Dziewczyna z wyspy - Lucy Mervin - ebook

Dziewczyna z wyspy ebook

Lucy Mervin

2,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Nadine siedziała po turecku na podłodze strychu. Na jej kolanach leżała kupka starych, pożółkłych fotografii. Łzy spływały jej po policzkach, a zdjęcia rozmazywały się przed oczami.
Na pierwszym zdjęciu widoczny był przystojny młody mężczyzna w marynarskim mundurze. Czapkę miał zawadiacko przekrzywioną na bakier i obejmował kobietę, która, uśmiechając się, spoglądała na niego zakochanym wzrokiem.
Fotografia była czarno-biała, ale Nadine wiedziała, że kobieta miała kasztanowe włosy.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 154

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (2 oceny)
0
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


W tym miesiącu z seriiWyspy Szczęściaukażą się:

Kruche marzenia

Virginia Kitzmiller

Aksamitna Róża

Lilah Sommers

Dziewczyna z wyspy

Lucy Merwin

Upojne Hawaje

Nicole De Lyn

Czas pożądania

Nicolette Du Val

Lucy Merwin

Dziewczyna z wyspy

Przełożyła

Kazimiera Krzysztofiak

WYDAWNICTWO »ARAMIS«

Tytuł oryginału angielskiego: Blue Skies, White Sands

© Copyright by Kim Publishing Corp.

© Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo »Aramis«, Kraków 1992

Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie

Druk z dostarczonych diapozytywów. Zam. 6531/92

1

Nadine siedziała po turecku na podłodze strychu. Na jej kolanach leżała kupka starych, pożółkłych fotografii. Łzy spływały jej po policzkach, a zdjęcia rozmazywały się przed oczami.

Na pierwszym zdjęciu widoczny był przystojny młody mężczyzna w marynarskim mundurze. Czapkę miał zawadiacko przekrzywioną na bakier i obejmował kobietę, która, uśmiechając się, spoglądała na niego zakochanym wzrokiem.

Fotografia była czarno-biała, ale Nadine wiedziała, że kobieta miała kasztanowe włosy.

Tych dwoje na zdjęciu to byli rodzice Nadine. Oboje już nie żyli. Matka zmarła na zapalenie płuc, które wywiązało się z niewinnej grypy.

Nadine była wówczas jeszcze dzieckiem i zachowała jedynie niewyraźne wspomnienie matki. Obrazy w jej pamięci były tak samo rozmazane jak to zdjęcie, które teraz oglądała przez łzy.

Pamiętała jeszcze miękki, melodyjny głos matki, która śpiewała jej francuskie piosenki dla dzieci, i towarzyszący jej zawsze delikatny zapach jaśminu. Nawet teraz, choć już od dawna była dorosła, zapach jaśminu wprawiał Nadine w smutek i budził w niej nieokreślone uczucie osamotnienia.

Ojciec umarł w ubiegłym tygodniu. To jego opłakiwała. Wciąż jeszcze żywa była w jej pamięci chwila, gdy nadeszła ta straszna wiadomość...

Korzystając z bladego styczniowego słońca szczotkowała sierść swojego psa Buddy’ego. W ogrodzie leżał jeszcze śnieg, a z dachu pomalowanego na biało domu zwisały sople lodu, które w słońcu powoli zaczynały topnieć. Spadające krople żłobiły wgłębienia w śniegu.

Nadine usłyszała dzwonek telefonu, ale nie ruszyła się z miejsca. Przecież babcia była w domu. Potem w drzwiach pojawiła się nagle babcia i zawołała ją bardzo dziwnie brzmiącym, jakby zdławionym głosem:

— Nadine, chodź tu na chwilę.

Nadine odłożyła szczotkę i wypuściła psa.

Wszedłszy do domu, zobaczyła babkę siedzącą przy kuchennym stole z głową wspartą na dłoniach. W jej postawie było coś dziwnie niepokojącego.

— Dzwonił pułkownik Jones — powiedziała.

— Czego chciał? — spytała Nadine.

Czyżby ojciec miał wrócić wcześniej z manewrów na Alasce?

— Dziś rano twój ojciec zginął w katastrofie samolotowej, Nadine.

— Nie — szepnęła Nadine. — Nie, to musi być pomyłka! To nie może być prawda! — krzyknęła załamującym się głosem.

— Nie ma żadnej pomyłki. Pułkownik Jones zadzwonił dopiero po powrocie samolotu wysłanego na ratunek. On nie żyje, moje dziecko, twój ojciec i mój syn nie żyje.

Babka położyła głowę na stole i wybuchnęła niepohamowanym płaczem. Nadine stała jak sparaliżowana wpatrując się w deseń linoleum pod swoimi stopami. W końcu przemogła się i uklękła obok babki.

— Wszystko będzie dobrze, babciu. Damy sobie radę. Przecież mamy jeszcze siebie.

Babka otoczyła ramionami jej szyję i długo tak trwały w uścisku, aż w końcu Nadine uwolniła się z objęć starszej pani. Zadzwoniła do dziadka, który pracował w mieście.

Następne dni Nadine pamiętała jak przez mgłę. Pocieszała dziadków i przyjmowała znajomych i przyjaciół, którzy składali jej kondolencje i przynosili jedzenie. Pewnego dnia przyleciał samolot z ziemskimi szczątkami jej ojca. Potem czuwali przy trumnie, aż nadeszła pora i trzeba było pojechać na cmentarz.

W czasie pogrzebu padał śnieg. Kiedy spuszczano trumnę obok miejsca ostatniego spoczynku jej matki, niebo było zasnute ciężkimi, szarymi chmurami.

Nadine nie płakała. Ojciec z pewnością by sobie tego nie życzył. Obok niej stał Kirk Roberts, jej przyjaciel od czasów dzieciństwa. Prosił, żeby przyjęła jego pomoc i pozwoliła mu załatwić wszelkie formalności. Nadine wyraziła mu swą wdzięczność, ale sama chciała dać sobie radę w tych ciężkich dniach.

Po pogrzebie ciągle zwodziła Kirka. Potrzebowała teraz czasu dla siebie. Wiedziała, że ta powściągliwość może go urazić, ale nie potrafiła postępować inaczej.

W końcu jednak musiała ustąpić i umówiła się na dzisiejszy wieczór. Ale nawet nie potrafiła się tym cieszyć.

Jednakże teraz, gdy po raz pierwszy od czasu śmierci ojca nie wstrzymywała się od łez, Nadine nie myślała o Kirku. Przyszła na strych, żeby przejrzeć papiery ojca.

Płacz przyniósł jej ulgę. Wyjęła chusteczkę z kieszeni spódnicy i otarła łzy. Potem schowała fotografie do pudełka.

W pękatym segregatorze znalazła kopię testamentu i polisę ubezpieczeniową. W końcu natknęła się na teczkę z napisem „Kervarech”.

Jaka dziwna nazwa, pomyślała, przyglądając się teczce przez dłuższą chwilę, zanim ją otworzyła. Na samym wierzchu leżał najwidoczniej bardzo stary, bo spisany na pożółkłym pergaminie dokument, którego nie potrafiła odczytać. Nie mogła się nawet zorientować, jaki to język.

Ostrożnie odłożyła pergamin na podłogę. W teczce było jeszcze kilka listów, większość z nich po francusku.

Nadine w miarę płynnie posługiwała się francuskim. Kiedy była jeszcze mała, matka rozmawiała z nią tylko w swoim języku ojczystym. Ale nie umiała dobrze czytać po francusku, choć później uczyła się tego języka w szkole.

W tej chwila i tak nie miała ochoty tracić czasu na tłumaczenie dokumentów i starych listów. To mogło jeszcze poczekać.

Nagle natknęła się na list w języku angielskim. Został on napisany przed piętnastu laty, w tym samym roku, w którym umarła jej matka!

Nadine zaczęła czytać:

Wielce szanowny Panie Raleigh!

Chętnie wesprzemy Pańskie starania o zmianę tytułu własności do gospodarstwa „Kervarech” na Isle de Bas przy Półwyspie Bretońskim.

Ponieważ posiadłość przypadłaby w udziale Pańskiej zmarłej małżonce, Emilii Laurent Raleigh, która nie pozostawiła testamentu, spadek automatycznie przeszedł na Pana.

Wyraził Pan zamiar przeniesienia prawa własności na swoją córkę, Nadine Raleigh.

Chętnie wykonam również drugą Pańską prośbę, by pozostawić na dotychczasowym stanowisku zarządców majątku monsieur i madame Carnous.

Cieszę się, że podczas najbliższego Pańskiego pobytu w Paryżu będę mógł Pana powitać w naszej kancelarii.

Serdeczne pozdrowienia Georges de la Roux

Nadine przeczytała list jeszcze raz.

O ile nie cierpiała na jakieś urojenia, była właścicielką majątku na francuskiej wyspie! Dlaczego ojciec nigdy nawet o tym nie wspomniał?

Nadine odłożyła papiery, które nie były jej teraz potrzebne, resztę natomiast wzięła z sobą na dół.

— Babciu? — zawołała. — Gdzie jesteś?

Nadine zostawiła pudełko z papierami w sieni i wzięła do kuchni tylko teczkę. Babka siedziała przy stole i obierała jabłka. Okulary zsunęły się jej na nos.

— Babciu, widziałaś to już kiedyś? — spytała Nadine.

— Co to jest? — Pani Raleigh odłożyła nóż na stół i wytarła ręce fartuchem.

— Tu jest list, w którym wyczytałam, że podobno mam jakieś gospodarstwo w Bretanii. Wiesz coś o tym?

— Ach, o to chodzi — odparła starsza pani. — Tak, wiem.

— A dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?

— Twój ojciec był przewrażliwiony na tym punkcie. Przecież wiesz, jak bardzo rodzina twojej matki sprzeciwiała się temu małżeństwu.

— Nie, nic o tym nie wiedziałam. Dlaczego?

— Twoja matka pochodziła z rodziny bardzo przywiązanej do tradycji, Nadine. Jej rodzice żyli na małej wyspie u wybrzeża Francji i nawet do głowy im nie przyszło, że Emilia mogłaby wyjść za mężczyznę, który nie pochodził z tej samej wyspy, nie mówiąc już o obcokrajowcu. Ale twoi rodzice mimo to się pobrali. Potem twoja matka została wydziedziczona.

— Wydziedziczona? Dlatego że wyszła za tatę? Przecież to nieprawdopodobne!

— Niestety, tak było. Rodzice Emilii umarli w niewiele miesięcy po śmierci córki pozostawiając kawałek ziemi na wyspie. Nie było innych spadkobierców. Twoja matka nigdy nie mogła przeboleć, że rodzice nie wybaczyli jej tego małżeństwa. Była jedynaczką, tak jak ty.

— Czy po ślubie z tatą nigdy więcej nie była we Francji?

— Nie. Bała się, że rodzice mogliby ją wyrzucić za drzwi. Nie odpowiedzieli na żaden jej list, co było dla niej bardzo bolesne. Ale miała ciebie i twojego ojca. Traktowaliśmy ją jak córkę i robiliśmy wszystko, żeby czuła się tutaj jak u siebie w domu. Musieliśmy się bardzo starać, bo twój ojciec tak często przebywał poza domem.

— Czy teraz majątek naprawdę należy do mnie?

— Tak, kochanie. Jesteś ostatnia z rodu. Twój ojciec przez wszystkie te lata płacił podatki i zatrudniał kogoś, kto dbał o gospodarstwo. Miałaś się o wszystkim dowiedzieć w swoje dwudzieste drugie urodziny. Twój ojciec uważał, że będziesz wówczas dostatecznie dorosła, by samodzielnie zdecydować, co zrobisz z majątkiem. — Starsza pani otarła łzę. — A teraz już go wśród nas nie ma.

Nadine ponownie przerzuciła papiery poszukując mapki, która pomogłaby jej się zorientować, gdzie znajdowało się to dziwne „Kervarech”. Ale nie znalazła niczego, co mogłoby jej pomóc.

— Jakie to dziwne — powiedziała do babki. — Od tylu lat posiadam dom we Francji, a nie miałam o tym pojęcia. Nigdy jeszcze tam nie byłam, choć jestem ostatnim potomkiem jakiejś francuskiej rodziny.

— Teraz na pewno jesteś bardzo ciekawa, jak wygląda to Kervarech?

— Tak. Nigdy specjalnie nie myślałam o rodzinie mamy. Zawsze tylko ty i dziadek byliście moją rodziną. I tutaj jest mój dom.

Nadine rozejrzał się po jasnej, przytulnie urządzonej kuchni, która stała się częścią jej życia. Właśnie tu najchętniej zbierała się cała rodzina.

Ileż to godzin spędziła z babcią przy tym stole, pomagając jej przy gotowaniu i pieczeniu ciast? Przy tym stole czytała listy przysyłane przez ojca ze wszystkich tych egzotycznych miejsc, do których wysyłano go jako pilota armii Stanów Zjednoczonych. I równie często siedzieli tutaj wspólnie świętując jego szczęśliwy powrót.

Tak bardzo za nim tęskniła! Ale teraz nie wolno jej było myśleć o tym, że już nigdy nie będą razem.

Spoglądając na babkę, Nadine stwierdziła, że obie czują to samo. Pani Raleigh głośno wycierała nos chusteczką.

— Czy na dziś wieczór nie umówiłaś się z Kirkiem? — nieoczekiwanie spytała starsza pani. — Jeśli nie chcesz, żeby na ciebie czekał, powinnaś się już zacząć szykować.

— Tak, chyba masz rację — Nadine zgodziła się bez entuzjazmu. — Ale właściwie wcale nie mam na to ochoty.

— Jakoś to się ułoży, kochanie. Tak wiele zdarzyło się w ubiegłym tygodniu, że nie miałaś czasu o nim pomyśleć.

Nadine tylko skinęła głową. Wiedziała, że jej dziadkowie uwielbiają Kirka.

Napuściła wody do wanny i wzięła długą, odprężającą kąpiel. Myślała przy tym o Kirku i swoim stosunku do niego. Znali się już od tak dawna... Dla niego było zupełnie oczywiste, że kiedyś się pobiorą. Wszyscy tego się spodziewali. Również Nadine o tym myślała.

Kirk był stałą częścią jej życia. Ale w ostatnim czasie coraz bardziej nudziła się w jego towarzystwie. Jego niezmienne, niewzruszone uczucie zaczynało ją powoli drażnić.

Nadine wstydziła się tej niechęci, bo w gruncie rzeczy lubiła Kirka, który był najmilszym i najdelikatniejszym człowiekiem, jakiego znała, a poza tym szczerze ją kochał.

Jednak jakiś wewnętrzny głos podpowiadał jej cicho, że miłość to coś więcej niż tylko pewność i poczucie bezpieczeństwa.

Nadine wyszła z wanny i owinęła się w płaszcz kąpielowy.

W co się ubrać? W czasach wiktoriańskich nie musiałabym się przejmować wyborem sukni, pomyślała. Przyjęte zwyczaje nakazywały nosić żałobną czerń od stóp do głów.

Musiała przyznać, że ten stary zwyczaj miał swoje uzasadnienie. Żal po stracie ojca i tak odebrał jej wszelką ochotę do noszenia kolorowych ubrań.

W końcu Nadine zdecydowała się na prostą, bordową sukienkę. Siedząc na łóżku i wyglądając przez okno, wyszczotkowała swoje długie czarne włosy do połysku.

Zrobiło się ciemno. Przed domem paliła się latarnia uliczna. Kiedy przejeżdżały samochody, Nadine słyszała szczęk łańcuchów przeciwślizgowych.

Nie miała ochoty robić sobie makijażu, choć była bardzo blada. Spoglądając na swoje odbicie w lustrze zastanawiała się, jak to mogło być dawniej, kiedy matka umawiała się z ojcem. Potem w zadumie zeszła na dół.

Kirk siedział z dziadkami w salonie. Rozmawiali o pogodzie. Znali się od wielu lat, byli niemal przyjaciółmi. Nadine wiedziała, że wszyscy chcieli tego małżeństwa.

Zza przymkniętych drzwi dobiegały głosy.

— Śnieg wisi w powietrzu od samego rana, panie Raleigh — mówił właśnie Kirk. — Jestem pewny, że spadnie jeszcze dzisiejszego wieczoru.

Kiedy Nadine weszła do środka, Kirk natychmiast się podniósł.

— Wyglądasz cudownie, Nadine — powiedział na powitanie. — Czyż nie mam racji, pani Raleigh?

— Nadine zawsze jest śliczna — odparła babka Nadine, nie podnosząc wzroku znad swojej robótki szydełkowej.

— Jesteś gotowa? W takim razie możemy już pójść.

— Tak. Dobranoc, dziadku. — Nadine czule pocałowała dziadka w policzek, on zaś spojrzał na nią z uśmiechem.

— Dobranoc, babciu. Nie siedź za długo. Jeśli będziesz szydełkować do późnej nocy, jutro znów będą cię bolały oczy.

— Nie martw się o mnie, dziecko. Bawcie się dobrze.

Kirk wziął Nadine pod rękę i wyszli z domu. Było przenikliwie zimno, ale Nadine odetchnęła głęboko. Kirk miał rację. W powietrzu czuło się śnieg.

Kirk otworzył drzwiczki swojego starego samochodu i pomógł jej wsiąść. Rozdrażniła ją ta troskliwość. Ale natychmiast zawstydziła się tej myśli. Usiadła w miękkim fotelu i szczelniej owinęła się płaszczem.

Kirk objął ją ramieniem.

— Tak długo się nie widzieliśmy, Nadine — poskarżył się, próbując ją do siebie przyciągnąć.

— Nie miałam ochoty wychodzić z domu.

— Wiem. To wszystko nie jest dla ciebie łatwe. Ale mimo to spróbuj dziś wieczorem pomyśleć o czymś innym. Potrzebujesz teraz jakiejś odmiany.

Wprawdzie Nadine nie była o tym przekonana, ale nie chciała mu zrobić przykrości.

— Tak, Kirk — powiedziała cicho.

— Mam nadzieję, że apetyt ci dopisze. Nasz Włoch specjalnie na dziś wieczór przygotował ravioli. Wiem, jak bardzo to lubisz.

Nadine skinęła głową z uśmiechem. Chcąc uniknąć konieczności rozmawiania z Kirkiem, włączyła radio. Ale dudniący rytm muzyki rockowej przyprawił ją o ból głowy, więc po chwili je wyłączyła.

W lokalu kelner zaprowadził ich do małego, stojącego nieco z boku stolika, na którym już płonęła świeca umieszczona w starej butelce po czerwonym winie. Obrus był w kratkę, a kilka kwiatów stwarzało miłą atmosferę.

Ta restauracja naprawdę jest bardzo przyjemna, pomyślała Nadine, której nastrój stopniowo zaczynał się poprawiać.

Kirk opowiadał jej o swoich sukcesach w hokeju na lodzie. W szkole i później w college’u był uznaną gwiazdą, a teraz grywał w lokalnym klubie.

Nadine słuchała cierpliwie, uśmiechając się zawsze w tych momentach, gdy Kirk tego właśnie oczekiwał, a kiedy skończył swoje sprawozdanie z rozegranych spotkań, opowiedziała mu o papierach, które znalazła na strychu.

— Do licha, Nadine — powiedział zaskoczony Kirk, zbierając kawałkiem chleba sos z talerza. — W takim razie zostałaś bogatą spadkobierczynią. Szkoda, że to musiało być akurat we Francji. W tej okolicy byłoby o wiele lepiej, nie sądzisz? Nawiasem mówiąc, słyszałem, że stary O’Casey chce sprzedać swoją farmę.

— To jest ta parcela ze stawem? — spytała Nadine. — Gdzie każdego roku zatrzymują się dzikie gęsi w drodze z Kanady na południe?

— Właśnie. Że też przypomniałaś sobie akurat o gęsiach. Ale przecież ty zawsze uwielbiałaś zwierzęta. Właściwie dlaczego nie studiowałaś zoologii?

— Chciałam. Ale dziadkowie uparli się, że muszę nauczyć się czegoś praktycznego. Prowadzenie gospodarstwa domowego! Całe szczęście, że w końcu zgodzili się na studia pedagogiczne.

— Kiedy zamierzasz rozejrzeć się za pracą? Czy byłaś już w urzędzie do spraw szkolnictwa?

— Nie, miałam na głowie inne rzeczy — szorstko odparła Nadine.

— Przepraszam, kochanie.

Nadine wiedziała, że to było niesprawiedliwe.

— Ale wracając do farmy O’Caseya. Co byś powiedziała, gdybym złożył ofertę?

— Po co? Czyżbyś miał zamiar przerzucić się na rolnictwo?

— Nie, ale uważam, że ten dom jest idealny na założenie rodziny. Co ty na to?

Nadine zdenerwowała się. Była zła na siebie, że rozmowa zeszła na temat, o którym nie chciała rozmawiać.

— Sama nie wiem — odparła wymijająco.

— Moglibyśmy go sobie kiedyś obejrzeć — stwierdził Kirk.

Później, kiedy siedzieli w samochodzie, Kirk objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Zatrzymali się na parkingu przy autostradzie, skąd już wiele razy podziwiali gwiazdy.

Noc była piękna, chociaż nisko zawieszone chmury zasłaniały księżyc. Zaczął padać śnieg. Duże białe płatki miękko osiadały na przedniej szybie. W samochodzie było ciepło i przyjemnie.

Kirk ujął Nadine pod brodę, żeby spojrzeć jej w oczy. Nadine patrzyła na człowieka, którego znała przez cale życie i który był jej najlepszym przyjacielem. Nie chciała mu sprawić bólu, ale nie miała innego wyjścia.

— Kocham cię, Nadine — szepnął.

— Kirk... — próbowała mu odpowiedzieć, ale pocałunek stłumił jej słowa.

Całowali się czule i delikatnie. Nadine czuła się okropnie. Lubiła Kirka, ale nie tak, jak on tego pragnął.

— Pobierzmy się, Nadine. Zwlekaliśmy z tym wystarczająco długo — powiedział po chwili.

— Ach, Kirk — odparła Nadine smutnym głosem. — Jeszcze nie mogę. Po prostu nie mogę jeszcze podjąć tak ważnej decyzji.

— A jakie decyzje trzeba tu jeszcze podejmować? — spytał urażony. — Przecież już od lat było ustalone, że się pobierzemy.

— Sama nie wiem, Kirk. Teraz nie chciałabym opuszczać dziadków. Właśnie stracili jedynego syna.

— Ależ Nadine! Dobrze wiesz, że oni tego właśnie pragną. Byliby uszczęśliwieni.

— Nie! — gwałtownie zawołała Nadine i sama zdziwiła się ostrością własnego głosu. — Przykro mi, Kirk, ale w tej chwili w ogóle nie mam ochoty wychodzić za mąż.

— Jeśli tak się sprawy mają... — Kirk wyprostował się i włączył silnik. Gwałtownie wyprowadził samochód na autostradę.

W drodze do domu nie zamienili ze sobą ani słowa. Kiedy Kirk zatrzymał samochód przed domem jej dziadków, Nadine chciała natychmiast wysiąść.

— Zaczekaj chwilę, Nadine, proszę. Przykro mi. Nie powinienem naciskać. Wiem, że teraz nie jesteś całkiem sobą.

— Nie, Kirk — powiedziała Nadine, rozpaczliwie starając się być tak szczerą, jak na to sobie zasłużył. — Wydaje mi się, że w tej chwili jestem sobą może nawet bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Od śmierci ojca wiele rozmyślałam. Żyję w tym miasteczku od urodzenia, a ty jesteś jedynym mężczyzną, jakiego poznałam trochę bliżej. To trochę dziwne. Mój ojciec zjeździł cały świat, a ja nigdy się stąd nie ruszyłam. A teraz mam wyjść za mąż i spędzić tutaj resztę życia. Nie jestem pewna, czy tego naprawdę chcę.

Kirk miał poważną minę. W matowym świetle latarni jego zielone oczy sprawiały wrażenie niemal szarych.

— Sama widzisz, że jeszcze nie jesteś sobą — uśmiechnął się. — Zadzwonię jutro, wtedy będziemy mogli o tym porozmawiać. — Pocałował ją czule i wysiadł, żeby jej otworzyć drzwiczki i odprowadzić ją do domu. — Dobrej nocy, kochanie. Do jutra.

— Dobrej nocy, Kirk.

Nadine poszła na górę do swojego pokoju. Po kilku minutach leżała w łóżku z książką o ginących gatunkach zwierząt. Nie potrafiła się jednak skupić, ucieszyła się więc, kiedy ktoś zapukał do drzwi.

— Wcześnie wróciłaś — stwierdziła babka, siadając na brzegu łóżka. — Przyjemnie było?

— Niezbyt — przyznała Nadine. — Kirk zaczął wszystko traktować tak śmiertelnie poważnie.

— A ty nie traktujesz waszego związku poważnie?

— Ja po prostu sama jeszcze nie wiem — westchnęła Nadine. — Od śmierci taty zastanawiam się, czy życie to nie jest coś więcej niż to miasteczko i Kirk. Tu nigdy nie zdarza się nic nowego i ciekawego.

Babka uśmiechnęła się.

— Doskonale cię rozumiem, moje dziecko. Ale ja i twój dziadek zawsze myśleliśmy, że kochasz Kirka.

— Ależ ja go naprawdę lubię. Tylko nie wiem, czy to wystarczy, żeby się pobrać. Powiedz mi, jak było z tobą i dziadkiem? Ty też miałaś takie wątpliwości?

— Nie, moje dziecko, nigdy. Od pierwszej chwili wiedziałam, że to jest właśnie ten. Z twoim ojcem było dokładnie tak samo. Ledwie poznał twoją matkę, a już wiedział, że są sobie przeznaczeni. To właśnie jest miłość.

Starsza pani natychmiast się poprawiła:

— Przynajmniej niektórzy ludzie tak ją przeżywają.

— Babciu, co ja mam teraz zrobić? Nie chcę mu sprawić bólu.

— Dziś wieczorem długo rozmawiałam z twoim dziadkiem. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że wyślemy cię do Francji na Isle de Bas, jeśli oczywiście zechcesz.

— To byłoby cudowne, babciu! Chciałabym zobaczyć, gdzie kiedyś mieszkała moja matka. Ale nie powinnam was zostawiać samych.

— Ja i dziadek jesteśmy tutaj bardzo szczęśliwi. Ale tobie dobrze by zrobiło, gdybyś na jakiś czas wyjechała. Może dzięki temu zrozumiesz, czego naprawdę pragniesz. Musisz zobaczyć Kervarech. Twoja matka bardzo je kochała i często o nim opowiadała.

— Jeśli przez jakiś czas nie będę widywała się z Kirkiem, to może również zdam sobie sprawę, czy go kocham.

— Z pewnością, moje dziecko. Znasz to powiedzenie: im dalej, tym cieplej.

Nadine objęła babkę. Po raz pierwszy od śmierci ojca potrafiła się z czegoś cieszyć. Pani Raleigh pocałowała wnuczkę na dobranoc i wyszła z pokoju.

Nadine długo nie mogła zasnąć — bez przerwy myślała o czekającej ją podróży.

2

Nadine nigdy nie sądziła, że na wysokości dziesięciu tysięcy metrów słońce może świecić tak intensywnie. Wpadające przez okienko samolotu promienie były tak jasne, jakby to był lipiec, a nie dopiero luty.

Chmury nad Atlantykiem wyglądały jak ogromne kłęby waty.

Znajomi rodziców zawsze się dziwili, że córka pilota odrzutowców nigdy jeszcze nie leciała samolotem. Nadine była zachwycona. Czuła się jak we śnie, wysoko ponad chmurami, z dala od Ameryki, od małego miasteczka w Nowej Anglii i domku, w którym się wychowała. Czuła się lekko i swobodnie.

Tu, w górze, miała wrażenie, że jest bliżej ojca niż kiedykolwiek przedtem. Powietrze było jego żywiołem, dopiero teraz zrozumiała, dlaczego wybrał ten zawód.

Ale to wszystko należało już do przeszłości.

Teraz leciała do Paryża, gdzie zamierzała zatrzymać się na kilka dni u swojej przyjaciółki. Wcześniej nawiązała już kontakt z kancelarią adwokacką de la Roux.

Jakie to szczęście, że Stacy jest akurat w Paryżu, pomyślała Nadine. W czasie studiów mieszkały w jednym pokoju.

Stacy była jedyną córką zamożnego finansisty z Nowego Jorku. Opuściła college po dwóch latach. Stwierdziła, że umie już wszystko, czego mogła się tam nauczyć. Przez rok pracowała w firmie ojca, po czym wyjechała do Europy. Dowiedziawszy się, że Nadine zamierza przyjechać do Paryża, zaprosiła ją do siebie.

Kirk nie był zachwycony planami Nadine i próbował jej wyperswadować tę podróż. Zaproponował, żeby sprzedała odziedziczony majątek i zainwestowała pieniądze w posiadłość O’Caseya.

Nadine na próżno usiłowała mu wytłumaczyć, że zanim podejmie tak ważną decyzję, najpierw musi zobaczyć wyspę i gospodarstwo.

— Jeśli tak uważasz, będę musiał się z tym pogodzić — ustąpił w końcu. — Kiedy wrócisz?

Nadine nie potrafiła mu na to pytanie odpowiedzieć.

Kirk poczuł się urażony. Oświadczył, że nie jest pewny, czy po powrocie w ogóle jeszcze go tutaj zastanie. To wprawdzie zasmuciło Nadine, ale miała nadzieję, że może podczas jej nieobecności Kirk pozna jakąś miłą dziewczynę.

Rozstanie z dziadkami było bardzo bolesne. Kiedy na lotnisku jeszcze raz się na nich obejrzała, do oczu napłynęły jej łzy.

Również Buddy’ego pożegnała z ciężkim sercem.

— Wkrótce wrócę — szepnęła psu na ucho. — Obiecuję.

W głośnikach rozległ się głos pilota informujący, że za pół godziny samolot wyląduje na lotnisku Charlesa de Gaulle’a.

Nadine ogarnęło podniecenie. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że wkrótce naprawdę znajdzie się w Paryżu.

Trochę liczyła na to, że Stacy wyjdzie po nią na lotnisko, ale nie uważała tego za bardzo prawdopodobne.

W Paryżu była dopiero szósta rano, a Stacy nigdy nie należała do rannych ptaszków.

Samolot wylądował i skończył kołować. Nadine przyłączyła się do pasażerów, którzy ustawiali się w środkowym przejściu. Wprost ze schodków wsiadła do autobusu, który dowiózł ich do hali odpraw.

Po opuszczeniu autobusu Nadine przeszła tunelem z pleksiglasu. Wszystko tutaj było takie nowoczesne, że doszła do wniosku, iż musi gruntownie zrewidować swoje wyobrażenia o Europie. W każdym razie paryskie lotnisko było o wiele nowocześniejsze niż to, z którego wystartowała w Ameryce.

Podczas kontroli paszportowej po raz pierwszy mogła wypróbować swoją francuszczyznę.

— Bonjour, monsieur — powiedziała do urzędnika. — Je suis très heureuse. d'être à Paris. Jestem szczęśliwa, że znalazłam się w Paryżu.

Urzędnik uśmiechnął się i oddał jej paszport.

— Mademoiselle, bienvenue à Paris.

Po kontroli celnej Nadine mimo woli rozejrzała wokół, szukając Stacy. Ale oczywiście nie dostrzegła przyjaciółki. Wzięła więc swoje walizki i ruszyła w kierunku tabliczki z napisem „Sortie” — „Wyjście”.

O tej wczesnej porze Paryż był szary i zimny, dlatego Nadine ucieszyła się, widząc przed budynkiem portu lotniczego sporo taksówek.

Nadine wyjęła z torebki ostatni list od Stacy i podała taksówkarzowi adres przyjaciółki.

Usadowiwszy się wygodnie na tylnym siedzeniu stwierdziła, że wcale nie czuje się zmęczona, choć w czasie lotu nie zmrużyła oka.

Taksówkarz prawie bez przerwy coś do niej mówił. Nadine z zadowoleniem skonstatowała, że niemal wszystko rozumie. Kierowca narzekał na ruch uliczny w Paryżu, który jest po prostu nie do zniesienia. Przez okno Nadine widziała mnóstwo samochodów. Powoli zaczynało się rozwidniać.

Nadine trochę przestraszyła się tempa jazdy, miała jednak nadzieję, że taksówkarz wie, co robi. Ponieważ inni kierowcy zachowywali się dokładnie tak samo, doszła do wniosku, że jest to normalny styl jazdy we Francji. Na pewno jakoś się do tego przyzwyczai.

Tymczasem wjechali na przedmieścia Paryża. Nadine była zdumiona, widząc na chodnikach tak dużo przechodniów. Większość z nich niosła pod pachą typowo francuskie, długie bagietki.

Nadine uśmiechnęła się, pomyślawszy o swojej babce, która z pewnością byłaby przerażona, gdyż bagietki nie były zawinięte w papier. Ale jej, Nadine, widok tych ludzi z bułkami pod pachą wydał się zabawny.

Taksówkarz oznajmił, że za chwilę ruch będzie jeszcze gorszy. Przy bramie Maillot samochód skręcił w kierunku centrum.

Znaleźli się teraz na avenue de la Grande Armée. Nadine była zadowolona, że ulice są tak ruchliwe, bo to zmusiło kierowcę do zwolnienia tempa jazdy. Dzięki temu mogła się przyglądać cudownym starym kamienicom.

Dojechali do Placu Gwiazdy. Na widok słynnego Łuku Triumfalnego Nadine wstrzymała oddech. Ta brama, która miała symbolizować zwycięstwa Napoleona i pod którą znajdował się Grób Nieznanego Żołnierza, zrobiła na niej niesamowite wrażenie.

Nadine rozglądała się ciekawie na wszystkie strony, żeby niczego nie przegapić. Taksówkarz zaklął szpetnie, kiedy o włos uniknął zderzenia z innym samochodem.

Taksówka jechała wzdłuż Pól Elizejskich, wspaniałej alei z mnóstwem ulicznych kafejek i eleganckich sklepów. Od nadmiaru wrażeń Nadine poczuła zawrót głowy. Kierowca roześmiał się, widząc jej nieposkromioną ciekawość.

— To pani pierwsza wizyta w Paryżu, mademoiselle? — zapytał.

— Tak — przyznała. — Ale mam nadzieję, że nie ostatnia.

— Wszyscy tak mówią — stwierdził kierowca z wrodzonym sceptycyzmem prawdziwego paryżanina.

U wylotu Pól Elizejskich skręcili na rondo wokół placu Zgody, pośrodku którego stał słynny obelisk. Obelisk otoczony był żelaznymi fontannami, które w ten zimowy poranek były nieczynne.

Nadine już teraz cieszyła się, że zobaczy te fontanny w nocy, kiedy przy świetle reflektorów tryska z nich woda.

W końcu wjechali w rue de Rivoli, gdzie Stacy zakwaterowała się w jednym z pensjonatów. Była to długa ulica z licznymi eleganckimi sklepami po obu stronach. Nadine nie zaskoczyło to otoczenie. Zbyt dobrze znała Stacy.

Taksówka zatrzymała się przed kamienicą o ogromnej drewnianej bramie. Nadine wysiadła i przyjrzała się jej z powątpiewaniem. Jak miała się dostać do środka?

Kierowca wyjął z bagażnika jej walizki i wyszczerzył zęby w uśmiechu, kiedy Nadine wręczyła mu suty napiwek. Wyjaśnił, że wystarczy zadzwonić, a konsjerżka otworzy bramę.

Zastosowała się do jego rady. Prawie natychmiast otworzyła jej starsza kobieta w ciemnym ubraniu.

— Czym mogę służyć, mademoiselle?

Nadine odparła, że przyjechała w odwiedziny do miss Stacy Crowell.

— Ah, oui. Mademoiselle Crowell uprzedziła mnie, że pani przyjedzie. — Kobieta wskazała na szerokie drewniane schody, ozdobione rzeźbami greckich nimf i pasterzy. — Mademoiselle Crowell mieszka na trzecim piętrze, apartament numer piętnaście.

Nadine podziękowała i podniosła swoje ciężkie walizki. W tej chwili bardzo by się przydała winda. Ale niczego takiego tu nie było.

Z trudem wtaszczyła walizki na trzecie piętro i od razu znalazła drzwi Stacy. Dysząc z wysiłku postawiła swój bagaż i zadzwoniła. Ponieważ z wewnątrz nie dobiegły żadne odgłosy, po kilkudziesięciu sekundach znów nacisnęła na guzik dzwonka.

— Qui? — rozległ się jakiś zaspany głos. — Kto tam?

— Stacy, to ja. Nadine.

Drzwi otworzyły się. Stacy wciągnęła Nadine do środka i porwała ją w objęcia.

— Jak to miło, że znów cię widzę, Nadine. Proszę, wejdź.

Stacy była ubrana w cienką, niemal przezroczystą koszulę nocną i miała potargane włosy. Nadine najwyraźniej wyrwała ją ze snu.

— Przykro mi, że cię obudziłam — powiedziała.

— Nie musisz się usprawiedliwiać. — Stacy roześmiała się. — Sama powinnam była to zrobić. Właściwie chciałam wyjść po ciebie na lotnisko, ale strasznie późno poszłam spać i nie usłyszałam budzika.

Stały w korytarzu przyglądając się sobie wzajemnie.

— Wyglądasz fantastycznie, Nadine — stwierdziła Stacy. — Ale schudłaś.

— Może kilka funtów — odparła Nadine. — Ale już doszłam do siebie.

— Przykro mi z powodu twojego ojca — powiedziała nieoczekiwanie Stacy.

Nadine odpowiedziała jej bladym uśmiechem.

— Na pewno jesteś wykończona tym długim lotem. Chodź, pokażę ci twój pokój.

Stacy wynajmowała śliczne mieszkanko. Idąc za nią, Nadine jak zwykle zazdrościła jej cudownych blond włosów i długich, zgrabnych nóg. Stacy w ogóle wyglądała porywająco. Widać było po niej, że miała bogatego ojca.

— Tu będziesz mieszkała — oświadczyła Stacy otwierając drzwi do niewielkiego pokoju, w którym stało biurko i wąskie łóżko. — Może nie jest tu zbyt elegancko, ale za to wszystko należy tylko do ciebie.

— Dzięki, Stacy. Cieszę się, że mogę u ciebie zostać przez kilka dni.

— Możesz zostać, jak długo zechcesz. Czekają cię wspaniałe chwile, zobaczysz. Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie będę mogła ci pokazać Paryż. Ale najpierw musisz się wyspać. Możemy porozmawiać później. Ja też wracam do łóżka. — Stacy ziewnęła przeciągle. — To tymczasem.

Nadine została sama. Zdjęła sukienkę i rzuciła się na łóżko.

Kiedy Nadine obudziła się w cztery godziny później, nie była jeszcze wyspana, ale jedno spojrzenie z okna na słoneczną, ruchliwą ulicę sprawiło, że natychmiast oprzytomniała. Owładnęła nią nieposkromiona ciekawość: bardzo chciała zwiedzić Paryż.

Ubrała się szybko. Zastała Stacy z jakimś mężczyzną w salonie. Przyjaciółka prowadziła ożywioną rozmowę ze swoim gościem, przed którym stał kieliszek wina.

Stacy wciąż jeszcze miała na sobie koszulę nocną, tyle że narzuciła na nią szlafrok. Mężczyzna, nieco starszy od Stacy, wyglądał bardzo elegancko. Ubrany był w szare spodnie i białą, rozpiętą pod szyją koszulę.

Kiedy Nadine weszła do pokoju i zatrzymała się niepewnie, mężczyzna podniósł na nią wzrok.

— A kogóż my tu mamy? — zapytał po angielsku.

Zabrzmiało to tak, jakby ktoś pokazał mu nową zabawkę.

— Hallo, Nadine! — Stacy gestem ręki przywołała do siebie przyjaciółkę. Odsunęła się na bok, żeby zrobić Nadine miejsce na kanapie. — To jest James Blackwell, mój przyjaciel. James, to Nadine Raleigh. Opowiadałam ci o niej.

— Dzień dobry — nieśmiało powiedziała Nadine.

— Hallo — odparł mężczyzna, lustrując ją od stóp do głów.

Nadine poczuła się zażenowana jego spojrzeniem, zwłaszcza że Stacy musiała być z nim w zażyłych stosunkach, skoro przyjmowała go w tak swobodnym stroju.

— Usiądź — poprosiła ją Stacy. — Chcesz kawy? Właśnie zaparzyłam świeżej.

Nadine z wdzięcznością wzięła filiżankę. Potrzebowała teraz mocnej, gorącej kawy.

— Właśnie opowiadałam Jamesowi o naszych, a raczej o moich eskapadach w college’u. Bo ty byłaś grzeczna i o wiele pilniejsza ode mnie, ale zawsze pomagałaś mi się wygrzebać z tarapatów.

— Trzeba przyznać, że często potrzebowałaś pomocy — przypomniała sobie z uśmiechem Nadine.

— I tak jest nadal — stwierdził James. — Nie dalej jak wczoraj zmuszony byłem wybawić ją z ciężkiej opresji w pewnej dyskotece.

— Przesadzasz, James — oburzyła się Stacy. — Nie było aż tak źle. Byłam tylko trochę wstawiona.

James zwrócił się do Nadine:

— A więc przyjechała pani tutaj, żeby dochodzić swoich feudalnych praw do jakiejś bretońskiej wyspy?

— To nie całkiem tak — odparła Nadine. — Chodzi tylko o niewielką posiadłość, która należała do rodziny mojej matki. Jeszcze nigdy tam nie byłam.

— Jakież to fascynujące! Chce pani tam zamieszkać? — Nie wiem. Najpierw muszę tę posiadłość obejrzeć. — James pochodzi z Chicago i studiuje w Paryżu historię sztuki — włączyła się do rozmowy Stacy.

— Naprawdę? — Nadine zdziwiła się. — Nigdy bym nie pomyślała, że pan jest Amerykaninem. To znaczy... — Umilkła zakłopotana. — Zdawało mi się, że pan ma obcy akcent.

— Owszem, mademoiselle. Prawie całe dzieciństwo spędziłem w Anglii i Szwajcarii i rzeczywiście często zapominam, że jestem Amerykaninem. Wie pani, jak to jest.