Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 11.12.2025
Audiobook dostępny w abonamencie bez dopłat od 09.12.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
KTO WOŁA O PRAWDĘ, O ŚMIERĆ WOŁA!
Dziennikarz nielegalnej, ukrytej rozgłośni milknie nagle w trakcie audycji. Czy został zabity, bo zamierzał ujawnić tajemnicę zbrodni przed lat? Inspektor Łezka ma trzy dni, by go odnaleźć. Żywego lub martwego. Tylko jak znaleźć kogoś, kto nie chce być odnaleziony?
Dlaczego zamordowano znanego beskidzkiego włóczęgę na Klimczoku? Dlaczego napadnięto młodego turystę na Przełęczy Łączecko? Czy w Beskidzie Śląskim wciąż grasują zbójnicy? I czy to naprawdę niedźwiedź odpowiadał za śmierć młodej studentki w dwa tysiące siódmym roku? Odpowiedzi na te pytania udzielić mogą tylko góry.
A tymczasem Śmieciarz szykuje się do kolejnej roboty.
NAJGROŹNIEJSZYM DRAPIEŻNIKIEM BESKIDÓW JEST CZŁOWIEK
Mroczny kryminał noire w miejsko-górskim klimacie! Kontynuacja bestsellerowej Roty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Grzegorz Brudnik, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: © Jakub Magierowski
Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio
PR & marketing: Magdalena Drogoś-Kraszewska, Andżelika Wojtkiewicz
ISBN: 978-83-8402-755-4
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Żegnaj, góro, dobra góro, jeszcze śpiewam ci, bo zbójnicki jasny ogień w twoim wnętrzu lśni.
Żegnaj, góro, dobra góro, ukochany śnie, wszystkich bliskich opuściłem, ciebie jeszcze nie.
fragment pieśni Żegnaj góroautor – Ladislav Nezdařil przekład – Renata Putslacher
– Szlag – warknął Przemek, odruchowo szarpiąc kierownicą. Zaraz zresztą zganił się za to w myślach. Nie ryzykuje się wywrócenia zestawu dla jakiegoś durnego sierściucha. Co to w ogóle było? Lis? No, niech będzie, że lis. Miał szczęście, że trafił na Przemka, a nie innego kierowcę. I że Przemek akurat jechał wolno. No bo jak tu jechać szybciej? Metr po metrze, sekunda po sekundzie mozolnie wtaczał swojego dwunastokołowca na Przełęcz Glinne. Tu, wciąż jeszcze po słowackiej stronie granicy, droga była wąska, a nawierzchnia fatalna. Równie dobrze mógłby jechać po Księżycu.
Nie był zmęczony, ale rozdrażniony – owszem. Załadowali go belami papieru dwie i pół godziny temu w Bańskiej Bystrzycy i wszystko wskazywało na to, że jak w końcu opuści tę słowacką dzicz i jak tylko dotknie kołami cywilizacji, będzie musiał trochę przyspieszyć, żeby zdążyć do Katowic, zanim tachograf zatrzyma go na jakimś przydrożnym parkingu. A Przemek był z tych kierowców, co nie lubili za szybko jeździć. Miał czterdzieści sześć lat. Swoje już się w życiu nawygłupiał.
Nie był zmęczony, ale znudzony – owszem. Radio śpiewało już po polsku. Piskliwym głosem zapewniało Przemka, że on na pewno chce zabić i zniszczyć, zniewolić nienawiść i że radio też tego chce. Droga prowadziła przez las i była zupełnie pusta. Nikt już tędy nie jeździł, ale Przemek wciąż pamiętał, jak pod koniec lat dziewięćdziesiątych kursował tutaj busami. Woził ludzi z Budapesztu i do Budapesztu, przekraczając granicę właśnie na Przełęczy Glinne. Wtedy to było. Teraz to nie ma. Działały tu knajpy i kantory. Działał sklep wolnocłowy. Przemytnicy usiłowali wykiwać strażników. Strażnicy usiłowali nie dać się wykiwać przemytnikom. Hej, przygodo! A dzisiaj? Psa z kulawą nogą… No, czy lisa można zaliczyć do psów? Chyba nie.
Tu, ponad osiemset metrów nad poziomem morza, przy asfalcie rozścieliła się mgła. Jakby mało było jeszcze Przemkowi problemów. Kliknął włącznik lamp przeciwmgłowych i to wszystko, co mógł zrobić. Na szczęście niszczejący budynek dawnej strażnicy granicznej wyłaniał się już z gęstego mleka. Postawiono go w latach siedemdziesiątych i przyjął formę bramy. By przekroczyć granicę, trzeba było przez nią przejechać. A tam, już z drugiej kondygnacji, dyżurny wyglądał przez okno i oceniał sobie człowieka za kierownicą. Podobno najlepsi po samej minie kierowcy potrafili ocenić, czy coś szmuglował, czy nie.
No, ale to kiedyś. Po wejściu do strefy Schengen wszyscy się stąd wynieśli i budynek służył już wyłącznie jako punkt orientacyjny dla turystów wędrujących z Pilska na Babią Górę albo odwrotnie.
Przemek przejechał przez bramę i zwolnił, bo choć celników w strażnicy już nie było, to kibelek owszem. Korzystał z niego czasami.
Tyle że akurat w tej samej chwili rozdzwonił mu się telefon. Alarm o dwudziestej pięćdziesiąt dziewięć. No przecież! Audycja Sentinela! Nie, aż tak mu się jeszcze nie chciało. Wytrzyma do Katowic.
Przemek nie potrafiłby sobie odpowiedzieć, dlaczego tego słuchał. Gdyby ktoś mu powiedział, że jest wyznawcą teorii spiskowych, pewnie by się obraził. Ale przecież od lat kiełkowało w nim przekonanie, że państwo… Co tam państwo, cała Unia Europejska… Co tam Unia, w ogóle rząd światowy usiłuje go pozbawić pieniędzy i wolności. No ludzie kochani, przecież jest na to mnóstwo dowodów! Odpalcie sobie YouTube’a. Tam można znaleźć wszystko. Jasne, Sentinel czasem przesadzał. Przemek wiedział o tym doskonale, przecież nie był głupi. Na przykład wtedy, kiedy w cyklu audycji usiłował wszystkich przekonać, że na początku lat siedemdziesiątych pod Jeleśnią rozbiło się UFO, tylko Ruscy wszystko ukryli, bo chcieli nawiązać z obcymi współpracę, żeby wyprzedzić Amerykanów w wyścigu kosmicznym. Ostatecznie jankesi wylądowali tylko na jakimś głupim Księżycu. Nie, w takie rzeczy Przemek nie wierzył. Ale w wiele innych tak. Sentinel wiedział, co mówi. Owszem, był dziwny, może nawet cierpiał na lekką paranoję. Ciągle gadał o tym swoim tajemniczym studiu, ukrytym gdzieś, gdzie nie znajdą go mordercy. Bo że go ścigali, było wiadome nie od dziś. Powtarzał to na okrągło. No więc tajemnicze studio, z którego ponoć nigdy nie wychodził. Ta, ciekawe, co jadł! Z tym też na pewno trochę przesadzał. Ale kto trochę nie przesadza? W końcu musiał chłop jakoś pracować na swój image, prawda? I miał te swoje, no… Te szyfratory jakieś, że nie można go było namierzyć. Podobno. No nieważne. Liczyło się tylko to, że Sentinel zawsze oferował jakieś ciekawe informacje. A przecież właśnie dziś miała być ta sensacyjna audycja, którą zapowiadał już od dwóch tygodni. O tej dziewczynie, co ją niedźwiedź zjadł niedaleko Stożka Wielkiego. Kiedy to było? W dwa tysiące którymś tam. Dużo się o tym wtedy gadało, no bo niedźwiedź…? Kto to widział? Potem, gdzieś na Podkarpaciu, też była sytuacja, że niedźwiedź zabił człowieka. No, ale go przecież, kurwa, nie zeżarł, nie? A jeśli Sentinel chce o tym mówić, to znaczy, że z pewnością coś się w tej sprawie nie zgadza. Wspaniale! Do Katowic akurat ze dwie godzinki, może z małym okładem.
Przemek sięgnął do komórki i wybrał aplikację Sentinela. Bo to przecież oczywiste, że ktoś taki jak on nie mógłby sobie po prostu nadawać na falach radiowych. Chciał, ale rząd się nie zgodził. Sentinel był dla nich niewygodny. Jednak aplikacja to co innego. Internet należał do wszystkich.
Gdy połączył się ze streamem, akurat leciała czołówka programu. Perfect timing. Trwała kilka sekund i trochę się przycinała, ale nie było w tym nic dziwnego. Tu, na przełęczy, telefon Przemka pokazywał tylko trzy z czterech kresek zasięgu. Ale za chwilę, tuż za pierwszym łukiem drogi w stronę Korbielowa, powinno już być dobrze. Przemek miał to przećwiczone.
Czołówka się skończyła.
– Tu Radio Sentinel. Tu Radio Sentinel – powiedzieli jednocześnie prowadzący audycję i prowadzący ciężarówkę. Zawsze tak się zaczynało.
– Witam serdecznie moich słuchaczy – ciągnął Sentinel powolnym, chropowatym głosem, bo w jego mniemaniu tak zapewne brzmi człowiek oddany ciężkiej, niewdzięcznej pracy, pełnej poświęcenia w służbie prawdy. – Nim przejdziemy do tematu odcinka, chciałbym wam gorąco podziękować. Przybywa was na moim kanale. Ostatniej, piątkowej audycji słuchało prawie czterysta osób. Dziękuję za wasze wsparcie i wpłaty. Tylko dzięki wam Radio Sentinel może funkcjonować. Jedyne radio, które mówi wyłącznie prawdę. Prawda jest niewygodna. Prawda wielu boli. Oni zrobią wszystko, by nigdy nie ujrzała światła dziennego. Mam krótki przekaz dla tych, którzy chcą mnie powstrzymać.
Prowadzący zmienił nieco tembr głosu. Stał się naraz bardziej agresywny i Przemek pomyślał, że to desperacja przemawia przez tego człowieka. Desperacja i odwaga.
– Wiem, że wy też mnie słuchacie! – warknął Sentinel. – Że usiłujecie mnie namierzyć. Wypatrujecie mnie z helikopterów. Ale nie uda się wam. Nie znajdziecie mnie. Tyle razy przelatywaliście mi nad głową i nawet się nie zorientowaliście. Nie mam telefonu, więc mnie nie namierzycie. Mam za to najlepsze szyfrowanie i dobrze ukryte studio. Mieszkam w nim i nigdy go nie opuszczam. Nigdy mnie nie znajdziecie. Nigdy mnie nie uciszycie. Możecie próbować. Nie ma sprawy. To tylko buduje moją legendę. A gdyby jednak wam się udało, gdybyście mnie dopadli, moi słuchacze będą wiedzieli, co się stało.
Jakość dźwięku nieco się poprawiła. Mgła została na przełęczy, a Przemek w oddali ujrzał światła Korbielowa.
– No to, skoro formalności mamy za sobą… – Sentinel zaśmiał się, wracając do poprzedniego, nieco monotonnego tonu. – Zwracam się do moich słuchaczy. Dziś chyba najbardziej sensacyjna sprawa ze wszystkich, którymi się dotąd zajmowałem. Od rana zapewne wszystkie media będą o tym trąbić, oczywiście prócz tych kontrolowanych przez rząd. Na pewno również, jak zwykle, nie podadzą źródła, ale nie szkodzi. Prawda jest jedna i należy do wszystkich. Wy będziecie wiedzieli, kto przedstawił ją jako pierwszy. Pamiętacie słynną sprawę Barbary Krzysiak? Miała tylko dziewiętnaście lat. Pod koniec października dwa tysiące siódmego roku została zaatakowana i częściowo zjedzona przez niedźwiedzia, kilka kilometrów od schroniska na Stożku Wielkim w Beskidzie Śląskim. Tak wam w każdym razie powiedziano. Uwierzyliście? Naprawdę? A słyszeliście kiedyś, by w naszej części świata niedźwiedź zjadł człowieka? Bo ja nie. Nawet w okresie listopadowej hiperfagii tuż przed gawrowaniem, kiedy zjadają dwadzieścia tysięcy kalorii dziennie, ich dietę stanowią niemal wyłącznie rośliny i ewentualnie padlina. Niedźwiedź nie zużywa wtedy energii na polowanie, bo musi ją skumulować na kilka miesięcy letargu. To, co na temat tego zdarzenia powiedziały wam władze, nie ma żadnego sensu. Ale nic dziwnego. Bo ja wiem, co chcieli przed wami ukryć. Na przykład zakrwawioną ciupagę, której celowo nie odnaleźli, a która jest w moim posiadaniu. Albo zbójnicki proceder, mający wtedy miejsce w Beskidach. Drodzy słuchacze, dziś będzie naprawdę wyjątkowy program, bo po raz pierwszy w historii funkcjonowania Radia Sentinel jest ze mną gość. Świadek tamtych wydarzeń. Człowiek, który wszystko widział. Wypowie się jak bohater. Pod własnym nazwiskiem. Wydobędzie na światło dzienne to, co przed wami ukryto.
– Dzień dobry – powiedział męski, trochę skrzekliwy głos starego człowieka.
– Za chwilę przedstawię naszego gościa – kontynuował Sentinel. – Ale teraz trochę antysystemowego punk rocka z Wielkiej Brytanii. Za kilka minut wracamy do tematu.
Pięćdziesiąt sześć minut później Przemek zatrzymał swój zestaw na parkingu przed Komendą Miejską Policji w Bielsku-Białej, zajmując cztery miejsca parkingowe wyznaczone wzdłuż ulicy Piekarskiej. Wyskakując z kabiny, zdążył jeszcze chwycić puszkę z napojem energetycznym, bo choć pęcherz coraz mocniej go uciskał, wyglądało na to, że ten kurs miał potrwać nieco dłużej niż figurowało w planach.
Mężczyzna palący papierosa przy głównym wejściu chyba machnął mu na przywitanie. Trudno powiedzieć, bo właśnie się rozpadało i obaj przede wszystkim nie chcieli zmoknąć. Przemek przyspieszył kroku, a palacz wsunął się głębiej pod niewielki daszek.
Brrr. Zawsze miał ciarki, gdy wchodził na komendę. Był kilkakrotnie. Raz musiał złożyć wyjaśnienia. No, może dwa albo trzy. W innych przypadkach wzywano go jako świadka. Przede wszystkim wypadków drogowych, których jako zawodowy kierowca trochę się naoglądał.
– Słucham – rzucił oschle znudzony dyżurny skryty za pleksiglasową ścianą.
– Dzień dobry. Chciałbym… Chyba zgłosić zabójstwo.
– Jak to „chyba”?
– Na pewno.
– Kogo zabito?
– Nie znam nazwiska.
– Dobrze. Ale gdzie ten zabity?
– Nie wiem.
– Jak to pan nie wie? Zgłasza pan zabójstwo.
– No tak.
– Więc kogo zabito?
– Nie wiem, jak się nazywa – powtórzył Przemek, a ewidentnie wrogie spojrzenie gliniarza naraz uzmysłowiło mu, że nie powinien tu przyjeżdżać. Przecież policja to władza. A Sentinel mówił, że to władza na niego poluje. – Dobra. Chyba się pomyliłem. Przepraszam.
– Moment. – Dyżurny westchnął. – Od początku. Niech pan opowie od początku.
– No… To taki radiowiec. Miał audycję. Zaczęła się, coś tam powiedział, a potem była muzyka i miał zaraz wrócić. No, ale już nie wrócił. Ta muzyka ciągle gra.
– I dlaczego według pana ma to świadczyć o tym, że ktoś go zabił?
– Bo on mówił, że ktoś na niego poluje.
– Kto?
– Nie wiem.
– A pan jest kim? Ma pan jakiś dokument?
– Ja?
– Tak, pan.
– Ja jestem słuchaczem. Tylko… Znaczy, no, słuchałem tej jego audycji.
– Proszę pana, ja nie mogę przyjąć takiego zgłoszenia. Musiałby pan mieć dane albo chociaż wykazać, że istnieje realne zagrożenie życia. A pan…
– Co tu się dzieje? – zapytał mężczyzna, którego Przemek minął przed wejściem. Najwyraźniej dopalił już swojego papierosa.
– Pan twierdzi, że kogoś zabito, ale nie wie kogo, nie wie gdzie i nie wie, czy na pewno. A może wie pan, kto dokonał tego zabójstwa?
– Nie wiem – przyznał Przemek.
– No sam widzisz. – Dyżurny rozłożył ręce i spojrzał na kolegę.
– Dobra. – Palacz zwrócił się do Przemka. – Niech pan pójdzie ze mną.
– Wiesiu… – zaczął dyżurny.
– Mam jeszcze dwie godziny – uciął policjant nazwany Wiesiem. – Proszę za mną.
Cerber znów westchnął. Tym razem głośniej i bardziej znacząco. Ale wcisnął przycisk i drzwi zabrzęczały. Nie chciał się kłócić z Wieśkiem. Nie dziś. Nie teraz, gdy Wieśkowi zostały dwie godziny.
A potem? Cóż, potem zastanawiał się, czy gdyby postąpił inaczej, gdyby postawił jednak na procedury, to czy była szansa, że wszystko potoczyłoby się inaczej. Przez jakiś czas spędzało mu to sen z powiek. W końcu doszedł jednak do wniosku, że życie to życie, a śmierć to śmierć.
Tylko śpij i aż śpij –zamruczał Gintrowski, który leżał w alejce obok. Zawsze to robił, gdy komisarz Michał Gazda przyjeżdżał tu z Proustem. Policjant zamknął książkę i zgasił latarkę przyczepioną do czoła.
– Wiem, że tego nie pochwalasz – powiedział cicho, wysupłując z miękkiej paczki przedostatniego papierosa – przyznasz jednak, że sobie zasłużyłem, prawda?
Deszcz padał od kilkunastu minut, ale grób mamy objęty był dyskretną opieką starego, lojalnego dębu szypułkowego, który całkowicie niewzruszony, zupełnie niewrażliwy na utyskiwania pogody, stał z wypiętą piersią i dumnie uniesioną głową, skrywając ich pod liściastym parasolem nie tylko przed deszczem, ale i spojrzeniami ciekawskich.
A mnie prowadź tam, tam, gdzie jesteś, chcę być tam, gdzie ty… –Głos barda zaszumiał w koronie strażnika.
No właśnie. Spojrzeniami ciekawskich. To właśnie dlatego Gazda przyjeżdżał na Cmentarz Wilanowski wyłącznie późnym wieczorem. Nie chciał, by go tu widziano. A przede wszystkim nie chciał, by on go widział. Ojciec. Dawniej potrafili rozmawiać o mamie. Siadali w ogrodowej altanie ich domu w Konstancinie-Jeziornie i wspominali ją całymi wieczorami. Ale to było, zanim Gazda dowiedział się, kim naprawdę był jego ojciec. I zanim ojciec dowiedział się, kim naprawdę był Gazda. Bo od pewnego czasu policjant żywił przekonanie, że ojciec znał jego sekret.
Schował książkę do plecaka i zaciągnął się dymem. Naprawdę było co świętować. Ukończyli właśnie Utraconą. Przedostatni tom monumentalnego W poszukiwaniu straconego czasu. Proust rozpaczał po swojej Albertynie, a Gazda znów poczuł to znajome kłucie w sercu.
W niebie, czemu nie? W piekle aż na dnie –Gintrowski nie odpuszczał.
To było wielkie marzenie mamy. Nim umarła, żaliła mu się, że za mało wyniosła ze szkoły. Że ma luki. Że nie zna literatury i przez to czuje się przy ojcu jak głupia prowincjuszka, choć przecież wychowała się na Ursynowie, a ojciec w podwarszawskiej wsi. Gdy zapytał ją, co najbardziej chciałaby przeczytać, odparła, że W poszukiwaniu straconego czasu. Dlaczego? Bo to ponoć piękne, ale trudne. A ona chciała udowodnić sobie, że potrafiłaby się zachwycić trudną literaturą. No, ale przecież to aż siedem tomów. Kiedy to przeczytać? „Chyba dopiero po śmierci będę miała na to czas” – mówiła i śmiała się tak ciepło, tak radośnie, jakby perspektywa śmierci zupełnie jej nie przerażała.
Dlatego, gdy umarła, Gazda kupił wszystkie siedem tomów. Nie miał za wiele czasu, zwłaszcza teraz, gdy mieszkał w Bielsku-Białej. Ale przynajmniej dwa razy w miesiącu starał się odwiedzić ją z Proustem. Dziś spędzili tu trochę więcej czasu niż zwykle, bo i dzień nie był zwyczajny.
Dziś, dokładnie dziesięć lat temu, Gazda zabił mamę w wypadku samochodowym pod Lesznowolą.
Łza nie poprosiła o zgodę. Wdarła się na jego policzek, torując drogę kolejnym.
Będę wszędzie, wszędzie będę. Nawet gdy mnie już nie będzie…
Tęsknił za nią. Każdego dnia. Dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy miał czternaście lat i wyjechał na kolonie do Tardy. Wszyscy się wtedy z niego śmiali, bo dzwonił do domu, gdy tylko miał okazję. Jasne, trochę się tego wstydził. W drugim tygodniu nawet próbował się z tym kryć, ale w ośrodku był jeden telefon. Zawsze ktoś znalazł się wystarczająco blisko, by powiedzieć wszystkim, że maminsynek znów się stęsknił. Wstydził się, owszem. Zdawało mu się, że to takie niemęskie. Dziś uważał zupełnie inaczej. Że jeśli ktokolwiek wychował go na mężczyznę z krwi i kości, to właśnie ona. Bo przecież nie ojciec, którego nigdy nie było. A w każdym razie nie dla niego.
– Zostało tylko trzech – powiedział, zaciągając się dymem z papierosa. – Wiem, że tego też nie pochwalasz, ale nic już na to nie poradzę. Śmieciarz musi wyrzucać śmieci. Przysiągłem, że zapłacą za nasze krzywdy. I zapłacą.
Ale czy na pewno? To, że dziesięć miesięcy temu spotkał na swej zawodowej drodze Łezkę, było najlepszym i jednocześnie najgorszym, co mu się przydarzyło w tej, pożal się Boże, karierze. Po raz pierwszy naprawdę poczuł, że robi coś ważnego. I że praca w policji faktycznie może być dla niego czymś więcej niż tylko wypełnioną dla świętego spokoju wolą ojca. W Bielsku-Białej mawiali o Łezce, że to stara wiedźma. Nieprawda. Ani stara, ani wiedźma. Ojciec też tak o niej mówił, ale jemu akurat Łezka złamała przed laty serce, więc Gazda trochę go rozumiał. No, w każdym razie usprawiedliwiał. Tak czy inaczej, to dzięki Łezce w końcu został zaakceptowany przez otoczenie, a był to bodaj pierwszy raz, od kiedy włożył mundur. Bo ojciec piastujący funkcję Komendanta Głównego Policji, wbrew pozorom, wcale nie pomagał w policyjnej karierze. Nie pomógł mu nawet uzyskać awansu na stopień komisarza. A Łezka tak. I to bardzo szybko.
Problem w tym, że ona była bardzo dobra. Wybitna. Gazda nie miał wątpliwości, że musi być czujny, bo jeśli popełni najdrobniejszy błąd, ona zaraz zrozumie, kim się stał. A na pewno go popełni. To trwało już zbyt długo. Był ostrożny. Bardzo dobrze przygotowany. Skuteczny. Ale nie nieomylny. I nie niezniszczalny. Im bliżej celu, tym większy odczuwał stres. A stres sprzyja błędom.
Dąb-strażnik ostrzegł go szumem liści. To wiatr i deszcz przybierały na sile.
Pocałował dwa palce i pomuskał nimi chłodny marmur. Jeszcze raz, może trzeci, a może i czwarty sprawdził, czy znicz, który przyniósł, był dobrze zabezpieczony przed nadciągającą ulewą. A potem wyprostował się i ruszył w kierunku pętli autobusowej, gdzie zostawił auto.
Zostało tylko trzech.
I jeden rozdział Prousta.
Kiedyś w telewizji występowała Pani Chmurka i miliony Polaków mogły przegapić Dziennik Telewizyjny, ale Pani Chmurki, która pojawiała się na ekranie po zakończeniu głównego wydania wiadomości, zdecydowanie nikt przegapić nie chciał. Legendarna Pani Chmurka miała na imię Elżbieta. Spędziła w tej robocie czterdzieści lat i cieszyła się większym zaufaniem społecznym niż którykolwiek z dziennikarzy i prezenterów tamtych czasów.
A dzisiaj nie było już Pani Chmurki z telewizji, była za to Miss Cloudy z TikToka. I wprawdzie na jej profilu bardziej niż o prognozę pogody chodziło o eksponowanie niemal nagiego biustu – bo w dzisiejszych czasach tylko to zapewniało zasięgi – ale tak się składało, że zupełnie przy okazji całkiem trafnie zapowiadała pogodę. Szkoda. Lepiej by było, gdyby czasem się myliła. Wówczas łatwiej byłoby przyjąć do wiadomości informację, że przez cały najbliższy tydzień będzie lało. Niestety, wiele wskazywało na to, że Miss Cloudy znów miała rację. Bo deszcz już padał.
Tekla Minge była zafascynowana TikTokiem, co nawet dla niej samej stanowiło zaskoczenie, nie wspominając o jej otoczeniu. Bo Tekla miała sześćdziesiąt trzy lata, a podobno w tym wieku człowiek ledwo potrafi obsłużyć pilota. Dobre sobie. Tekla była słynną malarką, artystką o dojrzałej, ale ciekawej świata duszy. I wprawdzie osiągnęła status, w którym nie potrzebowała już promocji – bo zarobionych pieniędzy wystarczy jej do końca życia, nawet jeśli umrze jako najstarsza kobieta w historii świata – a jednak pół roku temu założyła konto na TikToku. I dziś była nie tylko malarką, ale i influencerką. Czy ktoś potrafi wymyślać śmieszniejsze żarty niż życie?
– Przyjadę po ciebie rano – powiedział Tytus, a ona cmoknęła go w policzek. Wspaniale pachniał tą wodą kolońską, którą dla niego wybrała. A przede wszystkim brakiem smrodu alkoholowego. Nie pił od sześciuset dni.
Szarpnęła klamkę i wyskoczyła na zewnątrz. Chciała szybko pobiec na skryte pod zadaszeniem schody, ale szyba białego porsche cayenne się otworzyła i Tytus krzyknął za nią:
– Teklo! Pędzle!
– Ach. – Pacnęła się w czoło, a potem parsknęła, jak zawsze, gdy zdawała sobie sprawę, jaka potrafi być roztrzepana. Otworzyła tylne drzwi i zabrała z siedzenia drewnianą, przepięknie inkrustowaną masą perłową skrzyneczkę, którą kupiła ostatnio przez Internet, płacąc za nią czterokrotnie więcej, niż przyznała się Tytusowi.
Drzwi wejściowe znajdowały się na wysokości pierwszego piętra, więc Tekla wbiegła na górę po betonowych i stanowczo zbyt stromych schodach. Było siedem minut po północy. Późno jak na odwiedziny, ale nie po to jest się czyjąś najlepszą przyjaciółką, by przejmować się takimi rzeczami.
Kamienica przy ulicy Sempołowskiej w Bielsku-Białej nie była zbyt duża, ale Łezka mieszkała w niej zupełnie sama. No nie, nie sama. Z kotem. Budynek odziedziczyła po ojcu. Nie do końca wiadomo, jak jej tatuś wszedł w posiadanie tak okazałej nieruchomości, ale że był ważnym peerelowskim dygnitarzem, Łezka miała pewne podejrzenia.
Tekla otworzyła drzwi, bo nie po to jest się czyjąś najlepszą przyjaciółką, żeby nie mieć klucza.
– Kasiu! – zawołała.
Minęła wiatrołap, weszła do przedpokoju i naraz pojawił się niepokój. Wiszące tu lustro dawniej składało się z dwóch części przedzielonych ramą. Teraz rama była pusta, a na podłodze rozsypała się kolonia szklanych drobin. Do ściany po prawej stronie przytuliły się drewniane schody prowadzące na wyższe piętro i gdy nimi wbiegała, poczuła, że serce bije jej trochę za szybko. I bynajmniej nie z wysiłku. Była w dobrej kondycji.
– Kasiu!
– Tutaj – usłyszała cichą, pozbawioną życia wskazówkę, dobiegającą zapewne z sypialni, bo niby skąd?
– Jezusie. – Tekla westchnęła.
W pomieszczeniu panował mrok. Zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Na łóżku rozsiadł się laptop i w upiornym świetle rzucanym przez jego ekran Tekla ujrzała Łezkę. Leżała zupełnie naga, skulona pośród rozmigotanych gwiazd rozścielonych po podłodze. No tak. Tam dalej stała duża szafa. Dawniej i na niej wisiał znienawidzony autoportret. Znienawidzony, bo od lat nie odpowiadał już Łezce, że to właśnie ona wciąż jest najpiękniejsza na świecie.
– Kasiu… – szepnęła Tekla.
– Nic mi nie jest, to tylko…
– Ładne mi „nic mi nie jest” – warknęła malarka, unosząc zakrwawioną dłoń przyjaciółki.
– Nic mi nie jest – powtórzyła Łezka. – To tylko z kłykci.
– Naprawdę rozbiłaś dwa lustra, wariatko?
– Sześć.
– Co?
– Obawiam się, że czeka mnie wycieczka do Ikei.
Uniosła się trochę i usiadła, kryjąc łokcie między udami.
– Pokaż – zażądała Tekla.
– Nie…
– Pokaż – powtórzyła malarka, a Łezka wypowiedziała swój miesięczny limit przekleństw i opuściła ręce. Twarz skierowała w stronę okna, jakby wstydziła się spojrzeć na Teklę, która bezceremonialnie chwyciła lewą pierś przyjaciółki, unosząc ją nieco do góry.
– No, bardzo pięknie się goi. Już prawie nie widać blizn.
– Teklo, naprawdę nie wiem, jak to możliwe, żeby kompletnie ślepa baba malowała tak piękne obrazy.
– Nie, poważnie. Opuchlizna schodzi.
– Gówno schodzi.
– Cierpliwości, kochanie. Naprawdę.
Łezka westchnęła, znów westchnęła, a potem się rozpłakała.
– No i masz – tym razem to Tekla westchnęła. A potem, no cóż, nie po to jest się czyjąś najlepszą przyjaciółką, by jej nie przytulić w potrzebie.
– Chodź, opatrzę ci te kłykcie.
– Nie trzeba… Nie, naprawdę nie trzeba. To tylko zadrapania.
Więc siedziały tak wtulone w siebie pośród odłamków wspomnień o dawnych, pięknych czasach.
– No dobrze – powiedziała Łezka, gdy już jej trochę przeszło. – To Przyjaciele czy Buffy, postrach wampirów?
– Ani jedno, ani drugie. Dzisiaj coś innego. Będę cię malować.
– O matko, Teklo, naprawdę, szkoda twojego talentu. Poza tym oszukujesz. Na twoich obrazach jestem… Co? Co ci się dzieje z twarzą?
Lewy kącik ust Tekli przesunął się ku górze. Za chwilę prawy zrobił to samo. Oczy też jej się rozszerzyły i naraz Łezka zrozumiała!
– No chyba sobie…
– Ani trochę. – Tekla wybuchnęła śmiechem, a potem wstała, otrzepała spodnie z odłamków szkła, uważając przy tym, by nie poranić dłoni, bo były wyjątkowo cenne. – Na krzesło! – zakomenderowała.
– Teklo…
– Młoda damo. Proszę natychmiast usiąść na krześle.
– Ja pier… To daj mi się chociaż ubrać.
– Zgoda. Kasiu…
– No?
– Mogłabyś się ogolić na nogach. I nie tylko.
– Uch… – Łezka zacisnęła palce na niewidzialnej szyi jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego ducha, jednego z tych, które z pewnością kręcą się po takich starych kamienicach jak ta. – Czasami się zastanawiam, dlaczego ci jeszcze nie podrzuciłam narkotyków i nie zadzwoniłam po kumpli.
Ustaliły, że przejdą do salonu, bo tam jest lepsze światło.
– Sześć luster. – Tekla westchnęła, rozgarniając stopą kolejną falę szklanych błyskotek. – Siedem lat nieszczęścia za każde lustro. W sumie… Ile?
– Mnie to nie dotyczy.
– Bo?
– Bo w to nie wierzę.
– To tak nie działa.
– Działa.
Zaimprowizowane studio wizażu i kurażu składało się z trzech krzeseł, przy czym jedno zajmowała Łezka, drugie Tekla, a trzecie butelka wina i drewniana skrzyneczka, którą malarka przytargała ze sobą. Wcisnęła jakiś tajemniczy przycisk i klik, klik, klik, skrzypnęły zawiasy, porozsuwały się szufladki, pootwierały przegródki, a tam… Matko jedyna, czego tam nie było. Na najwyższym poziomie pędzelki, aplikatory, zalotka, szpatułka, ba, nawet temperówka do kredek. A niżej? Podkłady, korektory, pomadki, eyelinery, maskary, pudry, kredki… Do cholery, czy w tym plastikowym pudełku leżały doklejane rzęsy?
Tekla pracowała z namaszczeniem, mimo iż jej płótno było mniej cierpliwe niż zwykle.
– Trzeba będzie ci włosy pofarbować – stwierdziła, delikatnie dociskając eyeliner do powieki Łezki.
– Nie można.
– Niby dlaczego?
– Konserwator zabytków się nie zgodzi.
Tekla prychnęła. A potem się roześmiała.
Ile to było? Dwadzieścia minut temu? Dwadzieścia minut, a tak wiele się zmieniło. Łezka patrzyła w lustro. Jedyne, które się ostało, choć wyłącznie dlatego, że przyjechało w skrzyneczce Tekli. Ono też powinno skończyć na podłodze. Było nawet gorsze niż te poprzednie. Tamte ogłaszały jej brzydką prawdę, a to prezentowało urocze kłamstwo.
– Nie dotykaj – syknęła Tekla, uderzając Łezkę w dłoń. – Rozmażesz.
Dlaczego przestała to robić? Dlaczego przestała o siebie dbać? Z lusterka spoglądała na nią piękna, dojrzała kobieta. Nawet ona musiała to przyznać. Miała cerę gładką jak światło. Usta czerwone, pełne życia. I te oczy. Wielkie, dyskretnie podkreślone cieniem rozblendowanym w kąciku. Dlaczego nie stała się właśnie kimś takim? Dwadzieścia minut pracy. Przy odrobinie wprawy dziesięć. Kiedy to się stało, że przestało jej zależeć? Kiedyś była uwielbiana. Mawiano o niej: najpiękniejsza milicjantka w Polsce Ludowej. Kiedyś…
I wtedy zadzwonił telefon. Łezka zamrugała, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, co się dzieje.
– Telefon dzwoni – stwierdziła bez sensu.
– Też to zauważyłaś? – Tekla się skrzywiła. Ironicznie. Była pierwsza w nocy. Dzwonił Korsarz. Coś się musiało stać. Odebrała.
– Co jest?
– Jestem na dole. Pod drzwiami, znaczy się. Zejdź.
– Co się stało?
– Zejdź.
– Zaraz. Moment.
Rozłączyła się i wstała.
– Teklo, mam gościa. Wprowadź go, proszę. Posadź w kuchni, na dole.
– Dobrze, ale…
– Proszę.
I wybiegła.
Świeżo upieczony podkomisarz Artur Korsarz był nieco zdziwiony, że to nie Łezka otworzyła mu drzwi. A jeszcze bardziej, że zrobiła to ta znana malarka z TikToka. Wyraził entuzjazm, za co otrzymał uśmiech i propozycję kawy. Uśmiech przyjął. Kawy odmówił.
Łezka zeszła cztery minuty później i owszem, dostrzegła rozczarowanie na twarzy Tekli, ale i zrozumienie. Dwadzieścia minut pracy unicestwione w cztery minuty.
– To krew? – zapytał Korsarz, wskazując swoją wargę, a Łezka szybko starła z ust ostatni ślad kobiecości z tubki.
– Nie – powiedziała szybko. – Co jest?
– Wiesiu Koral nie żyje.
– Co?
– Zmarł na komendzie, godzinę temu. Ludzie się zbierają na Ostatni Meldunek. Jedziesz?
– No… Tak, oczywiście. Cholera, nie mam świecy.
– Ja mam dwie. Zadzwonisz do Gazdy? Ja mam z nim… Hm…
– Masz z nim kosę, o czym wie całe Podbeskidzie. Ale on miał dzisiaj wolne. Znaczy wczoraj. Rocznica śmierci mamy. Jest w Warszawie.
– A… No to nie będziemy mu zawracać głowy, nie?
– Nie.
Łezka objęła Teklę.
– Przepraszam – wyszeptała. – Ja…
– Oczywiście. Jedź. Tytus odbierze mnie rano, więc jeśli nie wrócisz do tego czasu…
– Postaram się wrócić.
Nie pierwszy raz jechała na Ostatni Meldunek. Co innego Korsarz i to było widać. Wydawał się rozkojarzony. Nigdy nie prowadził zbyt pewnie, więc po tym parametrze Łezka nie była w stanie ocenić jego stanu psychofizycznego. Ale już po tym, że prawie w ogóle się nie odzywał – owszem.
Nie wiadomo, kto wymyślił tę tradycję. Była kultywowana od zamierzchłych czasów. Kiedy umierał funkcjonariusz, pozostali zbierali się przy komendzie ze świecami. Tam komendant, w imieniu zmarłego, składał ostatni meldunek.
A teraz Łezka uświadomiła sobie, że pierwszy raz będzie odbierać meldunek w nowej komendzie przy Wapiennej, gdzie przenieśli się z całym majdanem w dwa tysiące osiemnastym roku. Dawniej jeździli do komendy przy Rychlińskiego, którą wyburzono i dziś na jej miejscu znajduje się parking przy Stadionie Miejskim.
Procesja uformowała się już przy zjeździe w Krakowską. Padało wprawdzie i niewiele było widać, ale Łezka rozpoznała kilka znajomych aut. Wszystkie zmierzały w tym samym kierunku. Silnik szumiał, szumiał nawiew, którym Korsarz bezskutecznie usiłował nieco odparować przednią szybę i Łezce też szumiało w głowie. Zwykle nie piła za dużo, więc te dwa kieliszki wina z Teklą sprawiły, że po prostu chciało jej się spać.
Komenda miała dwa duże parkingi i jeden podziemny, obecnie nieczynny. Być może na tym od ulicy Piekarskiej były jeszcze jakieś wolne miejsca, ale oni jechali od drugiej strony, a tam nie dało się już wcisnąć. Komenda obsługiwała czterysta siedemdziesiąt trzy etaty. Teraz już tylko czterysta siedemdziesiąt dwa. Kierowcy przed nimi po prostu zostawili auta na jezdni. Wapienna w tym miejscu i tak prowadziła tylko do komendy. Korsarz też tam zaparkował. Miał w bagażniku parasol, więc, już na zewnątrz, Łezka chwyciła go pod ramię i skorzystała w dwójnasób. Raz, że nie padało jej na głowę, dwa, że trochę się ogrzała. Było zimno. Pewnie ze trzy stopnie. Może cztery.
Ostatni Meldunek miał się odbyć na wewnętrznym dziedzińcu, czego rzecz jasna nie wiedzieli, ale cóż szkodziło po prostu iść za tłumem? Gdy zbliżali się do wejścia, Łezka zobaczyła doktor Katarzynę Chrobak. Nie tylko lekarza sądowego współpracującego z bielską komendą, ale również swoją przyjaciółkę od lat. Właściwie dopóki nie poznała Tekli, żadnej innej nie miała. Doktor Chrobak kuliła się pod niewielkim zadaszeniem nad jednym z garaży i paliła papierosa.
– Dogonię cię – powiedziała Łezka do Korsarza, a potem odkleiła się od niego i przykucnęła przy doktor Chrobak, która uśmiechnęła się na jej widok. Inspektor wyjęła cienkiego papierosa z dłoni przyjaciółki, zaciągnęła się raz, skrzywiła i oddała właścicielce.
– Zbadałam go – stwierdziła Chrobak, patrząc gdzieś przed siebie. – Myślę, że umarł kilka minut przed północą.
– Coś podejrzanego?
– Nie. Zawał. Ale kilka minut przed północą. A więc kilka minut przed oficjalnym przejściem na emeryturę.
– A tak często powtarzał, że nie ma dla niego życia poza służbą. Najwyraźniej było to mniej metaforyczne stwierdzenie niż nam się zdawało.
Na chwilę zawisła pomiędzy nimi cisza, a potem ciszę przerwała Cisza, ta na trąbkę, która rozbrzmiała gdzieś w oddali. Chrobak dogasiła papierosa i obie ruszyły na wewnętrzny dziedziniec. Tam czekał na nie Korsarz, który podał Łezce świecę.
Byli tam prawie wszyscy, usiłując ochronić przed deszczem delikatne płomyki, jakby świadomi, że gdy zgasną, nikt już nie będzie o starym Koralu pamiętał. Większość z nich ledwie go kojarzyła. Niektórzy od lat traktowali protekcjonalnie. Ot, stary, wyliniały pies, co uparcie trzyma się łańcucha, zamiast hasać po plaży z kijkiem w zębach. Dziś jednak skrywali świece pod parasolami, a jak ktoś parasola nie miał, to osłaniał dłonią, na której przynajmniej do porannej toalety pozostanie czarny osad.
Starszy posterunkowy, no… Jak mu tam, do cholery, było? Łezka za nic nie mogła sobie przypomnieć. W każdym razie ten, który się niczym szczególnym w służbie nie wyróżniał, za to pięknie grał na trąbce w orkiestrze reprezentacyjnej, zakończył ostatnią frazę utworu ledwie słyszalnym vibrato, sprzecznie z ceremoniałem, ale Ostatni Meldunek miał charakter nieformalny, więc nikt mu z tego zarzutu czynić nie będzie. Przez chwilę jeszcze trzymał instrument przy ustach, by cisza należycie wybrzmiała, a potem wycofał się i na niewielkim podwyższeniu pozostał tylko inspektor Janusz Kwaśnica, komendant Komendy Miejskiej w Bielsku-Białej. On również otrzymał ostatnio awans na wyższy stopień i Łezka miała nadzieję, że zakończy to ich odwieczny spór kompetencyjny. Bo dotąd on był komendantem, ale ona miała wyższą szarżę.
– Załoga baczność! – zawołał Kwaśnica i tłum zafalował. Dowódca odczekał chwilę, aż wszyscy przyjmą odpowiednią postawę, skończą szeptać między sobą, pokasływać i odchrząkiwać, a potem zwrócił się do nieobecnego: – Nadkomisarzu Wiesławie Koralu, bracie w mundurze, przyjacielu. W imieniu swoim, twoich przyjaciół i kolegów z Komendy Miejskiej Policji w Bielsku-Białej, całej społeczności Policji oraz Rzeczypospolitej Polskiej, której służyłeś do ostatnich chwil życia, przyjmuję twój ostatni meldunek. Spocznij!
I znów zrobiło się cicho, jeśli nie liczyć skwierczenia i posykiwania ognia oraz nieśmiałego tremolo, które dobosz deszcz odgrywał na parasolach.
– Załoga spocznij! – zakomenderował Kwaśnica. Uroczystość dobiegła końca, nikt jednak przesadnie nie śpieszył się z powrotem do domu. Może dlatego, że nie wypadało, ale według Łezki chodziło o coś innego. Ludzie zdali sobie w końcu sprawę, że Wiesiu Koral już nie wróci, ani we własnej osobie, ani nawet w toczących się od jutra rozmowach, warto więc było spędzić kilka chwil na rozpamiętywaniu tego pogodnego faceta, który przecież zanim wszyscy o tym zapomnieli, był naprawdę doskonałym kompanem. Jutro zasili liczne szeregi zapomnianych. Łezka wzdrygnęła się na myśl, że jeszcze trochę i sama tam trafi. Cztery lata. Tyle jej zostało do emerytury. I co wtedy? Tak długo wzbraniała się przed jakąkolwiek funkcją kierowniczą, która mogłaby jej pozwolić zostać w służbie trochę dłużej. Być może będzie musiała o tym pomyśleć.
– Łezka – usłyszała za sobą głos komendanta. Wiedziała, że to on, bo był nie do pomylenia z żadnym innym. Bardzo niski, nieprzyjemnie chropowaty. Aż trudno było uwierzyć, że należy do tak dobrego człowieka.
– Co jest, szefie? – zapytała.
– Przyjdź do mnie do gabinetu.
– Kiedy?
– Teraz.
No jak teraz, to teraz. Łezka wzruszyła ramionami. Prawdę mówiąc, chciała już jechać do domu i bała się, że Korsarz znudzony jej nieobecnością albo przekonany, że pojechała z kimś innym, po prostu wsiądzie do auta i odjedzie. No, ale było coś w głosie Kwaśnicy, co sugerowało, że to nie będzie kurtuazyjna rozmowa. Więc poszła za nim.
– Jak dobrze znałaś Wieśka? – zapytał komendant, gdy byli już u niego i Łezka rozsiadła się na kanapie dla gości.
– A co? Masz jakieś podejrzenia? Myślisz, że ktoś…
– Nie, nie. – Kwaśnica podniósł ręce, bo zdał sobie sprawę, jak Łezka mogła odebrać to pytanie. – Ale odpowiedz, dobrze?
– Czy ja wiem? Służyliśmy razem ze sto lat. Poznaliśmy się, zanim jeszcze wyjechałam do Warszawy. Ale nie łączyła nas szczególna zażyłość. „Cześć – cześć”. Mijaliśmy się na korytarzu i tyle.
Kwaśnica pokiwał głową, a potem otworzył szufladę i wyjął z niej papierową teczkę. Wstał zza biurka, podszedł do Łezki i usiadł obok niej na kanapie.
– Co to? – zapytała.
– Sama zobacz.
Od razu stało się jasne, skąd zainteresowanie szefa. Na froncie teczki widniało jej nazwisko.
– Według informacji dyżurnego koło dziesiątej zgłosił się jakiś mężczyzna. Dyżurny nie chciał go przyjąć, ale zjawił się Wiesiek i zabrał faceta do siebie. Odprowadził go chwilę po dwudziestej trzeciej. A pięć minut po północy dyżurny poszedł do Wieśka, żeby mu przypomnieć, że jest już na emeryturze i nie może przebywać w budynku. Zastał trupa, a na jego biurku tę teczkę.
– Co w niej jest?
– Nie wiem. Nie otwierałem. Wiesiek napisał, że to dla ciebie.
– Ciekawe – powiedziała Łezka, męcząc się ze sznureczkami. Miała krótkie i raczej zaniedbane paznokcie. Od dawna nic z nimi nie robiła. A obecnie przydałoby się, żeby były trochę dłuższe. W końcu jednak uporała się z tym przeklętym węzłem, splątanym niewątpliwie przez samego Gordiosa. Czy teraz, zgodnie z legendą, zostanie władczynią całej Azji? Albo chociaż Frygii?
W środku była tylko jedna kartka w formacie A4, gęsto zadrukowana tekstem.
– To wygląda jak notatka służbowa – zauważyła Łezka.
– Przeczytasz?
Skinęła głową i zaczęła czytać. Na głos i trochę zawstydzona, bo dawno już tego nie robiła. Literki jej się plątały i trochę dukała.
KOMENDA MIEJSKA POLICJI W BIELSKU-BIAŁEJ
Notatka urzędowa służbowa
Data sporządzenia: 16.10.2023 r.
Funkcjonariusz sporządzający: nadkom. Wiesław Koral
Jednostka: Wydział Kryminalny KMP Bielsko-Biała
Nr notatki: KMP/B-B/P/0897/2023
Dotyczy: ustnej informacji o rzekomym zaginięciu osoby posługującej się pseudonimem „Sentinel”.
Dnia 16.10.2023 r. około godz. 22:00 do recepcji Komendy Miejskiej Policji w Bielsku-Białej zgłosił się Przemysław Rusinek, lat 46, zam. w Katowicach, który oświadczył, iż posiada uzasadnione przekonanie, że osoba występująca w radiu internetowym pod pseudonimem „Sentinel” mogła zostać zamordowana lub „w inny sposób uciszona”.
Zgłaszający nie zna tożsamości cywilnej osoby o tym pseudonimie, nie potrafi wskazać jej adresu, nazwiska ani miejsca pracy. Według jego relacji „Sentinel” prowadził od kilku lat audycje internetowe o charakterze publicystycznym (tematyka teorii spiskowych, geopolityka, „zakazana wiedza” etc.) w niezależnym kanale radiowym online pt. „Radio Sentinel”. Dnia 16.10.2023 r. około godz. 21:00 rozpoczęła się cykliczna audycja na żywo, która nagle się urwała. Prowadzący, działając zgodnie ze zwyczajowym harmonogramem audycji po „wejściu przywitalnym” uruchomił utwór muzyczny, a dalsze wejścia już nie nastąpiły.
Zgłaszający powołał się na wcześniejsze wypowiedzi „Sentinela”, w których miał on sugerować, że „ktoś chce go zabić”, „ukrywa się przed ludźmi, którzy nie chcą, by głosił prawdę” oraz że „jeśli nagle zamilknie, to znaczy, że ktoś go uciszył”.
Zgłaszający poinformował, że audycja z tego dnia miała przedstawić jakieś sensacyjne ustalenia odnośnie do sprawy z 10/2007, tj. śmierci Barbary Krzysiak w wyniku ataku niedźwiedzia w okolicach szczytu Stożek Wielki.
Żadnych nagrań ani cytatów zgłaszający nie przedstawił. Wskazał jedynie, że był wiernym słuchaczem i pozostaje „wewnętrznie przekonany”, że doszło do przestępstwa.
Na pytanie, czy posiada jakikolwiek kontakt osobisty z osobą o pseudonimie „Sentinel”, zgłaszający odpowiedział przecząco.
Z uwagi na brak danych osobowych rzekomego zaginionego oraz brak u zawiadamiającego dostatecznej pewności dotyczącej faktycznego zagrożenia zdrowia lub życia, nie przyjęto formalnego zawiadomienia o zaginięciu. Zgłoszenie potraktowano jako informację wymagającą weryfikacji ze względu na interes publiczny.
Z treści zgłoszenia sporządzono niniejszą notatkę służbową celem przekazania do dalszego rozeznania operacyjnego (Wydział Kryminalny – sekcja ds. przestępstw przeciwko życiu i zdrowiu).
Podpis funkcjonariusza:
(–) nadkom. Wiesław Koral
– I jest jeszcze odręczny dopisek – zauważyła Łezka. – Wilk.
– Wilk? – Kwaśnica się zdziwił. – Dlaczego Wilk, skoro sprawa dotyczy niby ataku niedźwiedzia?
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Podziękowania
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Epigraf
Meritum publikacji