała, ale miała wejście do wszelkich plotkarskich kręgów Prasławca, które nie raz i nie dwa dostarczyły im ciekawych wieści na różne tematy i choć nie zawsze były to plotki cenne, to jednak zawsze były smakowite i niejednokrotnie im pomogły.
Kościuchowa odebrała natychmiast. Ada nie wiedziała, jak zacząć, bo nie była pewna, czy Kościuchowa dostała zaproszenie, a to jednak jest delikatna sprawa. Na szczęście imię faceta było na tyle znaczne, że rzucało się ludziom w oczy i uszy, toteż można było liczyć na jakieś smakowite ploty.
– Chciałabym się dowiedzieć czegoś na temat jednego takiego, Dorian ma na imię. Słyszała pani coś o nim? Kojarzy pani w ogóle jakiegoś Doriana?
Kościuchowa jęknęła.
– O matko jedyna!
Wydawała się bardzo poruszona.
– Już wiecie?! Prawda? – zapytała dramatycznym tonem, jakiego się po niej nie spodziewali w związku ze ślubem zupełnie obcej, no prawie zupełnie obcej policjantki. Nie była jej ciotką, matką, a nawet koleżanką, więc ten ślub nie powinien jej aż tak przerazić czy zaszokować, no chyba że Purchawa wychodziła za wampira, ewentualnie za seryjnego mordercę, a Kościuchowa o tym wiedziała, ale nie wiedziała, jak ją o tym morderczym fakcie uprzedzić, bo wiadomo, zakochane kobiety niebyt chętnie słuchają rad starych bab.
Dlatego jej podejście ich zaszokowało.
– Właśnie! – odpowiedzieli chórem zdalnie, bo wszyscy z zaciekawieniem czekali na wieści od Kościuchowej, toteż telefon ustawiony był na głośnomówiący.
– Miałam właśnie do was dzwonić. – Westchnęła. – Tylko mi się Wycior zesrał pod szafą, mówię wam, ten pies to skaranie boskie.
Pogoda była taka paskudna, że nikt się psu nie dziwił, choć wszyscy uważali, że pod szafą strasznie trudno się sra.
Wycior, pies początkowo należący do Melki, a potem do GBŚ, podobny do szczotki do butelek i zachowujący się jak diabeł tasmański, został zaadoptowany przez Kościuchową.
Albo odwrotnie, to on adoptował tę kobietę. Nie była to miłość, ale zawłaszczenie. Wycior czuł się u Kościuchowej tak dobrze, że nic więcej nie było mu trzeba.
Nie wiadomo, dlaczego tak się stało, ale będąc jeszcze na stanie GBŚ, co chwila uciekał i lądował u Kościuchowej na kanapie. Nic się nie dało z tym zrobić.
I tak już pozostało. Wycior zakochał się w Kościuchowej, która nigdy, przenigdy nie pragnęła mieć psa. Zakochał się, co wcale nie znaczyło, że był skłonny do cywilizowanych zachowań. Spacery o trzeciej w nocy czy kupy pod szafą to były drobne niedogodności. Wycior potrafił o wiele więcej.
Kościuchowa szalała. Co nie zmieniało faktu, że z miłością Wyciora musiała się pogodzić, zżyła się z członkami GBŚ i jakoś z nimi współpracowała.
Ada westchnęła. Mimo wyczynów Wyciora chciała się dowiedzieć więcej o ślubie Purchawy.
– No tak, ale prawdę powiedziawszy, to nas bardzo zaskoczyło. Ten mąż i w ogóle.
– No zgadza się, ale wiecie, to nie jest takie proste, ona za nim oszalała i nie ma się co dziwić, że teraz ma, co ma. – Kościuchowa znów westchnęła, wcale nie wyjaśniając sprawy. Trochę to ponuro zabrzmiało, ale jest wiele kobiet w pewnym wieku, które zrobiłyby wszystko, żeby zakazać zawierania małżeństw.
– A skąd on się w ogóle wziął? – zapytała Ada, chcąc skierować rozmowę raczej na rzeczonego męża niż na przyszłe problemy małżeńskie Purchawy.
– Przyjechał z Mnichowoli czy Zgorzelca? Mieszkał tam, zdaje się, albo coś, a potem przyjechał do Prasławca, ale zdaje się, że miał tu jakieś znajomości, i to spore.
To wcale nic nie wyjaśniało. Jakaś miłość od pierwszego wejrzenia? Szok miłosny? Coup de foudre, że tak wpadli na siebie i już jest, do ślubu marsz?
– Oni się znali wcześniej może?
– No nie wiem, tak na sto procent to nie wiem, ale jakoś musieli się chyba poznać, jak nie teraz, to kiedyś.
– I żeby od razu za niego wychodzić?
– A bo on był bardzo zamożny, bardzo, miał jakieś kryptowaluty i coś… I w ogóle Purchawa to postanowiła nawet dla niego pracę rzucić.
Tak zachowuje się wiele zakochanych kobiet, stawiają wszystko na jedną kartę i ciach, a potem, jak to się mówi, płacz i zgrzytanie zębów.
Kościuchowa mogła się mylić albo powtarzać niesprawdzone plotki, bo takie zachowanie zupełnie nie było do niej podobne. Purchawa była może odrobinę bardziej romantyczna od deski do prasowania (od klozetowej też), ale gdyby się jej dobrze przyjrzeć, to romantyzmu w genach nie miała.
– O Matko Boska, tylko nie to! Nie może tego zrobić. Nie wolno jej odejść z posterunku! Matko Boska! – jęknęła cała czwórka, bo Melka do jęku się nie przyłączyła. Dla niej kontakty z Purchawą były bezsensowne.
– Może, nie może – prychnęła Kościuchowa – ale to i tak już nie ma znaczenia.
Przez telefon wzruszenia ramion nie widać, ale oni je wyraźnie usłyszeli.
– A co jej pani na prezent kupuje, bo panią też zaprosiła, tak? – Ada zaryzykowała i miała rację.
– Zaprosiła, a jakże! Nawet jej obrus krzyżykami wyhaftowałam, ale teraz to o dupę roztrzaskał – mruknęła wściekle.
– Ale co? Nie lubi obrusów? – Ada wcale się nie zdziwiła, bo Purchawa nie wyglądała na kogoś, kto pielęgnuje domowe pielesze. Może nie zarastała brudem, może nie miała jakiegoś makabrycznego bałaganu, ale haftowanych obrusików też na sto procent nie posiadała.
I tu nastąpiła konsternacja. Kościuchową chyba nawet zatkało.
– No przecież mówiliście, że wiecie? – zapytała szalenie zdziwiona.
– No wiemy, wiemy, dostaliśmy zaproszenie, więc wiemy, ale… – Ada usiłowała jakoś zagadać swoją skuchę, problem w tym, że nie miała pojęcia, o co chodziło Kościuchowej. I jakoś to dziwnie brzmiało, że było coś, co wiedziała ona, a Ada nie. No, bez sensu.
– A nie, o ślubie to każdy wiedział, bo pół miasta o tym gadało, jakby, nie wiem, chciała komuś na złość zrobić?
– Możliwe, że nawet wiemy komu – Ada roześmiała się dość sarkastycznie, spoglądając na Edzia.
– No właśnie, no ale teraz to w sumie nawet dla niego lepiej.
– Dla Edzia? Dlaczego?
– No przecież nie ożeni się z nią w więzieniu?!
– W jakim, do cholery, więzieniu?! – krzyknęła Ada tak głośno, że aż Kościuchowa o mało nie ogłuchła, a Wycior zawył spod szafy.
– No nie wiem, gdzie ją trzymają… – dodała. – Przecież wy się na tym bardziej znacie, ale gdzieś ją zabrali, to chyba nie do szpitala tak od razu, pewnie najpierw do więzienia.
– Ktoś trzyma Purchawę w więzieniu? Co się stało?! I na litość wszechświata, za co?!
– No przecież mówiliście, że wiecie? – Kościuchowa raz jeszcze poleciała znajomym tekstem, który nic nie wyjaśniał, ale dawał jej przewagę, jak nic. Przewaga to coś cennego.
– No, ale nam chodziło o tego jej ślubnego faceta! – wyjaśniła Ada, nadal nic nie rozumiejąc.
– No przecież o nim mówię.
– Pani Czesiu, proszę dokładniej… – Ada zmartwiała, zdrętwiała i w ogóle trochę jej się zrobiło słabo na te wszystkie wieści, bo świat robił się jakiś nienormalny. Najpierw zwykła upierdliwa, ale znośna Purchawa postanowiła zmienić stan cywilny oraz fryzurę, a tu nagle zmieniła też posterunek na więzienie, i to wcale nie w odpowiednim charakterze.
– Co, do cholery, się stało?! – wrzasnął Hubert, bo te gadki, choć puszczone na głośnomówiący całkowicie go roztroiły.
– Co wyście się z choinki urwali?! Przecież on nie żyje! – wyjaśniła Kościuchowa z pewną wyższością w głosie.
– Kto nie żyje? – zapytał z oddali Edzio.
– No ten jej przyszły mąż.
– Mąż Purchawy?
– Niedoszły, ale tak. Znaleziono go na rondzie. Mart-we-go! – dodała takim tonem, jakby coś sugerowała.
I teraz zrozumieli cały ogrom koszmaru. Purchawa, mąż, ślub i więzienie – przecież to było ciekawsze od Romea i Julii, bo i współczesne, i zakotwiczone we współczesnej rzeczywistości.
Prasławiec miał jedno rondo, i to rondo było obiektem nienawiści całej populacji miasteczka, bo było tak dziwnie oznaczone, że ludzie mogli na nie wjechać, ale wyjechać nie umieli, a co bardziej kiepscy kierowcy kończyli torsjami i stłuczką.
– No tak. Rozumiem. Wypadek! – przezornie i z wielkim przekonaniem stwierdziła Ada. – Boże kochany, jakie to życie jest kruche! – Chlipnęła sztucznie z powodu tej szarugi, świąt i całego tego zamieszania, które od wszystkich wymagało ckliwości i tego typu płaczliwych zachowań.
– A gdzie tam! Co wyście?! Czyli nic a nic? Zero wiedzy? No, no… I kto to mówi?! Przecież on miał w brzuchu normalnie japoński miecz, taki do siekania ryb na sushi.
– Wariatka – obruszyła się Ada. – Miecze japońskie nie służą do siekania ryb na sushi. Owszem, istnieją noże do sushi, ale co on, do cholery, robił na rondzie?
– Leżał.
– W samochodzie?
– Nie no bez! Z tym nożem w brzuchu. To znaczy mieczem. Mówili, że to był jakiś taki za sześć tysięcy złotych, wypasiony.
Ada nawet ciucha za tyle nie była w stanie sobie kupić, a co dopiero mówić o sprzęcie do siekania sushi, o ile sushi w ogóle się sieka. Zresztą nie żałowała, nie lubiła sushi, no może gdyby było z kaszanką. Ale rybna surowizna? To nie były jej klimaty.
Dodatkowo w Prasławcu japońskie knajpy jeszcze się nie przyjęły, był jakiś bar sprzedający kebab, kilka oczywistych hamburgerowni, choć te najsławniejsze Prasławiec omijały, co wszystkich cieszyło, bo reklamy miały przepyszne, ale niestety, tylko reklamy. Knajpa koreańska się nie przyjęła, bo właścicielem był prawdziwy Koreańczyk, który nie uznawał fusion, więc serwował dania tak piekielne, że nieprzyzwyczajeni do nich goście po ich zjedzeniu miewali halucynacje, gorączkę i trudności z wizytą w toalecie. Musiał ją zamknąć, bo krzyki i jęki, jakie się z niej wydobywały, nie zachęcały. Potem zamknął też knajpę, bo co to za knajpa bez toalet?
Jeżeli chodzi o japońskie sushi to nie było to coś normalnego, po pierwsze, sushi to ryby, a Prasławiec leży daleko od morza i nie posiada żadnych rybnych akwenów, i nawet świąteczne karpie sprowadza z bardzo daleka. Poza tym sushi to nie tylko ryby, ale to ryby surowe, a to może być zabójcze, jeżeli te ryby nie są dostatecznie świeże, co więcej Prasławiec i jego mieszkańcy od zawsze woleli i wolą schabowe. Jedna knajpa próbowała sprzedawać schabowe rolki w stylu sushi, ale ludzie nie byli zachwyceni. Surowy schab wypchany korzeniami chrzanu nie smakował rewelacyjne i był trudny do pogryzienia. No i kto, do cholery, jada schab z ryżem?! Od dawien dawna ludzie w Prasławcu byli dość zaściankowi i trochę za bardzo zachowawczy. Albo nawet nie trochę.
– Ale zaraz. – Westchnęła Melka. – Dlaczego Purchawa siedzi w pierdlu? – zadała pytanie, które każdy chciał zadać, ale jakoś nie chciało im przejść przez gardło. Jedynie ona się nie pieprzyła i waliła prosto z mostu.
– Bo policja uważa, że to ona go zabiła? – odpowiedział Hubert, bo Kościuchowa oczywiście może i mogła odpowiedzieć na to pytanie, ale jej odpowiedź, jako osoby z policją niezwiązanej, nie miała takiej siły rażenia i takiej powagi jak odpowiedź Huberta.
– Przestańcie, to niemożliwe! Nie mogła go zabić! – prychnął Mundek.
– Dlaczego?
– Bo nie jest kretynką! – zawyrokował Edzio.
– Tak, a ile razy ty sam… – Edzio nie dał Adzie dokończyć, owszem, wiele razy tak mówił i wyzywał Purchawę od kretynek, idiotek, debilek i bab z mózgiem z kalafiora, ale to było coś innego, to było dość nawet przyjazne, a nie takie na poważnie.
Policjantka mordująca własnego męża, przyszłego co prawda i przed ślubem – to nie było najlepsze wyjście z sytuacji. I ona o tym na pewno wiedziała. Naprawdę.
– Jest kretynką czy nie jest, to o dupę roztrzaskał, w czymś takim…
– No bo pomyślcie, ona się zna na prawie i na procedurach, gdyby go zabiła, pozacierałaby ślady! Załatwiłaby to tak, że nikt by się nie zorientował, a poza tym ona doskonale wie, jak pracuje policja, więc by nawet nie próbowała. I po co by jej to było?!
– A jeżeli ją zdradzał? – rzuciła Ada zdecydowanie damskim argumentem, choć i mężczyźni często się nim posługują, tyle że na takie zbrodnie z miłości to i wiek już nie ten, znaczy epoka, i ludzie też jakoś tego za bardzo nie popierają, w każdym razie u nas, bo w innych krajach bywa to częste i zdecydowanie krwawo karane.
– W takim Iraku, powiedzmy, czy Afganistanie, tam każda żona, która spojrzy na obcego faceta, jest już martwa.
– Ale żona, a nie narzeczona. I w końcu facetom jednak wolno, a to jego przecież ktoś zabił, nie ją! Nie, to nie to.
– No tak, Purchawa mogła zerwać zaręczyny. Mogła obić mu ryja, wytrzaskać po pysku, skopać mu klejnoty na miazgę, ale nie zabijać! Oszalałaś?
Niestety ślub był zaplanowany na święta, a więc wszystko praktycznie musiało być zadatkowane, sala, catering, orkiestra. Odwoływanie czegoś takiego to i kłopot, i zmarnowane pieniądze, o nerwach nie wspominając.
– Wiecie, ile to kosztuje? Te wszystkie zaliczki i tak dalej? Zamiast odwoływać – zabiła, żeby ciąć koszty.
– Jak to ciąć koszty? Przecież więzienie jej za to nie zapłaci. Nie, nie, coś jest nie tak.
– Musimy ją odwiedzić w więzieniu! – oświadczyła Ada.
***
Święta groziły, że nadejdą w bardzo zdecydowany sposób już od dwóch miesięcy, jak to ostatnio zawsze bywało, kiedy tylko przebrzmiały Zaduszki i Wszystkich Świętych, a zapach zniczy rozwiał się w powietrzu, sklepy ogłosiły stan bożonarodzeniowego oblężenia, to znaczy wystawiły Boże Narodzenie na półki.
Było to oblężenie wyraziście handlowe, z religią nie miało nic wspólnego, ale od razu asortyment zaczął się bałwanić, jeżyć choinkami, świecić i kusić poinsecjami, które pięknie więdły na sklepowych wystawkach, skazane na te męki przez marketing, który kocha kolor czerwony, nawet jeżeli nie lubi komunizmu.
Teraz, na dwa tygodnie przed świętami, sklepy dudniły Last Christmasem i Cichą nocą w alejkach sklepowych, mordowały ludzi reklamami co bardziej niezdrowych słodyczy, naciągały na kredyty, żeby prezenty były odpowiednio wypasione, choć w dwa dni później nastąpi rozpacz i zgrzytanie zębów, kiedy wreszcie wszyscy się zorientują, że te kredyty trzeba będzie spłacić, a oprocentowanie jest zapisane piekielnie małym druczkiem, którego przed podpisaniem nikomu nie chciało się czytać.
Śnieg padał, jak chciał, a jak nie chciał, to nie padał. I chyba wolał jednak nie, bo od czasu do czasu widywano go razem z deszczem, jak ochlapywał wszystko i wszystkich, zamieniał się w burą breję na chodnikach i przy krawężnikach.
Na dodatek wiało zimnym, piekielnie przejmującym wiatrem z lodowatymi drobinkami, tego jakże pożądanego białego puchu. Wszystkich ogarniało szaleństwo zakupów, jakby święta miały trwać dwa miesiące, a brak czegoś nawet najdrobniejszego, jak rolka papieru toaletowego, pasztet drobiowy czy cebula groził wybuchem wojny nuklearnej.
Ada do świąt się nie szykowała, ale mimo wszystko jednak się szykowała. To jest silniejsze nawet od najbardziej rozsądnego człowieka, to jest zakodowane w każdej Polce, to podświadome dążenie do wykończenia się, mus, konieczność zaharowania się na śmierć, wyprucia żył, wydania wszystkich pieniędzy, pokazania wszystkim, że oto ja umieram z przepracowania i przez pół roku będę zdychać z głodu, gdyż kocham święta, bo inaczej nie byłbym wart miana porządnego człowieka. Jakoś tak. Owszem, Ada mogła iść na wigilię do siostry, matki Melki i tam spędzić czas na politycznych walkach wręcz, bo nie byli z jednej opcji. Byli z tak wielu rożnych opcji politycznych, że rękoczyny bywały głównym składnikiem imprez. Hubert też mógł iść do brata, czyli ojca Mateusza (ale nie Ojca Mateusza, tego z Sandomierza) i tam spędzić święta na grach planszowych, co niestety go nie kusiło.
Gry planszowe to wspaniała sprawa, ludzie powinni je kochać, ale nie wszyscy stosują się do tego zalecenia i wolą pochlać.
Edzio rodziny tu nie miał, Mundek też nie, ale nie mieli też jakichś większych świątecznych ciągot. Nie łzawiły im oczy na widok choinek bożonarodzeniowych, a jeżeli – to jedynie z powodu zbyt wielkiej liczby ledowych migających światełek, a i tak dobrze, że tylko łzawiły, bo zdarzają się o wiele cięższe przypadki. Istnieje coś takiego jak padaczka fotogenna.
Dlatego Ada postanowiła załatwić wszystko po swojemu. Miała w tym wprawę.
– Wigilia u mnie! – zarządziła i zdjęła wszystkim ciężar z serc i głów, bo wiedzieli, że z Adą będzie dobrze, nikt nie zawali ich polityczną sieczką, nikt nie będzie im układał na siłę życia ani nie będzie ich nawracał religijnie, co też często się zdarzało.
– A co z…
– Tak, właśnie… Nie wiem – westchnęła Ada, bo sen z powiek spędzała jej Purchawa. – Może idź ty, Edzio, na posterunek i dowiedz się, co i jak?
Ktoś właściwie powinien pójść, bo Purchawa była ich znajomą, a nawet razem pracowali i nie chodziło o układy, ale o zwykłą ludzka przyzwoitość. Bo gdyby coś, to potem trudno by było to odkręcić. Owszem, mogła być winna, ale mogła też nie być. Czy w nią wątpili?
Tak i nie. Wierzyli, że mogła go zabić (była w stanie, była silna jak „byczyca”, bo przecież nie jak krowa, krowy są tylko wredne i łaciate), ale nie miała po co, ale przy ich marnym stanie wiedzy to mogło niewiele znaczyć. Wierzyli też, i to nieco bardziej, że nie była na tyle głupia, żeby to zrobić.
Dlatego wysłanie emisariusza było dobrym pomysłem, tyle że emisariusz nie był zachwycony.
– Ale że ja? – zapytał Edzio, zaszokowany bardzo tym, że Ada wybrała właśnie jego, choć oczywiście wiadomo było, dlaczego to zrobiła.
– Ale że ty! – odwarknęła Ada, nieznosząca objawów sprzeciwu.
– Nie, to zły pomysł – stwierdził Hubert, który niby miał podobne podejście do sprawy i do życia, ale jednak inaczej na to życie spoglądał.
– Jasne, bo ty tak chcesz! – Ada się wściekła. Tym razem jednak Hubert nie położył uszu po sobie, co często robił, nie chcąc się z Adą brać za łby, ale teraz uważał, że to ważne.
– Nie „bo ja”, tylko na posterunku każdy wie, że oni byli sobie pisani. Że mieli coś do siebie, że sranie w banię, ale jednak coś.
Ten opisowy obraz związku, jaki łączył od dawna Purchawę i Edzia, może piękny nie był, ale prawdziwy – jak najbardziej. Coś między nimi było, ale nie było wiadomo co. Jedni stawiali na wyuzdany seks, inni na romantyczną miłość, a byli i tacy, którzy węszyli coś bardziej zboczonego, ale wszyscy wiedzieli, że coś było albo nawet i jest.
– I co z tego? – zdziwiła się Ada.
– To z tego, że Edzio może być podejrzany! – westchnął Hubert.
– O co, do cholery, miałbym być podejrzany na litość… – warknął Edzio, który bywał na swoim punkcie czasami nieco przewrażliwiony. Doskonale znał naturę swojego związku z Purchawą, czyli wiedział, że między nimi „nic nie było, żadnych zwierzeń, wyznań żadnych”, jak pisał Asnyk, nie rozumiał, dlaczego miałby mieć z powodu Purchawy jakiekolwiek kłopoty. Nie mówiąc już o takich związanych z więzieniem.
– Zwyczajnie o zabójczą miłość! – wyjaśnił mu Hubert. – Rozumiesz? Kochałeś Purchawę, a ona postanowiła wyjść za mąż za innego, wysłała ci zaproszenie, nie dałeś rady, złapałeś za nóż…
Przez oczami wszystkich pojawił się rzeczony nóż, bo wszyscy usiłowali sobie go wyobrazić.
– Jasne, skąd wziąłbym taki cholernie drogi nóż? Mój telewizor nie kosztuje nawet połowy tego! Co tam połowy! Nawet ćwierć tego nie kosztuje!
– Może go znalazłeś przypadkiem?
– Znalazłem? Przypadkiem? Prędzej bym uwierzył we wróżki, a nie w taki nóż znaleziony na ulicy – prychnął Edzio, ale i do niego zaczęło docierać to, co chcieli mu powiedzieć.
Tak, miał za dużo wspólnego z Purchawą, żeby się, o tak, bez potrzeby pchać w łapy policji.
– Może on ci groził, a ty… Nie, głupie, ale alibi możesz nie mieć. Mieszkasz sam. A oni nie wiedzą, kiedy go zabito, lepiej ty im pod oczy nie leź, bo zamiast martwić się Purchawą będziemy musieli martwić się też Edziem!
– O szlag! Racja, ale Edzio jest emerytowanym komisarzem, więc może coś zdziała, czegoś się dowie?
– Ja też – westchnął Hubert!
– Ty nie jesteś komisarzem.
– Nadkomisarzem byłem, więc może czegoś się dowiem? – To było kuszące.
– Jak sądzicie, czy ona jest na dołku, czy przewieźli ją do więzienia?
To pytanie musiało pozostać bez odpowiedzi. W każdym razie w tym momencie, bo nie mieli żadnych możliwości, żeby to sprawdzić.
– I w ogóle durna baba – westchnął Mundek. – Po co się pakowała w to gówno!
– W jakie gówno?
– No w ten ślub? Po co jej to było?!
– Może chciała z kimś dzielić łóżko i gotować komuś kolacje?
Edzio też rozumiał, że drugi człowiek ma sens, szczególnie kiedy nadchodzi emerytura (nie przekaz czy przelew na konto), ale ten dziwny czas, kiedy nie trzeba już wstawać co rano do roboty i wszystko dookoła zaczyna się wyludniać, nie ma do kogo gęby otworzyć, nie ma z kim obejrzeć filmu, o wypiciu kawy nie wspominając, ale cóż. Nawet wódki nie ma się z kim napić, bo wszyscy zajęci. On by się chętnie ożenił z kimś, kto by mu zrobił pierogi, awanturę, ewentualnie dziurę w budżecie, ale to nie było przecież to samo, Purchawa była kobietą! Sama umiała robić wszystkie te rzeczy, choć może poza pierogami. Była więc samowystarczalna.
A jednak musieli wziąć na poważnie konieczność odwiedzenia posterunku.
***
Dokładnie tydzień temu Melka musiała iść do jakiejś kosmetyczki, bo widziała tylko na jedno oko. Wizyta u kosmetyczki z powodu utraty wzroku byłaby głupia, ona jednak wzroku nie utraciła, a miała skrajnie ograniczone pole widzenia.
Jej znajoma Marlenka tak jej zrobiła rzęsy, że skleiła jej oczy, tylko jedno było ciut otwarte i Melka wyglądała zajebiście, wręcz uroczo, spojrzenie miała powłóczyste, a jej rzęsy były jak dwie cudne czarne gąsienice, które nadawały jej twarzy wyrazu wampa, tyle że miała tendencje do wpadania na rożne przedmioty.
Po kolejnej katastrofie, gdy prawie się zabiła na pieczywie w markecie, poszła do poprawki do Marlenki, ale okazało się, że zakład był zamknięty na głucho, a Marlenka nie odpowiada na telefony. Musiała więc iść do innej kosmetyczki, ale gdzieś daleko, żeby zdrada się nie wydała, bo trzeba być lojalnym w takich sprawach.
Pojechała do miasteczka obok, bo Marlenka łatwo się obrażała, a ceny miała umiarkowane, więc nie było warto jej podpadać.
Po zwyczajowym: „Ło pani, kto to pani tak zmasakrował”, kosmetyczka zabrała się do pracy i za pomocą różnych przyrządów i rozpuszczalników usuwała, co się dało.
– No gotowe – powiedziała kosmetyczka po dwóch godzinach skubania. – Nie ma już pani gąsienic, ale rzęs też pani już nie ma. Nie dało się nic uratować – oświadczyła, inkasując czterysta złotych.
– Ale dlaczego tak drogo? – Melka prawie się rozpłakała.
– A wie pani, jak trudno rozkleja się powieki sklejone butaprenem, nie wydłubując oczu? No to już pani wie. I niech powie pani Marlence, żeby przestała, bo ja oszaleję! Już szósta w tym tygodniu, w sumie pani to jeszcze nic, jedna to miała rzęsy przyklejone do brwi. Oczu nie mogła zamknąć, prawie zeza dostała! No a za tydzień proszę do poprawki.
I dziś właśnie minął tydzień i musiała iść do poprawki, bo kosmetyczce, która wcale nie nazywała się rzęsolożką, nie udało się wszystkiego wydłubać za jednym razem.
***
Marcjanna Soplica opatuliła się w sztuczne futro i zamierzała iść do miasta, ale futro okazało się za długie. Gdy tylko próbowała ruszyć, wpadało pod kółka hulajnogi i kobieta lądowała na chodniku. Nie miała ochoty na złamanie stawu biodrowego, co w jej wieku bywało częstą przypadłością, wróciła więc do domu po kurtkę, po czym ruszyła na oblodzone chodniki Prasławca.
***
Melka poszła, albo bardziej powlokła się do sklepu, żeby poprawić sobie humor, utrata „zajebistych gąsienic” naprawdę ją zabolała. Fizycznie niestety też.
Miała na sobie kolorową kurtkę wiosenną, a na głowie ukochane dredy. Nie to, że Ada jej pozwoliła to coś zapuścić, bo wiedziała, jak bardzo to może być niebezpieczne. Melka, dredy plus świece (a w święta to się zdarza) zapowiadały pożar, Melka, dredy plus maszynka do mięsa zapowiadały oskalpowanie plus krew na ścianach, a Melka, dredy, plus zamrażarka – ciężkie odmrożenia (oby tylko głowy). Dlatego dredy były sztuczne. Nie te doczepiane do włosów naturalnych, bo efekt morderczy byłby ten sam, ale takie w formie peruki, kupione na chińskiej platformie wszelkośmieciowej zwanej Temu.
Ludzie złośliwie kpili z nazwy mówiąc, że chodzi oto, że klienci jakiś czas TEMU mieli mózg i pieniądze, a teraz ani jednego, ani drugiego. Jednak nawet ci, którzy kpili, często tam kupowali.
Dlaczego? Bo zdjęcia wystawianych tam produktów były po prostu wspaniałe. Same zdjęcia, produkty trochę mniej. To samo dotyczyło też dredów.
Na zdjęciach były piękne, kolorowe, cieniowane, cudnie szalone, w rzeczywistości były koloru zbutwiałego siana i przypominały poskręcaną sierść wielbłądów, nie były piękne, ale były malownicze, i w sumie kosztowały całe czternaście pięćdziesiąt i trzy tygodnie czekania, więc Melka postanowiła się nimi zachwycić. Zachwyt często na tym właśnie polega. Przynajmniej nie musiała wkładać czapki.
Sklep o wdzięcznej nazwie Gadżetto był jednym z tych nowoczesnych składowisk towarów wszelakich, gdzie można było znaleźć wszystko – od elektrycznych majtek, po chrupki w kolorze chińskiej zieleni, od pieluch na baterie, po pasy cnoty, nawet dla facetów, a także rzeczy tak fascynujące jak sztuczne kominki, sztuczne penisy, sztuczne waginy, sztuczne kupy i sztuczne kanapki. To był raj dla ludzi potrzebujących rzeczy całkowicie niepotrzebnych.
Niestety nadchodziły święta i trzeba było kupić jakieś prezenty.
Co można kupić komuś, kto ma wszystko? To naprawdę problem. A co kupić komuś takiemu jak ciotka Ada? To nawet nie problem, a horror. Problem polegał na tym, że ciotka naprawdę miała wszystko. Tak samo jak wszyscy inni, albo jeszcze bardziej.
Dlatego Melka pomyślała, że poogląda, a coś na pewno rzuci jej się w oczy.
Zaczęła szukać czegoś, co można by kupić na prezent albo choć na święta. Ludzie tego być może jeszcze nie zauważyli, ale nikt już nie kupuje tak jak kiedyś. Nie ma tak, że ktoś potrzebuje solniczki, to idzie kupić solniczkę, nie, to już nie te czasy. Teraz człowiek idzie do sklepu i łazi bez sensu pomiędzy stosami czegokolwiek i czeka, aż coś wpadnie mu w oko.
Kiedyś konieczność zrobienia zakupów kojarzyła się z wydatkiem, a więc czymś nieprzyjemnym, teraz już jednak nie. Człowiek kupuje cokolwiek, żeby zrobić sobie przyjemność, nie musi tego potrzebować. To jeszcze nie tak, nie musiał tego potrzebować przed wejściem do sklepu, teraz jak tylko to zobaczy, zaczyna tego pragnąć.
Melka znalazła kulę do przepowiadania przyszłości, tablicę ouija, karty „pomoru duchowego” do wróżenia zła i dziwną kukłę z prawie łysą czaszką. Wszystko to idealnie nadawało się na prezenty, choć najbardziej dla niej samej. Kukła z oczami na baterie, ruszająca rękoma i wrzeszcząca za każdym razem, kiedy wyczuła jakiś ruch, była wspaniała. Działała na fotokomórkę albo coś w tym rodzaju. Brzydka, wręcz potworna, wyglądała, jakby była już rozkładającym się nieboszczykiem, który nie zauważył, że leży w ziemi od kilku miesięcy i postanowił wyjrzeć z grobu, przejść się po ulicach i sprawdzić, co się dzieje. Było to coś tak paskudnego, że aż pięknego.
Zdecydowanie pozostało po Halloween, niesprzedane siedziało w kąciku jakiejś półki i czekało na zmiłowanie, a że do świątecznego czasu nie pasowało, nazwano to „Zebuś, demon wsparcia duchowego”, bo sklep wiedział, że wsparcie duchowe w święta każdemu się przyda i że trzeba wszystko sprzedać za wszelką cenę, bo premie świąteczne szlag trafi.
W tym sklepie nawet znicze nagrobne stawały się asortymentem świątecznym, a po doklejeniu jemioły, bałwanków, mikołajowych czapek udawały świece na stół. Choć marnie im to wychodziło. Kulig złożony z renifera, pięciu zniczy nagrobnych w przebraniach i Mikołaja podpalił nawet dom, ale to tylko przez nieostrożność dzieciaków.
Tak więc Zebuś, demon wsparcia duchowego, popatrzył na Melkę wrednym okiem i zdecydowanie jej się spodobał.
Melka była na wskroś ezoteryczna, choć Ada usiłowała ją cywilizować, ale nie za bardzo jej to wychodziło.
Dodatkowo kiedy sprzedawczyni pokazała jej wszystkie zdolności Zebusia, w tym te dźwiękowe, Melka rozpłynęła się w zachwycie. Lubiła takie dziwactwa, a jeżeli jeszcze to coś było w stanie wywołać u kogoś zawał, to było to wprost wspaniałe.
Pierwszy pokaz zamierzała zrobić w autobusie powrotnym do Prasławca, bo sklep, do którego się wybrała, znajdował się w miasteczku obok. Zebuś nie był włączony cały czas, bo nikt by tego jego wrzasku nie wytrzymał, ale Melka trzymała go na ręku jak niemowlę, co było o tyle wygodne, że Zebuś miał tylko głowę i chude ręce oraz klatkę piersiową, części poniżej nie istniały. Możliwe, że była to jakaś dyskryminacja, ale dzięki temu Zebuś doskonale pasował do Melki i do jej chudych ramion.
Niestety ani Melka, ani jej Zebuś nie wszystkim przypadli do gustu. Dwie dość wiekowe panie obładowane świątecznym dobrem w postaci stroików, bombek i innej świąteczności wszelakiej patrzyły na Melkę z niechęcią. Wskazywały ją sobie głowami, a czasem nawet palcami, co miłe nie było, ale niektórzy już tak mają.
Ludzie nie lubią innych ludzi, szczególnie jeżeli ci inni ludzie są choć odrobinę inni, a Melka nie dość, że była młoda (a to dla niektórych starszych pań bardzo poważna wada), to jeszcze miała dredy. To było dla tych szacownych kobiet za dużo.
Tłusty, blady paluch z brudnym paznokciem został skierowany dokładnie w Melkę.
– I widzi pani, co się porobiło? – stwierdziła starsza dama, jedna z tych, co to się do plotek nie zniżają, wskazując dziewczynę z jej niby-dzieckiem. – Pewnie imigrantka. One takie są. Nieodpowiedzialne. Skołtunione. O, jakieś takie… No widzi pani, prawda?
Melka nigdy nie sądziła, że jest „jakaś taka”, ale cóż, nie zamierzała reagować, w każdym razie jeszcze nie w tym momencie.
Może gdyby to było w Prasławcu, nikt by o coś takiego Melki nie posądzał, bo ludzie ją znali, czasami aż za dobrze, ale w tych nieco odleglejszych regionach nie dała się aż tak bardzo poznać.
– Ano, pewnie, pani patrzy, jakie dziecko paskudne. Nasze rodzime dzieci są o wiele ładniejsze, no ale czegóż chcieć! Jakby ziemiste i takie jakieś jakby stare? Stare malutkie.
– Pewnie chore na jakąś drogerię, wiem, bo jest taka choroba, co ją ludzie sprowadzili z dziwnych krajów, co oni tam surowiznę jedzą, surową wątrobę ludzką zjadają. I to jest tak, że niby-dziecko, a niby-staruszek, ale to też mówią, że to po to, żeby dostać opiekę u nas i takie inne. Jedna to męża podała za dziecko, facet miał ze czterdziestkę, a poszedł do szkoły jako dwunastolatek, no ale co robić, chociaż się pisać i czytać nauczył.
– Bo nie umiał?
– No a jak? Jasne, że nie umiał. Oni dzicy są! Zamiast liter to szlaczki wstawiają. I zakrętasy. Oni nic nie umieją, tylko ludzi wysadzają w powietrze, ja to się na nich znam, mój zięć to jest taki też jakby od nich, chyba kosmita, ale w sumie się cieszę, że nie żyd, bo byłoby o wiele gorzej.
– Wysadził już kogoś?
– Nie, ale on straszny leń jest i niemota, to pewnie dlatego.
– No ale dlaczego mówisz, że kosmita?
– Surowe ryby żre… To kto jak nie kosmita? A ta pewnie też jakaś nienormalna, bo tak temu gnojowi w pieluchach grzebie, jakby chciała się gównem umazać.
– Może ten dzieciak jest wybuchowy? Czytałam, że niektóre dzieci takie miały do wybuchania.
– Pasy szachistów? – odpowiedziała kobieta ze zrozumieniem.
– No właśnie! Tak! – Druga się ucieszyła, co bardzo zdenerwowało Melkę.
– Szahidów, nie szachistów– mruknęła dziewczyna, krztusząc się, co sprawiło, że nie do końca została zrozumiana. Była całkowicie świadoma tego, co obie panie wymyśliły na jej temat, ale nie brała tego poważnie, za to one – jak najbardziej.
– No patrzy pani i jeszcze pyskuje? No i jakoś tak, że po polsku jakby?
– Nie, to było po inszemu, trzeba kierowcy powiedzieć, kogo wiezie. Takie obce to wszystko robią, żeby normalnym ludziom święta zepsuć.
Melka była zawsze nerwowa, nie w ogóle, w ogóle to była leniwcem i nie przejmowała się niczym, ale nerwowa na własnym punkcie była zawsze, bo uważała, że to jednak ważne, żeby się nie dać poniżać, obrażać, wyzywać i w ogóle.
No i na dodatek wściekła się, bo kobieta polazła do kierowcy coś mu tam klarować i wcale nie było pewne, jak to się skończy i co ona tam wymyśliła. Melka, owszem, mogła schować Zebusia do torby czy do reklamówki i udawać, że go wcale nie ma, ale nie byłaby sobą. Ona lubiła być malownicza. No i też trochę nie lubiła dać się zastraszać.
– I widzisz pani, jak ona łypie?! – Druga z siedzących obok Melki kobiet, choć siedziała po przeciwnej stronie autobusu, wyraźnie szukała zaczepki. Możliwe, że była przekonana, że Melka, jako cudzoziemka, polskiego nie rozumie, a wtedy obgadywanie jest w porządku, bo można dużo, bezczelnie i w oczy, a to wyższa szkoła chamstwa.
– A to dziecko takie jakby jakieś martwe. Sinozielone? A zwłok autobusami przewozić nie wolno!
– No właśnie, ale po co ona go wiezie? Mówię pani, sąsiadko, ona chce nas wysadzić tym dzieckiem, bo ono to pewnie jest z nią w zmowie.
Melka prawie skisła ze śmiechu, ale nic nie powiedziała. Trudno było jej uwierzyć, że martwe dziecko mogłoby być z nią w zmowie, ale trudno też było jej uwierzyć, że dzieckiem można wysadzić autobus. Trzeba jednak sobie powiedzieć, że jest spora grupa ludzi, którzy boją się wszelkiej inności i nie chodzi nawet o to, że ktoś jest czarny czy że ma kochanka zamiast kochanki.
Ludzie nie tolerują nawet tych, którzy wolą kielecki od winiar, a to przecież tylko majonez, choć lepiej nie mówić tego głośno. W jednej rodzinie awantura o tradycje związane z majonezem zaszła tak daleko, że matkę trzeba było obezwładnić, bo groziła córce śmiercią. W końcu tradycja rzecz święta i nieważne, jaka tradycja, ważne, że święta.
Autobusy, choć miejsko-podmiejskie, jeździły na tej trasie rzadko, a aura ostatnio nie rozpieszczała. Melka wolała się nie odzywać i dojechać do miasta spokojnie, niż wzbudzić czyjąś ciekawość albo agresję i zostać wyproszona z autobusu.
– Jakieś dziwne to dziecko – oświadczyła kobieta, zaglądając bezceremonialnie w zawiniątko z Zebusiem. Nie powiedziała tego do Melki, bo sądziła, że ta nie zrozumie, powiedziała to do swojej koleżanki.
Starsze panie potrafią być inwazyjne w stosunku do młodych matek, a za taką właśnie matkę wzięto Melkę.
Zebuś był demonem, i to nawet plastikowym, wyglądał na jakieś dziewięćdziesiąt (co najmniej) lat, więc trudno się po nim było spodziewać różowych policzków, ale perfidia tych bab, ich fałsz i przewrotność sprawiły, że Melka aż się zatrzęsła.
– Wścibskie krowy! – prychnęła, ale wiedziała, że nic nie może zrobić. Ten rodzaj starszych pań, które usiłują dopasować świat do własnych przekonań i potrzeb, to zmora przystanków autobusowych, przychodni i kolejek w Biedronce.
– Pan uważa, jakąś pan tu ma na pokładzie multikulti z chorym gówniakiem i albo nas zarazi, albo wysadzi– zawołała jedna do kierowcy, który nie znając sprawy, ciut się przestraszył.
– Nie powinno się im pozwalać jeździć autobusami! Niech na wielbłądach jeżdżą!
– Właśnie, albo na osiłkach! – wrzasnęła jedna z szacownych pań.
– Osiołkach? – zapytała jej koleżanka. – Bo na osiłkach to tak jakby seks?
– A jeden chuj! – odparła koleżanka, coraz bardziej przerażona tym, co sobie wymyśliła. A najbardziej tą obcą kobietą z dredami, która przyjechała do Prasławca z dzieckiem z dalekiego świata, tylko po to, żeby wysadzić w powietrze autobus z dwiema pasażerkami na pokładzie, no i oczywiście z kierowcą.
Przejeżdżali właśnie przez sławetne prasławieckie rondo. Melka nie wytrzymała. Nacisnęła przełącznik Zebusia. Jego ręce i głowa poruszyły się, oczy zaświeciły na czerwono, a z ust wydobył się potworny charkot, makabryczny śmiech i wrzask. I to było coś makabrycznego i trudnego do określenia. Ni to śmiech, ni to wycie, ni to pierwotny wrzask zarzynanego prosięcia…
Kierowca, przerażony tym jazgotem, nadepnął na hamulec, zrobił to odruchowo. Może gdyby nie został uprzedzony o możliwej masakrze, zachowałby zimną krew jak już wiele razy w czasie swojej pacy. Raz został zaatakowany przez osła, który wsiadł bez biletu, a drugi raz przez faceta z maczetą. Facet przestraszył go mniej, bo jednak był przewidywalny, osioł sprawił, że kierowca na chwilę zwątpił w swoje zdrowie psychiczne. Tu jednak wszystko było o wiele gorsze. Kierowca spodziewał się czegoś potwornego, nastawił się psychicznie na katastrofę, drżał z niepokoju i to sprawiło, że wpadł w panikę.
– Aaaaa! – wrzasnęły kobiety koło Melki. – To zaraz wybuchnie! Flaki! Flaki mu wybuchną! Ratunku!
To dolało oliwy do ognia. Kierowca w zwykłej sytuacji może by się nie przestraszył aż tak bardzo, może nie wpadłby w panikę, ale po zapowiedzi tych bab spodziewał się najgorszego. Autobus też był spanikowany i nie zamierzał się nikogo słuchać, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, wjechał na rondo i wystartował z jego ośnieżonego pagórka jak ze skoczni narciarskiej, przeleciał przez pół ronda i padł na pysk tuż obok posterunku policji. Na szczęście padając na pysk, padł też jednak na koła.
Kierowca nie był ranny, choć oczywiście potłuczony, ale dwie siedzące koło Melki kobiety zostały trochę poturbowane. Nikt nie miał zapiętych pasów. Niby nic się nie stało. Przeżyły. Jedna straciła okulary, druga zgubiła szczękę.
– To ona! To ona – wrzeszczała jedna z kobiet, wskazując na Melkę. – Chciała autobus wysadzić w powietrze i wysadziła, poleciał w powietrze. To terrorystka. Allahistyczna, terrorystka, aresztować ją! Aresztować! Gdzie jest policja?!
***
Redakcja
Aleksandra Zok-Smoła
Korekta
Beata Gołkowska
Skład i łamanie wersji do druku
Marcin Labus
Projekt graficzny okładki
Agnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025
© Copyright by Iwona Banach, Warszawa 2025
Wydanie pierwsze
ISBN: 9788384300404
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w Internecie.
WYDAWCA
Agencja Wydawniczo-Reklamowa
Skarpa Warszawska Sp. z o.o.
ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2
00-036 Warszawa
tel. 22 416 15 81
www.skarpawarszawska.pl
@skarpawarszawska
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
