Elizabeth Finch - Julian P. Barnes - ebook

Elizabeth Finch ebook

Julian Barnes

4,0

Opis

Książka, która odmieni twój sposób postrzegania świata.

Intelektualny balsam na współczesne zabiegane dusze. Bestseller „Sunday Timesa”, autorstwa światowej sławy brytyjskiego pisarza Juliana Barnesa, zdobywcy Nagrody Bookera.

Zniewalający. „Sunday Times”

Oryginalny. „The Times”

Prowokacyjny. „Sunday Telegraph”

Elizabeth Finch to nauczycielka, myślicielka i inspiracja – niezmiennie rygorystyczna, lecz zawsze życzliwa. Obdarzona pełną troski empatią, nakłaniała uczniów, by rozwijali konstruktywne idee i odkrywali źródła autentyczności. Nie jest to jednak tylko książka o wyjątkowej postaci ze świata nauki. Autor tak zestawia fakty, że poznając jej niezwykle wnikliwy umysł, pasję do logicznego myślenia i filozoficzne wywody – zadajemy sobie pytania o współczesne priorytety.

To coś więcej niż powieść. To pełen miłości hołd dla filozofii, uważna ocena historii, zaproszenie do samodzielnego myślenia. To chwila refleksji i zachęta do przyjrzenia się założeniom, które czynimy w życiu.

Liryczna, przemyślana i intrygująca eksploracja miłości, żalu i zbiorowych mitów historii. Barnes dodał kolejny niezwykły tytuł do swojego zdumiewająco niezwykłego dorobku. „Booklist”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (12 ocen)
4
6
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malrat

Dobrze spędzony czas

Daje dużo do myślenia o życiu, relacjach, wpływie innych .Trzeba czytać uważnie.
00
espequer

Dobrze spędzony czas

Barnes spokojną, grzeczną narracją zapytuje: jak wyglądałby dzisiejszy świat, gdyby skazany na zagładę hellenski poganizm nie przegrał z ekspansją wczesnego chrześcijaństwa? I Przybliża postać Juliana Apostaty. Wciągająca mądra lektura.
00

Popularność




Jeden

JEDEN

STAŁA przed nami…

STAŁA przed nami: żad­nych nota­tek, żad­nych ksią­żek, żad­nych ner­wów. Torebkę poło­żyła na pul­pi­cie. Rozej­rzała się, uśmiech­nęła, a potem zaczęła.

– Jak już zapewne wam wia­domo, nazwa tego przed­miotu brzmi: „Kul­tura i cywi­li­za­cja”. Bez obaw. Nie będę was zarzu­cać dia­gra­mami koło­wymi. Nie zamie­rzam też wtła­czać wam fak­tów, tak jak tuczną gęś napy­cha się ziar­nem, bo od tego tylko powięk­szy­łyby się wam wątroby, co jest szko­dliwe dla zdro­wia. Za tydzień dam wam listę lek­tur, cał­ko­wi­cie nie­obo­wiąz­kową, co ozna­cza, że ani nie stra­ci­cie punk­tów, gdy z niej nie sko­rzy­sta­cie, ani też ich nie zyska­cie, wytrwale zgłę­bia­jąc wszyst­kie figu­ru­jące na niej pozy­cje. Będę was trak­to­wać jak osoby doro­słe, któ­rymi nie­wąt­pli­wie jeste­ście. Jak już wie­dzieli sta­ro­żytni Grecy, naj­lep­sza forma edu­ka­cji to ta oparta na współ­pracy. Lecz ja nie jestem Sokra­te­sem, a wy nie jeste­ście Pla­to­nami, jeśli popraw­nie uży­łam tu liczby mno­giej. Nie­mniej będziemy pro­wa­dzić dia­log. Jed­no­cze­śnie, ponie­waż nie jeste­ście już w szkole pod­sta­wo­wej, nie usły­szy­cie ode mnie płyt­kich zachęt ani też miał­kich słów uzna­nia. Być może dla nie­któ­rych z was nie okażę się ide­al­nym nauczy­cie­lem, w sen­sie nie­do­pa­so­wa­nia do cha­rak­teru czy też do umy­sło­wo­ści. Uprze­dzam o tym zawczasu tych, któ­rych może to doty­czyć. Oczy­wi­ście mam nadzieję, że przed­miot okaże się dla was cie­kawy, a nawet że będzie zabawą. To zna­czy zdy­scy­pli­no­waną zabawą. Te dwa poję­cia dają się ze sobą pogo­dzić. Od was będę ocze­ki­wać w zamian tej samej dys­cy­pliny. Impro­wi­za­cja to nie tutaj. A nazy­wam się Eli­za­beth Finch. To tyle, dzię­kuję.

I znów się uśmiech­nęła.

Nikt z nas niczego nie noto­wał. Wpa­try­wa­li­śmy się w nią inten­syw­nie: nie­któ­rzy z głę­bo­kim podzi­wem, inni z zadzi­wie­niem gra­ni­czą­cym z iry­ta­cją, jesz­cze inni nie­mal z miło­ścią.

Już nie pamię­tam, jaki temat wtedy z nami oma­wiała. Czu­łem jed­nak nie­ja­sno, że po raz pierw­szy w życiu zna­la­złem się we wła­ści­wym miej­scu.

Jej odzież. Zacznijmy od poziomu zero. Cho­dziła w brog­sach, zimą czar­nych, latem i wio­sną w takich z brą­zo­wego zamszu. Poń­czo­chy albo cien­kie raj­stopy – nikt ni­gdy nie widział Eli­za­beth Finch z gołymi nogami (a już na pewno trudno było ją sobie wyobra­zić w stroju pla­żo­wym). Spód­nica zawsze poni­żej kolan – opie­rała się tyra­nii narzu­ca­ją­cej co roku inną dłu­gość. Naj­wy­raź­niej o swoim wyglą­dzie zade­cy­do­wała już jakiś czas temu. Wciąż można było nazwać go sty­lo­wym, lecz jesz­cze jedna dekada i pew­nie stałby się ana­chro­niczny albo też kla­syczny. Latem spód­nica z kon­tra­fał­dami, naj­czę­ściej gra­na­towa; zimą tweed. Nie­kiedy sty­li­zo­wała ją na szkocką spód­nicę z tar­tanu czy nawet na kilt, uży­wa­jąc do tego celu wiel­kiej srebr­nej agrafki (coś takiego ma na pewno szkocką nazwę). Było oczy­wi­ste, że wyda­wała dużo na bluzki, jedwabne albo z naj­lep­szego gatunku bawełny, czę­sto w paski i w żad­nym wypadku prze­świ­tu­jące. Cza­sem przy­pi­nała broszkę, zawsze nie­wielką i, jak to mówią, dys­kretną, choć chyba nawet odro­binę poły­sku­jącą. Rzadko nosiła kol­czyki (czy miała prze­kłute płatki uszu? – oto jest pyta­nie). Na małym palcu lewej dłoni pier­ścio­nek, który uzna­wa­li­śmy za odzie­dzi­czony, nie zaś za kupiony czy też daro­wany. Włosy miała jakieś takie pia­sko­wo­szare, zgrab­nie uło­żone i zawsze tej samej dłu­go­ści. Na moje oko regu­lar­nie co dwa tygo­dnie odwie­dzała fry­zjera. Cóż, uwa­żała, że chy­tre spo­soby są okej, jak nam nie­raz powta­rzała. I, jak rów­nież zauwa­żyła, wcale nie muszą być narzę­dziem kłam­stwa.

Choć my wszy­scy – to zna­czy jej słu­cha­cze – byli­śmy przed trzy­dziestką, a naj­starsi tylko tro­chę po czter­dzie­stce, począt­kowo odno­si­li­śmy się do niej niczym uczniaki z pod­sta­wówki. Zasta­na­wia­li­śmy się, skąd pocho­dzi, jakie jest jej pry­watne życie i czy kie­dy­kol­wiek była mężatką, a jeśli nie – to dla­czego. I jak spę­dza wie­czory. Czy usma­żyła sobie dosko­nały omlet posy­pany mie­szanką fines her­bes i jadła go, pijąc do niego kie­li­szek wina (Eli­za­beth Finch pijana? tylko gdyby świat sta­nął na gło­wie) pod­czas lek­tury naj­now­szego zbioru Bada­nia nad Goethem? Sami widzi­cie, jak łatwo było zejść na manowce fan­ta­zji czy zgoła satyry.

Paliła przez wszyst­kie te lata, kiedy ją zna­łem. I znów: paliła zupeł­nie ina­czej niż kto­kol­wiek. Bo są tacy, któ­rzy dosłow­nie delek­tują się każ­dym hau­stem niko­tyny; inni wcią­gają dym z uczu­ciem nie­na­wi­ści do sie­bie; dla jesz­cze innych pale­nie to część stylu życia; inni znów, co jest iry­tu­jące, zapew­niają, że „tylko jeden albo dwa dzien­nie”, zupeł­nie jakby mieli swój nałóg pod kon­trolą. A ten „jeden albo dwa” – jako że wszy­scy pala­cze kła­mią – oka­zują się w końcu trzema lub czte­rema, a nawet połową paczki. Nato­miast E.F. nie trak­to­wała swo­jego pale­nia w jakiś szcze­gólny spo­sób. Dla niej było to coś, co nie wyma­gało żad­nych dodat­ko­wych wyja­śnień czy też upięk­szeń słow­nych. Uży­wała papie­ro­śnicy z imi­ta­cji szyl­kretu, tak że pozo­stała nam tylko gra w „Zgad­nij, jaka to marka”. Paliła tak, jakby pale­nie było jej zupeł­nie obo­jętne. Czy ma to sens? A gdyby ktoś z nas powa­żył się ją o to zagad­nąć, nie docze­kałby się żad­nych uspra­wie­dli­wień. Tak, mogłaby powie­dzieć, że jak naj­bar­dziej, że jest uza­leż­niona; tak, dosko­nale wie, że to jej szko­dzi, a poza tym jest aspo­łeczne. Lecz nic z tych rze­czy: ani nie rzuci pale­nia, ani też nie zamie­rza liczyć, ile papie­ro­sów codzien­nie wypala – takie sprawy zaj­mo­wały bar­dzo niską pozy­cję na jej liście prio­ry­te­tów. A ponie­waż – to była już moja wła­sna hipo­teza czy też może domysł – a ponie­waż nie bała się śmierci i, jak to w dzi­siej­szych cza­sach, była zda­nia, że cokol­wiek prze­ce­niamy życie, podobne kwe­stie zupeł­nie jej nie zaj­mo­wały, tak jak nie powinny zaj­mo­wać nas.

Ma się rozu­mieć, cier­piała na migreny.

Mam ją przed oczami – a chyba bar­dziej przed oczami pamięci, bo tylko tak dziś ją widzę: stoi przed nami nad­na­tu­ral­nie spo­kojna. Ni­gdy nie sto­so­wała wszyst­kich tych tri­ków i sztu­czek wykła­dow­ców pra­gną­cych ocza­ro­wać słu­cha­czy, roz­ba­wić ich albo wyeks­po­no­wać swoją oso­bo­wość. Ni­gdy nie poru­szała zama­szy­ście ramio­nami ani też nie ujmo­wała się pod brodę. Ow­szem, bywało, że poka­zy­wała nam jakiś slajd, by lepiej przed­sta­wić daną kwe­stię, naj­czę­ściej jed­nak oka­zy­wało się to nie­po­trzebne. Przy­ku­wała uwagę swoim spo­ko­jem i gło­sem. Był to łagodny, dobrze sły­szalny głos, wzbo­ga­cony przez całe lata pale­nia papie­ro­sów. Nie nale­żała też do tych nauczy­cieli, któ­rzy nawią­zują kon­takt ze stu­den­tami tylko wtedy, gdy pod­no­szą wzrok znad nota­tek, ponie­waż, jak już wspo­mnia­łem, pro­wa­dziła wykłady bez nota­tek. Wszystko miała w gło­wie, dogłęb­nie prze­my­ślane i prze­two­rzone. To rów­nież nas absor­bo­wało, zmniej­sza­jąc dystans, jaki nas od niej dzie­lił.

Posłu­gi­wała się for­mal­nym sty­lem, budo­wała zda­nia w peł­nej zgo­dzie z regu­łami gra­ma­tyki – fak­tycz­nie, mówiła w taki spo­sób, że sły­szało się wszyst­kie prze­cinki, śred­niki i kropki. Ni­gdy nie roz­po­czy­nała zda­nia, nie wie­dząc, w jaki spo­sób i kiedy się ono zakoń­czy. Pomimo to czło­wiek ni­gdy nie miał wra­że­nia, że słu­cha książki mówio­nej. Jej słow­nic­two pocho­dziło z tego samego zasobu, z któ­rego czer­pała, pisząc i pro­wa­dząc ogólną roz­mowę. Zaś efek­tem ogól­nym nie była wcale jakaś archa­iza­cja; wręcz prze­ciw­nie, wszystko to było żywe aż do bólu. Ponadto lubo­wała się cza­sem, być może dla zabawy, a może po to, by nas zaska­ki­wać, we wpla­ta­niu do swo­ich wypo­wie­dzi jed­nej czy dru­giej frazy zgoła w innym stylu.

Na przy­kład któ­re­goś tygo­dnia mówiła nam o Zło­tej legen­dzie, śre­dnio­wiecz­nym zbio­rze opo­wie­ści o cudach i męczeń­stwach. Wyra­zi­stych, malow­ni­czych cudach i poucza­ją­cych męczeń­stwach. Jako temat prze­wodni obrała sobie świętą Urszulę.

– Prze­nie­ście się, pro­szę, myślą do roku czte­rech­set­nego naszej ery, czyli do cza­sów, gdy na naszych wyspach nie roz­po­częła się jesz­cze hege­mo­nia chrze­ści­jań­stwa. Urszula była bry­tyj­ską księż­niczką, córką chrze­ści­jań­skiego króla Donauta. Była mądra, posłuszna i cno­tliwa – czyli miała wszyst­kie moralne przy­mioty wła­ściwe takim księż­nicz­kom. Była rów­nież piękna, co w tym wypadku mogło być cechą już nie tak odpo­wied­nią. Zako­chał się w niej i popro­sił o jej rękę książę Ete­riusz, syn króla Anglii. Posta­wiło to jej ojca przed nie lada dyle­ma­tem, albo­wiem Anglo­wie nie tylko byli bar­dzo potężni, ale byli rów­nież poga­nami.

Urszula, jako narze­czona, miała więc stać się przed­mio­tem han­dlu wymien­nego, nie ona zresztą pierw­sza i nie ostat­nia, a oprócz tego, że była mądra, cno­tliwa i tak dalej, wyka­zy­wała rów­nież pomy­sło­wość. Speł­nij życze­nie syna Potęgi, rze­kła ojcu, zara­zem jed­nak postaw takie warunki, które wymu­szą opóź­nie­nie. Zażą­daj od niego trzech lat zwłoki po to, by ona, Urszula, mogła wyru­szyć z piel­grzymką do Rzymu, a w tym cza­sie młody Ete­riusz pozna zasady praw­dzi­wej wiary, a potem zosta­nie ochrzczony. Zna­leź­liby się pew­nie tacy, któ­rzy uzna­liby to za czyn­nik poten­cjal­nie naru­sza­jący umowę, lecz zako­chany po uszy Ete­riusz do nich nie nale­żał. Histo­ria nie podaje nam, jak król Anglii zapa­try­wał się na tę kwe­stię.

Gdy roze­szły się wie­ści o pla­no­wa­nej przez Urszulę eska­pa­dzie ducho­wej, wokół niej zaczęły się gro­ma­dzić inne dzie­wice o podob­nych przy­mio­tach. I tu mamy w tek­ście kwe­stię zasad­ni­czą. Jak wielu z was wia­domo, Urszuli towa­rzy­szyło jede­na­ście tysięcy dzie­wic; ci z was, któ­rzy znają Wene­cję, mogą przy­po­mnieć sobie serię malo­wi­deł ścien­nych Car­pac­cia przed­sta­wia­ją­cych całą tę histo­rię. No cóż, zor­ga­ni­zo­wać taką wycieczkę, a prze­cież Tho­mas Cook miał dopiero przyjść na świat… Nato­miast wspo­mniana przeze mnie kwe­stia zasad­ni­cza doty­czy litery M oraz tego, co miała ona ozna­czać, gdy skryba kładł ją na per­ga­min. Czy był to skrót od „Mille”, czyli „tysiąc”, czy też cho­dziło o „Męczen­nice”? Niektó­rzy z nas uznają zapewne tę drugą moż­li­wość za bar­dziej praw­do­po­dobną. Urszula i jede­na­ście dzie­wiczych męczen­nic to dwa­na­ście, tylu też Chry­stus miał apo­sto­łów.

Oto jed­nak i dal­szy ciąg tej opo­wie­ści, i to w tech­ni­ko­lo­rze oraz w sys­te­mie Cine­ma­Scope, w któ­rych popu­la­ry­za­cji Car­pac­cio miał wielki udział. Jede­na­ście tysięcy dzie­wic wyru­szyło z Bry­ta­nii w rejs. Gdy dotarły do Kolo­nii, Urszuli obja­wił się aniel­ski wysłan­nik Boga, przy­no­sząc jej wia­do­mość, że po opusz­cze­niu Rzymu ma ona wraz z całym orsza­kiem powra­cać przez Kolo­nię, gdzie ocze­kuje je wszyst­kie korona męczeń­stwa. Wia­do­mo­ści o tym ostat­nim eta­pie roze­szły się wśród wszyst­kich jede­na­stu tysięcy, wywo­łu­jąc ich gorący zachwyt. Jed­no­cze­śnie w Bry­ta­nii obja­wił się Ete­riu­szowi jeden ze wszech­obec­nych anio­łów Boga z pole­ce­niem spo­tka­nia się z prze­zna­czoną mu oblu­bie­nicą w Kolo­nii, gdzie także miała przy­paść mu w udziale palma męczeń­stwa.

Gdzie tylko się poja­wiła, ota­czało ją coraz to wię­cej admi­ra­to­rów, choć prze­kazy histo­ryczne nie podają ogól­nej ich liczby. W Rzy­mie dołą­czył do Urszuli nawet sam papież, ścią­ga­jąc na sie­bie za ów czyn kalum­nie i ana­temę. Tym­cza­sem z roz­ka­zów dwóch nie­go­dzi­wych rzym­skich wodzów, powo­do­wa­nych obawą, że sza­lony i żywio­łowy suk­ces tej wyprawy dopro­wa­dzi do roz­prze­strze­nie­nia się chrze­ści­jań­stwa, woj­ska Hunów miały doko­nać rzezi powra­ca­ją­cych piel­grzy­mów. Tak się zło­żyło, że Huno­wie aku­rat oble­gali Kolo­nię. No cóż, musimy, chcąc nie chcąc, akcep­to­wać takie nar­ra­cyjne zbiegi oko­licz­no­ści, jak rów­nież aniel­skie inter­wen­cje; osta­tecz­nie nie mamy tu do czy­nie­nia z dzie­więt­na­sto­wieczną powie­ścią angiel­ską. Choć powiem wam, że i angiel­skie dzie­więt­na­sto­wieczne powie­ści obfi­tują w zbiegi oko­licz­no­ści.

Tak więc Urszula wraz z liczną świtą dotarła do Kolo­nii, a wtedy Huno­wie odstą­pili od swych machin oblęż­ni­czych i zabrali się do masa­kro­wa­nia Ponad Jede­na­stu Tysięcy, fraza ta stała się okle­pa­nym zwro­tem już w roku czte­rech­set­nym naszej ery, „krwio­żer­czo, niczym wataha wil­ków ata­ku­jąca stado owiec”.

Eli­za­beth Finch prze­rwała, powio­dła wzro­kiem po sali i zapy­tała:

– Jak byście coś takiego nazwali? – Nikt się nie odzy­wał. – Pro­po­nuję: „samo­bój­stwo z ręki gli­nia­rza”1.

Eli­za­beth Finch żadną miarą nie była osobą publiczną. Szu­ka­nie jej w Google nie dałoby wiele. Gdy­bym miał okre­ślić ją pod wzglę­dem zawo­do­wym, powie­dział­bym, że była nie­za­leż­nym naukow­cem. Może się to wyda­wać eufe­mi­zmem, nawet tru­izmem. Nim jed­nak ofi­cjal­nym sie­dli­skiem wie­dzy stał się świat aka­de­micki, ist­nieli męż­czyźni i kobiety nad­zwy­czaj inte­li­gentni, któ­rzy pry­wat­nie zgłę­biali przed­miot swo­ich zain­te­re­so­wań. Prze­waż­nie, rzecz oczy­wi­sta, ludzie ci byli zamożni; nie­kiedy bywali też eks­cen­try­kami, a niektó­rzy bez­sprzecz­nie sza­leń­cami. Posia­da­nie środ­ków mate­rial­nych pozwa­lało im jed­nak na nie­ogra­ni­czone podró­żo­wa­nie oraz pro­wa­dze­nie dowol­nych badań, bez żad­nej pre­sji na publi­ko­wa­nie, osią­ga­nie lep­szych wyni­ków niż kole­dzy czy też zado­wa­la­nie dzie­ka­nów wydzia­łów.

Ni­gdy nie pozna­łem sytu­acji finan­so­wej Eli­za­beth Finch. Wyobra­ża­łem sobie, że jest bogata z domu albo odzie­dzi­czyła spa­dek. Miała miesz­ka­nie w zachod­nim Lon­dy­nie, w któ­rym ni­gdy nie byłem; poza tym naj­wy­raź­niej żyła oszczęd­nie; jak przy­pusz­czam, zor­ga­ni­zo­wała sobie pracę w ten spo­sób, by dys­po­no­wać cza­sem na swoje wła­sne, nie­za­leżne stu­dia. Opu­bli­ko­wała dwie książki: Eks­plo­zywne kobiety o lon­dyń­skich anar­chist­kach dzia­ła­ją­cych w latach 1890–1910 oraz Nasze nie­zbędne mity – o nacjo­na­li­zmie, reli­gii i rodzi­nie. Obie były nie­wiel­kiej obję­to­ści i nakład obu jest już wyczer­pany. Nie­któ­rzy uzna­liby zapewne nie­za­leżnego naukowca, któ­rego prace są nie­osią­galne, za komiczną postać. W prze­ci­wień­stwie do tabunu głup­ków i nudzia­rzy mają­cych uczel­niane etaty, któ­rzy naj­le­piej by uczy­nili, gdyby zamil­kli.

Kil­ku­na­stu jej stu­den­tów zyskało potem sławę. Jej nazwi­sko można zna­leźć w nie­któ­rych książ­kach doty­czą­cych dzie­jów śre­dnio­wie­cza oraz myśli kobie­cej. Dla tych jed­nak, któ­rzy nie znali jej oso­bi­ście, pozo­sta­wała zupeł­nie nie­znana. Co może się wyda­wać oczy­wi­ste. Tyle tylko, że dzi­siaj w cyfro­wym świe­cie „przy­ja­ciele” i „obser­wu­jący” to już zgoła dwa różne poję­cia – nija­kie i roz­wod­nione. Jest wielu takich, któ­rzy znają się mię­dzy sobą, nie zna­jąc się wcale. I świet­nie się czują z tą powierz­chow­no­ścią.

Pomy­śli­cie pew­nie, że jestem nie­dzi­siej­szy (jed­nak nie o mnie tu mowa). Mogli­by­ście uznać Eli­za­beth Finch za kobietę rów­nie, jeśli nie bar­dziej, nie­dzi­siej­szą. Jeśli jed­nak istot­nie taka była, to nie w zwy­kłym zna­cze­niu tego słowa: nie miało to bowiem żad­nego związku z poprzed­nim poko­le­niem, któ­rego prawdy oka­zują się dziś wybla­kłe i zwie­trzałe. Jak mam to wyra­zić? Jej domeną nie były prawdy poprzed­nich poko­leń, tylko poprzed­nich epok; prawdy, które ona sama utrzy­my­wała przy życiu, lecz inni odrzu­cili. I nie cho­dzi mi tu na przy­kład o to, że była „sta­ro­modną tory­ską/libe­rałką/socja­listką”. Ona znaj­do­wała się poza swo­imi cza­sami – w wielu aspek­tach. „Nie daj­cie się zwieść cza­sowi – rze­kła kie­dyś – wyobra­ża­jąc sobie, że histo­ria, zwłasz­cza histo­ria inte­lek­tu­alna, jest line­arna”. Była naj­wyż­szej próby, nie­za­leżna, euro­pej­ska. Pisząc te słowa, zatrzy­muję się, ponie­waż sły­szę gdzieś w gło­wie to, co nie­gdyś nam powie­działa na zaję­ciach: „I pamię­taj­cie: gdy opis jakiejś postaci w powie­ści, nie wspo­mi­na­jąc już o bio­gra­fii czy książce histo­rycz­nej, jest uła­dzony i okro­jony do trzech przy­miot­ni­ków, ni­gdy nie wierz­cie auto­rowi”. Jest to spraw­dzona zasada, którą zawsze sta­ram się sto­so­wać.

Nie­ba­wem roz­pa­dli­śmy się na grupy i kote­rie, jak to zwy­kle bywa, tro­chę zrzą­dze­niem losu, a tro­chę celowo. W nie­któ­rych wypad­kach kry­te­rium zale­żało od tego, co się piło po zaję­ciach: piwo, wino, piwo i/lub wino i/lub cokol­wiek innego w butelce, soki owo­cowe, wresz­cie nic. Skład mojej grupy, łatwo prze­sta­wia­ją­cej się z piwa na wino i odwrot­nie, był nastę­pu­jący: Neil (czyli ja), Anna (Holen­derka; nie­kiedy wku­rzał ją potęż­nie angiel­ski brak powagi), Geoff (pro­wo­ka­tor), Linda (chwiejna emo­cjo­nal­nie, zarówno gdy cho­dziło o stu­dio­wa­nie, jak i o życie jako takie) i Ste­vie (urba­ni­sta nie­ma­jący w zwy­czaju spo­czy­wa­nia na lau­rach). Jedną z rze­czy, jakie nas łączyły, było to, że para­dok­sal­nie, rzadko zga­dza­li­śmy się ze sobą nie­mal w każ­dej kwe­stii, wyjąw­szy jed­nak prze­ko­na­nie, że nie­ważne, kto nami rzą­dzi, bo jest to i tak bez­na­dzieja; a dalej: że Bóg na pewno nie ist­nieje, że życie jest dla żywych, no i że ni­gdy nie ma za wiele prze­ką­sek w sze­lesz­czą­cych toreb­kach. Działo się to wszystko przed poja­wie­niem się lap­to­pów na zaję­ciach, a mediów spo­łecz­no­ścio­wych poza nimi; w cza­sach, gdy źró­dłem infor­ma­cji były gazety, a źró­dłem wie­dzy – książki. Czy żyło się wtedy pro­ściej, czy nud­niej? Jedno i dru­gie, a może ani jedno, ani dru­gie?

– Mono­te­izm – powie­działa Eli­za­beth Finch. – Mono­ma­nia. Mono­ga­mia. Mono­to­nia. Taki począ­tek nie wróży nic dobrego – prze­rwała na chwilę. – Mono­gram to oznaka próż­no­ści. Monokl, jak wyżej. Mono­kul­tura, zwia­stun zagłady wiej­skiej, rol­ni­czej Europy. Jestem gotowa przy­znać, że kolej mono­szy­nowa jest rze­czą uży­teczną. Ist­nieje wiele neu­tral­nych ter­mi­nów nauko­wych, co rów­nież przy­znaję. Gdy jed­nak przed­ro­stek odnosi się do ludz­kiej dzia­łal­no­ści, wtedy… Mono­glota, sym­bol zaskle­pio­nego i samo­oszu­ku­ją­cego się kraju. Mono­kini, ety­mo­lo­gia rów­nie prze­śmieszna, jak i sam ów strój. Mono­pol, przy czym nie cho­dzi mi o grę plan­szową, tylko o źró­dło­słów tej nazwy, pro­wa­dzi zawsze do kata­strofy, jeśli tylko pozwo­limy mu się swo­bod­nie roz­wi­jać. Monor­chizm: stan godny poża­ło­wa­nia, lecz nie tego, by do niego dążyć. Macie jakieś pyta­nia?

Linda, która naj­wy­raź­niej czę­sto mie­wała, jak je uro­czo nazy­wała „pro­blemy ser­cowe”, nie­cier­pli­wie zapy­tała:

– Co pani ma prze­ciwko mono­ga­mii? Czy nie jest tak, że więk­szość ludzi pra­gnie żyć w takim związku? Czy nie jest tak, że więk­szość ludzi o tym marzy?

– Bądź ostrożna z tym marze­niami – odrze­kła Eli­za­beth Finch. – I w ogóle to samo ci zale­cam, gdy sły­szysz, że ludzie do cze­goś dążą – prze­rwała, popa­trzyła na Lindę z pół­u­śmie­chem, po czym, zwra­ca­jąc się do niej, powie­działa do nas wszyst­kich: – Narzu­cona mono­ga­mia brzmi tak jak narzu­cone szczę­ście, a to ostat­nie jak wia­domo nie jest moż­liwe. Nie­na­rzu­cana mono­ga­mia może i wydaje się moż­liwa. Mono­ga­mia roman­tyczna może i jest pożą­dana. Jed­nak ta pierw­sza zazwy­czaj powraca gwał­tow­nie do poprzed­niej formy, sta­jąc się jakąś wer­sją narzu­conej mono­ga­mii, pod­czas gdy ta druga łatwo staje się obse­syjna i histe­ryczna. I w ten spo­sób zbliża się do mono­ma­nii. Zawsze powin­ni­śmy roz­róż­niać wza­jemną namięt­ność i wspólną mono­ga­mię.

Przy­swa­ja­li­śmy jej słowa w mil­cze­niu. Więk­szość z nas miała już za sobą prze­ciętne sek­su­alne i miło­sne doświad­cze­nie wła­ściwe naszemu poko­le­niu, innymi słowy, aż nazbyt wiele jak na gust poprzed­niej gene­ra­cji, lecz żało­śnie mało według oceny kolej­nego poko­le­nia, któ­rego oddech czu­li­śmy już na ple­cach. Byli­śmy też cie­kawi, w jakiej mie­rze źró­dłem tego, co nam powie­działa, było jej wła­sne doświad­cze­nie, nikt jed­nak nie śmiał zapy­tać.

Na szczę­ście Linda drą­żyła temat.

– A więc, według pani, wszystko to jest nie­wiele warte?

– Zaraz, jak to ujął nasz dow­cipny pan Son­dheim? – I Eli­za­beth Finch nie­omal zaśpie­wała: „W poje­dynkę nie­moż­liwe / Dwoje? – bez miło­ści / Lecz we troje jak naj­bar­dziej, raź­nie i rado­śnie2”. Jest to, rzecz jasna, tylko jeden z punk­tów widze­nia.

– Czy jed­nak pani się z tym zga­dza, czy po pro­stu uchyla się od odpo­wie­dzi na to pyta­nie?

– Nie, skąd, przed­sta­wiam ci tylko alter­na­tywy.

– A więc, według pani, Ete­riusz postą­pił nie­wła­ści­wie, uda­jąc się do Kolo­nii?

Linda, co było dla wszyst­kich widoczne, trak­to­wała zaję­cia bar­dzo oso­bi­ście, nawet te poświę­cone śre­dnio­wiecz­nej reli­gii.

– Nie, tak nie było. Każdy z nas dąży do tego, co uważa za naj­lep­sze dla sie­bie, nawet gdyby skut­kiem było uni­ce­stwie­nie. Nie­kiedy nawet zwłasz­cza gdyby było. W każ­dym razie z chwilą, gdy osią­gnę­li­śmy nasz cel, albo też go nie osią­gnę­li­śmy, jest już zwy­kle za późno.

– Nie­wiele mi pani pomo­gła – stwier­dziła Linda z pew­nego rodzaju zrzę­dliwą zacię­to­ścią.

– Nie zaan­ga­żo­wano mnie tu po to, bym świad­czyła wam pomoc – odpo­wie­działa Eli­za­beth Finch sta­now­czo, nie miało to jed­nak cha­rak­teru repry­mendy. – Jestem tu, by wspo­ma­gać was w myśle­niu i dys­ku­to­wa­niu, i w roz­wi­ja­niu umy­słu. – Prze­rwała na chwilę. – Ponie­waż jed­nak zapy­ta­łaś, Lindo, o Ete­riu­sza, zasta­nówmy się nad jego przy­pad­kiem. Zarę­czony z Urszulą, przy­jął jej warunki: pod­czas gdy ona wyru­szy z piel­grzymką do Rzymu, on przy­swoi sobie zasady chrze­ści­jań­stwa, uzna jego prawdy i zosta­nie ochrzczony w wie­rze swej oblu­bie­nicy. Jak bar­dzo roz­wście­czyło to jego ojca, króla Anglii i zna­nego poga­nina, histo­ria nam tego nie prze­ka­zuje. W każ­dym razie Ete­riu­szowi uka­zał się zesłany przez Boga anioł, pole­ca­jąc mu spo­tkać się z Urszulą w Kolo­nii, gdzie razem doświad­czą chwa­leb­nego męczeń­stwa.

– Co powin­ni­śmy o tym wszyst­kim sądzić? Możemy uznać to, na płasz­czyź­nie emo­cjo­nal­nej, za krań­cowy, rzec można nawet tchnący fana­ty­zmem przy­pa­dek roman­tycz­nej miło­ści. Ktoś inny może przy­dałby mu aspekt wagne­row­ski. Na płasz­czyź­nie teo­lo­gicz­nej postę­po­wa­nie Ete­riu­sza mogłoby być przy­kła­dem rażą­cego i kary­god­nego wpy­cha­nia się bez kolejki. Ponadto powin­ni­śmy wziąć pod uwagę skutki narzu­ce­nia powścią­gli­wo­ści sek­su­al­nej mło­demu męż­czyź­nie, tak samo zresztą jak mło­dej kobie­cie. Czy Urszuli i Ete­riu­szowi, pozo­sta­ją­cym w narze­czeń­stwie od trzech lat, pozwo­lono na spę­dze­nie nocy poślub­nej, zanim pochy­lili karki przed teu­toń­skimi mie­czami i wysta­wili piersi na lance i strzały? Raczej nale­ża­łoby w to wąt­pić, bo w rze­czy samej, zaznaw­szy roz­ko­szy mał­żeń­skich, mogliby zmie­nić zda­nie.

Po wykła­dzie nie­któ­rzy z nas od razu zamó­wili w stu­denc­kim barze moc­niej­sze drinki.

Pró­bo­wa­łem sił jako aktor i wła­śnie w tych oko­licz­no­ściach pozna­łem swoją pierw­szą żonę Joannę. Naszą wspólną cechą był nie­okre­ślony, lecz i nie­zmienny opty­mizm, przy­naj­mniej przez pierw­szych kilka lat. Dosta­wa­łem drobne rólki w tele­wi­zji, ponadto bywa­łem lek­to­rem; oboje z żoną pisa­li­śmy sce­na­riu­sze i wysy­ła­li­śmy je potem w roz­ma­ite miej­sca, ni­gdy jed­nak nie dosta­li­śmy odpo­wie­dzi. Mie­li­śmy w reper­tu­arze rów­nież numery na dwoje akto­rów na stat­kach wyciecz­ko­wych: scenki kome­diowe, kaba­re­towe mono­logi, tro­chę śpiewu i tańca. Naj­bar­dziej sta­łym źró­dłem moich docho­dów była rola nieco ponu­rego bar­mana w długo emi­to­wa­nej tele­no­weli (żad­nej z tych słyn­nych). Potem, przez lata, cza­sem mnie zaga­dy­wano: „Wie pan, wygląda pan kubek w kubek jak bar­man Freddy w – jak to się nazy­wało – NW12?”. Ni­gdy jed­nak ich nie popra­wiam: „Pomyłka, to było SE15”, uśmie­cham się tylko i mówię: „No pro­szę, coś takiego, sły­sza­łem to już od wielu osób”.

Gdy z anga­żami zro­biło się kru­cho, zaczą­łem pra­co­wać w restau­ra­cjach. To zna­czy byłem kel­ne­rem. Mia­łem pre­zen­cję, czy też potra­fi­łem ją przy­brać, zosta­łem więc prze­nie­siony do bez­po­śred­niej obsługi gości. Z cza­sem jed­nak zre­zy­gno­wa­łem z tych restau­ra­cji, a potem prze­sta­łem być akto­rem. Zna­łem kilku dostaw­ców żyw­no­ści, więc posta­no­wi­li­śmy wraz z Joanną zamiesz­kać na wsi. Hodo­wa­łem pie­czarki, a potem pro­wa­dzi­łem hydro­po­niczną uprawę pomi­do­rów. Nasza córka Han­nah nie mawiała już tonem dzie­cię­cej prze­chwałki: „A mój tatuś jest w tele­wi­zo­rze”, nato­miast hero­icz­nie usi­ło­wała wło­żyć tyle samo werwy i zapału w zda­nie: „Mój tatuś hoduje grzybki”. Joanna, któ­rej powio­dło się w aktor­stwie lepiej niż mnie, uznała, że będzie korzyst­niej dla jej kariery, gdy prze­pro­wa­dzi się do Lon­dynu. Beze mnie. No i to tyle, jeśli cho­dzi o nią. Ow­szem, na­dal można ją zoba­czyć w tele­wi­zji, czę­sto grywa w… no dobra, chrza­nić to.

Gdy powie­dzia­łem Eli­za­beth Finch, że byłem akto­rem, uśmiech­nęła się.

– Ach, aktor­stwo – powie­działa – dosko­nały przy­kład na to, że sztucz­ność two­rzy auten­tycz­ność. – Tro­chę mnie to ucie­szyło, a bodaj i dowar­to­ścio­wało.

E.F., jak nazy­wa­li­śmy ją mię­dzy sobą, sta­nęła naprze­ciw nas i kła­dąc jak zwy­kle torebkę na pul­pi­cie, oznaj­miła:

– Ciesz­cie się, tak w przy­bli­że­niu, tym, co jest bli­skie szczę­ściu. Jedyną oczy­wi­stą i pewną rze­czą w życiu jest brak szczę­ścia. – Potem cze­kała. Piłka zna­la­zła się po naszej stro­nie. Kto pierw­szy się odważy i zabie­rze głos?

Zauważ­cie, że nie podała źró­dła tej mak­symy. Uczy­niła to świa­do­mie, był to uży­teczny spo­sób na to, by pobu­dzić nas do samo­dziel­nego myśle­nia. Gdyby podała, zaczę­li­by­śmy przy­po­mi­nać sobie, co nam wia­domo o życiu i twór­czo­ści rze­czo­nej postaci, jak rów­nież o tym, jak jest ogól­nie postrze­gana. A wtedy albo pochy­li­li­by­śmy przed nią z sza­cun­kiem głowy, albo wręcz prze­ciw­nie.

Wywią­zała się więc oży­wiona dys­ku­sja, w któ­rej jesz­cze wła­ściwe mło­do­ści nadzieja i opty­mizm ście­rały się z wła­ści­wym doj­rza­ło­ści scep­ty­cy­zmem – co trwało, jak nam się wyda­wało, przy­naj­mniej aż do chwili, gdy podała nam to źró­dło.

– Goethe, a tylko nie­liczni z was mogą liczyć na to, że będą mieli peł­niej­sze i cie­kaw­sze życie niż on sam. Powie­dział na łożu śmierci, miał wtedy osiem­dzie­siąt dwa lata, że był w życiu szczę­śliwy może z kwa­drans. – I nie pod­nio­sła na nas brwi fizycz­nie, takie gesty nie były w jej stylu, tylko w sen­sie meta­fo­rycz­nym czy bodaj nawet moral­nym. Tak więc, jako gre­mium, przy­ję­li­śmy do wia­do­mo­ści jej słowa i zaczę­li­śmy dys­ku­to­wać o tym, czy bycie wiel­kim, albo bodaj i pomniej­szym, inte­lek­tu­ali­stą, ozna­cza, że nie­uchron­nie jest się nieszczę­śliwym; jak rów­nież o tym, czy umie­ra­jący ludzie wygła­szają tego rodzaju stwier­dze­nia (co wyda­wało się nam wie­rutną bujdą), ponie­waż już im się wszystko zaciera w pamięci, czy też dla­tego, że bana­li­zo­wa­nie aż tak istot­nego aspektu wła­snego życia mniej odstrę­cza ich od umie­ra­nia. Wtedy Linda, która zawsze miała odwagę mówić rze­czy, jakie reszta z nas uzna­łaby za naiwne, by nie powie­dzieć żenu­jące, rzu­ciła:

– Może Goethe ni­gdy nie spo­tkał odpo­wied­niej kobiety.

W obec­no­ści innego wykła­dowcy pew­nie byśmy zachi­cho­tali. Jed­nak E.F., choć narzu­cała sobie rygor myśle­nia, ni­gdy nie lek­ce­wa­żyła naszych kon­cep­cji ani argu­men­tów, nie­ważne, czy były kiep­skie, sen­ty­men­talne, czy też bez­na­dziej­nie auto­bio­gra­ficzne. Zamiast tego prze­ista­czała nasze nędzne myślątka w coś nie­ba­nal­nego.

– Musi­cie bez­wa­run­kowo uwzględ­niać, i to nie tylko tu, w tych ścia­nach, lecz rów­nież na zewnątrz, w naszym burz­li­wym i nie­spo­koj­nym życiu, ele­ment przy­padku. Liczba tych, któ­rych pozna­jemy dogłęb­nie, jest dziw­nie nie­wielka. Uczu­cie może strasz­li­wie wywieść nas na manowce. Iden­tycz­nie rozum. A nasze gene­tyczne dzie­dzic­two może nas ogra­ni­czać. Tak samo minione wyda­rze­nia w naszym życiu. To nie jest tak jak z żoł­nie­rzami fron­to­wymi, któ­rzy cier­pią po walce na zespół stresu poura­zo­wego. Czę­sto mamy bowiem do czy­nie­nia z nie­uchron­nym pięt­nem pozor­nie zwy­czaj­nej docze­snej egzy­sten­cji.

W tym miej­scu Linda nie mogła się powstrzy­mać, aby nie oka­zać, że jest z sie­bie zado­wo­lona.

Jasne, nie dam sobie głowy uciąć, że E.F. dokład­nie tak to powie­działa. Mam jed­nak dobre ucho i rekon­stru­ując teraz to, jak mówiła, sądzę, że nie two­rzę kary­ka­tury. Tak sobie myślę, że przez całe życie bar­dziej chyba obcho­dziło mnie to, co mówiła i jak mówiła ona, nie zaś kto­kol­wiek inny, wtedy i póź­niej. Może na początku moich dwóch mał­żeństw, ale osta­tecz­nie, jak oświad­czyła E.F., „Namięt­ność może strasz­li­wie zwieść nas na manowce”.

Łatwość, z jaką opo­wia­dała o rze­czach dzie­ją­cych się w sercu, włą­cza­jąc wszystko to w spo­sób natu­ralny w przed­miot „Kul­tura i cywi­li­za­cja”, spra­wiła, że w pierw­szych tygo­dniach seme­stru stała się obiek­tem naszych żar­tów. Cóż, chłopcy – nawet trzy­dzie­sto­letni – zawsze pozo­staną chłop­cami, były więc szepty i było recho­ta­nie.

– Wie­cie co? Otwo­rzyła się jej torebka, a wewnątrz była powieść o Jame­sie Bon­dzie.

– A ja widzia­łem w zeszłym tygo­dniu, jak pod­je­chał po nią jaguar e-type. A za kie­row­nicą sie­działa kobieta!

– Zabra­łem naszą sta­ruszkę Liz wczo­raj wie­czo­rem do mia­sta, żeby się roze­rwała. Wypi­li­śmy po kilka drin­ków, szybka prze­ką­ska, potem do klubu, tam się oka­zało, że sek­sow­nie tań­czy, więc z powro­tem do niej, wyciąga zapas zioła, skręca kilka join­tów, no a potem – bywało, że na twarz chłopca-faceta wpeł­zał wtedy zło­śliwy uśmie­szek – a potem, nie, sorry, dżen­tel­men ni­gdy nie mówi o takich rze­czach.

Jak się zapewne domy­śla­cie, można było usły­szeć rów­nież inne, bar­dziej baro­kowe wer­sje tej opo­wie­ści, w któ­rych dżen­tel­men i ow­szem, mówił.

Tak zacho­wy­wali się ci z nas, któ­rzy nie byli pewni, jak powinni przyj­mo­wać jej opa­no­wa­nie i pew­ność sie­bie i któ­rych zbi­jał z tropu jej auto­ry­tet. Ich fan­ta­zje mogły być błęd­nie poj­mo­wane, lecz jed­no­cze­śnie Eli­za­beth Finch miała w sobie coś pikant­nego. Jeśli nie fak­tycz­nie, to poten­cjal­nie. I kiedy ja sam dawa­łem się ponieść wyobraźni, łatwo sta­wał mi przed oczami obraz E.F., powiedzmy, w wago­nie sypial­nym pierw­szej klasy; za oknem prze­działu prze­suwa się pociem­niały kra­jo­braz, a ona stoi w tym oknie w jedwab­nej piża­mie, gasząc ostat­niego papie­rosa, pod­czas gdy jakiś tajem­ni­czy i teraz już nie­moż­liwy do ziden­ty­fi­ko­wa­nia towa­rzysz podróży leżący na gór­nej kuszetce poświ­stuje cicho przez nos. Na zewnątrz, pod nie­pełną tar­czą księ­życa, E.F. dostrzega fran­cu­ską win­nicę na zbo­czu albo matową taflę wło­skiego jeziora.

Rzecz jasna, takie fan­ta­zje wię­cej mówią o fan­ta­zju­ją­cych niż o tym kimś, kto jest ich przed­mio­tem. Ci, któ­rzy je snuli, albo przyj­mo­wali za pew­nik, że E.F. ma za sobą eks­cy­tu­jącą prze­szłość, albo też two­rzyli jakąś wyima­gi­no­waną teraź­niej­szość, w któ­rej ona sama poszu­ki­wała rekom­pen­saty za swoje realne życie; ponadto zakła­dali, że jest osobą pra­gnącą uwagi i miło­ści i z jakie­goś powodu zawie­dzioną. Tak jed­nak nie było. Sto­jąca naprze­ciw nas Eli­za­beth Finch była sama w sobie aktem doko­na­nym, sumą tego, w jaki spo­sób sama sie­bie ufor­mo­wała, tego, co pomo­gli jej ufor­mo­wać inni, a wresz­cie tego, co ofia­ro­wał jej świat. Nie tylko w ówcze­snym uka­za­niu sie­bie, lecz rów­nież poprzez swoją długą histo­rię. Stop­niowo to poję­li­śmy i odrzu­ci­li­śmy nasze nie­tak­towne domnie­my­wa­nia jako przed­wcze­sne, nie­po­trzebne reak­cje na jej wyjąt­ko­wość. A ona, pozor­nie bez więk­szego wysiłku, zdo­była sobie nas wszyst­kich. Nie, źle mówię, to szło znacz­nie głę­biej. Ujmę to ina­czej: skło­niła nas wszyst­kich – po pro­stu swym wła­snym przy­kła­dem – do poszu­ki­wa­nia i odnaj­dy­wa­nia w swoim wnę­trzu ośrodka powagi.

Linda przy­szła do mnie po radę. Coś podob­nego nie­czę­sto mi się przy­da­rza, bo i nie wyglą­dam na takiego, kogo by się chęt­nie radzono. Jak się oka­zało, chciała usły­szeć ode mnie, czy warto szu­kać rady u E.F. Celowo powstrzy­ma­łem się od wypy­ty­wa­nia, o co cho­dzi, ponie­waż z Lindą zawsze wią­zały się jakieś emo­cjo­nalne dra­maty. Ponadto uwa­ża­łem, że cho­dze­nie do E.F. jest złym pomy­słem. Chęt­nie dys­ku­to­wa­łaby z nami na zaję­ciach o życiu uczu­cio­wym Goethego, lecz nie ozna­czało to wcale, że potra­fi­łaby, że byłaby skłonna – a wresz­cie, że pozwo­li­łyby jej na to wła­dze uczelni – udzie­lać rad stu­den­tom poza obrę­bem sali wykła­do­wej. Szybko jed­nak zro­zu­mia­łem, że Linda wła­ści­wie nie szu­kała mojej pomocy w pod­ję­ciu osta­tecz­nej decy­zji; to zna­czy ow­szem, taka pomoc byłaby mile widziana, lecz pod warun­kiem, że potwier­dza­łaby to, co ona sama już posta­no­wiła. Nie­któ­rzy już tacy są, być może nawet więk­szość. Toteż by popra­wić jej samo­po­czu­cie, zmie­ni­łem sta­no­wi­sko i powie­dzia­łem, że jestem za.

Kilka dni póź­niej, gdy sie­dzia­łem samot­nie w stu­denc­kim barze, przy­szła i usia­dła naprze­ciw mnie.

– E.F. jest cudowna – zaczęła Linda, a ja widzia­łem, że już wzbie­rają w niej emo­cje. – Opo­wie­dzia­łam jej o moich kło­po­tach ser­co­wych, a ona słu­chała z peł­nym zro­zu­mie­niem. Wycią­gnęła rękę i poło­żyła ją na stole, spójrz, o tak, bli­sko mojej. – Linda powtó­rzyła ów gest, kła­dąc rękę na sto­liku wnę­trzem dłoni w dół. – I powie­działa mi, że miłość jest wszyst­kim. Że liczy się tylko miłość. – A potem się roz­pła­kała, to zna­czy Linda.

W podob­nych sytu­acjach nie czuję się naj­pew­niej, więc powie­dzia­łem:

– Przy­niosę nam jesz­cze po drinku.

Gdy wró­ci­łem z baru, Lindy już nie było. Pozo­stał po niej tylko wil­gotny ślad dłoni na środku sto­lika, tam gdzie poło­żyła rękę, naśla­du­jąc Eli­za­beth Finch. Sie­dzia­łem potem i roz­my­śla­łem o Lin­dzie, być może po raz pierw­szy, odkąd się pozna­li­śmy. To zaś, że E.F. ni­gdy nie trak­to­wała pro­tek­cjo­nal­nie nawet jej naj­bar­dziej pochop­nych sądów, skło­niło mnie do jesz­cze poważ­niej­szych prze­my­śleń rów­nież na jej temat. Gdy Linda patrzyła na cie­bie, to w jej spoj­rze­niu było coś naglą­cego. Czy odno­siło się to do cze­goś kon­kret­nego? A może po pro­stu w ogóle tak patrzyła? Jed­nak kiedy ślad jej dłoni znik­nął, prze­sta­łem o niej myśleć.

– Sto sie­dem lat temu, dokład­nie wio­sną, pewien wielki malarz wycze­kuje śmierci: ma ona przyjść nie natych­miast, lecz wkrótce. On sam o tym wie – wie­dział już, że to będzie jego koniec, odkąd wystą­piło u niego ostat­nie sta­dium cho­roby. Już nie wstaje z wózka inwa­lidz­kiego. Dole­gli­wo­ści zwią­zane z kiłą trze­cio­rzę­dową są wie­lo­ra­kie i dotkliwe, jemu jed­nak los oszczę­dził cze­goś, co dla mala­rza byłoby naj­bar­dziej dotkliwe: śle­poty. Co rano przy­no­szą mu w krysz­ta­ło­wym wazo­nie duży bukiet świe­żych kwia­tów. Spra­wia mu przy­jem­ność ukła­da­nie ich na nowo. Nie­kiedy po pro­stu tylko na nie patrzy, wyobra­ża­jąc sobie, jak wyglą­da­łyby na obra­zie. Gdy ma lep­szy dzień, po uło­że­niu od razu powstaje kom­po­zy­cja. Pra­cuje szybko, z oczy­wi­stych powo­dów.

Stara się uchwy­cić to, co ulotne i prze­mi­ja­jące; w tym wypadku naj­istot­niej­sze jest dla niego tych kilka chwil, kiedy kwiaty w wazo­nie zaczy­nają więd­nąć. Ści­na­jąc je, przy­spie­szamy ich śmierć; prze­no­sząc na płótno, zacho­wu­jemy na długo po tym, jak zostaną wyrzu­cone. I wła­śnie wtedy sztuka staje się real­no­ścią, a kwiaty, które posłu­żyły jako model, tylko zwy­kłą, krót­ko­trwałą atrapą.

Może roz­wa­żymy to, co on sam być może roz­wa­żał. Ot, na przy­kład starą jak świat kwe­stię, znaną jako dyle­mat Mozarta: czy życie jest piękne, lecz zara­zem żało­sne; czy też żało­sne, lecz i piękne? Moż­liwe, że zna­lazł odpo­wiedź, by w ogóle omi­nąć ów dyle­mat. Taką oto: życie jest piękne, tout court3.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. W oryg. Suicide by Cop; cho­dzi o metodę ode­bra­nia sobie życia poprzez umyślne zacho­wa­nie pro­wo­ku­jące reak­cję poli­cji. (Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]

2. Frag­ment pio­senki Side by Side by Side, pocho­dzą­cej z kome­dii muzycz­nej Com­pany z 1970 roku, do któ­rej muzykę i słowa napi­sał Ste­phen Son­dheim. [wróć]

3. Cał­kiem po pro­stu (fr.). [wróć]