Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Mieście Świętej Wieży grasuje seryjny morderca. Poprzez sposób potraktowania zwłok swoich ofiar zwany jest Frankensteinem, a zdrobniale przez kryminalnych z wydziału zabójstw "Frankiem". Jest ultrabrutalny, nie ma litości nawet dla dzieci. W pewnym momencie swojej upiornej działalności morderca przechodzi wszelkie granice, a śledczy od tego momentu zaczynają wątpić, czy tropią człowieka...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2022
Dom Horroru
Gorlicka 66/26
51-314 Wrocław
Copyright © Krystian Kłomnicki, Frankenstein, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Redakcja i korekta: Kamila Recław
Projekt okładki: Rafał Brzozowski, Digital Art Fire
Skład i łamanie: Sandra Gatt Osińska
Wydanie I
ISBN: 978-83-67342-84-1
www.domhorroru.pl
facebook.com/domhorroru
instagram.com/domhorroru
Biedna, zasrana ludzkość. Świat zbyt daleko zabrnął w zbrodnię, aby cokolwiek mogło powstrzymać szalone ręce.
– Finis perfectus, Marek Hłasko
Jeszcze jeden pocałunek, moja droga, jeszcze jedno westchnienie Tylko tyle moja droga, na pożegnanie. Bo w naszej miłości jest tyle bólu i tyle przyjemności Że zachowam ją w sercu do śmierci.
– One More Kiss Dear, Peter Skellern
Temu miastu.
Andrzejewski spojrzał na cytrynowego poloneza, którego okrągłe reflektory żarzyły się – światła postojowe były włączone. Nie wierzył, że tak przerdzewiały pojazd porusza się jeszcze po drogach – jeśli facet mu odmówi, to zajrzy nawet w wylot tłumika i postara się, aby właściciel stracił dowód rejestracyjny. Zbliżył się do auta i nachylił do opuszczonej szyby, a z wnętrza kabiny wystrzeliła chmura niebieskawej mgły.
– Podrzuci mnie pan na czwarty komisariat? – Komisarz przetrząsnął kieszenie i znalazł tylko dziesięć złotych gotówką.
– Wsiadaj, pan. Miałem tam jechać po strażaka – odparł po krótkim zastanowieniu taksówkarz i przekręcił kluczyk w stacyjce, a rozrusznik zazgrzytał. Motor jednak nie zapalił. Kierowca powtarzał czynność i dopiero za czwartym razem silnik kulawo zaczął wchodzić na obroty. Taksiarz klął pod nosem jak szewc.
Samochód mknął drugą aleją, a siedzący na tylnym siedzeniu mężczyzna obserwował szare i brudne, mocno przytulające się do siebie budynki. Odgłos i wibracje spowodowane toczącymi się kołami w uszkodzonym podwoziu poloneza działały nawet uspokajająco, przygnębiał za to widok burego miasta, nad którym od tygodni wisiały nisko deszczowe chmury. Z tego powodu budynki, choć większość miała odnowione elewacje, wydawały się obskurne, a przyklejone do siebie wyglądały, jakby każdy z osobna opadał z sił i wspierał się o sąsiada. Pasażer taksówki musiał uchylić szybę i choć palił jak smok, to teraz nie mógł oddychać w zadymionym wnętrzu samochodu. Po paru chwilach już zbierało mu się na wymioty.
– Zatrzymaj, pan!
Auto zatrzymało się z krótkim piskiem opon, a Andrzejewski wysiadł w ulicznym korku i złośliwie mocno trzasnął drzwiami. Banknot, który miętolił w palcach, wrzucił przez uchyloną szybę od strony pasażera i postanowił dalej pójść pieszo.
Minął kościół świętego Zygmunta i skierował się w stronę Starego Rynku. Spojrzał na zegarek na ręce – dziewiąta. Może zadzwoni do Skalskiego i weźmie kilka dni urlopu? Właśnie teraz jak nigdy potrzebował wolnego czasu. Chciał się wyspać, najeść jak trzeba i napić; pić przez kilka dni i kilka kolejnych trzeźwieć. Gdy wszystko w nim się przetrawi, wróci na komisariat i z nową energią weźmie się do roboty.
Przeciął ulicę Mirowską i z ulgą zaległ na jednej ze stojących w Starym Rynku ławek. Niebo nad jego głową, które przypominało szary beton, nagle pękło i na brukowany plac spadł warkocz jasnego światła. Kilka kawek i kruków jakby właśnie z tego powodu poderwało się do lotu, a spacerujące z nimi szare gołębie tylko przykucnęły na chwilę. Czas płynął wolno, a ulicami leniwie sunęły auta i autobusy miejskie, które, wjeżdżając na pnący się w rozkroku nad trasą A1 most, wyły pełnią mocy.
Szczelina na niebie powiększała się, aż wreszcie nad głową policjanta rozwarł się przepastny błękit. Ciepły dreszcz przebiegł przez jego ciało. Dźwięk klaksonu pojedynczego samochodu, gwizd z tłumika auta, może nawet tego samego poloneza, który go tu przywiózł, dzwonek przejeżdżającego przez plac roweru to były łagodne szepty rozbudzonego miasta, które wlewały się ze wszystkich stron w uszy mężczyzny, sprawiając mu przyjemność. Andrzejewski rozsunął suwak kurtki i rozparł się wygodnie na drewnianej ławce. Zamknął oczy i poczuł na twarzy ciepłe promienie sierpniowego słońca. Ptactwo krążyło mu nad głową, a po placu spacerowały gołębie, gruchając jakby zalotnie.
Stare Miasto przeszedł w zamyśleniu i nawet nie spostrzegł, kiedy znalazł się pod Merkurym. Z tylnej kieszeni spodni wyjął zmiętą paczkę papierosów i wytrząsnął jednego – złamanego. Połówkę z filtrem wetknął w usta, jednak nie zapalał. Uwagę mężczyzny absorbował ciemniejący w oczach nieboskłon, który przypominał surowy strop z widocznymi pasami po szalunkach i zdawało się, że za chwilę zwali się na miasto. Częstochowę ogarnął posępny mrok, a gęsta, mokra i ciężka mgła przenikała przez kurtkę komisarza, którego ciałem wstrząsało zimno, gdy szedł ulicą Ogrodową i wpatrywał się w fasadę bazyliki archikatedralnej Świętej Rodziny. Dwie strzeliste wieże budowli, zwieńczone trójkątnymi szczytami, ginęły w wiszącej nad miastem mgle, teraz zupełnie niewidoczne. Plac Jana Pawła II świecił pustką, jeśli nie liczyć dwóch przekomarzających się kruków. Andrzejewski zatrzymał się przed bramą wjazdową na teren browaru Kmicic. Postawił kołnierz i wszedł w tunel. Gdy z niego wyszedł, chwilę tylko patrzył na ciemny kształt zabytkowej wieży ciśnień, bo za plecami odezwał się głos ochroniarza nakazujący mu opuścić teren browaru.
Już z rogu ulic Ogrodowej i Mielczarskiego dostrzegł błyskające pomarańczowe światło żurawia stojącego przy ulicy Przemysłowej, gdzie trwała budowa kościoła zielonoświątkowców. Wiatr obracał ramię dźwigu, które wydawało metaliczny, przyprawiający o ciarki na ciele dźwięk. Komisarz Andrzejewski musiał raz jeszcze porozmawiać z dozorcą pilnującym budowy. Facet był świadkiem zabójstwa, twierdził jednak, że niewiele widział poza ciałem, które – jak mu się wydawało – wypadło z ostatniego piętra opuszczonego budynku administracji nieczynnego już od dawna dziewiętnastowiecznego browaru. Gdy policjanci przybyli na miejsce zdarzenia, zobaczyli, że zwłoki nie mają głowy. Komisarz chciał się więc upewnić, że cieciowi nic się nie przypomniało.
Doszedł do Przemysłowej i obrzucił wzrokiem pogrążoną w mroku uliczkę. Splunął połówką papierosa, którą tylko zagryzał w zębach, i wepchnął zziębnięte dłonie w kieszenie spodni, po czym ruszył wybrukowaną ulicą, zanurzając się we mgle. W wąskiej uliczce, z obydwu stron zabudowanej starymi jak świat kamienicami, stała się ona bardziej gęsta, wisiała nieruchomo i można ją ciąć nożem. Mężczyzna ślizgał się po wystających kocich łbach w butach z wytartymi podeszwami, złorzecząc pod nosem na mechanika, który nie spieszył się z naprawą jego samochodu. A przecież wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby miał sprawną terenówkę. Dopiero po przejściu kilkudziesięciu metrów dostrzegł latarnię uliczną, której ledwie widoczny stożek, delikatnie jarzący, zdawał się wisieć w powietrzu. Światło spadające z klosza rozlewało się po kamieniach i wyglądało jak stojąca kałuża. Andrzejewski zatrzymał się na wprost przechodzącego przez kamienicę tunelu.
Stróż nocny dobrze wiedział, że ten dźwięk na zewnątrz, który tak go ciągle niepokoił, to wiatr huczący w szkielecie ramienia dźwigu, ale mimo tej świadomości hałas bezustannie wzbudzał w nim niepokój. W dodatku w nieczynnym kilkupiętrowym budynku stojącym na terenie browaru, tuż za ogrodzeniem budowy, której pilnował, nie było okien, więc betonowa budowla dosłownie wyła jak potwór w potrzasku. Kawałek blachy zatkniętej w jedną z dziur po oknie pod wpływem nawet niezbyt silnego wiatru dźwięczał szczególnie złowieszczo. Grozę w tym opuszczonym, pełnym cieni i dziwnych hałasów miejscu potęgował fakt, że mężczyzna stał się świadkiem przerażającej zbrodni. Morderca mógł teraz przyjść po niego. Jednak stróż nie zrezygnował z pracy, bo z czegoś musiał żyć.
Ramię kabestanu gwałtownie się obróciło, a stal zazgrzytała, jakby dokręcano śruby do granic możliwości. Podmuchy wiatru się nasilały, a dygocący kawałek blachy w miejscu po oknie oderwał się i lecąc w dół, z hałasem ocierał się o ściany. Cieciowi przypomniało to spadające bezgłowe zwłoki. Już chciał uciekać do kontenera modułowego stojącego pod rozwalającą się ścianą, gdy wtem coś łupnęło w bramę zrobioną z wysokiej na dwa metry blachy. Dozorca wpatrywał się, jak ktoś stojący po drugiej stronie się z nią mocował – i na pewno nie był to wiatr. Szarpanie przeszło w walenie i dopiero wtedy mężczyzna odetchnął z ulgą. Może to nawet sam szef. Ostrożnie zbliżył się do bramy i spytał odważnie:
– Kto tam?!
– Jestem z policji. Komisarz Bogdan Andrzejewski. Chcę z panem porozmawiać.
Dobrze widział ciecia przez może czterocentymetrową szparę. Ujrzał, jak ten wyjął z kieszeni dźwięczący pęk kluczy i pewnym krokiem ruszył w stronę bramy. Otworzył kłódkę i bez słowa wpuścił nieproszonego gościa na teren budowy. Glina wyjął dokumenty, ale stróż nie mógł niczego przeczytać, bo nie miał latarki. Zaprosił więc policjanta do biura, gdzie okazało się bez oglądania dokumentów, że raz już z nim rozmawiał i dobrze zapamiętał tę łagodną twarz.
– Nie jestem w stanie nic więcej panu powiedzieć. – Dozorca obserwował budynek z czarnymi dziurami po oknach, w który patrzył również policjant. Wiatr przestał wiać. – Pogoda była podobna do dzisiejszej, tylko niebo bezchmurne. Wiało jak diabli, a ja spoglądałem ciągle na ten budynek, który w świetle księżyca wyglądał dziwnie.
– Dziwnie? – burknął Andrzejewski od niechcenia i wyjął z paczki papierosa, częstując również ciecia.
– Było coś niepokojącego w tych ciemnych ścianach i czarnych dziurach po oknach. Nagle wiatr ustał i coś mignęło w jednej dziurze okiennej, a potem drugiej. Po chwili ciemny kształt wyleciał z furkotem i z głuchym łomotem uderzył w ziemię. Byłem przekonany, że w tym budynku są bezdomni i jeden z nich na moich oczach właśnie wypadł. A tu taki niespodziewany zwrot akcji. Czy już złapaliście mordercę? – Spojrzał na glinę, który spokojnie palił papierosa i obserwował jakby złowrogo na niego spoglądającą budowlę. Cieciowi zdawało się przez chwilę, że to nie końcówka papierosa się żarzy, ale oczy gliny. Ten widok go zaniepokoił i mimowolnie cofnął się o krok.
– Nie – odparł cicho policjant i wyrzucił prawie całego papierosa. – Da się tam wejść od tej strony?
– Tylko przez ogrodzenie. Wiem, że od strony ulicy Ogrodowej jest ochrona, ale tutaj ciemno jak w grobie. Jeszcze nie miałem okazji spotkać któregoś z nich na obchodzie. Przecież chyba byliście tam zaraz po moim telefonie?
– Owszem. Ale przyjechaliśmy, kiedy zaczęło już świtać, a pan nie spieszył się ze zgłoszeniem.
– Wyjaśniłem przecież, że wtedy nie miałem komórki. Coś jednak nie dawało mi spokoju przez całą noc i musiałem podskoczyć do domu. Sam też się bałem… rozumie pan?
Glina tylko pokiwał głową.
– Chyba lepiej sprawdzić to miejsce za dnia – zasugerował cieć z nutą niepewności w głosie.
– Tylko że morderstwa dokonano nocą…
Komisarz po chwili pożegnał się ze stróżem. Nie miał pojęcia, po co tak naprawdę tu przyszedł. Co jeszcze chciał usłyszeć od tego mężczyzny? Technicy niczego konkretnego nie znaleźli w miejscu przestępstwa. Może chciał tylko zobaczyć, jak tu jest nocną porą i co mógł z tej perspektywy dostrzec cieć, aby mieć stuprocentową pewność, że ochroniarz niczym więcej nie zaskoczy policji?
Śledztwo w tej sprawie ciągnęło się już od wielu tygodni i nie ruszyło ani o centymetr, a policja nie miała zupełnie nic. Wszystko wskazywało na to, że jeśli tak dalej pójdzie, ta sprawa będzie wisieć w próżni obok innych dotąd nierozwiązanych.
Komisarz postanowił wrócić do domu. Może taksówką, bo nie chciało mu się iść pieszo do dzielnicy Zawodzie-Dąbie. Z Przemysłowej wszedł w Romualda Mielczarskiego, a nią udał się do ulicy Piłsudskiego, na postój taksówek.
Fontanna krwistego blasku zachodzącego słońca tryskała na horyzoncie. Odniósł wrażenie, że Częstochowę ma jak na dłoni, a widok ze szczytów nieczynnej od dawna przepompowni wody, w rejonie dzielnicy Mirów, napełniał go poczuciem, że jest ponad tym wszystkim, na co teraz patrzy.
* * *
Nad górą Ossona już dawno wzeszedł księżyc w pełni. Podjeżdżający stromym wzniesieniem samochód się zatrzymał, a kiedy zgasły światła reflektorów, na krótką chwilę zapanował głęboki mrok. Blask wiszącego na niebie księżyca szybko jednak rozproszył ciemność.
– Jula, boisz się? – zapytał szeptem Robert i nasłuchiwał oddechu dziewczyny.
– Nie żartuj! Jestem podjarana jak nigdy. Uwierz mi, stary – odparła, choć nie do końca było tak, jak zapewniała.
Dziewczyna pierwsza wysiadła z auta, a za nią Robert z Kamilem. Nim znaleźli się na płaskim terenie, musieli przebyć kilkadziesiąt metrów pod stromą górkę. Kamil włączył latarkę i skierował słup światła na podłużny biały głaz.
– Tam ktoś jest! – powiedział jej do ucha Kamil.
– Wal się! Przecież wiem, że to figurka Matki Boskiej. – Julia odepchnęła go łokciem.
Nie czekając na kolegów, ruszyła w stronę bielejącej w ciemności skały.
Chłopcy stanęli kilka metrów za plecami modlącej się do posągu Julii. Ta sytuacja mocno bawiła ich obu, za nic w świecie nie zamierzali przyłączać się do modłów. Kiedy dziewczyna wreszcie skończyła, odwróciła się w ich stronę i uśmiechając się w ciemności, powiedziała:
– To prowadźcie. Zobaczymy, czy stacjonuje tam UFO.
Trójka nastolatków znalazła się przed wejściem. Kamil przyłożył ucho pomiędzy żelazne drzwi a futrynę i nasłuchiwał. Słyszał jedynie plusk spadających kropel wody, które rozbijały się w stojących kałużach.
– Wchodzimy? – szepnął i wsunął latarkę do środka.
– Masz światło, to prowadź – odezwał się Robert. Nie zamierzał pchać się na przewodnika.
Był pewien, że jeśli na kogoś natrafią, będzie to jakiś bezdomny. Skoro to pomysł Kamila, aby tu przyjść nocą i zaimponować koleżance, której urodą był zauroczony, niech więc działa. Jego ruch.
Szli wąskim korytarzem, a światło ledowe z trudem przebijało się przez gęsty mrok. Odgłosy szurania butów po mokrej posadzce odbijały się echem od ścian i wraz ze światłem latarki tonęły w czarnej otchłani korytarza. Sklejona w jedno ciało trójka nastolatków niepewnie i powoli posuwała się do przodu.
– Odpuśćmy dzisiaj, co? Za Chiny nic nie widać… – odezwała się dziewczyna, którą ogarniał coraz większy strach.
Powietrze było przesiąknięte stęchłą wilgocią, przez co to dziwne miejsce napawało ją obrzydzeniem, przywodząc jej na myśl wnętrze grobowca. Tylko patrzeć, jak natkną się na trumny z rozkładającymi się zwłokami.
– Więc strach cię obleciał? – szepnął z satysfakcją Kamil, ale też nie czuł się pewnie.
– Zamknijcie się wreszcie… – powiedział Robert i zatrzymał się w miejscu.
Julia szła za nim, więc musiała się również zatrzymać, gdy na niego wpadła. Kamil gwałtownie się wycofał, aby znów przykleić się do stojącego za nim kumpla.
– Kurwa, tylko nie to! – rzucił Kamil, gdy światło rozjaśniającej im mrok ledówki zaczęło blednąć.
– Nie naładowałeś?! – Głos Roberta zadrżał na myśl, że za chwilę ogarną ich egipskie ciemności.
– Zapomniałem…
Żelazne drzwi skrzypnęły i zamknęły się z metalowym hukiem. Kamil skierował w tamtą stronę słabnący coraz bardziej snop światła. Kilkanaście metrów przed nimi, na tle zamkniętych drzwi, w niemal nieprzeniknionej czerni ktoś stał. Coś zwisało mu z prawej ręki, poruszając się na boki, a w dogasającym promieniu ledówki połyskiwało tuż przy betonowej posadzce i przypominało wahadło nakręconego zegara.
Postać ruszyła w stronę nastolatków.
* * *
Siedział w zaparkowanym w pierwszej alei aucie, śmiertelnie znużony. Światło dzienne boleśnie raziło go w oczy. Zapalił papierosa, uchylił szybę i długo wydmuchiwał dym na zewnątrz. Z uczuciem obrzydzenia obserwował miasto z betonowej płyty, przypominające prasę, która powoli go zgniata i syci się niemającą końca torturą. Ruch ludzi i aut gęstniał. Aleja Najświętszej Maryi Panny przypominała koryto rzeki, którym spływa organiczna masa i przetacza się ciasno prądem bezsensownego istnienia. Wyrzucił połowę papierosa przez uchyloną szybę. Mdłości się nasilały i czuł, że za chwilę zwymiotuje. Zdążył złapać za klamkę, wychylić się i wyrzygać na zewnątrz samochodu. Uchylił szybę od strony pasażera, a przeciąg schłodził rozgorączkowane czoło. Kiedy poczuł się nieznacznie lepiej, rzucił wzrokiem wzdłuż ciągnącej się przez serce Częstochowy alei. Nad znienawidzonym miastem unosił się smog. W oddali mętniała wieża klasztoru jasnogórskiego. Skrzywił usta. Mdły i duszny krajobraz miasta potęgował znużenie, które z dnia na dzień robiło się coraz ohydniejsze. Zaczęło brakować mu powietrza. Nie mógł przełknąć śliny, której przybywało w ustach. Uchylił drzwi i znów gwałtownie wychylił się na zewnątrz. Pasy go przyblokowały i tym razem część wymiocin została na ubraniu. Słońce paliło ulice, a powietrze falowało z gorąca i nie miał już czym oddychać. Musiał uciekać! Uciekać jak najdalej od tego grobowca…
Nie pamiętał, jak wydostał się z zatłoczonego miasta i dotarł pod górę Ossona. Z wierzchołka porośniętej zielenią i naszpikowanej wapiennym kamieniem nieczynnej przepompowni obserwował metropolię żywych trupów. Z odrazą myślał o powrocie do dusznego miasta.
Patrzył przez okno na bezdenną czerń, z której po chwili zaczęła wyłaniać się twarz – blada z czarnymi oczodołami. Wstał, a krzesło zajęczało w grobowej ciszy. Obszedł biurko i wysunął głęboką szufladę. Na dnie leżała głowa młodej kobiety, odcięta i pozbawiona twarzy – ta została rozłożona na blacie, nad którym się pochylał.
* * *
Zbudził się przy biurku i spojrzał w okno. Świtało. Gdy przeniósł wzrok na przedpotopowy aparat telefoniczny, wtedy ten się rozdzwonił. Odebrał.
– Komisarz Andrzejewski.
– Górka cudów – odpowiedziała przedpotopowa słuchawka, po czym w głośniku rozległ się trzask i ciągły sygnał.
– Najpierw kawa – powiedział do siebie Bogdan Andrzejewski i odłożył głucho brzmiącą słuchawkę. Wstał z krzesła, które jęknęło boleśnie jak starzec, i podszedł do okna.
Tak jak on miasto zbudziło się ze snu.
Komisarz Andrzejewski uważnie obejrzał pozostawione - go u podnóży góry Ossona forda eskorta. Po zapaleniu nowego papierosa przypatrywał się, jak technicy znoszą zebrane do czarnych worków szczątki dwóch osób. Brakowało głowy jednej z nich – kobiety.
– Nie sądzisz, że tym razem przesadził? – odezwał się Andrzejewski do Skalskiego. – Tak ich porąbał, jakby chciał zapakować w puszki.
– Coś znalazłeś? – spytał podinspektor i przeniósł wzrok na komisarza.
– Jedynie skręta, którego nie zdążyli wypalić.
Komisarz z pasją obserwował, jak znad Nowej Koksowni, gdzie właśnie gasili koks, wystrzeliwuje biały jak śnieg dym. Skalski zbliżył się do podwładnego i poprosił:
– Daj ognia. – Po kilkusekundowym milczeniu dodał: – Teraz, jak będziesz wracał do domu albo jechał do roboty, to ten widok będzie ci przypominał o tej makabrze.
– Staram się o tym nie myśleć. Mam inne sprawy na głowie…
Andrzejewski nie odrywał wzroku od prącego w powietrzu w stronę Srocka dymu koksowniczego. Nieprzyjemny smród wyczuwał też w swoim domku niemal w środku lasu, nawet wtedy gdy wiatr nie wiał z zachodu.
– Ona? – Szef spojrzał mu na krótko w oczy. Nikt nie znał go lepiej niż ten człowiek. – Tamtą dróżką dojedziesz do siebie?
– Wszystkie drogi prowadzą do mnie – odparł komisarz i uśmiechnął się, po czym ruszył w dół kamienistej drogi, gdzie zostawił terenówkę, którą wreszcie odebrał od mechanika.
Był z tego powodu bardzo zadowolony, bo mając auto, przestał się czuć jak niepełnosprawny.
– Chłopak, lat osiemnaście, a panna zaledwie szesnaście… – powiedział Skalski. Z wysokości może czterdziestu centymetrów nalewał wody do kubka z kawą. – Porozmawiaj z matką tej dziewczyny. Czeka w korytarzu.
– Była na okazaniu tego, co z niej zostało? – Andrzejewski zapalił papierosa.
– Poskładali ją. Dołożyli do porąbanego korpusu odcięte kończyny. Gdybyśmy mieli głowę, byłoby to prostsze – wyjaśnił podinspektor.
– A ten tatuaż na lewym przedramieniu?
– Spytaj o niego. – Skalski wyglądał na niewyspanego.
– Co z drugim chłopakiem? – Andrzejewski uważnie przypatrywał się szefowi.
– Robert… Gajdas. Mieszka z babką i siostrą w Rudnikach pod Częstochową. Obaj wiemy, że to nie on zmasakrował tych dwoje.
– Zostawił auto z dokumentami, but, zabrał głowę dziewczyny i… uciekł? – Komisarz się uśmiechnął.
Przez chwilę w milczeniu mężczyźni patrzyli sobie w oczy. Po chwili Andrzejewski wyszedł i zaprosił czekającą na korytarzu kobietę do biura. Podniósł roletę w oknie, a widok, jaki ukazał mu się w świetle dziennym, był żałosny nawet dla niego. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz tu sprzątał. W stojącej na biurku szklance, na fusach dawno wypitej kawy zagnieździła się pleśń, a tekturowe teczki leżały rozrzucone po całym blacie i pokryte cienką warstwą kurzu. Andrzejewski poważnie rozważał myśl, czy nie porozmawiać z matką zabitej dziewczyny na korytarzu. Zapleśniałą szklankę dyskretnie włożył do szuflady. Uchylił okno i postawił przed biurkiem krzesło, pomagając kobiecie usiąść.
Twarz miała bladą jak papier. Zmęczonymi oczami patrzyła na porozrzucane na blacie teczki, lecz ich nie widziała. Wyglądała, jakby toczyła ją ciężka choroba, o której dopiero co się dowiedziała. Wiadomość o śmierci jedynego dziecka wstrząsnęła matką dogłębnie.
– Czego się pani napije?
W odpowiedzi kobieta potrząsnęła przecząco głową. Andrzejewski usiadł za biurkiem i przez chwilę się zastanawiał, od czego zacząć rozmowę. Cierpiała, to było niezaprzeczalne. Nie dało się tego ukryć, a on doskonale ją rozumiał. Nie miał jednak innego wyjścia i musiał zapytać kobietę o kilka spraw.
– Czy wiadomo pani o jakichś tatuażach na ciele córki? Pokiwała głową na potwierdzenie, że tak.
– Proszę podać szczegóły, to bardzo ważne w identyfikacji.
– Róża – mruknęła niewyraźnie.
Glina poprosił, aby powtórzyła, bo nie zrozumiał, co powiedziała.
– Czerwony pąk, reszta czarna. Miała ją na lewym przedramieniu i drugą taką samą na prawym.
Komisarz zmarszczył czoło. Skalski o tym nie wspomniał.
– Zna pani Kamila Piwowarczyka?
– Przyjaźnił się z Julią. Tego drugiego nie znam – odparła dopiero po minucie i w taki sposób, jakby to były jej ostatnie słowa przed śmiercią.
– Chodzili ze sobą? – Komisarz wpatrywał się w kobietę.
– Czy ja wiem…? – Na twarzy matki pojawił się bolesny grymas. Bogdan miał świadomość, że ciężko jej teraz mówić o takich rzeczach. – Kto dzisiaj nadąży za młodymi. Marzyła, żeby zostać lekarką, a ja całe życie zbierałam pieniądze na jej przyszłe studia. Chciałam bardziej od niej, aby zrealizowała marzenia. I co ja teraz z nimi zrobię…
Śledczy postanowił odpuścić kobiecie – nie była już wstanie dalej z nim rozmawiać.
* * *
– Taki sam tatuaż miała na prawym przedramieniu – powiedział komisarz Andrzejewski.
Skalski czytał prasę i pił kawę. Odezwał się może po dwóch minutach:
– Ci z „Poniedziałku”, mówiąc delikatnie, to plotkarze.
– Nie odrywał wzroku od gazety rozciągniętej przed twarzą.
– Kiedyś góra Ossona uchodziła dla nich za lądowisko dla UFO, a dziś za miejsce kultu szatana.
– Przejmujesz się burzą w mediach? – Bogdan usiadł w fotelu.
– Bardziej burzą w częstochowskich mediach. – Ostatnie słowo Skalski wypowiedział z obrzydzeniem. – Redaktor Wiśniowiecki odważnie pisze w swoim tygodniku, że diabeł przybrał materialną postać. Paulini na Jasnej Górze codziennie rano odprawiają mszę świętą w intencji ujęcia Frankensteina i nic już chyba nie uratuje świętego miasta, a posąg Jana Pawła II w parku miniatur chyba nie czuwa nad Częstochową…
– Może dlatego, że patrzy w innym kierunku i nie widzi, co się dzieje pod jego nosem – wtrącił komisarz i uśmiechnął się mimo woli. – Trudno jest teraz powiedzieć o Częstochowie, że to miasto świętej wieży – dodał.
– Jak myślisz, kiedy uderzy? – spytał Skalski i uniósł wzrok znad gazety, ale komisarz nic nie odpowiedział. – Pojedź do tych Rudnik – dodał szef i powrócił do lektury.
Światła z reflektorów samochodu, który zatrzymał się na poboczu, omiotły czarną ścianę lasu. Siedzący na miejscu pasażera mężczyzna zapalił mdłe światełko nad lusterkiem wstecznym.
– Sama nie wiem… – Dziewczyna nie patrzyła na instruktora szkoły nauki jazdy, tylko w przednią szybę, na którą napierała głęboka czerń nocy.
– Nie ma się nad czym zastanawiać. Te nowe testy są naprawdę trudne. Dobrze znam jednego z egzaminatorów. Wszystko dogram.
– No, nie wiem…
– Czego nie wiesz? – Instruktor położył rękę na jej kolanie i w aucie zapanowało krępujące milczenie.
Przednia szyba nagle zapłonęła oślepiającym światłem, jak włączony w ciemnym pokoju telewizor, rozpraszając ciemność wewnątrz pojazdu. Kierowca i pasażerka przysłonili oczy dłońmi.
– Co, u licha? – Instruktor spomiędzy palców próbo - wał dojrzeć tego, który świecił im w oczy niebywale silnym światłem. Naprzeciwko stało auto z włączonymi reflektorami. Gdy mężczyzna dostrzegł tam ruch, chciał wysiąść, ale nim zdołał odpiąć pas bezpieczeństwa, drzwi od jego strony były już otwarte.
* * *
Andrzejewski wyrzucił przez uchyloną szybę radiowozu papierosa i po dopiciu kawy z plastikowego kubka wysiadł. Poprawiając włosy, zbliżył się do opla corsy z elką na dachu. Nim zajrzał do auta, przywitał się ze Skalskim, który był na urlopie i właśnie dziś miał wylecieć z Pyrzowic do Australii. Musiał jednak odwołać lot i planowany od dawna urlop.
– Co mamy? – Andrzejewski patrzył w przednią szybę opla, ale nie mógł dojrzeć wnętrza. Szyba od wewnątrz, jak słusznie sądził, zamazana została krwią.
– Zajrzyj… – zasugerował szef od niechcenia.
Bogdan zbliżył się do drzwi kierowcy i się nachylił. Tak jak przypuszczał, środek był brudny od posoki. Za kierownicą rozpoznał martwego mężczyznę, a obok, na siedzeniu pasażera – martwą kobietę. Andrzejewski już chciał się wyprostować, gdy coś przykuło jego uwagę. Za kółkiem siedział facet, ale w ubraniu kobiety, zaś pasażerka w stroju mężczyzny. Wnet pojął.
– Pamiętasz, jak jeszcze wczoraj cię pytałem, czy Frankenstein znów uderzy?
Komisarz pokiwał głową.
– Zaskoczył nas wszystkich… – powiedział podinspektor Skalski i odpalił papierosa.
* * *
Andrzejewski przeglądał zdjęcia zwłok.
– Napijesz się kawy? – zaproponował Skalski i mimo że nie usłyszał odpowiedzi, nalał w kubek napoju i podał podwładnemu. – Ten sam schemat działania, niczym wprawny rzeźnik poodrzynał im głowy. Dziewczynie przyszył głowę instruktora, a jemu jej.
– Dratwa?
– Taa.
– Co z wylotem?
– Przebukowałem bilet. – Machnął ręką i wyszedł zza biurka. – Stara będzie musiała jakiś czas jeszcze posiedzieć beze mnie – dodał bez przejęcia.
– Tyle czasu zbierałeś na ten wylot? – Komisarz Andrzejewski śledził ruchy szefa.
Ten zatrzymał się przed oknem, zapalił papierosa i wpatrywał w coś na zewnątrz.
– Nie jesteś potrzebny, poradzę sobie, no i szkoda, żebyś siedział na darmo w tym ciasnym pokoiku. Nie nazwę tego biurem. – Bogdan rozejrzał się po pomieszczeniu. – Zasłużyłeś na coś lepszego – dodał.
Skalski popatrzył spod byka. Po tym, co nadal działo się w Częstochowie, nie powinien już być szefem wydziału zabójstw i zdawał sobie z tego sprawę.
Po wyjściu od przełożonego Andrzejewski ruszył ku drzwiom wyjściowym komisariatu i zderzył się z dwudziestoletnią funkcjonariuszką, która zaczynała służbę w policji.
– W ciągu dwóch tygodni to już trzeci raz – powiedział.
Kobieta uśmiechnęła się, a on nie mógł oderwać wzroku od jej czarnych oczu.
– Przeze mnie pan komisarz jest cały w siniakach, jednak to wina tego wąskiego wejścia.
Andrzejewski taksował twarz dziewczyny. Policjantka była szczupła, średniego wzrostu, a jej czarny prosty kuc dodawał jej seksapilu. Doklejone długie rzęsy oraz twarz bez makijażu podkreślały tylko młody wiek.
– Andrzejewski!
Gdy komisarz się odwrócił, na szczycie schodów dojrzał Skalskiego, który zgniatał peta w popielniczce.
– Zabierz ją ze sobą, jeśli jedziesz do tych Rudnik – zakomenderował szef. – To rozkaz! – Podinspektor zniknął, nim komisarz zdążył otworzyć usta.
– Słyszała pani, polecenie służbowe szefa – powiedział Bogdan z wymuszonym uśmiechem.
– Wreszcie wyrwę się zza biurka… Niech pan poczeka, zaniosę tylko raporty. – Dziewczyna szybko i zgrabnie wbiegała po schodach, a ciasna spódnica ograniczała jej kroki.
Bogdan z fascynacją przyglądał się jej ruchom.
Tarpan honker leniwie toczył się ulicą Warszawską przez Stare Miasto. Częstochowa została zakorkowana remontami, a wyjechanie czy wjechanie do miasta wymagało uzbrojenia się w cierpliwość. W centrum było jeszcze gorzej.
– Długo w policji? – odezwała się kobieta z miejsca pasa - żera.
– Piętnaście lat – odparł Andrzejewski i mimo woli przesunął wzrokiem po kolanach funkcjonariuszki, a dopiero wtedy krótko spojrzał jej w oczy.
– A ja od dwóch tygodni i nie wiem, czy to dobry wybór.
– Ma pani przecież tyle czasu, aby to dobrze przemyśleć…
– Weronika – wtrąciła, wyciągając do niego dłoń.
– Bogdan.
Gdy bez zbędnych ceregieli przeszli na „ty”, dziewczyna ciągnęła:
– Chciałam zostać lekarzem weterynarii, ale nic z tego nie wyszło. – Wyraźnie się zasmuciła, gdy pomyślała, że być może nigdy nie podejmie wymarzonych studiów.
– I w rozpaczy tra łaś do szkółki policyjnej. – Komisarz uśmiechnął się połówką ust.
– Skąd wiesz?
Mężczyzna wzruszył tylko ramionami.
– Jestem magistrem inżynierem leśnictwa i mimo to nie udało mi się zostać leśnikiem, a przecież od dziecka o tym marzyłem.
– Mieszkasz za to w lesie. – Dziewczyna zakryła dłonią usta i poczerwieniała. Mimo że służyła od zaledwie dwóch tygodni na czwartym komisariacie, zdążyła już usłyszeć o wyprowadzce z miasta komisarza Andrzejewskiego i o zamieszkaniu w leśniczówce. Przecież komisariat huczał od plotek, że to z rozpaczy po utraconej miłości. – Myślałam, że dorabiasz jako leśniczy. – Próbowała jakoś wybrnąć z gafy, ale nic nie odpowiedział.
Honker zjeżdżał z wiaduktu w Rudnikach pod Częstochową, gdy funkcjonariuszka krzyknęła:
– Przejechaliśmy!
– Muszę zatankować – powiedział przez zęby Andrzejewski i skręcił w prawo na stację paliw. Ta mała plotkara wkurwiła go nie na żarty, a tak pięknie się zapowiadała. Mała, głupia dewotka, która przesiewa plotki pieprzonych biurokratów z czwartego. Bogdan miał świadomość, że przez przeprowadzkę do lasu stał się na komisariacie celebrytą numer jeden. Ale to nieprawda, że to przez Aldonę, tak się tylko złożyło, że akurat zaraz po rozstaniu z nią wyprowadził się do leśniczówki. Nie żałował tego, tak samo jak nie żałował rozstania z Aldoną. Pierdoleni plotkarze! Nie mieli żadnego pojęcia, a gadali i wymyślali.
Bogdan tankował olej napędowy do honkera i patrzył w boczne lusterko. Dobrze w nim widział Weronikę. Młoda dupa nie miała żadnego doświadczenia i zaczynała służbę w policji. Ale nic z niej nie będzie, jeśli stary na stałe wsadził ją za biurko. W niedługim czasie przytyje, zbrzydnie i nim wejdzie na pierwsze piętro, zasapie się i przepoci do suchej nitki. Na koniec z funkcjonariuszki zostanie tylko gruba plotkara. Szczerze jej żałował – splunął. Nic go to przecież, do chuja, nie obchodziło. Mógłby ją tylko zerżnąć i kopnąć w srakę, tak jak rżnął Aldonę, która tylko to lubiła. Suka nie potrafiła zrobić nawet śniadania. Splunął po raz drugi i nagle wściekł się na myśl o Aldonie. Jedyne wspomnienia o niej to bezustanny seks. Jęki, zawodzenia i ciągle powtarzanie: „Głębiej, głębiej!”. Potrzebowała ostrej jazdy, a on nie zawsze miał na to ochotę.
– Kurrrwa, samo dymanie – wysyczał i pokręcił głową.
Poszedł zapłacić za olej napędowy i przy okazji rozglądał się za czymś do picia. Pomyślał o plotkarze, z którą przyjechał, więc wziął dwie półlitrowe coca-cole i wrócił do auta. Nim odjechał, zapalił papierosa, częstując również dziewczynę, ale nie paliła.
Zawrócił na Rudniki, na skrzyżowaniu skręcił w ulicę Mstowską, a gdy dojechał do cementowni, spytał przechodnia o adres, którego szukał. Gdy dojechał we wskazane miejsce, wysiedli i podeszli do furtki. Niewielki murowany domek wyglądał na opuszczony. Funkcjonariuszka pchnęła bramkę i nagle, jakby w obawie przed psem, którego nigdzie nie widać, energicznie zamknęła ją z powrotem. Komisarz wcisnął dzwonek. Mała plotkara rwała się na ślepo. Dobrze, że nie jest jego partnerką, a to na szczęście tylko jednorazowy wypad służbowy. Ładna dziewucha, a mimo to Bogdan już jej nie lubił. Ale czy piękne kobiety się lubi? Nagle zza rogu domu wyłoniła się starsza kobieta ubrana na czarno.
– Komisarz Andrzejewski. – Wyjął legitymację. – Pani Władysława Gajdas?
Małej plotkary nie zamierzał przedstawiać. Nie wydawało mu się to konieczne, sam prowadził śledztwo, a to, że ona teraz przyjechała z nim, nie miało żadnego znaczenia. Równie dobrze mógł ją odprawić. Niech wraca do Częstochowy autobusem. Może skłamie, że ma coś do załatwienia, na przykład w Radomsku, i że dziś nie wróci? W ten sposób ukarałby ją, wyżył się za plotki, którymi się karmiła. Chciał splunąć, ale nie wypadało przy staruszce.
– Możemy wejść?
Kobieta zaprosiła ich do domu i zaproponowała kawę, na co się zgodził, bo nigdzie mu się nie spieszyło. Jeśli będzie trzeba, to do późna w nocy tu przesiedzi, wynudzi małą plotkarę, która może nawet nabierze przekonania, że służba w policji to robota nie dla niej.
– Znaleźliście go? – Staruszka nie mogła pogodzić się z tym, że jej wnuk mógł zabić dwoje przyjaciół.
– Robimy wszystko, aby… – Andrzejewski nie wiedział, co powinien powiedzieć. Że robią wszystko, aby odnaleźć sprawcę zbrodni czy może następną ofiarę Frankensteina?
– On nie mógł tego zrobić, przecież jest taki uczynny… Panie komisarzu, musi pan koniecznie znaleźć prawdziwego mordercę! Muszę mu spojrzeć w oczy i zapytać, dlaczego to zrobił. Mój Robert nie jest mordercą, nie może być mordercą…
Bogdan mimowolnie spojrzał na Weronikę, która lustrowała mieszkanie kobiety, jakby nie interesowała się wywiadem. Staruszka mówiła dalej, ale Andrzejewski już nie słuchał, obserwował młodą policjantkę.