Furia - Andreas Ek - ebook + audiobook

Furia ebook i audiobook

Andreas Ek

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Gdy wszystko, co kochasz, jest zagrożone.

Gdy wszystko, co było Ci znane, budzi Twoje przerażenie.

Gdy wszystkie reguły i normy obracają się w proch. 

 

W Sztokholmie rozprzestrzenia się niebezpieczny wirus wywołujący u ludzi nagłą i niepohamowaną furię. Zarażeni chcą zabić każdego, kto pojawi się w ich pobliżu. Linie telefoniczne są przeciążone, a służby państwowe nie radzą sobie z groźną sytuacją. Stolicę Szwecji ogarnia chaos, nad którym nikt nie jest w stanie zapanować.

W tym całym zamieszaniu policjant Erik za wszelką cenę próbuje skontaktować się ze swoją rodziną. Musi dopilnować, by jego żona i córka – dwie najważniejsze dla niego osoby – dotarły w bezpieczne miejsce. By przetrwały zło, które niesie ze sobą epidemia. 

Lecz nie tylko życie Erika przemienia się w najgorszy koszmar. Pontusa, odnoszącego sukcesy zawodnika MMA, czeka świetlana przyszłość. Lecz gdy miasto pogrąża się w coraz większej anarchii, on również porzuca własne plany oraz marzenia. Dla mężczyzny rozpoczyna się najtrudniejsza walka – walka o przetrwanie.

Furia” to trzymający w napięciu thriller, który zadowoli nawet najbardziej wymagających czytelników. Andreas Ek snuje opowieść o bezradności człowieka w obliczu tajemniczego i niespodziewanego zagrożenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 49 min

Lektor:

Oceny
3,6 (19 ocen)
8
4
2
1
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Vlip2021

Nie polecam

Totalny syf.
10
Martabartkowiak

Nie polecam

Szkoda bylo mego czasu, i tyle w temacie. .
10
breeAnna

Nie polecam

słabo...
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna książka. akcja trzyma w napięciu

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Ra­seri

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Ma­ciej Mu­szal­ski

Co­py­ri­ght © An­dreas Ek, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ni­klas Lind­blad

Re­dak­cja: Wi­told Ko­wal­czyk

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-91-8054-251-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dla Ker­stin

– bra­kuje mi cie­bie

FU­RIA [ˈfu­rʲja], -rii, -rię – ...gdy ktoś jest na­pę­dzany przez gwał­towne uczu­cia, przez co działa na ślepo, bez­myśl­nie, nie­roz­waż­nie, w dzi­kim pra­gnie­niu znisz­cze­nia itp.; a. o sta­nie umy­słu, który po­py­cha do ta­kiego za­cho­wa­nia; daw. bar­dziej ogól­nie: dziki szał z do­pusz­cza­niem się okrut­nych ak­tów prze­mocy...

ze Słow­nika Aka­de­mii Szwedz­kiej

Prolog

Mona Gent­zell wie­działa, że ma mało czasu. Nic nie mó­wiła. O ni­czym nie my­ślała. Na ra­zie kon­cen­tro­wała się na jed­nym.

Na wkła­da­niu kom­bi­ne­zonu.

Ro­ze­rwała opa­ko­wa­nie za­wie­ra­jące her­me­tyczny kom­bi­ne­zon ochronny. Naj­pierw wło­żyła jedną nogę. Chcąc wło­żyć drugą, tra­fiła piętą w krok. Spró­bo­wała po­now­nie, ale kiedy pod­nio­sła nogę, za­chwiała się i znowu tra­fiła w krok.

Gło­śno za­klęła.

Trze­cia próba była udana. Mona pod­cią­gnęła kom­bi­ne­zon do ta­lii.

Jej puls ga­lo­po­wał.

Wsu­nęła ręce i na­cią­gnęła na głowę izo­lo­wany kap­tur z prze­zro­czy­stego two­rzywa sztucz­nego. Two­rzywo marsz­czyło się w ryt­mie jej szyb­kiego od­de­chu. Pod­cią­gnęła za­mek bły­ska­wiczny znaj­du­jący się na boku. Szyb­kim kro­kiem ru­szyła przed sie­bie, jed­no­cze­śnie wkła­da­jąc rę­ka­wice ochronne z dwu­war­stwo­wej gumy.

Przy wo­dosz­czel­nej ślu­zie prze­cią­gnęła kartę wstępu i szybko wpi­sała sied­mio­cy­frowy kod. Świa­tełko przy pa­nelu z przy­ci­skami za­mru­gało na czer­wono, a ona aż krzyk­nęła, zi­ry­to­wana wła­sną nie­zdar­no­ścią. Pod­jęła nową próbę, a kiedy ko­lor zmie­nił się na zie­lony, szarp­nęła sta­lowe drzwi, we­szła i za­mknęła je za sobą. Stała przed dru­gimi drzwiami. Pro­wa­dziły do ko­mory za­bez­pie­cza­ją­cej.

Chwy­ciła żółty wąż, który zwi­sał z su­fitu. Przy­po­mi­nał gi­gan­tyczny ka­bel te­le­fonu. Pod­łą­czyła go do kom­bi­ne­zonu. Do­star­czała w ten spo­sób po­wie­trze po­zwa­la­jące wy­two­rzyć nie­zbędne nad­ci­śnie­nie. W ko­mo­rze pa­no­wało bo­wiem pod­ci­śnie­nie w wy­so­ko­ści stu czter­dzie­stu pa­skali. Sto­jąc przed drzwiami, Mona nie od­ry­wała wzroku od czer­wo­nego świa­tełka na gó­rze.

No, da­lej!

Kiedy zmie­niło się na zie­lone, otwo­rzyła drzwi i wbie­gła do środka. Od­cze­piła wąż, po­zwa­la­jąc, by zo­stał au­to­ma­tycz­nie wcią­gnięty z po­wro­tem, a tym­cza­sem pod­łą­czyła nowy. Kom­bi­ne­zon po­now­nie wy­peł­nił się po­wie­trzem. Po­bie­gła z po­wro­tem do drzwi i je za­mknęła.

Zde­cy­do­wa­nym kro­kiem prze­szła do ściany i pod­nio­sła pla­sti­kową po­krywę skry­wa­jącą przy­cisk alar­mowy, który jesz­cze ni­gdy nie zo­stał użyty.

Za­wa­hała się.

Za­mknęła oczy.

Jan.

Otwo­rzyła je z po­wro­tem i ude­rzyła w przy­cisk spodem za­ci­śnię­tej pię­ści.

Roz­legł się do­no­śny szum wen­ty­la­to­rów, po­łowa świa­teł w la­bo­ra­to­rium zga­sła, a lampka u su­fitu za­częła mru­gać na czer­wono. Roz­legł się alarm, gło­śne wy­cie z krót­kimi prze­rwami.

Mona się od­wró­ciła i oparła o ścianę. Pu­stym wzro­kiem ogar­nęła la­bo­ra­to­rium. Drżały jej dło­nie i przy­gry­zła wargę, żeby się nie roz­pła­kać.

Kiedy alarm ustał, a wen­ty­la­tory się za­trzy­mały, za­pa­dła ab­so­lutna ci­sza. Mona sły­szała tylko swój od­dech.

To wszystko za­częło się kilka go­dzin temu, po­my­ślała. Co mam te­raz zro­bić?

Osu­nęła się na po­sadzkę i wy­buch­nęła pła­czem.

Osiemnaście godzin wcześniej

1

W sali pa­no­wała ci­sza. Prze­by­wał tu trzeci dzień z rzędu i za­czy­nał tra­cić na­dzieję. Uwa­żał, że tak na­prawdę nie po­wi­nien tu sie­dzieć – i nie był w tym osa­mot­niony. By­wał już wcze­śniej w po­dob­nych sa­lach, ale w in­nym kon­tek­ście.

Wie­dział do­sko­nale, jak do tego wszyst­kiego do­szło, i aż go­to­wał się w środku.

Ściany były po­ma­lo­wane na biało, a pod­łogę wy­ło­żono czymś w ro­dzaju sztucz­nego par­kietu. Po­wie­trze było su­che, więc uznał, że wen­ty­la­cja nie działa jak na­leży. Ko­lejny do­wód na kiep­ską tech­nikę bu­dow­laną. Ja­kiś szef chciał za­osz­czę­dzić i wy­brał naj­tań­szą, a więc naj­gor­szą firmę. Na ścia­nach wi­siały brzyd­kie ob­razy. Dwa z nich krzywo – dzia­łało mu to na nerwy.

Wy­strój po­wi­nien być su­rowy i ele­gancki. Na­uczył się tego w woj­sku. „Tam, gdzie chłopcy stają się męż­czy­znami”, jak okre­ślił to jego tata, gdy nad­szedł czas po­boru. Oj­ciec był skocz­kiem spa­do­chro­no­wym i on rów­nież miał nim zo­stać. Dla ojca sta­no­wił po­wód do dumy.

Miał świeżo ogo­loną głowę – wstę­pu­jąc do woj­ska, po­zbył się buj­nej czu­pryny. Od tam­tego czasu ni­gdy nie po­zwo­lił, by włosy uro­sły mu bar­dziej niż o dwa mi­li­me­try. Za­rost go­lił rów­nie do­kład­nie. Głów­nie dla­tego, że kiep­sko ro­sła mu broda, więc nie mu­siał tego ro­bić czę­ściej niż dwa razy w ty­go­dniu.

Był ubrany w gar­ni­tur i nie­bie­ską ko­szulę z do­bra­nym ko­lo­ry­stycz­nie kra­wa­tem. Za­zwy­czaj no­sił gar­ni­tur tylko przy szcze­gól­nych oka­zjach, jak śluby i po­grzeby. Tu z każdą chwilą czuł się bar­dziej jak na po­grze­bie.

Wła­snym po­grze­bie.

– Pa­nie Eriku – po­wie­dział pro­ku­ra­tor, od­chy­la­jąc się z po­wro­tem na opar­cie krze­sła. – Czy zro­zu­miał pan py­ta­nie?

Erik wpa­try­wał się w niego bez słowa.

Już wcze­śniej miał oka­zję po­znać tego pro­ku­ra­tora i wie­dział, że fa­cet jest go­tów iść po tru­pach, byle tylko do­pro­wa­dzić do ska­za­nia po­li­cjan­tów. Ta­kich jak on. Z tymi swo­imi przy­li­za­nymi do tyłu wło­sami spra­wiał wra­że­nie, jakby roz­ko­szo­wał się całą sy­tu­acją. Po pra­wej stro­nie Erika sie­dział skład sę­dziow­ski z prze­wod­ni­czącą w środku, a obok ław­nicy z nada­nia po­li­tycz­nego. Je­den z nich wal­czył ze zmę­cze­niem i na­wet w pew­nym mo­men­cie przy­snął. Obu­dził się, gdy prze­wod­ni­cząca dys­kret­nie szturch­nęła go łok­ciem. Erik pró­bo­wał na­wią­zać kon­takt wzro­kowy z tym zmę­czo­nym, si­wo­wło­sym męż­czy­zną o po­bruż­dżo­nej twa­rzy. Kiedy ich spoj­rze­nia się spo­tkały, tam­ten wy­pro­sto­wał plecy.

Cały ten sąd był jed­nym wiel­kim żar­tem.

Wie­dzieli o tym pra­wie wszy­scy za­wo­dowo zaj­mu­jący się pra­wem. Prze­wod­ni­cząca, wy­kształ­cona praw­niczka z wie­lo­let­nim do­świad­cze­niem za­wo­do­wym, miała de­cy­do­wać o jego lo­sie wraz z trzema ław­ni­kami, któ­rzy ukoń­czyli jed­no­dniowy kurs prawa. To, że ich głosy mimo to były rów­nie ważne jak głos prze­wod­ni­czą­cej, sta­no­wiło jedną z gi­gan­tycz­nych po­ra­żek szwedz­kiego sys­temu praw­nego. Gdyby więc prze­wod­ni­cząca i je­den ław­nik za­gło­so­wali pod­czas na­rady za wy­ro­kiem ska­zu­ją­cym, a dwóch po­zo­sta­łych za unie­win­nie­niem, wy­rok byłby unie­win­nia­jący. Głos prze­wod­ni­czą­cej nie miałby więk­szej wagi, po­nie­waż obo­wią­zy­wała ten­den­cja, by ra­czej unie­win­niać niż ska­zy­wać. Do­bra jako taka, ale gdy się wzięło pod uwagę kom­pe­ten­cje ław­ni­ków, można było tylko się ro­ze­śmiać.

Na szczę­ście ist­niała moż­li­wość od­wo­ła­nia się do sądu ape­la­cyj­nego.

Na­prze­ciwko Erika sie­dział tylko pro­ku­ra­tor. Po­woda nie było. Le­żał dwa me­try pod zie­mią na cmen­ta­rzu w Häs­selby.

Pro­ku­ra­tor wes­tchnął gło­śno i utkwił spoj­rze­nie w Eriku.

– Co pan zro­bił po za­bi­ciu Ste­fana?

2

Kiedy Erik szedł ko­ry­ta­rzem, nie­obec­ność ko­le­gów, któ­rzy wzięli wolny week­end, aż biła po oczach. Mi­jane ga­bi­nety były nie­oświe­tlone i oszczęd­nie ume­blo­wane. Nudne. Erik otwo­rzył drzwi swo­jego po­koju, nie więk­szego od celi w aresz­cie. Wes­tchnął na wi­dok stosu akt peł­nego wy­dru­ko­wa­nych prze­słu­chań i zgło­szeń. Nie tylko nad­miar spraw wy­wo­łał to wes­tchnie­nie. Erik nie wie­dział, czy sąd przy­chyli się do wer­sji pro­ku­ra­tora, czy też do za­pew­nień oskar­żo­nego, że tylko się bro­nił. Z są­dami ni­gdy nic nie wia­domo. Mo­gło się skoń­czyć tak albo ina­czej.

Cho­lerna lo­te­ria.

Usiadł na krze­śle przy biurku i za­lo­go­wał się do we­wnętrz­nej sieci po­li­cji. Nie przy­szły żadne nowe ma­ile, więc wy­łą­czył kom­pu­ter i zo­stał na miej­scu.

Wró­cił my­ślami do stycz­nio­wego wie­czoru sprzed pół roku. Wie­czoru, który wła­śnie nisz­czył mu ży­cie. Od tam­tego czasu zro­bił się bar­dziej draż­liwy i byle drob­nostka po­tra­fiła wy­pro­wa­dzić go z rów­no­wagi. Czę­sto był nie­miły dla Lotty i zby­wał ją, kiedy go o coś pro­siła. Wie­dział, że źle po­stę­puje, ale cza­sami nie umiał ina­czej. Rzadko się roz­czu­lał i po­zwa­lał, by nie­przy­jemne zda­rze­nia po nim spły­wały, ale to ze stycz­nia na­prawdę od­ci­snęło na nim swoje piętno.

Mocne piętno.

W ciągu czter­na­stu lat pracy w sztok­holm­skiej po­li­cji Erik wi­dział prak­tycz­nie wszystko. Po­ważne wy­padki dro­gowe, biedę i roz­ma­ite pro­blemy spo­łeczne, przy­pad­kowe po­strzały i umyślne ugo­dze­nia no­żem. Po­nie­wie­rane żony. Mal­tre­to­wane dzieci. Za­bój­stwa ro­dzi­ców. Lata pracy w sto­łecz­nej po­li­cji go za­har­to­wały. Był bity na służ­bie, rzu­cano w niego kostką bru­kową, ata­ko­wano ga­zem pie­przo­wym i do niego strze­lano. Tę wy­li­czankę można było cią­gnąć długo i z całą pew­no­ścią nie wszy­scy po­li­cjanci prze­żyli tyle, ile on. Z ja­kie­goś po­wodu ta­kie gów­niane sy­tu­acje przy­cią­gały go jak nar­ko­tyki ćpuna. Prze­żył nie­jedno, ale tam­ten stycz­niowy wie­czór był chyba naj­gor­szy. Nie tylko ze względu na na­stęp­stwa, z któ­rymi wła­śnie się mie­rzył, ale też z uwagi na to, co mo­gło się stać. Czę­sto uczest­ni­czył w wy­da­rze­niach, które mo­gły mieć tra­giczny fi­nał. Nie lu­bił frazy: „Gdyby nie to, że…”. Uwa­żał, że nie na­leży roz­wa­żać, co by było gdyby, tylko sku­piać się na tym, co rze­czy­wi­ście się stało. Jest, jak jest, i już.

To był 18 stycz­nia. Erik i jego ko­lega Micke pa­tro­lo­wali za­chodni Sztok­holm w sta­rym wier­nym 33-9220 ze stu dwu­dzie­stoma ty­sią­cami prze­je­cha­nych służ­bowo ki­lo­me­trów na licz­niku, co dla ra­dio­wozu było po­kaź­nym wy­ni­kiem. Erik i Micke do­stali z cen­trali ru­ty­nowe za­da­nie. Wy­ko­ny­wali po­dobne setki razy. Cho­dziło o to, by spraw­dzić czło­wieka, który spał na ławce w parku w Väl­lingby.

– Pi­jak – za­wy­ro­ko­wał Micke, a Erik się z nim nie sprze­czał. Je­śli tak, to od­wiozą go do izby wy­trzeź­wień szpi­tala Sankt Görans, pod wa­run­kiem że bę­dzie umiał się za­cho­wać. W prze­ciw­nym wy­padku skoń­czy w aresz­cie w Sol­nie.

Erik pro­wa­dził ra­dio­wóz wy­lud­nio­nymi ulicz­kami par­ko­wymi w Väl­lingby, kie­ru­jąc się w stronę miej­sca po­da­nego w zgło­sze­niu. Był późny wie­czór, zro­biło się ciemno, a do tego pa­no­wał chłód. Zna­leźli go prak­tycz­nie od razu, sie­dział na ławce. Erik za­par­ko­wał na wprost, żeby oświe­tlały go re­flek­tory. Dźwi­gnię ste­ru­jącą skrzy­nią bie­gów usta­wił w po­zy­cji par­ko­wa­nia i wy­siadł z wozu, nie przy­pusz­cza­jąc, że już go­dzinę póź­niej znaj­dzie się w szpi­talu Ka­ro­lin­ska.

I to jako pa­cjent.

3

Pon­tus Lin­dqu­ist sie­dział po­grą­żony w my­ślach, na gło­wie miał ręcz­nik. W szatni śmier­działo po­tem i ma­ścią prze­ciw­bó­lową. Co ja­kiś czas otwie­rały się drzwi i było sły­chać głosy, ale Pon­tus nie zwra­cał na nic uwagi.

Sie­dział na ławce, po­chy­lony do przodu, pal­cami u nóg do­ty­kał pod­łogi i po­ru­szał no­gami, żeby nie ze­sztyw­niały mu mię­śnie. Dło­nie trzy­mał sple­cione na ko­la­nach. Miał za­mknięte oczy i za­pa­dał się co­raz głę­biej w sie­bie.

Kiedy kon­cen­tro­wał się przed wej­ściem na ring, nic nie mo­gło mu prze­szko­dzić. Był zdy­scy­pli­no­wany i w każdą walkę, a na­wet tre­ning wcho­dził na sto pro­cent.

Co­dzien­nie ciężko tre­no­wał. Pra­wi­dłowo się od­ży­wiał i do­brze sy­piał. Su­rowo prze­strze­gał za­sad i ni­czego nie po­zo­sta­wiał przy­pad­kowi. Na dziew­czyny nie miał czasu. Prze­szka­dzały w sku­pie­niu. Cza­sami szedł z ja­kąś do łóżka, ale pra­wie za­wsze były to jed­no­ra­zowe nu­merki bez zna­cze­nia, na które za­zwy­czaj po­zwa­lał so­bie po walce. Wtedy rze­czy­wi­ście świę­to­wał, co prze­waż­nie wią­zało się ze spo­ży­wa­niem zde­cy­do­wa­nie nad­mier­nych ilo­ści al­ko­holu. Ale od nar­ko­ty­ków trzy­mał się z da­leka. „Nar­ko­tyki za­ży­wają tylko prze­grani” – po­wie­dział kie­dyś, gdy ja­kiś chło­pak mu je za­pro­po­no­wał. Tam­ten na­prawdę się wku­rzył, ude­rzył go w ra­mię i za­czął wy­zy­wać. Pon­tus mu nie od­dał. Bił się tylko na tre­nin­gach i pod­czas walk.

Kiedy jed­nak chło­pak wy­mie­rzył mu lewy sier­powy, sy­tu­acja ule­gła cał­ko­wi­tej zmia­nie.

Pon­tus na­tych­miast spo­strzegł nad­cho­dzący cios, pew­nie jesz­cze za­nim chło­pak sam so­bie uzmy­sło­wił, że wła­śnie go wy­pro­wa­dził. Pon­tus mógł unik­nąć ude­rze­nia, po pro­stu ob­ni­ża­jąc po­zy­cję po­przez lek­kie zgię­cie nóg w ko­la­nach i ro­ta­cję ciała w prawo. Chło­pak ude­rzyłby po­wie­trze tuż nad jego głową i od­sło­nił lewą stronę swo­jej twa­rzy. Pon­tus miałby oka­zję go zno­kau­to­wać moc­nym pra­wym sier­po­wym na szczękę.

Ale tego nie zro­bił.

Przy­ło­żył prawą dłoń do głowy i z wprawą przy­jął cios, który oka­zał się słab­szy od tych za­da­wa­nych pod­czas lek­kich spa­rin­gów. Chło­pak nie skrę­cił bio­der i dla­tego nie sku­mu­lo­wał ener­gii, która nada­łaby siłę ude­rze­niu. Poza tym nie sta­nął na­wet w roz­kroku, więc ła­two było go prze­wró­cić. Pon­tus wy­ko­nał ener­giczny krok przed sie­bie. Jed­no­cze­śnie po­sta­wił lewą stopę za cof­niętą nogą chło­paka i ode­pchnął jego klatkę pier­siową. Chło­pak stra­cił rów­no­wagę i za­nim zro­zu­miał, co się dzieje, już le­żał na po­sadzce i wył.

Straż­nicy po­ja­wili się na­tych­miast, bez­ce­re­mo­nial­nie go pod­nie­śli i wy­pro­wa­dzili, a on krzy­czał coś, czego Pon­tus nie zdą­żył usły­szeć.

Dwa dni po walce Pon­tus znów wró­cił do swo­ich zwy­cza­jów. Tre­ningi. Je­dze­nie. Spa­nie. Tre­no­wał sporty walki od ósmego roku ży­cia – miał do­bre pod­stawy, bo jego o sześć lat star­szy brat upra­wiał ka­rate i chęt­nie na nim ćwi­czył. Pon­tus ni­gdy się nie pod­da­wał, mimo że był znacz­nie lżej­szy i słab­szy od ów­cze­snego prze­ciw­nika. Ni­gdy z tego nie zre­zy­gno­wał, a kiedy wszedł w wiek na­sto­letni, brat był bez szans.

W dru­giej pro­fe­sjo­nal­nej walce w for­mule MMA miał znaczną prze­wagę. W ostat­niej run­dzie roz­prę­żył się i je­de­na­ście se­kund przed koń­cem po­je­dynku ry­wal za­ło­żył mu ba­la­chę – chwy­cił go za lewą rękę i za­blo­ko­waw­szy jego staw łok­ciowy przy po­mocy wła­snych ra­mion i cię­żaru ciała, na­ci­skał w prze­ciwną stronę, do­pro­wa­dza­jąc do tego, że ło­kieć Pon­tusa wy­giął się w nie­wła­ściwą stronę.

Ból był nie do opi­sa­nia. Wielu in­nych za­wod­ni­ków, któ­rym za­ło­żono by tak cia­sno dźwi­gnię łok­ciową, od­kle­pa­łoby, pod­da­jąc się. Ale nie Pon­tus. Wie­dząc, że wy­gry­wał na punkty, a do końca po­je­dynku zo­stało tak nie­wiele czasu, po­sta­no­wił nie od­kle­pać. Zo­stał ura­to­wany przez gong i tym sa­mym wy­grał. Stra­chu, że ręka w każ­dej chwili może się zła­mać, w ogóle nie od­czu­wał. Był nie­ugięty. Gdyby do końca po­je­dynku po­zo­stało dwa­na­ście se­kund lub wię­cej, kilka ty­go­dni cho­dziłby z ręką w gip­sie.

Drzwi do szatni otwo­rzyły się i Pon­tus wstał. Nad­szedł czas na roz­grzewkę.

4

Męż­czy­zna sie­dział na ławce i spał. Ręce zwi­sały mu luźno, głowa była prze­krzy­wiona. Miał na so­bie pi­ko­waną kurtkę, czapkę i bu­fia­ste spodnie dre­sowe. Do tego sfa­ty­go­wane i źle za­wią­zane buty. Był umię­śniony, co nie było czę­ste u oko­licz­nych al­ko­ho­li­ków i nar­ko­ma­nów.

– Halo – po­wie­dział Micke i pró­bo­wał tchnąć w męż­czy­znę tro­chę ży­cia. W od­po­wie­dzi usły­szał tylko chrząk­nię­cie. – Cał­kiem od­pły­nął – stwier­dził.

– Chcesz po­je­chać do Sankt Görana i tro­chę wy­trzeź­wieć? – za­py­tał Erik.

Nie było od­po­wie­dzi.

Po­trzą­snął męż­czy­zną. Ten w dal­szym ciągu spał.

– Przy­naj­mniej wia­domo, że żyje.

– Ka­wał chłopa – stwier­dził Micke. – Oby­śmy nie mu­sieli go cią­gnąć, nie chcę jesz­cze bar­dziej roz­pie­przyć so­bie krę­go­słupa.

– Nie, to by­łoby głu­pie – od­parł Erik. – Le­cimy z dzie­więt­nastką i ła­du­jemy go do sa­mo­chodu. Po­je­dziemy chyba do szpi­tala Sankt Göran?

– Pew­nie.

– Chss d szszp­piala Sa Gööan – wy­mam­ro­tał męż­czy­zna.

– Co po­wie­dzia­łeś? – spy­tał Erik i po­now­nie nim po­trzą­snął. – Halo?

– Chss d szszp­piala Sa Gööan – po­wtó­rzył, a jego głowa się za­ko­ły­sała.

– Chcesz do szpi­tala Sankt Göran? – po­wtó­rzył Micke. – Do­brze zro­zu­mia­łem?

Męż­czy­zna po­ki­wał głową.

– To do­brze – od­parł Micke. – Tak poza tym wszystko z tobą w po­rządku? Już pra­wie mo­żesz mó­wić i w ogóle – do­dał, kła­dąc mu dłoń na ra­mie­niu.

Nie było od­po­wie­dzi.

– Za­czy­namy – za­rzą­dził Erik.

Prze­pro­wa­dzili re­wi­zję miesz­czącą się w ra­mach pa­ra­grafu dzie­więt­na­stego ustawy o po­li­cji. Erik za­czął prze­szu­ki­wać lewą kie­szeń.

– Igła – oznaj­mił i od­wró­cił się do Mic­kego, żeby po­ka­zać mu zna­le­zi­sko.

Micke w od­po­wie­dzi po­ki­wał głową i uniósł pla­sti­kową kartę.

– Mam tu jego do­wód oso­bi­sty, za­py­tam przez ra­dio, co to za ana­nas.

Pod­szedł do sa­mo­chodu i na­wią­zał kon­takt z cen­tralą. W uza­sad­nie­niu po­dał, że na dwo­rze jest zimno, a męż­czy­zna to zwy­kły pi­jak. Eri­kowi prze­mknęło przez głowę, że Micke po­wi­nien zo­stać przy nim, ale naj­wy­raź­niej cie­pło było waż­niej­sze od bez­pie­czeń­stwa.

Micke za­czął od­czy­ty­wać ope­ra­to­rowi nu­mer oso­bi­sty. Kiedy roz­ma­wiał przez ra­dio, Erik kon­ty­nu­ował re­wi­zję. Miał za sobą setki po­dob­nych, pod­czas któ­rych znaj­do­wał wszystko od pi­sto­le­tów po pre­zer­wa­tywy. Spraw­dził kie­sze­nie kurtki i chciał przejść do spodni. Za­czął prze­szu­ki­wać prawą kie­szeń na no­dze i wtedy męż­czy­zna chwy­cił go i ode­pchnął rękę się­ga­jącą do jego kie­szeni.

– Co ro­bisz? – spy­tał Erik, ła­piąc go za prawe ra­mię.

Męż­czy­zna na­gle wstał i ude­rzył lewą pię­ścią, tra­fia­jąc po­li­cjanta w prawe przed­ra­mię. Erik nie był przy­go­to­wany na cios i na chwilę stra­cił rów­no­wagę. Męż­czy­zna stał i w tej sa­mej chwili Erik spo­strzegł, że w jego dłoni coś bły­snęło. Na­past­nik za­czął gwał­towne wy­ma­chi­wać ręką w jego kie­runku, wrzesz­cząc przy tym na całe gar­dło.

Nóż! – po­my­ślał Erik i od­ru­chowo się­gnął po służ­bowy pi­sto­let. Nie my­ślał, po pro­stu to zro­bił. – Je­śli spo­ty­kasz się z no­żem, wy­cią­gnij pi­sto­let – mó­wił jego na­uczy­ciel w szkole po­li­cyj­nej. Pod­czas każ­dych ćwi­czeń i za­wsze, gdy sprawca miał w rę­kach ja­kieś na­rzę­dzie, Erik się­gał po pi­sto­let. Je­śli znaj­do­wał się w bez­piecz­nej od­le­gło­ści, od­da­wał strzał ostrze­gaw­czy, a je­śli sprawca skra­cał dy­stans, strze­lał mu w nogę.

Te­raz od­le­głość nie za­pew­niała bez­pie­czeń­stwa.

Kiedy Erik wy­ko­nał ruch ręką w kie­runku pi­sto­letu, był już zde­cy­do­wany. Strzeli wy­soko, w klatkę pier­siową.

Wy­strzeli, by za­bić.

Stali nieco po­nad pół me­tra od sie­bie. W chwili gdy Erik zro­zu­miał, że przed­mio­tem jest nóż, zo­rien­to­wał się, że obe­rwał w prawe ra­mię. Wie­dział, że zo­stał ugo­dzony, ale pra­wie tego nie po­czuł. Jego or­ga­nizm pra­co­wał na wy­so­kich ob­ro­tach, a ad­re­na­lina roz­le­wała się w jego ży­łach z siłą tsu­nami. Erik nie zdo­łał wy­cią­gnąć pi­sto­letu. Kiedy padł cios, pró­bo­wał wła­snymi rę­kami za­trzy­mać atak.

Męż­czy­zna, który na­gle jakby zu­peł­nie wy­trzeź­wiał, za­chwiał się na no­gach i przez to o włos mi­nął tu­łów po­li­cjanta. Erik chwy­cił go lewą ręką za ra­mię i trzy­mał z ca­łej siły. Sku­pił się na za­gro­że­niu.

Na nożu.

Tym, któ­rego ostrze było te­raz wy­mie­rzone w na­past­nika.

Wolną ręką Erik chwy­cił dłoń męż­czy­zny i za­czął na­pie­rać ze wszyst­kich sił.

Nóż za­głę­bił się w szyi męż­czy­zny, wcho­dząc uko­śnie od dołu.

To był nóż Mora, stan­dar­dowy mo­del. Wszedł tak głę­boko, że ostrza nie było wi­dać i z szyi wy­sta­wał tylko czer­wony drew­niany trzo­nek.

Męż­czy­zna wy­dał dźwięk, który od tam­tego czasu śnił się Eri­kowi po no­cach. Tak jakby krzy­czał na ca­łego, ale nie było sły­chać nic poza stłu­mio­nym kwi­kiem. Zna­leźli się tak bli­sko sie­bie, że Erik po­czuł jego al­ko­ho­lowy od­dech. Ich spoj­rze­nia się spo­tkały i można było od­nieść wra­że­nie, że mi­nęły wieki.

Pa­no­wała ab­so­lutna ci­sza.

Chwilę póź­niej Erik wy­cią­gnął nóż.

Krew za­częła bry­zgać jak piwo z po­trzą­śnię­tej i otwar­tej puszki.

W in­nej sy­tu­acji Erik za­cząłby pa­ni­ko­wać, że za­razi się wi­ru­so­wym za­pa­le­niem wą­troby typu C albo wi­ru­sem HIV. Ale nie w tym wy­padku. Te­raz nie było na to czasu. Męż­czy­zna upadł na zie­mię, trzy­ma­jąc się za szyję. Krzy­czał z bólu, a z ust try­skała mu krew.

Micke nie zdą­żył na­wet za­re­ago­wać, za­nim było po wszyst­kim. Usły­szał krzyk, a kiedy wy­sko­czył z sa­mo­chodu, zo­ba­czył Erika wy­cią­ga­ją­cego nóż z szyi męż­czy­zny. Kiedy do nich pod­szedł, męż­czy­zna już le­żał na ziemi.

Krew, w sza­leń­czym tem­pie pom­po­wana z tęt­nicy szyj­nej, bar­wiła śnieg na ko­lor ja­sno­czer­wony. Męż­czy­zna od­dy­chał gwał­tow­nie, z każ­dym od­de­chem sły­chać było bul­go­ta­nie, a krew wy­pły­wała z ką­ci­ków ust. Pa­trzył bła­gal­nie na po­li­cjan­tów, a w jego oczach wi­dać było pa­nikę.

Erik zro­zu­miał, co się dzieje.

Od­ru­chowo wci­snął dwa palce w ranę. Krew na­dal bry­zgała, a on krę­cił pal­cami w środku, z na­ra­sta­jącą re­zy­gna­cją pró­bu­jąc uci­snąć wła­ściwe miej­sce. Męż­czy­zna wy­ma­chi­wał rę­kami i no­gami, de­spe­racko pró­bu­jąc uciec przed bó­lem, który za­da­wał mu Erik. Kasz­lał krwią, gro­ma­dzącą się w ustach i w gar­dle. Erik po­czuł przy­spie­szone bi­cie serca. Na­ci­snął moc­niej w na­dziei, że krwo­tok usta­nie.

Po­skut­ko­wało.

Krew już nie bry­zgała, lecz de­li­kat­nie spły­wała po dłoni Erika i szyi męż­czy­zny. Było jej jed­nak dużo.

Za dużo.

Micke usiadł okra­kiem na męż­czyź­nie i udało mu się za­blo­ko­wać jego ra­miona no­gami. Tam­ten w dal­szym ciągu de­spe­racko ko­pał, pró­bu­jąc do­ko­nać tego, co każdy czu­jący zbli­ża­jącą się śmierć. Prze­żyć. Był w szoku i nie my­ślał o tym, że utrud­nia ak­cję ra­tun­kową.

– Nie ru­szaj się! – krzyk­nął Erik.

Wie­dział, że czło­wiek ma w ciele tyle krwi, ile wy­nosi sześć pro­cent masy ciała. A za­tem do­ro­sły czło­wiek wa­żący dzie­więć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów ma około pię­ciu i pół li­tra krwi. Strata nieco po­nad dwóch li­trów naj­praw­do­po­dob­niej spo­wo­duje śmierć, je­śli nie na­dej­dzie po­moc.

Erik ro­zej­rzał się i do­szedł do wnio­sku, że z szyi męż­czy­zny wy­pły­nęło znacz­nie wię­cej niż dwa li­try krwi.

Za­dzwo­nił pod nu­mer alar­mowy i we­zwał na miej­sce ka­retkę oraz kilka ra­dio­wo­zów. Był tak spięty, że mu­siał po­wtó­rzyć, bo ope­ra­tor za pierw­szym ra­zem go nie zro­zu­miał.

Ko­pa­nie ustało, a Micke zwol­nił uścisk. Erik klę­czał przy męż­czyź­nie i trzy­mał palce w jego ra­nie. Krew wy­pły­wała mia­ro­wym, po­wol­nym stru­mie­niem i ska­py­wała na śnieg. Micke zdjął rę­ka­wiczki i przy­ło­żył do szyi ran­nego palce wska­zu­jący i środ­kowy.

– Nie czuję pulsu!

– Re­ani­ma­cja! – krzyk­nął Erik. – Za­czy­naj re­ani­ma­cję!

Micke po­ło­żył dło­nie jedna na dru­giej i za­czął ma­saż serca.

– Je­den, dwa, trzy, cztery, pięć… – od­li­czał ci­cho w tym sa­mym ryt­mie. Kiedy do­szedł do trzy­dzie­stu, za­czął od nowa. – Je­den, dwa, trzy, cztery, pięć…

Kiedy Micke wy­ko­ny­wał re­ani­ma­cję, Erik na­dal uci­skał ranę. W kie­szeni spodni miał ze­staw pierw­szej po­mocy. Chciał go wy­cią­gnąć wolną ręką, ale nie był w sta­nie nią po­ru­szyć.

Stra­cił w niej czu­cie.

Erik zmarsz­czył czoło. Rę­kaw jego mun­duru był po­szar­pany i miał nieco ciem­niej­szy ko­lor niż reszta ma­te­riału. Erik chciał pod­wi­nąć rę­kaw i zo­ba­czyć, jak źle to wy­gląda, ale nie mógł. Nie miał od­wagi zwol­nić uci­sku, który udało mu się stwo­rzyć pal­cami.

Ro­zej­rzał się. Park był pu­sty, a je­dyne źró­dło świa­tła sta­no­wiły re­flek­tory ra­dio­wozu.

Erik po­czuł, że kręci mu się w gło­wie.

Po­zba­wione ży­cia ciało męż­czy­zny po­dry­gi­wało w ryt­mie uci­śnięć.

Roz­le­gły się sy­reny.

Jak tylko zja­wili się sa­ni­ta­riu­sze, za­stą­pili Erika przy re­ani­ma­cji. Ko­le­dzy po­li­cjanci za­opie­ko­wali się nim i wtedy od­kryli, że ma roz­ciętą rękę. Zo­stał za­brany do ka­retki i po­je­chał do szpi­tala. Pierw­sza ka­retka zdą­żyła już od­je­chać z no­żow­ni­kiem.

W szpi­talu za­ło­żono Eri­kowi po­nad dwa­dzie­ścia szwów po ze­wnętrz­nej stro­nie ra­mie­nia. Na szczę­ście żadne nerwy nie zo­stały prze­cięte. Gdyby nóż tra­fił w tęt­nicę, praw­do­po­dob­nie Erika spo­tkałby ten sam los co pi­ja­nego na­past­nika.

Pro­ku­ra­tor oskar­żył po­li­cjanta o nie­umyślne spo­wo­do­wa­nie śmierci, w uza­sad­nie­niu po­da­jąc, że czyn był zbyt bru­talny i bez­względny. Sprawa miała kon­se­kwen­cje. Erik w ocze­ki­wa­niu na pro­ces i wy­rok zo­stał prze­nie­siony do służb we­wnętrz­nych. Mu­siał sie­dzieć w biu­rze i ana­li­zo­wać do­ku­menty do­ty­czące po­spo­li­tych prze­stępstw, ta­kich jak kra­dzieże czy awan­tury pod wpły­wem al­ko­holu. To było gor­sze niż śmierć.

Ty­tuł na pierw­szej stro­nie jed­nej z ga­zet krzy­czał:

Po­li­cjant po­de­rżnął gar­dło pi­ja­nemu

Do pew­nego stop­nia była to prawda. Erik rze­czy­wi­ście po­de­rżnął temu męż­czyź­nie gar­dło, tyle że zro­bił to nie bez przy­czyny. Tym­cza­sem ar­ty­kuł na­pi­sany pod tezę o przy­czy­nie nie wspo­mniał. Pod­czas pro­cesu Erik wy­ja­śniał, że wszystko trwało za­le­d­wie se­kundy. Nie zdą­żył na­wet po­my­śleć i dzia­łał w obro­nie wła­snej. W żad­nym wy­padku nie ży­czył so­bie ta­kiego fi­nału. To się po pro­stu stało.

Z cza­sem jed­nak po­ja­wił się drugi za­rzut. To z jego po­wodu Erik był tak wście­kły, gdyż mógł on przed­wcze­śnie za­koń­czyć jego ka­rierę w po­li­cji.

W tym wy­padku z całą pew­no­ścią nie cho­dziło o obronę wła­sną.

5

Erik wstał od biurka i po­szedł na strzel­nicę. Inni w ra­mach swo­istej te­ra­pii sprzą­tali, zmy­wali albo wy­ko­ny­wali prace ogro­dowe. Erik strze­lał. Zwy­kle sta­rał się tre­no­wać co naj­mniej kilka razy w ty­go­dniu. Strze­la­nie było mu po­trzebne na co dzień, a jed­no­cze­śnie sta­no­wiło po­lisę ubez­pie­cze­niową. Uwa­żał, że do­bry strze­lec ma więk­sze szanse na prze­ży­cie. Był w tym lep­szy niż wielu in­nych funk­cjo­na­riu­szy, a jako cer­ty­fi­ko­wany in­struk­tor miał też prze­wagę w po­staci nie­ogra­ni­czo­nego do­stępu do amu­ni­cji.

Sta­nął na czer­wo­nej li­nii ozna­cza­ją­cej od­le­głość dzie­wię­ciu me­trów od kar­to­no­wych tarcz. Ja­rze­niówki świe­ciły ostro, a brzę­cze­nie wen­ty­la­tora dzia­łało na niego uspo­ka­ja­jąco. Wziął głę­boki od­dech. Gdy ru­choma tar­cza imi­tu­jąca prze­stępcę po­ja­wiła się w za­sięgu wzroku, Erik wy­cią­gnął z ka­bury pi­sto­let służ­bowy marki Sig Sauer P226. Od­dał dwa szyb­kie strzały w śro­dek tar­czy i jesz­cze je­den w jej górną część. Tę, która przed­sta­wiała głowę prze­stępcy. Cen­ty­me­trowe otwory wid­niały tam, gdzie po­winny – w praw­dzi­wej sy­tu­acji od­nio­słyby po­żą­dany sku­tek.

Erik po­wtó­rzył czyn­ność kilka razy, a po­tem zmie­nił ćwi­cze­nie na trzy szyb­kie strzały w głowę fik­cyj­nego prze­stępcy. Po kil­ku­na­stu uda­nych se­riach uznał, że już wy­star­czy, i ru­szył do domu.

W wa­go­nie me­tra znów po­grą­żył się w my­ślach. Krą­żyły wo­kół dzien­ni­ka­rza, który mógł za­koń­czyć jego ka­rierę. Tego, który nie da­wał mu spo­koju po zda­rze­niu z Väl­lingby. Do­szło do tego, że dzien­ni­karz za­dzwo­nił do drzwi jego miesz­ka­nia, żeby uzy­skać ko­men­tarz i zro­bić zdję­cie. Cze­kał na­wet pod pracą Lotty i za­czął ją wy­py­ty­wać, kiedy szła do sa­mo­chodu.

Prze­kro­czył gra­nicę, kiedy przy­cze­pił się do Ale­xan­dry. Dziew­czynka ba­wiła się przed do­mem. Na­gle Erik zo­ba­czył przez okno, że dzien­ni­karz po­ja­wia się nie wia­domo skąd i kuca przed nią.

Nie mógł opa­no­wać ner­wów. Cała wście­kłość i wszelki ból, które w so­bie no­sił, eks­plo­do­wały jak bomba. Za­czął krzy­czeć na dzien­ni­ka­rza, a tam­ten wstał. Erik szarp­nął go, ude­rzył w twarz i ka­zał trzy­mać się od nich z da­leka. Po­tem wszedł z Ale­xan­drą do domu i za­mknął drzwi na klucz.

Z po­wodu tego zda­rze­nia pro­ku­ra­tor oskar­żył go rów­nież o po­bi­cie. Twier­dził, że Erik nie po­trafi wła­ści­wie oce­nić sy­tu­acji i prze­ja­wia skłon­ność do bru­tal­nych za­cho­wań. Przed­sta­wiał go jako zbyt agre­syw­nego. Py­ta­nie brzmiało, czy sąd da się na­brać na tę ar­gu­men­ta­cję.

Je­śli tak, Eri­kowi gro­ziło na­wet wię­zie­nie.

6

Po roz­grzewce, na którą skła­dały się roz­ma­ite kom­bi­na­cje cio­sów rę­kami i kop­nięć, a także pod­sko­ków i wy­ma­chów rę­kami, Pon­tus usiadł z po­wro­tem na ławce z ręcz­ni­kiem na gło­wie.

Wkrótce po­tem po­czuł na ra­mie­niu czy­jąś dłoń.

– It’s time.

Stał przed nim jego tre­ner Mike. Ten bry­tyj­ski czołg splótł dło­nie i wy­da­wał się bar­dziej na­krę­cony od Pon­tusa. Mike wal­czył w wa­dze cięż­kiej i miał za sobą sie­dem po­je­dyn­ków w UFC, naj­więk­szej i naj­bar­dziej pre­sti­żo­wej or­ga­ni­za­cji MMA. Bi­lans Mike’a to pięć zwy­cięstw i dwie po­rażki. Cztery zwy­cię­stwa od­nie­sione przez no­kaut. Jedno przez no­kaut tech­niczny.

Trzy dni przed swoim ósmym po­je­dyn­kiem miał wy­pa­dek mo­to­cy­klowy i zła­mał nad­gar­stek tak nie­for­tun­nie, że – jak się oka­zało – nie był już w sta­nie wal­czyć na pro­fe­sjo­nal­nym po­zio­mie. Wtedy też roz­po­czął ka­rierę tre­ner­ską.

Pon­tus wstał, wciąż z ręcz­ni­kiem na gło­wie.

– Bij mocno, bij szybko, bij mą­drze – mam­ro­tał Mike raz za ra­zem. Jego głowa huś­tała się tam i z po­wro­tem, a ręce wy­ko­ny­wały ryt­miczne se­rie róż­nych cio­sów. Zdjął Pon­tu­sowi ręcz­nik i za­czął ude­rzać go niedź­wie­dzio­wa­tymi ła­pami w twarz.

– Roz­nieś go – rzu­cił Mike i ude­rzył Pon­tusa w po­li­czek.

Wy­szli z szatni i ru­szyli ko­ry­ta­rzem na arenę, któ­rej wej­ście za­sło­nięte było czarną kur­tyną.

Spi­ker wkrótce miał wy­krzy­czeć in­for­ma­cję o dwóch pierw­szych tego wie­czoru po­je­dyn­kach o ty­tuł.

Ad­re­na­lina krą­żyła mu w ży­łach. Był zde­ner­wo­wany. Jak za­wsze przed walką. Jed­nak gdy tylko się za­czy­nała, zmę­cze­nie ustę­po­wało jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki. Nie­dawno się ogo­lił, dzięki czemu wy­glą­dał o pięć lat mło­dziej. Nie za­wsze był z tego za­do­wo­lony, ale go­le­nie stało się jego ry­tu­ałem. Od­kąd za­czął to ro­bić, nie prze­grał ani razu, więc wo­lał nie zmie­niać zwy­cię­skiej kon­cep­cji. Miał nie­wiele tkanki tłusz­czo­wej, a mimo wy­raź­nie za­zna­czo­nych mię­śni klatki pier­sio­wej i brzu­cha wy­glą­dał szczu­pło. Mie­rzył sto dzie­więć­dzie­siąt je­den cen­ty­me­trów i przed walką mu­siał zrzu­cić sie­dem ki­lo­gra­mów. Spi­na­nie wło­sów z tyłu było oczy­wi­stą ko­niecz­no­ścią. Nie mógłby wal­czyć, gdyby opa­dały mu na oczy.

Pod­ska­ki­wał w miej­scu, wpa­tru­jąc się w matę, i ci­cho po­wta­rzał:

– Roz­niosę go, fa­cet nie ma szans. Bij mocno, bij szybko, bij mą­drze.

Z gło­śni­ków dud­niła mu­zyka – One step clo­ser Lin­kin Park.

– Jesz­cze jedna walka – mruk­nął Pon­tus. – Jedna walka i tam będę.

7

Wa­gon me­tra się za­trząsł i Erik wró­cił do te­raź­niej­szo­ści. Na­prze­ciwko niego sie­dział star­szy męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze, a pa­sa­że­ro­wie w po­ło­wie pu­stego wa­gonu byli wpa­trzeni w ekrany swo­ich te­le­fo­nów.

Sta­ru­szek za­kasz­lał i za­krył usta. Wy­cią­gnął czer­woną chu­s­teczkę i od­krztu­sił w nią flegmę. Spoj­rzał na Erika, prze­pro­sił i scho­wał chu­s­teczkę z po­wro­tem do kie­szeni spodni.

Erik nie mógł się już do­cze­kać eme­ry­tury. Jesz­cze dwa­dzie­ścia sie­dem dni i będę wolny, po­my­ślał. Wielu z jego zna­jo­mych wcale nie cze­kało z utę­sk­nie­niem na eme­ry­turę, na­sta­wiali się wręcz na to, że jesz­cze przy­bę­dzie im ro­boty. Ale nie Erik, on miał plany. Za­mie­rzał zwie­dzić świat ra­zem z Lottą. Od­być po­dróż do Sta­nów, o któ­rej od kilku lat roz­ma­wiali. Od­prę­żyłby się, po­grałby so­bie w golfa i po pro­stu miło spę­dził czas.

Zero stresu.

Naj­bliżsi przy­ja­ciele Erika byli in­ży­nie­rami. Znał ich z cza­sów swo­ich dwu­let­nich stu­diów w Kró­lew­skim In­sty­tu­cie Tech­no­lo­gicz­nym w Sztok­hol­mie. Do­brze się tam czuł, ale w ży­ciu bra­ko­wało mu dresz­czu eks­cy­ta­cji, więc głów­nie z cie­ka­wo­ści zło­żył pa­piery do wyż­szej szkoły po­li­cyj­nej. Ni­gdy nie ża­ło­wał tego wy­boru.

Ko­chał swoją pracę, ale raz na ja­kiś czas za­sta­na­wiał się, jak wy­glą­da­łoby jego ży­cie, gdyby zro­bił dy­plom in­ży­niera. Miał na my­śli głów­nie aspekt fi­nan­sowy. W po­li­cji za­ra­biał kiep­sko, ale mimo wszystko zno­śnie w po­rów­na­niu z ko­le­gami, po­nie­waż był ofi­ce­rem. Lotta pra­co­wała jako sze­fowa mar­ke­tingu w Peak Per­for­mance i z ich dwojga za­ra­biała znacz­nie le­piej.

Cztery lata wcze­śniej uro­dziła się Ale­xan­dra i był to naj­szczę­śliw­szy dzień w jego ży­ciu. Przy­po­mniał so­bie, jak to było, kiedy wró­cili do domu z od­działu no­wo­rod­ko­wego. Dziwne uczu­cie. Na­gle byli we troje. Co mieli ro­bić? Lotta trzy­mała Ale­xan­drę w ra­mio­nach i za­py­tała, czy na­piją się kawy. Po­ło­żyła ją na ka­na­pie, a Ale­xan­dra po pro­stu pa­trzyła swo­imi wiel­kimi oczami. Wy­pili kawę i stwier­dzili, że są naj­szczę­śliw­szą ro­dziną na świe­cie.

Erik wy­siadł przy Fri­dhem­splan i ru­szył w stronę ru­cho­mych scho­dów. Mi­nęła go grupka chło­pa­ków roz­ma­wia­ją­cych o ja­kiejś im­pre­zie, na którą się wy­bie­rali. Je­den po przy­ja­ciel­sku trą­cił ko­legę w ra­mię, a po­zo­stali skwi­to­wali to salwą śmie­chu.

Erik sta­nął na ru­cho­mych scho­dach, po­woli wio­zą­cych go na górę. Stała przed nim ko­bieta w wieku nieco po­wy­żej dwu­dzie­stu lat. Miała na so­bie uro­czą let­nią su­kienkę do ko­lan. Na bose stopy wło­żyła białe buty. Włosy miała uło­żone w szcze­gólny kok, któ­rego upię­cie wy­da­wało się skom­pli­ko­wane. Ze­szli ze scho­dów, ona skrę­ciła w lewo, a Erik po­szedł da­lej do me­tra zie­lo­nej li­nii.

Wkrótce po­tem był na Dan­ne­mo­ra­ga­tan. Ku­pili to miesz­ka­nie, kiedy Lotta za­szła w ciążę. Było duże, czte­ro­po­ko­jowe, z we­randą wy­cho­dzącą na dzie­dzi­niec. Erik sam je wy­re­mon­to­wał. Po­ło­żył ciemny dę­bowy par­kiet, wy­gła­dził ściany i po­ma­lo­wał je na biało. Wy­mie­nił li­stwy pod­ło­gowe i też po­ma­lo­wał na biało. Ku­pił nowe szklanki do kuchni i sprzęt AGD ze stali szczot­ko­wa­nej, wy­bu­rzył ścianę, żeby uzy­skać otwartą prze­strzeń mię­dzy kuch­nią a sa­lo­nem. Drzwiczki sza­fek i blaty w kuchni były białe i błysz­czące. Ła­zienkę nie­wiele wcze­śniej od­no­wiono, więc z nią nie trzeba było już nic ro­bić. I tak nie by­łoby ich stać.

Do­kład­nie w mo­men­cie, gdy Erik sta­nął na pe­ro­nie, wje­chał po­ciąg. W wa­go­nie było luźno.

Wy­jąt­kowo luźno jak na piąt­kowy wie­czór.

8

Pon­tus wszedł do klatki z pew­no­ścią sie­bie, która nie miała so­bie rów­nych. Był uwa­żany za naj­lep­szego w Eu­ro­pie w swo­jej ka­te­go­rii wa­go­wej, sta­ty­styki mó­wiły same za sie­bie. Osiem zwy­cięstw z rzędu. Prak­tycz­nie zy­skał po­twier­dze­nie, że je­śli wy­gra walkę – o pas mi­strzow­ski w wa­dze pół­śred­niej – do­sta­nie szansę w UFC.

Ma­rzył o tym.

Po dru­giej stro­nie okta­gonu stała już tylko jedna prze­szkoda. Na­le­żało ją na­tych­miast usu­nąć. Prze­ciw­ni­kiem był umię­śniony fi­gh­ter z na­stro­szo­nymi wło­sami. Stał i szcze­rzył się do Pon­tusa, gdy przed­sta­wiano ich nie­cier­pli­wej pu­blicz­no­ści w hali Solna.

Szczerz się do woli, po­my­ślał.

Pon­tus wie­dział, że musi zdo­mi­no­wać tę walkę. Je­śli bę­dzie zbyt­nio wy­rów­nana, zwy­cię­stwo praw­do­po­dob­nie przy­pad­nie obec­nemu mi­strzowi. Tak to po pro­stu wy­glą­dało – ode­bra­nie pasa mi­strzow­skiego nie po­winno być ła­twe.

Roz­po­czął w sza­leń­czym tem­pie, za­da­jąc jedną se­rię cio­sów po dru­giej. Mi­strzowi udało się wejść w klincz po otwar­ciu, które po­winno przejść do hi­sto­rii szwedz­kich spor­tów walki. Było za­gadką, w jaki spo­sób dał radę utrzy­mać się na no­gach. W pew­nym mo­men­cie skon­tro­wał i za­dał cios, ale kiedy Pon­tus wy­mie­rzył mu w twarz mocny prawy sier­powy, wszy­scy po­my­śleli, że jest już po wszyst­kim. Jed­nak mistrz po­now­nie klin­czo­wał i wy­da­wało się, że za nic w świe­cie uchwytu nie pu­ści.

Kiedy roz­brzmiał gong, mistrz był tak sko­ło­wany, że po­szedł do na­roż­nika Pon­tusa i sie­dzący przy ringu se­kun­dant mu­siał go przy­wo­ły­wać.

Na ma­cie, któ­rej gra­nice wy­zna­czały czarne kraty klatki, wi­dać było ślady bez­względ­nej wy­miany cio­sów z po­czątku star­cia. Krew szybko wy­tarto. Pu­blicz­ność eu­fo­rycz­nie skan­do­wała imię Pon­tusa. Dla nich już był zwy­cięzcą.

Pon­tus wresz­cie po­czuł, że żyje. Jed­no­cze­śnie był roz­cza­ro­wany. Chciał sto­czyć za­ciętą walkę z prze­ciw­ni­kiem sta­wia­ją­cym zde­cy­do­wany opór, ale to wy­da­wało się jak wy­rwa­nie sło­dy­czy z rąk ma­łego dziecka. Kiedy wspo­mniał o tym tre­ne­rowi, Mike wy­mie­rzył mu siar­czy­sty po­li­czek.

– Za­mknij się! – wrza­snął po an­giel­sku w cock­ney­ow­skim dia­lek­cie. – Skoro je­steś taki za­je­bi­sty, dla­czego nie wy­koń­czy­łeś go w pierw­szej run­dzie? Ty cho­lerny idioto, nie lek­ce­waż tego chło­paka!

Nie było sensu, by Pon­tus co­kol­wiek mó­wił. W prze­rwach mó­wił Mike, nie on. Tre­ner wcze­śnie dał mu to do zro­zu­mie­nia. Je­śli ży­czył so­bie, by Pon­tus coś po­wie­dział, in­for­mo­wał go o tym.

– Masz go w gar­ści, ale te­raz od­po­czywa, a jego lewy sier­powy jest bar­dzo silny, więc uwa­żaj! – ostrzegł Mike, wle­pia­jąc wzrok w pod­opiecz­nego. – Ro­zu­miesz?

Pon­tus ski­nął głową, pi­jąc wodę przez rurkę wło­żoną do bu­telki.

– Zła­ma­łeś mu lewy łuk brwiowy. Uderz tam znowu, zde­fa­so­nuj mu twarz i spa­damy!

Za­brzmiał gong i Pon­tus ze­rwał się z ta­bo­retu. Mistrz zro­bił to samo. Skąd on miał na to siłę? – za­sta­na­wiał się Pon­tus.

Mistrz roz­po­czął swoją ulu­bioną kom­bi­na­cją. Pro­sty, pro­sty, sier­powy. Świa­do­mie opu­ścił gardę lewą ręką, żeby prze­ciw­nik po­my­ślał, że ma oka­zję ude­rzyć. Wy­mie­rzył prawy pro­sty, a wtedy Pon­tus za­dał cios. Mistrz le­dwo zdą­żył z uni­kiem i po­sta­wił wszystko na lewy sier­powy.

Pon­tus wie­dział, że musi uwa­żać i kiedy spo­strzegł, że prze­ciw­nik opu­ścił gardę, po­czuł, że za­raz na­dej­dzie od­po­wiedni mo­ment. Spa­ro­wał cios i wy­pro­wa­dził prawy pro­sty, a mistrz za­blo­ko­wał go bez trudu. Na­stęp­nie padł lewy sier­powy.

Cał­ko­wi­cie zgod­nie z pla­nem.

Pon­tus unik­nął ciosu, w ostat­niej chwili co­fa­jąc głowę i wtedy do­strzegł szansę. Za­pro­sze­nie, które zda­rza się raz na sto.

Mistrz ude­rzył z ca­łej siły i chy­bił. Jed­no­cze­śnie prawą ręką opu­ścił gardę i od­sło­nił całą twarz. Pon­tus wy­mie­rzył ostry prawy sier­powy, a za­raz po nim pod­bród­kowy prawą ręką. Mistrz stra­cił rów­no­wagę i padł na plecy.

Le­żał nie­ru­chomo.

Pon­tus do­sko­czył do swo­jego ry­wala jak wąż do bez­bron­nej my­szy, ale sę­dzia rzu­cił się na de­ski i za­czął wy­ma­chi­wać rę­kami, jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc ode­pchnąć Pon­tusa no­gami.

Pon­tus wstał i wzniósł za­ci­śnięte pię­ści.

Wy­dał ryk ze szczę­ścia.

9

Erik wszedł do domu i rzu­cił kurtkę na pod­łogę. Ro­bił tak, kiedy był sam w domu, ale za­wsze pil­no­wał, by ją po­wie­sić, za­nim wróci Lotta. Wy­jął ko­mórkę i wy­brał jej nu­mer.

– Cześć – ode­zwała się.

– Cześć, ko­cha­nie – po­wie­dział Erik. – Co tam u was?

– Wszystko do­brze. Ale­xan­dra z dziad­kiem wy­brali się na wie­czorne węd­ko­wa­nie, a ja tro­chę ogar­niam kuch­nię.

– Łowi ryby? Faj­nie.

– Tak, na­prawdę do­brze się czuje na świe­żym po­wie­trzu. A jak po­szło dzi­siaj?

– Nie wiem – przy­znał Erik i wziął głę­boki od­dech. Po­tem wes­tchnął i kon­ty­nu­ował na wy­de­chu: – Dzien­ni­karz mó­wił, że ma prawo wy­ko­ny­wać swoją pracę i tak da­lej.

– Co za pa­jac – prych­nęła Lotta. – Ale chyba po­wie­dzie­li­ście, że kiedy go ude­rzy­łeś, by­łeś w złym sta­nie, prze­ży­wa­łeś całą sy­tu­ację i tak da­lej?

– Tak, po­wie­dzie­li­śmy. Mam na­dzieję, że wzbu­dzi­łem tam choć tro­chę sym­pa­tii.

– Wła­śnie, mu­simy na to li­czyć. Ude­rze­nie go nie było zbyt mą­drym po­my­słem. Jak­kol­wiek by na to za­słu­gi­wał. Na­wet gdyby uznali, że w Väl­lingby do­szło do dzia­ła­nia w gra­ni­cach obrony ko­niecz­nej, je­śli zo­sta­niesz ska­zany za po­bi­cie, stra­cisz pracę.

Erik mocno za­ci­snął po­wieki i za­czął ma­so­wać na­sadę nosa kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym. – Prze­stań to wał­ko­wać. Nie mam siły. W każ­dym ra­zie dzi­siaj.

– Do­brze, do­brze – po­wie­działa Lotta i wes­tchnęła. – W ta­kim ra­zie mu­simy trzy­mać kciuki.

– Do­brze, bę­dziemy – od­parł Erik, chcąc zmie­nić te­mat. Jak tylko za­czy­nali roz­ma­wiać o tym zda­rze­niu, czuł, że się w nim go­tuje. Sprawy nie uła­twiało to, że Lotta truła mu o czymś, czego nie dało się cof­nąć. – A jak tam twój tata?

– Nie­źle, ale boli go głowa. Od go­dziny. Tro­chę też kasz­lał, ale to pew­nie przez te pa­skudne pa­pie­rosy.

– Pew­nie tak.

– Ale cie­szy się, że tu je­ste­śmy, a Ale­xan­dra uwiel­bia spę­dzać z nim czas, więc ogól­nie jest su­per.

– To do­brze.

Roz­mowa uci­chła, a Erik pod­niósł wzrok na su­fit.

– Sły­szę, że nie chcesz już roz­ma­wiać – po­wie­działa Lotta.

– Zga­dza się. Do­brze mnie znasz.

– No to pa, do zo­ba­cze­nia ju­tro. Wy­pij whi­sky i za­le­gnij przed te­le­wi­zo­rem czy coś w tym stylu.

– Taki wła­śnie mia­łem plan. Do zo­ba­cze­nia ju­tro.

Erik za­koń­czył po­łą­cze­nie i za­klął w du­chu z po­wodu od­wiecz­nego zrzę­dze­nia Lotty. Co się stało, to się nie od­sta­nie. Ile jesz­cze bę­dzie o tym glę­dziła?

Po­ło­żył te­le­fon na sto­sie pa­pie­rów na wy­spie ku­chen­nej. Były to ra­chunki do opła­ce­nia. Po­łowa wy­płaty, która znik­nie w cy­ber­prze­strzeni po kilku klik­nię­ciach myszką. Te­le­fon za­czął się śli­zgać i po­cią­gnął za sobą kilka pa­pie­rów. Wszystko z hu­kiem spa­dło na pod­łogę.

– Kurwa! – wrza­snął Erik.

Pod­niósł te­le­fon i go od­wró­cił. Ekran był pęk­nięty. Zwal­czył im­puls pod­po­wia­da­jący, by ci­snąć te­le­fo­nem o ścianę, i po­ło­żył go na wy­spie ku­chen­nej.

Po otwar­ciu lo­dówki zo­ba­czył pu­dełko z kieł­ba­sia­nym stro­go­no­wem, który zo­sta­wiła mu Lotta. Wsta­wił je do mi­kro­fa­lówki i po dwóch mi­nu­tach wy­jął. Da­nie było go­rące. Po­grze­bał w nim wi­del­cem i spró­bo­wał. Po­krę­cił głową, bo po­czuł w ustach zimny ka­wa­łek kieł­basy. Nie miał już siły dłu­żej pod­grze­wać po­siłku i wsu­nął go w kuchni na sto­jąco.

Przez chwilę roz­wa­żał, czy tro­chę nie po­bie­gać. Do­brze by mu to zro­biło, w końcu przez ostat­nie lata źle trak­to­wał swoje ciało. Małe dziecko i sta­rze­nie mocno od­biły się na jego or­ga­ni­zmie i przy­po­mi­nał so­bie o tym za każ­dym ra­zem, gdy pa­trzył w lu­stro. Za­czął mu wy­sta­wać brzuch, a mię­śnie klatki pier­sio­wej za­ni­kały. W młod­szym wieku przez całe lata pły­wał, co za­pew­niło mu sze­ro­kie ra­miona. Za­wsze był wy­spor­to­wany, ale po zda­rze­niu z Väl­lingby od­wie­sił na ko­łek no­wo­roczne po­sta­no­wie­nie, że za­cznie tre­no­wać.

Erik po­krę­cił głową i pod­szedł do barku. Wy­jął szkla­neczkę do whi­sky, wy­peł­nił ją po brzegi la­ph­ro­aig qu­ar­ter cask i opróż­nił po­łowę jed­nym hau­stem. Ostry smak dymu i al­ko­holu roz­szedł się pło­mie­niem po jego wnę­trzu. Erik zwil­żył usta ję­zy­kiem. Usiadł w fo­telu i za­czął ska­kać po ka­na­łach, aż jego uwagę przy­kuł film o po­li­cjan­cie, któ­rego dzieci po­rwała ma­fia.

Po­li­cjant ko­sił nie­zli­czone za­stępy zło­czyń­ców, a ich ciała la­tały na wszyst­kie strony. Gdyby tak choć raz zro­bili film po­li­cyjny od­po­wia­da­jący rze­czy­wi­sto­ści – po­my­ślał i wes­tchnął. Strzał w nogę rzadko od­no­sił sku­tek, gdy prze­stępca był zde­ter­mi­no­wany. Erik znał sprawę, w któ­rej na­past­nik do­stał sześć razy w nogę i raz w brzuch, a i tak kon­ty­nu­ował atak przez po­nad trzy­dzie­ści se­kund. W ta­kim cza­sie można wy­rzą­dzić wiele szkód. Zwłasz­cza je­śli ma się nóż.

Opróż­nił szklankę, wy­łą­czył te­le­wi­zor i po­sta­no­wił pójść do łóżka.

10

Mona Gent­zell wdy­chała aro­mat krwi­sto­czer­wo­nego trunku. Nie spie­szyła się, a sie­dząca na­prze­ciwko Li­lian była ci­cha jak myszka. Do noz­drzy wpa­dał ko­rzenny za­pach z nu­tami wi­śni i wa­ni­lii. Mona po­pra­wiła pal­cem wska­zu­ją­cym kwa­dra­towe oku­lary i unio­sła kie­li­szek. Lekko go prze­chy­liła, roz­pro­wa­dza­jąc wino na ścian­kach.

– Na kra­wę­dzi nie jest mocno brą­zowe – stwier­dziła, usta­wia­jąc kie­li­szek w pier­wot­nej po­zy­cji. – Ina­czej mó­wiąc, jest względ­nie młode – do­dała i uśmiech­nęła się, gdy reszta wina po­woli osu­nęła się na dno. To wska­zy­wało na coś moc­niej­szego, może młode ama­rone.

– Jak ci się wy­daje? – za­py­tała Li­lian, na­chy­la­jąc się. – Mu­sisz też po­dać na­zwę pro­du­centa. Nie wy­star­czy re­gion i szczep. – Dawna ko­le­żanka Mony, która stu­dio­wała z nią na roku me­dy­cynę, uśmiech­nęła się sze­roko.

Od­kąd spo­tkały się po raz pierw­szy w auli, mi­nęło dwa­dzie­ścia je­den lat. Te­raz wi­działy się po pię­cio­let­niej prze­rwie, ale szybko wró­ciły do sta­rych zwy­cza­jów i czuły się tak, jakby miały ze sobą stały kon­takt.

– Nie jest ła­two – od­parła Mona, uno­sząc kie­li­szek do ust. Kubki sma­kowe pra­co­wały pełną parą, gdy ob­ra­cała wino w ustach ni­czym pra­nie w pralce. Wy­pluła smaczny tru­nek do szklanki z wodą i z kwa­śną miną po­dała kie­li­szek ko­le­żance.

– Kiep­sko, że masz ju­tro dy­żur – oznaj­miła Li­lian.

– Ktoś musi – od­parła Mona, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. – Po­rządną de­gu­sta­cję zo­sta­wimy so­bie na je­sień.

– W po­rządku – zgo­dziła się Li­lian i unio­sła kie­li­szek, jakby chciała wznieść to­ast. – No więc co to jest?

– Już kiedy po­wą­cha­łam, wie­dzia­łam, że ama­rone – oznaj­miła z uśmie­chem Mona. – W ta­kim ra­zie ist­nieje tylko je­den re­gion i jest nim Val­po­li­cella. A jaki pro­du­cent? Nie­ła­two stwier­dzić.

Li­lian ski­nęła głową. Po­zwo­liła Mo­nie kon­ty­nu­ować.

– Sma­ko­wało wi­śniami i może lekko tru­skaw­kami, więc naj­bar­dziej praw­do­po­dobne, że to Bri­gal­dara Clas­sico.

– Zga­dza się w stu pro­cen­tach – od­po­wie­działa Li­lian i upiła łyk.

Mona wzru­szyła ra­mio­nami.

– Nie było ta­kie trudne. W końcu po­da­łaś je na swoim ślu­bie.

Li­lian sze­roko otwo­rzyła usta.

– Ja­kim cu­dem to pa­mię­tasz?

– Do­bre wina za­pa­mię­tuję na za­wsze – wy­ja­śniła Mona, czę­stu­jąc się ka­wał­kiem flam­bi­ro­wa­nej brzo­skwini z kar­me­lo­wym kre­mem ba­war­skim.

– Je­stem pod wra­że­niem – oznaj­miła Li­lian.

– To była fajna im­preza.

– Oj tak – zgo­dziła się Li­lian i wy­buch­nęła śmie­chem. – Ty i Klas tań­czy­li­ście jak sza­leni.

Mona od­po­wie­działa uśmie­chem.

– To prawda – przy­znała i utkwiła wzrok w bla­cie stołu.

Li­lian na­chy­liła się i po­gła­dziła ją po ra­mie­niu.

– Tę­sk­nisz za nim? – spy­tała.

– Co­dzien­nie – przy­znała Mona i wes­tchnęła. – Nie wiem, co się ze mną dzieje. Mi­nęło pięć lat, a to na­dal jest trudne.

– Pew­nie, że tak – od­parła Li­lian, zda­jąc so­bie sprawę, że ostatni raz wi­działa się z Moną na po­grze­bie Klasa. Obie­cała so­bie wtedy, że bę­dzie do niej dzwo­nić czę­ściej.

Do sto­lika pod­szedł gładko ogo­lony młody kel­ner.

– Czy ży­czą so­bie pa­nie coś jesz­cze? – za­py­tał, a Mona po­my­ślała, że jego wy­czu­cie czasu nie mo­głoby być lep­sze. Spoj­rzała mu w oczy.

– Nie, dzię­ku­jemy – od­parła.

Li­lian lekko po­krę­ciła głową i po­słała mu uśmiech. Kiedy od­wró­cił się do nich ple­cami, roz­dzwo­nił się te­le­fon Mony.

– Co tam znowu? – zi­ry­to­wała się ko­bieta i za­częła szpe­rać w to­rebce. Kiedy zo­ba­czyła nu­mer na wy­świe­tla­czu, zmarsz­czyła czoło i ode­brała. Dzwo­niono ze szpi­tala Ka­ro­lin­ska.

– Mona Gent­zell, mi­kro­bio­lożka kli­niczna, w czym mogę po­móc?

Trzy­dzie­ści se­kund póź­niej za­koń­czyła roz­mowę.

– Mu­szę je­chać – oznaj­miła z wes­tchnie­niem. – Bę­dziemy mieli mnó­stwo pró­bek do pil­nej ana­lizy.

– Coś po­waż­nego? – spy­tała Li­lian.

– Chyba nic groź­nego, jak zwy­kle chcą dmu­chać na zimne.

Mona spoj­rzała na te­le­fon, by się do­wie­dzieć, że dwie mi­nuty temu mi­nęła dwu­dzie­sta trze­cia. Już tę­sk­niła za łóż­kiem.

11

Jak na wie­czór po zwy­cię­stwie Pon­tus wcze­śnie zja­wił się w domu. W jego ka­wa­lerce przy Kru­thus­bac­ken w Sol­nie pa­no­wał ba­ła­gan, ale nie było w tym nic dziw­nego. Przed walką nie miał czasu sprzą­tać.

Opadł na ka­napę i włą­czył te­le­wi­zor. Po­ka­zy­wano po­wtórkę gali UFC z Lon­dynu. Wró­cił my­ślami do ostat­nich go­dzin ob­fi­tu­ją­cych w różne zda­rze­nia. Naj­pierw pas. A po­tem to.

To, co miało zmie­nić jego ży­cie.

Po walce Pon­tus, Mike i Mar­tin wró­cili do prze­bie­ralni. Mar­tin tre­no­wał z Pon­tu­sem za­pasy. Spóź­nił się na walkę, bo miał w domu ja­kiś kry­zys z chorą żoną. Pon­tus po walce czuł taki przy­pływ szczę­ścia, że nie ob­cho­dziły go po­wody spóź­nie­nia. Mar­tin po­ja­wił się tuż przed roz­po­czę­ciem po­je­dynku i to było naj­waż­niej­sze. Wi­dział, jak Pon­tus zdo­bywa ty­tuł.

Na­lali po sześć­dzie­siątce ab­so­lutu do pla­sti­ko­wych kie­lisz­ków. Do szatni we­szli ko­le­dzy Pon­tusa i każdy do­stał od Mike’a do­dat­ko­wego szota. Wszy­scy krzy­czeli i wzno­sili to­a­sty.

W ruch po­szły apa­raty w te­le­fo­nach ko­mór­ko­wych. Pon­tus po­zo­wał z pew­nym sie­bie wy­ra­zem twa­rzy, za­ło­żyw­szy pas mi­strzow­ski. W pew­nym mo­men­cie roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. Po walce zwy­kle przy­cho­dziły na­sto­latki li­czące na spo­tka­nie z nim. Za­wsze ka­zał ko­muś je od­pra­wić. Nie chciał się spo­ty­kać z żad­nymi dziew­czy­nami. Chciał tylko od­prę­żyć się z ekipą i kum­plami i tro­chę z nimi po­im­pre­zo­wać. Za­zwy­czaj wy­cho­dzili na ko­la­cję do ja­kiejś re­stau­ra­cji. Naj­czę­ściej koń­czyło się na Stu­re­plan, a im­preza trwała do rana. Dwa dni póź­niej za­wsze cze­kał go tre­ning i nowe cele.

Jed­nak tym ra­zem to nie dziew­czyna pu­kała do drzwi.

– Tak, pew­nie – po­wie­dział Mar­tin ła­maną an­gielsz­czy­zną ze skań­skim ak­cen­tem. – Wejdź, stary.

– Kto to? – za­py­tał je­den z ko­le­gów Pon­tusa.

– Pon­tus, to pan Jo­nes – od­parł Mar­tin. – Re­pre­zen­tuje UFC. – Mar­tin po­zwo­lił męż­czyź­nie się wy­mi­nąć, wy­ko­nał za jego ple­cami zwy­cię­ski gest i wy­szcze­rzył zęby.

Szybko po­szło, po­my­ślał, za­do­wo­lony z sie­bie.

– Wi­taj – od­parł i uści­snęli so­bie dło­nie.

– Co za walka! – wy­krzyk­nął Jo­nes. – Zmiaż­dży­łeś tego skur­czy­byka! – Męż­czy­zna prze­cią­gał słowa i wy­glą­dał, jakby za młodu nie ro­bił nic in­nego, tylko sur­fo­wał i ja­rał zioło. Jego ja­sne włosy były spięte w długą kitkę się­ga­jącą dol­nych par­tii ple­ców. Mó­wił po­woli i wy­dłu­żał sa­mo­gło­ski w nie­któ­rych sło­wach. Miał na­szyj­nik ze sztucz­nych pe­reł, który wy­glą­dał jak coś, co jego córka zro­biła w przed­szkolu. Był ubrany w dżinsy i ob­ci­sły T-shirt. Ka­la­fio­ro­wate uszy świad­czyły o tym, że sam kie­dyś in­ten­syw­nie upra­wiał sporty walki. Ży­la­ste ra­miona po­zwa­lały się do­my­ślać, że na­dal jest w nie­złej for­mie.

Pan Jo­nes za­kasz­lał i od­chrząk­nął.

– Z przy­kro­ścią stwier­dzam, że nie je­stem przy­zwy­cza­jony do ta­kiego chłod­nego kli­matu. Chyba się prze­zię­bi­łem. Poza tym na­pie­prza mnie głowa – oznaj­mił, prze­pra­sza­jąco ma­cha­jąc rę­kami. – W każ­dym ra­zie pan White chce się z pa­nem spo­tkać jak naj­szyb­ciej, by po­roz­ma­wiać o pań­skiej przy­szło­ści w UFC.

– Nie wiem, co po­wie­dzieć – od­parł Pon­tus. – Dzię­kuję, że da­je­cie mi tę szansę. Nie za­wiodę was.

– Wiem, że nas nie za­wie­dziesz – od­parł Jo­nes z sze­ro­kim uśmie­chem. – Pan White też to wie.

Jo­nes za­dzwo­nił do Dany White’a, naj­waż­niej­szej szy­chy w UFC, i opo­wie­dział, że Pon­tus do­słow­nie roz­niósł mi­strza. Przy­je­chał do Szwe­cji tylko po to, by obej­rzeć walkę pre­ten­denta i po­wia­do­mić zwy­cięzcę, że otrzy­mał szansę na do­łą­cze­nie do UFC.

Wy­mie­nili in­for­ma­cje kon­tak­towe i w na­stęp­nym ty­go­dniu mieli umó­wić spo­tka­nie. Jo­nes się stresz­czał, bo mu­siał je­chać da­lej.

Po wyj­ściu spod prysz­nica Pon­tus zo­stał w szatni sam. Po­zo­stali po­szli roz­ma­wiać z dzien­ni­ka­rzami i resztą. Przed­sta­wi­ciele waż­niej­szych ty­tu­łów pra­so­wych jed­nak się nie po­ja­wili. MMA nie zdo­było jesz­cze du­żej po­pu­lar­no­ści w Szwe­cji, ale było na fali wzno­szą­cej, po­nie­waż Ale­xan­der Gu­sta­fs­son i inni Szwe­dzi do­brze so­bie ra­dzili w UFC. Po­woli, lecz stop­niowo dys­cy­plina ro­sła w tym kraju w siłę. Klu­czowe było, by spo­łe­czeń­stwo uznało ją za sport. Pon­tus jed­nak wcale się tym nie przej­mo­wał. W Sta­nach ta dys­cy­plina bar­dzo się li­czyła.

A wła­śnie tam chciał się zna­leźć.

Wy­cią­gnął te­le­fon i spo­śród wszyst­kich kon­tak­tów wy­brał mamę. Wie­dział, że nie po­chwa­lała jego ścieżki ka­riery. Wi­działa w nim eko­no­mi­stę albo in­ży­niera. To zu­peł­nie nie był jego świat. Chciał spę­dzać czas tam, gdzie coś się dzieje, czuć ad­re­na­linę i nie­bez­pie­czeń­stwo. Utrzy­my­wać się ze sportu – i był na do­brej dro­dze ku temu. Ważne walki to­czono w UFC. Naj­le­piej opła­cany za­wod­nik w dwa ty­siące pięt­na­stym roku za­ro­bił w su­mie pra­wie dwa­na­ście mi­lio­nów ko­ron. A były to tylko pie­nią­dze z na­gród. Pon­tus mó­wił to ma­mie, ale ona nie chciała słu­chać. „Pie­nią­dze to nie wszystko” – po­wta­rzała i do­py­ty­wała, dla­czego nie wy­my­śli so­bie in­nej pracy. Od­byli tę dys­ku­sję już wiele razy. Ostat­nio dali so­bie spo­kój, bo do­ni­kąd nie pro­wa­dziła. On wie­dział, co ona my­śli, i od­wrot­nie. Tak było do­brze.

Pon­tus nie za­dzwo­nił do matki. Nie chciał, by jej uda­wana ra­dość ze­psuła mu chwile szczę­ścia.

***

Pół­le­żąc na so­fie, Pon­tus wy­cią­gnął te­le­fon i od­szu­kał nu­mer dziew­czyny, którą po­znał wie­czo­rem.

Mi­ka­ela. Ciem­no­włosy anioł o in­ten­syw­nych brą­zo­wych oczach, któ­rych spoj­rze­nie prze­szy­wało go na wy­lot. Naj­lep­sze, że poza tym była by­stra. Dało się z nią po­roz­ma­wiać. Cza­sem spro­wa­dzał do domu ja­kąś dziew­czynę i za­czy­nali się mig­da­lić. Jed­nak Mi­ka­ela była inna. Wy­jąt­kowa.

Pra­co­wała jako pie­lę­gniarka w szpi­talu Ka­ro­lin­ska i spo­tkali się wie­czo­rem w ba­rze. Już go­dzinę póź­niej Pon­tus od­pro­wa­dził ją do domu. Nie mógł wejść, bo miała za­cząć pracę wcze­śnie rano. Po raz pierw­szy po­pro­sił dziew­czynę o nu­mer te­le­fonu i po­sta­no­wili, że spo­tkają się znowu w tym sa­mym ty­go­dniu.

W chwili sła­bo­ści Pon­tus po­my­ślał, że do niej za­dzwoni, ale się po­wstrzy­mał. Nie rób z sie­bie de­spe­rata, pa­ca­nie, po­my­ślał. Za­czął prze­glą­dać wszyst­kie wia­do­mo­ści, któ­rych tego wie­czoru nie zdą­żył prze­czy­tać, i spo­strzegł, że je­den z ese­me­sów jest od mamy.

Gra­tu­la­cje z po­wodu zwy­cię­stwa, ko­cha­nie. Je­stem z cie­bie bar­dzo dumna!

Uści­ski. Mama

Ni­gdy wcze­śniej nie do­stał od niej ta­kiej wia­do­mo­ści. Oczy za­szły mu łzami. Wziął się w garść i do niej za­dzwo­nił. Nie było sy­gnału. Zo­stał na­tych­miast po­łą­czony z pocztą gło­sową. Pew­nie śpi – po­my­ślał i za­snął przy od­gło­sach walki dwóch za­wod­ni­ków tłu­ką­cych się do krwi.

12

Do­bie­ga­jący od strony dzie­dzińca krzyk ko­biety prze­bił się przez ściany. Obu­dzony Erik usiadł na łóżku i pró­bo­wał zlo­ka­li­zo­wać źró­dło dźwięku. Nie dało się zro­zu­mieć słów, ale nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że ko­bieta jest prze­ra­żona.

Erik zrzu­cił koł­drę, po­ło­żył się na pod­ło­dze i się­gnął pod łóżko. Po kilku se­kun­dach szu­ka­nia na ślepo chwy­cił me­ta­lową rurkę, która le­żała tam kilka lat, zbie­ra­jąc kurz. Lotta mó­wiła mu, że ma spa­cze­nie za­wo­dowe, ale nic so­bie z tego nie ro­bił. Wie­dział, że coś może się wy­da­rzyć, a wtedy bę­dzie przy­go­to­wany.

Z rurką w gar­ści po­biegł do przed­po­koju.

Krzyk ucichł i Erik usły­szał słaby dźwięk sy­ren. W oko­li­cach Nor­r­tull nie na­le­żało to do rzad­ko­ści. W sa­mych sli­pach otwo­rzył drzwi. Mimo póź­nej nocy czy też wcze­snego po­ranka na dwo­rze było przy­jem­nie.

Do­kąd ona po­szła? – za­sta­na­wiał się.

Był prze­ko­nany, że tak mocny krzyk mu­siał do­bie­gać od strony dzie­dzińca. Usły­szał ko­lejne sy­reny. Po­tem ryk sil­ni­ków. Po­śród ha­łasu roz­po­znał straż po­żarną.

Ob­szedł dzie­dzi­niec z me­ta­lową rurką w ręce. Trzy­mał ją przy no­dze, żeby są­sie­dzi nie po­my­śleli, że osza­lał, albo nie wzięli go za wła­my­wa­cza. Sy­reny uci­chły.

Blok miał sie­dem pię­ter i two­rzył kwa­drat z dzie­dziń­cem po­środku. Mury sta­no­wiły ba­rierę, która prak­tycz­nie nie prze­pusz­czała dźwięku. Mię­dzy in­nymi dla­tego on i Lotta ku­pili tu miesz­ka­nie. Moż­li­wość ży­cia w mie­ście, a jed­no­cze­śnie brak od­gło­sów ru­chu ulicz­nego, które prze­ni­kały je na wskroś – to był wa­ru­nek ko­nieczny. Jed­nak sy­reny ra­dio­wo­zów, po­jaz­dów straży po­żar­nej i ka­re­tek za­wsze da­wały radę się prze­bić. To był duży mi­nus, ale dało się z nim żyć. Po­środku dzie­dzińca znaj­do­wała się ko­li­sta ra­bata. Ota­czały ją ka­mienne płytki two­rzące więk­szy okrąg wo­kół za­sa­dzo­nych kwia­tów. Wzdłuż bu­dyn­ków cią­gnęły się różne krzewy. Na­prze­ciwko we­randy Erika i Lotty stał rząd drew­nia­nych ła­wek, na któ­rych są­sie­dzi sia­dali i cie­szyli się spo­ko­jem.

Erik na­gle usły­szał, że ktoś po­ciąga no­sem. Od­wró­cił się i uniósł rurkę.

– Halo – ode­zwał się, szu­ka­jąc źró­dła dźwięku. – Ktoś tam jest? – za­py­tał i za­uwa­żył, że w krza­kach za jedną z ła­wek coś się po­ru­sza.

Nie było od­po­wie­dzi.

Pod­szedł bli­żej i zo­ba­czył ko­bietę w wieku około dwu­dzie­stu pię­ciu lat, ku­ca­jącą i za­kry­wa­jącą rę­kami twarz.

– Jak się pani czuje? – za­py­tał.

Ko­bieta pod­nio­sła wzrok.

– Wszystko w po­rządku, może pan odejść – od­parła, ucie­ka­jąc wzro­kiem. – Dam so­bie radę.

– To pani przed chwilą krzy­czała?

Za­re­ago­wała wy­raź­nym wa­ha­niem.

– Tak, to by­łam ja. Ale spo­koj­nie, mój chło­pak po pro­stu tro­chę za mocno so­bie po­pił.

– Gdzie on te­raz jest?

– Usły­szał sy­reny i uciekł. – Ko­bieta skrzy­żo­wała ręce i wy­buch­nęła śmie­chem. – Cho­lerny tchórz.

Jej ma­ki­jaż spły­nął, two­rząc czarne pasy się­ga­jące aż do po­licz­ków. W prze­krwio­nych oczach wciąż stały łzy. Krótko ostrzy­żone, kru­czo­czarne włosy spra­wiały, że przy­po­mi­nała Eri­kowi dziew­czynę, z którą się spo­ty­kał w cza­sach li­ce­al­nych.

Przy­kuc­nął przy niej.

– Mieszka pani tu­taj? – za­py­tał.

Ko­bieta pod­nio­sła wzrok i wska­zała głową okno.

– Tak, na czwar­tym pię­trze. A pan?

– A jak pani my­śli? – od­parł, omia­ta­jąc się spoj­rze­niem. – Slipy chyba wła­śnie o tym świad­czą?

Ko­bieta uśmiech­nęła się i zer­k­nęła na niego.

– Może pan być eks­hi­bi­cjo­ni­stą.

– Otóż to – od­parł Erik. – Za­kra­dam się lu­dziom do ogro­dów i za­ba­wiam się ze sobą. Kręci mnie to.

Za­częła się śmiać.

– To całe szczę­ście, że pan mnie spo­tkał – po­wie­działa, przy­gry­za­jąc wargę.

– To prawda. Ale po­waż­nie… wszystko w po­rządku?

– Tak, czuję się do­brze. Nic mi nie zro­bił – po­wie­działa i po­gła­dziła się po czole. – Ale wró­ciła mi mi­grena. Cho­ler­nie ciężka sprawa.

– Je­stem po­li­cjan­tem – oznaj­mił Erik, wska­zu­jąc swoją we­randę. – Miesz­kam tam. Kiedy bę­dzie pani cze­goś po­trze­bo­wać, wy­star­czy za­pu­kać.

Mó­wiąc, zmie­rzył ją wzro­kiem od stóp do głów, ale nie za­uwa­żył ni­czego szcze­gól­nego. Żad­nych si­nia­ków czy za­czer­wie­nień. Jej ubra­nia były czy­ste i całe. Nie­wiele wię­cej mógł zro­bić, skoro nie chciała mó­wić, to nie. Nie za­mie­rzał ni­czego z niej wy­cią­gać siłą. W każ­dym ra­zie o czwar­tej rano.

– Dzię­kuję, ale wszystko w po­rządku – od­po­wie­działa, wsta­jąc. – Te­raz pójdę do domu i po­łożę się spać.

Erik wstał w tym sa­mym cza­sie, a ona zro­biła krok w jego stronę. Unio­sła głowę i przy­gry­zła wargę.

– Nie wpadłby pan na chwilę? – za­py­tała.

Od­chrząk­nął i lekko się cof­nął.

– Nie, dzię­kuję – od­parł, uniósł lewą dłoń i po­ka­zał ser­deczny pa­lec.

Ko­bieta unio­sła prawą brew.

– No i co z tego? Nic ni­komu nie po­wiem.

Erik po­czer­wie­niał.

– Dzię­kuję, żona mi wy­star­czy.

Ko­bieta zwie­siła głowę.

– Ale gdy­bym był sin­glem, nie od­mó­wił­bym.

Spoj­rzała na niego i się uśmiech­nęła.

– Czyli jest pan jed­nym z tych po­rząd­nych. To do­brze.

Mi­ja­jąc go, po­kle­pała go po klatce pier­sio­wej.

– Do zo­ba­cze­nia – po­wie­działa.

– Może i tak – od­parł Erik i pa­trzył za nią, do­póki nie znik­nęła mu z oczu na scho­dach.

Przez chwilę nie ru­szał się z miej­sca. Z nowo zdo­bytą pew­no­ścią sie­bie pod­rzu­cił me­ta­lową rurkę, ale nie udało mu się zła­pać jej z po­wro­tem. Po po­dwórku roz­niósł się pu­sty dźwięk. Erik szybko pod­niósł swą broń i się ro­zej­rzał.

Znów usły­szał sy­reny i po­my­ślał, że to wy­jąt­kowo dużo in­ter­wen­cji jak na tak krótki czas.

Słońce za­częło roz­ja­śniać dzie­dzi­niec, a ci­sza do­okoła mó­wiła sama za sie­bie. Lu­dzie spali. Dziwne, gdyby było ina­czej. Naj­wy­raź­niej ni­kogo nie obu­dził ha­łas, któ­rego chwilę wcze­śniej na­ro­bił.

Był roz­bu­dzony i po­czuł na­głą ochotę na pa­pie­rosa. Kilka lat wcze­śniej rzu­cił pa­le­nie, ale po wy­da­rze­niu z Väl­lingby po­pa­lał od czasu do czasu. Lotta o tym nie wie­działa i tak miało po­zo­stać. Pa­lił tylko kiedy wie­dział, że jest bez­pieczny. Po­sta­no­wił wró­cić do domu, by się ubrać, a po­tem pójść do 7-Ele­ven na Oden­plan i ku­pić paczkę pa­pie­ro­sów. Może przy oka­zji bę­dzie mógł zo­ba­czyć, co przy­cią­gnęło aż tyle ra­dio­wo­zów.

Wło­żył spodnie dre­sowe, czarną ko­szulkę i bluzę z kap­tu­rem, którą do­stał od Lotty. Te­le­fon wraz z kartą de­be­tową scho­wał do fu­te­rału, a klu­cze i le­gi­ty­ma­cję służ­bową do kie­szeni. Wy­szedł z domu.

Na ulicy było pu­sto. Ru­szył w kie­runku Oden­plan i znów usły­szał sy­reny. Były co­raz bli­żej, od­wró­cił się.

Ra­dio­wóz nad­je­chał od strony Nor­r­tull i skrę­cił w Dan­ne­mo­ra­ga­tan. Je­chał szybko.

Na­prawdę szybko.

Cho­lera ja­sna, po­my­ślał Erik, marsz­cząc czoło.

Ko­le­dzy po fa­chu mi­nęli go z pra­wej strony i znik­nęli mu z oczu.

Szedł da­lej i na­gle zwró­cił uwagę na ja­kie­goś męż­czy­znę. Wi­dząc przed sobą pięć­dzie­się­cio­me­trowy ba­sen w Eriks­dal­shal­len, osza­co­wał, że tam­ten stoi o jedną dłu­gość da­lej.

Męż­czy­zna roz­glą­dał się wo­kół, jed­nak spo­sób, w jaki to ro­bił, dał Eri­kowi do my­śle­nia. Gwał­tow­nie ob­ra­cał głowę we wszyst­kie strony. W górę. W dół. W lewo. W prawo. Wy­glą­dał, jakby cze­goś szu­kał, miał drgawki.

Na­gle do­strzegł Erika i wrza­snął. Za­czął biec ile sił w no­gach.

W jego stronę.

13

Pon­tus obu­dził się od dźwięku sy­ren. Miesz­kał przy uczęsz­cza­nej tra­sie do Frösundy, więc przy­wykł do cią­głych in­ter­wen­cji po­li­cji. Wie­dział, że wście­kłe trą­bie­nie zde­ner­wo­wa­nych kie­row­ców w go­dzi­nach szczytu nie jest czymś, za czym bę­dzie tę­sk­nił przy wy­pro­wadzce. Sy­tu­acja była na tyle trudna, że już pra­wie nie sia­dy­wał na bal­ko­nie.

Tym ra­zem jed­nak dźwięki brzmiały ina­czej. Sły­szał sy­reny i krzyki. Poza tym o tej po­rze nie mógłby go obu­dzić ruch uliczny.

Za­spany wstał z sofy i za­chwiał się na no­gach. Brak snu, a do tego wy­pity al­ko­hol zro­biły swoje. Po­trzą­snął głową. Te­le­wi­zor był włą­czony, ale emi­sja pro­gramu do­bie­gła końca. Wy­łą­czył go i pod­szedł do drzwi bal­ko­no­wych z szybą za­sło­niętą przez ża­lu­zje.

Miesz­ka­nie znaj­do­wało się na dru­gim pię­trze, a Pon­tus je od ko­goś wy­naj­mo­wał. Miał w nim miesz­kać pół roku, po­tem bę­dzie się mu­siał wy­pro­wa­dzić. Znowu. W du­żym po­koju na pro­wi­zo­rycz­nym sznurku wciąż wi­siało pra­nie. Kilka dni wcze­śniej prze­pa­lił się bez­piecz­nik su­szarki w pralni, a po­nie­waż bu­dy­nek miał przejść grun­towny re­mont, go­spo­darz nie spie­szył się z na­prawą usterki. Pon­tus nie miał sto­lika, bo na nie­ca­łych osiem­na­stu me­trach kwa­dra­to­wych nie było na niego miej­sca. Na pod­ło­dze le­żała sterta ga­zet i fil­mów na pły­tach DVD. Od­su­nął stopą te, które ta­ra­so­wały mu drogę.

Kiedy się­gał do klamki drzwi bal­ko­no­wych, usły­szał na ze­wnątrz ko­lejne krzyki. Kilka osób krzy­czało jedna przez drugą, ale nie dało się zro­zu­mieć, o co im cho­dzi. Było sły­chać sy­reny i roz­po­znał w nich po­li­cję. Po­tarł oczy, otwo­rzył drzwi i wyj­rzał na ze­wnątrz, go­tów krzyk­nąć do wszyst­kich, któ­rzy mu prze­szka­dzali, że mają być ci­cho. Zo­ba­czył za­mie­sza­nie, ja­kiego nie wi­dział ni­gdy przed­tem, tym bar­dziej o czwar­tej nad ra­nem.

Wszę­dzie byli po­li­cjanci.

Wszę­dzie byli lu­dzie.

Bie­gali i krzy­czeli. Nie­któ­rzy wzbu­rzeni i wście­kli, inni prze­stra­szeni. Wy­jące sy­re­nami i mi­ga­jące nie­bie­skimi świa­tłami ra­dio­wozy stały pod naj­róż­niej­szymi ką­tami na skrzy­żo­wa­niu Frösun­da­le­den i Sol­na­vägen. Po­li­cjant w mun­du­rze cią­gnął ko­legę, któ­rego noga krwa­wiła. Drugi ude­rzył pałką ja­kie­goś męż­czy­znę. Tam­ten upadł na zie­mię, ale po­li­cjant nie prze­sta­wał bić. Ka­wa­łek da­lej stali inni po­li­cjanci i ce­lo­wali z pi­sto­le­tów w plac bu­dowy, gdzie wcze­śniej mie­ścił się sta­dion pił­kar­ski.

Pon­tus nie wi­dział, co było ich ce­lem, bo za­sła­niała mu ściana bu­dynku.

Na­gle roz­le­gło się kilka gło­śnych hu­ków.

Pon­tus rzu­cił się na be­to­nową po­sadzkę bal­konu, szu­ka­jąc ochrony za bla­szaną po­rę­czą. Usły­szał ko­lejne huki. Fa­sady bu­dyn­ków po­tę­go­wały dźwięk. Pon­tus za­krył dłońmi uszy i za­czął krzy­czeć.

Wczoł­gał się do miesz­ka­nia i za­mknął drzwi bal­ko­nowe. Po­biegł do kuchni, skąd miał wi­dok na plac bu­dowy. Wyj­rzał przez okno.

Nie mógł uwie­rzyć wła­snym oczom.

Na ziemi le­żało nie­ru­chomo kil­ku­na­stu lu­dzi.

Byli mar­twi.

Spoj­rzał w lewo, żeby spraw­dzić, czy zo­ba­czy po­li­cjan­tów na skrzy­żo­wa­niu, ale nie był to do­bry punkt ob­ser­wa­cyjny. Po­pa­trzył w prawo, żeby wi­dzieć więk­szy frag­ment ulicy, i spo­strzegł bie­gną­cego czło­wieka. Ktoś inny po­dą­żał za nim. Z tak du­żej od­le­gło­ści Pon­tus nie wi­dział szcze­gó­łów, ale byli to ko­bieta i męż­czy­zna. Po­cząt­kowo wy­da­wało się, że przed czymś ucie­kają, ale kiedy zna­leźli się bli­żej, Pon­tus zro­zu­miał.

Ko­bieta ucie­kała przed męż­czy­zną.

On wy­glą­dał, jakby osza­lał. Jakby się wściekł. Wy­ma­chi­wał rę­kami i już pra­wie ją do­ga­niał.

Oby­dwoje skrę­cili w ulicę po pra­wej i Pon­tus stra­cił ich z oczu. Od­le­głość mię­dzy nimi nie mo­gła być więk­sza niż dzie­sięć me­trów.

Pon­tus się nie wa­hał.

Po­biegł do przed­po­koju i wło­żył buty. Na szczę­ście za­snął w dżin­sach i ko­szulce, ale gdyby spał nago, i tak by wy­biegł. Sy­tu­acja była po­ważna, miał mało czasu.

Ko­bieta tym bar­dziej.

Wy­padł na ulicę, za­po­mniaw­szy o strze­la­ni­nie, którą nie­dawno sły­szał. My­ślał tylko o jed­nym: ura­to­wać tę ko­bietę. Wi­dział za­krwa­wione mar­twe ciała le­żące na ziemi. Nie prze­sta­wał biec. Prze­sko­czył nad ko­bietą, która le­żała za­krwa­wiona. Nie­ru­choma. Ką­tem oka spo­strzegł, że ktoś się czołga, ale nie mógł po­móc wszyst­kim. Biegł da­lej. Ucie­ka­jąca była dla niego naj­waż­niej­sza. Sły­szał za sobą krzyki i wy­cie.

Znów roz­pę­tała się strze­la­nina.

Pon­tus był śmier­tel­nie prze­ra­żony. Biegł ile sił w no­gach, mi­nął ra­dio­wóz sto­jący z włą­czo­nym ko­gu­tem po zde­rze­niu z la­tar­nią, która wy­gięła się pod wpły­wem ude­rze­nia. Przód po­jazdu był wgnie­ciony i za­wi­nął się na słu­pie ster­czą­cym po­środku, przy­po­mi­na­ją­cym po ko­li­zji maszt ża­glówki. Po­duszki po­wietrzne były za­krwa­wione i zwie­szały się jak prze­bite ba­lony.

Ką­tem oka Pon­tus za­uwa­żył, że po­li­cjantka w ra­dio­wo­zie żyje. Krę­ciła się na sie­dze­niu, pró­bu­jąc się uwol­nić. Prze­biegł obok, sta­ra­jąc się nie my­śleć o tym, co wła­śnie zo­ba­czył. Nie był już chyba da­leko od sza­leńca i jego ofiary.

Na­gle usły­szał pa­niczny krzyk ko­biety i skrę­cił w wą­ską par­kową dróżkę.

Wtedy go zo­ba­czył.

14

Męż­czy­zna był co­raz bli­żej. Erik szybko prze­ana­li­zo­wał sy­tu­ację i prze­ska­no­wał naj­bliż­sze oto­cze­nie. Szu­kał roz­wią­zań. Żad­nego jed­nak nie zna­lazł. Nie wi­dział ni­czego, co mógłby wy­ko­rzy­stać jako broń. Ani miejsc, w któ­rych mógłby się schro­nić. Po pra­wej stro­nie znaj­do­wał się par­te­rowy bu­dy­nek z ga­ra­żem. Łą­czył się z nim skła­dzik na ro­wery.

Za ga­ra­żem było nie­wiel­kie zbo­cze, zbyt strome, aby się na nie wspiąć. Po prze­ciw­nej stro­nie drogi stały bloki miesz­kalne.

Nie miał do­kąd zbiec.

Ucieczka nie le­żała w jego na­tu­rze, ale w sy­tu­acji za­gro­że­nia zna­le­zie­nie drogi od­wrotu to pod­stawa. Po szyb­kiej ana­li­zie stwier­dził, że nie zdąży wbiec do domu. Bę­dzie mu­siał otwo­rzyć drzwi klu­czem, bo kla­wia­tura z szy­frem wy­łą­czała się na noc. Brał też pod uwagę, że w stre­sie zdol­no­ści mo­to­ryczne znacz­nie się po­gar­szają.

Męż­czy­zna był już nie­da­leko. Erik zo­ba­czył go wy­raź­niej i zdu­miał go ten wi­dok. Twarz na­bie­gła krwią. Za­ci­śnięte zęby. Zmarsz­czone brwi. Za­ci­śnięte pię­ści. Był wy­soki i wy­glą­dał na po­staw­nego. Do reszty nie pa­so­wało je­dy­nie to, że miał na so­bie gar­ni­tur. Jego za­cho­wa­nie żadną miarą nie zga­dzało się z ubio­rem. Biała ko­szula miała na so­bie plamy krwi, a ma­ry­narka była roz­pięta i po­wie­wała na wie­trze pod­czas biegu.

Prawa noga Erika za­częła drżeć. Wie­dział, że to nie ze stra­chu. Po­wo­dem była ad­re­na­lina. Or­ga­nizm wciąż przy­go­to­wy­wał się na to, co miało na­stą­pić.

Będę wal­czył o ży­cie, po­wie­dział so­bie Erik.

Pod­świa­do­mie wy­łą­czył wszystko, co go ota­czało, i nie sły­szał nic z tego, co się działo na pe­ry­fe­riach. Sku­pił się na za­gro­że­niu znaj­du­ją­cym się za­le­d­wie dzie­sięć me­trów od niego i nad­cią­ga­ją­cym z sza­loną pręd­ko­ścią.

Nie sły­szał za sobą sy­ren ra­dio­wozu. Ani klak­sonu. Po­jazd z pi­skiem opon prze­je­chał obok i skrę­cił przed nim. Mi­nął go o włos. Erik wy­stra­szył się i od­ru­chowo od­sko­czył. Ra­dio­wóz od­bił się od kra­węż­nika i wje­chał pro­sto w męż­czy­znę w gar­ni­tu­rze.

Ten wpadł na ma­skę, od­bił się ple­cami od przed­niej szyby i zo­stał wy­rzu­cony w po­wie­trze. Sa­mo­chód je­chał da­lej i gwał­tow­nie ude­rzył w fa­sadę domu. Od­głos tłu­czo­nego szkła i me­talu zgnia­ta­nego przez be­ton jesz­cze ja­kiś czas dźwię­czały Eri­kowi w uszach. Męż­czy­zna wzle­ciał na wy­so­kość kilku me­trów, ob­ró­cił się w po­wie­trzu jak szma­ciana lalka i wy­lą­do­wał na da­chu za­trzy­ma­nego sa­mo­chodu.

Erik nie wie­rzył wła­snym oczom.

Sil­nik na­dal pra­co­wał i ra­dio­wóz wci­skał się w ścianę domu. Męż­czy­zna le­żał na ple­cach, a jedno jego ra­mię zwi­sało na wy­so­ko­ści tyl­nej szyby. Głowa była prze­krzy­wiona i oparta na ko­gu­cie. Świa­tła na­dal się ob­ra­cały i z krót­kimi prze­rwami oświe­tlały twarz męż­czy­zny na nie­bie­sko. Miał za­mknięte oczy i twarz ochla­paną krwią.

Erik pod­biegł do drzwi kie­rowcy i otwo­rzył. Za kie­row­nicą sie­dział nie­znany mu po­li­cjant.

– Kurwa – za­klął i chwy­cił się za kark.

– Wszystko w po­rządku? – za­py­tał Erik.

– Tak. Kark chyba w po­rządku – od­parł, roz­piął pas i wy­siadł z sa­mo­chodu. Ra­dio po­li­cyjne nie prze­sta­wało nada­wać.

W mie­ście pa­no­wał chaos.

Złota ko­rona na na­ra­mien­ni­kach zdra­dzała, że po­li­cjant jest młody sta­żem. Ni­ski i chudy, przy­po­mi­nał ra­czej bie­ga­cza dłu­go­dy­stan­so­wego. Spoj­rzał na dach sa­mo­chodu.

– O cho­lera – skwi­to­wał, krę­cąc głową. – Jans­son! – krzyk­nął. – Wszystko w po­rządku?

Co się dzieje? – po­my­ślał Erik. Nie wie­dział, co ro­bić.

– Co ci strze­liło do głowy? Za­bi­łeś go!

Po­li­cjant nie sły­szał Erika albo świa­do­mie go igno­ro­wał, bo na­wet nie pró­bo­wał od­po­wie­dzieć.

– Jans­son, mów coś, do dia­bła! – krzyk­nął tylko.

– Wy­lu­zuj, kurde, tylko się ro­ze­pnę – od­po­wie­dział ze środka sa­mo­chodu ktoś mó­wiący skań­skim dia­lek­tem. – Ale pier­dol­nęło.

Erik stał z sze­roko otwar­tymi ustami.