Duchy nocy wigilijnej -  - ebook

Duchy nocy wigilijnej ebook

3,4

Opis

Antologia klasycznych opowieści o duchach

Święta to magiczny czas, któremu od zawsze towarzyszyła atmosfera niesamowitości. W długie

zimowe wieczory, gdy za oknem szaleje zamieć, szczególnie chętnie sięgamy po historie o

tajemnicach, duchach, zjawach i nawiedzonych domach. I właśnie takie utwory znalazły się w tym

zbiorze, przeznaczonym zarówno dla miłośników opowieści z dreszczykiem, jak i dla każdego, kto

nie wyobraża sobie świąt bez wciągającej książki. Antologia zawiera opowiadania zarówno

popularnych wiktoriańskich pisarzy, takich jak Jerome K. Jerome i Ellen Wood, jak i mniej znanych

autorów, m.in. A.M. Burrage’a i Catherine Ann Crowe, a także utwory Jana Barszczewskiego oraz

Aleksandra Bestużewa.

Lektura tych opowieści przeniesie czytelnika w dawne czasy i zabierze w niesamowitą podróż po

świecie duchów i tajemniczych zjawisk.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 501

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (9 ocen)
0
6
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiola_loves_books1

Dobrze spędzony czas

🖤🖤 RECENZJA 🖤🖤 "Duchy nocy wigilijnej" Zbiór autorów Kochani przychodze dziś do was z niezwykle ciekawą propozycją. Antologia pełna duchów i mrocznych sekretów bardzo mnie wciągnęła serwując historie takie jak: "Szlachcic Zawalnia" Niestety czasem ciekawość, chciwość i głupota są dużo silniejsze od rozumu a bohaterowie przekonali się że nie warto zaprzedawać duszy diabłu. "Straszna wróżba" Zakazana miłość i wizja tragicznej przyszłości. "Zaginiony Stradivarius" Muzyka i dźwięk skrzypiec potrafi opętać tylko czy warto się w niej zatracać tracąc wszystko. "Ten który zobaczył" Mieć możliwość widzenia zjaw to prawdziwy dar ale ciekawość to pierwszy stopień do piekła. "Tojak" Czasem trudno odróżnić prawdę od fikcji gdy jesteśmy pewni swego. "Opowieść przyjaciółki" Gdy wierzysz w duchy z łatwością zrozumiesz dlaczego dusza tej kobiety błądzi po świecie. "Nawiedzony zamek w Sławęcicach" Latające przedniony i niewyjaśnione wydarzenia to spotkało naszych bohaterów. "Człowiek nauki" Oko ...
00
KamilaLabuda

Dobrze spędzony czas

Dawniej, gdy świat tak nie pędził, a o sieci i zasięgu mowy jeszcze nie było, ludzie siadali wieczorami przy kominku. Snuli godzinami opowieści. Historie zabawne, zmyślone, prawdziwe, nie rzadko straszne. Lubili się bać? Niekoniecznie. Opowiadając, oswajali po prostu strach, zabijali czas, a opowieść była dla nich tym, czym są dla nas seriale oglądane na Netflixie. "Duchy nocy wigilijnej" to zbiór klasycznych opowiadań autorstwa głównie angielskich pisarzy. Jest też jedna historia skreślona piórem Jana Barszczewskiego uznawanego za ojca współczesnej literatury białoruskiej, a druga napisana przez Rosjanina. Wróćmy jednak do duchów, o których te opowiadania traktują. Duchy tu są wszelakie. Od poltergeistów rzucających przedmiotami, przez poświaty świetlne błąkających się dusz tragicznie lub nagle zmarłych. Złe duchy, a nawet duchy ukazujące się w całej okazałości i rozmawiające z żywymi. Nudzić się z nimi nie sposób, wszak galeria jak widać bogata. Pojawiają się w związku z małymi i ...
00

Popularność




Antologia Duchy nocy wigilijnej ISBN 978-83-8202-835-5 Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2022 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2022 Opowiadania A.M. Burrage’a: copyright © Susannah Burrage 2013All rights reserved Redakcja Magdalena Ciszewska Korekta Paulina Jeske-Choińska Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak Projekt okładki Urszula Gireń Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Jan Barszczewski

Szlachcic Zawalnia

Stryj mój pan Zawalnia był dość zamożnym szlachcicem na zagrodzie. Żył na północy Białorusi w dzikiej krainie. Dwór jego leżał w pięknej okolicy. Na północ od niego, zaraz za płotem, było Nieszczordo. Jest to ogromne jezioro. Gdy wieje silny wiatr, to w domu słychać szum wody. Przez okno widać było, jak fale pokryte pianą podnoszą rybackie łodzie w górę, by za chwilę zniknąć. Na południe od dworu jest równina zieleniejąca krzakami łozy. Są też wzgórki zarosłe brzozą, jeżyną i lipą. Na zachód od dworu widać rozległe łąki i rzekę płynącą od wschodu, przecinającą te okolice i wpadającą do jeziora Nieszczordo. Wiosna ma tu nadzwyczajny urok. Gdy się rozleją wody po polach i zabrzmią w powietrzu głosy powracających ptaków, nad jezioro i do lasu wraca bujne życie.

Szlachcic Zawalnia lubił przyrodę. Największą jego radością było sadzenie drzew. Chociaż dwór stał na wzgórzu, to nie można go było zobaczyć z odległości pół wiorsty, bo był zewsząd zakryty drzewami. Natomiast rybakom pływającym po jeziorze cały budynek ukazywał się w swej okazałości. Zawalnia miał też duszę poety. Chociaż nie pisał ani prozą, ani wierszem, jednak każda opowiastka o rozbójnikach, bohaterach, o czarach i cudach nadzwyczaj go interesowała. Nim poszedł spać, musiał wysłuchać ciekawej opowieści. Było zapowiedziane, że nim zaśnie, każdy z czeladzi musi mu opowiedzieć jakąś historię. Słuchał jej z zainteresowaniem, nawet jeśli była powtarzana kilkadziesiąt razy. Jeśli kto odwiedzał go lub przyjeżdżał za jaką potrzebą, czy to był podróżny, czy kwestarz, to najuprzejmiej go przyjmował, traktował z szacunkiem i oferował nocleg. Warunkiem noclegu było opowiedzenie gospodarzowi jakiejś historii czy legendy. Najbardziej witany był przez gospodarza gość, który przybył jesienią i miał jak najwięcej historii czy anegdot do opowiedzenia.

Kiedy przyjeżdżałem do niego, witał mnie z radością i dopytywał się o ludzi, u których bywałem. Opowiadał o swoim gospodarstwie, o brzozach, lipach i klonach, które wokół domu rozciągały swe gałęzie jak ramiona. Jednych sąsiadów chwalił, a innych zaś ganił za to, że oni zajmowali się tylko psami, handlem końmi i polowaniem. Na koniec naszej rozmowy rzecze do mnie:

— Jesteś człowiekiem uczonym, chodziłeś do jezuickich szkół. Czytałeś wiele książek. Rozmawiałeś z ludźmi uczonymi, musisz znać wiele rozmaitych historii. Dzisiaj wieczorem opowiesz mi na pewno coś ciekawego.

Próbowałem przypomnieć sobie coś, czym mógłbym się przed nim pochwalić, ale nic prócz treści książek historyków i traktatów klasyków, których czytałem, nie przychodziło mi do głowy. Historia różnych narodów nie jest zajmująca dla kogoś, kogo nie interesuje historia świata i osoby odgrywające w niej jakąś rolę. Dla mego stryja jedyną ważną książką była Biblia. Ze świeckich książek zaś gdzieś wyczytał, że Aleksander Macedoński, chcąc się dowiedzieć, jak wysoko jest niebo i jaka jest głębokość morza, latał na gryfach i schodził na dno oceanu. Taka śmiałość ludzka dziwiła go i fascynowała. Wypadało więc mi opowiedzieć mu coś w tym guście. Postanowiłem zatem zacząć od Odysei Homera, gdyż w tym poemacie pełno jest czarów i dziwów, tak jak i w naszych gminnych gawędach.

Późnym wieczorem, kiedy wieśniacy kończą swoje prace, mój stryj po modlitwie szykował się do spoczynku. Zebrała się cała czeladź wysłuchać moich opowieści. Rzekł on do mnie:

— No Janko, opowiedzże nam co ciekawego. Ja będę pilnie słuchał, bo czuję, że dziś prędko nie zasnę.

Ja, aby moje opowieści były zrozumiałe dla słuchaczy, opowiedziałem o najważniejszych greckich bogach, boginiach i bohaterach. Potem opowiedziałem historię o złotym jabłku, o sądzie Parysa, o oblężeniu Troi. Wszyscy słuchali z ciekawością i z zadziwieniem. Słyszałem, jak niektórzy z czeladzi mówili:

— Tę historię trudno zapamiętać, bo taka trudna jest.

— A czy to prawda, to co opowiadasz? — po długiem milczeniu zapytał mnie stryj.

— W to wierzyli starożytni poganie, bo to było przed narodzeniem Chrystusa. Z historii wiemy, że był taki naród i że miał taką religię.

— I tego was uczą jezuici w szkołach? Na cóż się to przyda?

— Ten, kto zdobywa wiedzę — odpowiedziałem — ten powinien uczyć się o wszystkim.

— No więc mów dalej.

I dalej opowiadałem, choć było już po północy. Czeladź, rozchodząc się po cichu, powtarzała sama sobie: „Tej historii trudno się nauczyć, wszystko coś nie po naszemu, niczego nie da się zapamiętać”. Po chwili usłyszałem mocne chrapanie mojego stryja i będąc rad z tego zdarzenia, przeżegnałem się i poszedłem spać.

Na drugi dzień gospodarz wstał bardzo wcześnie. Obszedł wszędzie swój maleńki folwarczek i powróciwszy do domu, podszedł do mnie, jeszcze śpiącego, i zawołał:

— O, widzę, to waszmość lubisz spać po pańsku. Wstawaj, u ludzi prostych to grzech i powiedzą o tobie, żeś obibok. Ależ ta twoja wczorajsza historia była bardzo uczona. W łeb mi strzel, nie pamiętam ani jednej familii z tych pogańskich bogów. Nie raz ostatni gościsz u mnie! Mieszkać u mnie będziesz do wiosny. W czasie długich zimowych nocy wiele mi opowiesz o tym i owym.

W czasie mego pobytu w domu stryja musiałem przez wiele tygodni usypiać go co noc opowiadaniem poematów greckich lub streszczaniem łacińskich klasyków. Najbardziej mu się podobała z Odysei mądrość Ulissesa na brzegach Cyrce i na wyspie Cyklopów. Powtarzał mi nieraz:

— A może kiedyś dawno temu i bywali tacy wielcy olbrzymi. Tylko to dziw, że z jednym okiem we łbie. Cóż za chytry był ten Ulisses. Upił go i wykłuł mu oko, i uciekł na baranie.

Nie mógł także zapomnieć o szóstej pieśni z Wirgiliusza, gdzie Eneasz wstąpił do piekła. Powtarzał kilka razy:

— Choć był poganinem, to jakie szlachetne miał uczucia i przywiązanie do ojca kazało mu iść w tak niebezpieczne strony. Jaka to dziwna ich wiara. U nas duszyczki zbawione idą do nieba, a oni sobie wymyślili królestwo niebieskie tak głęboko pod ziemią. Dziwna rzecz!

Pewnego razu, rozmawiając ze mną, zapytał, czy dawno byłem w Połocku.

— Rok bez mała nie byłem w tym mieście — odpowiedziałem.

— Kiedy tam będziesz, dobrze by było się dowiedzieć od księży jezuitów, jak się uczą moi synowie: Staś i Józio. O! Nic złego być człowiekiem uczonym. Ot! Jak opowiadasz z różnych książek różne rzeczy, to nieuk i we śnie nie obaczy tego. Dobrze wszystko wiedzieć. Ja będąc w Połocku z moją nieboszczką żoną, Panie świeć nad jej duszą, prosiliśmy księdza prefekta, aby nie żałowano rózg. Rózgami Duch Święty dziateczki bić radzi. Rózgi bynajmniej zdrowiu nie szkodzą. O! To rózga uczy rozumu i wiary. Nasi niektórzy panicze rozpieszczeni przez rodziców tylko się bawią z końmi i psami. A gdy który przyjdzie do kościoła, ani się przeżegnać dobrze nie umie. Jaka z nich to pociecha rodzicom, kara tylko boska! — głośno to podkreślił.

Nadeszły pierwsze dni listopada. Samotnie siedząc przy oknie, słuchałem wycia jesiennych wiatrów i szumu brzóz i klonów, które gęsto rosły wokół dworu. Żółte liście kręcił wicher po dziedzińcu i podnosił w górę. Wszędzie głucho, tylko niekiedy zaszczekał pies, gdy szedł ktoś drogą lub zwierz wyszedł z lasów. Myśl moja zajęta była jakimś tęsknym marzeniem. Gdy tak dumałem, do izby weszła gospodyni. Była to siostra jego zmarłej żony w dość podeszłym wieku. Widząc mnie zamyślonego, rzekła:

— Nudzisz się u nas, panie Janko. Młody jesteś, a towarzystwa nie masz odpowiedniego. Może i te nocne opowiadania bajek ci się już sprzykrzyły. Bądź cierpliwy, jak tylko zamarzną wody Nieszczordy, obok naszego folwarku jest droga, która wiedzie przez zamarznięte jezioro. Pan Zawalnia będzie miał okazję do zaproszenia na nocleg gości. A ci będą opowiadali, co im przyjdzie do głowy.

Po kilku dniach jasnych i pogodnych zaiskrzyły się mrozy. Zasnęły wody jeziora pod bryłą grubego lodu. Posypał się śnieg z obłoków. Przyszła zima. Przez jezioro Nieszczordo pojawiła się szeroka droga. Jadą nią podróżni i ciągną do Rygi wozy naładowane lnem i podpałkami z żywicznych pni. Na lodzie przy przeręblach pojawili się rybacy. Wraz ze stryjem odwiedzaliśmy ich przy przeręblach i widzieliśmy ich obfity połów. I była jeszcze jedna dla mnie korzyść — stryj, będąc cały dzień na mrozie, prędko zasypiał. Nie musiałem mu opowiadać bajek. Coraz częściej gościliśmy zajeżdżających do nas gości. Chwalił mnie przed nimi stryj i wysoko oceniał nauki jezuickie, jakie pobierałem. Opowiadał, że wiele nowych i ciekawych opowieści usłyszał ode mnie. Choć, jak twierdził, trudno mu było je spamiętać. A i ja byłem rad, że mnie w opowiadaniu ciekawych historii mógł ktoś inny zastąpić. I mnie obecność gości cieszyła. Lepiej słuchać, niż gadać!

Ten wieczór był ciemny, a niebo pokryte chmurami. Nigdzie ani jednej gwiazdy, śnieg padał gęsty. Nagle gwałtownie zawiał północny wiatr. Pojawiła się straszna burza i zawierucha. Okna dworu zasypał śnieg. Za ścianą zawyły wichry smutnym głosem, jakby nad grobem. Ciemno, choć oko wykol. Nic nie widać. Psy na podwórzu szczekają. Rzucają się, jak gdyby chciały ruszyć na jakiego zwierza. Wychodzę z dworu. Słucham, czy nie podeszło stado wilków. Podczas śnieżnych nocy te drapieżne zwierzęta szukają pożywienia, snując się wokół wiosek. Wziąłem nabitą strzelbę, aby je odstraszyć. Jeśli tylko dostrzegę ich iskrzące się oczy, będę strzelał. I nagle usłyszałem krzyk ludzi na jeziorze. Było ich dużo i ich rozpaczliwe głosy świadczyły, że znaleźli się w jakimś strasznym niebezpieczeństwie. Nie byli w stanie sami sobie pomóc. Szybko wracam do dworu i opowiadam to, com słyszał, stryjowi.

— To podróżni — odpowiedział mi — wiatr na pewno śniegiem zasypał drogę. Błąkają się po jeziorze. Nie wiedzą, w którą udać się stronę.

Wziął zapaloną świecę i postawił na oknie. Palące się łuczywo umieścił na uchwytach bramy wjazdowej. Stryj Zawalnia robił to podczas każdej śnieżnej nocy. Mając miłość w sercu ku bliźniemu, jako dobry chrześcijanin, rad był przyjąć gości. Cieszył się, że może pogadać i posłuchać ich opowieści. Podróżni błądzący po zamarzniętym jeziorze dostrzegli światło w oknie. Cieszyli się jak żeglarze, których statek miotany jest morską falą, gdy zobaczą z daleka wśród ciemnej nocy światło latarni morskiej. Podjeżdżali do dworu mego stryja, jak do karczmy stojącej przy drodze, by się ogrzać i dać odpocząć koniom.

Wiatr nie ustawał i dwór otaczały wysokie śnieżne zaspy, tak jak wysokie wały chroniły zamek. W szumie burzy słychać było skrzypiące po śniegu jadące naładowane wozy. Potem rozległ się stukot do zamkniętych wrót i krzyki:

— Karczmarzu! Karczmarzu! Otwórz bramę! Patrz, jaka zawieja! Zmarzliśmy cali i konie nasze zmarzły, ledwo idą. Karczmarzu! Karczmarzu! Otwórz bramę!

Na ten krzyk, niechętnie ze względu na burzę śnieżną, wyszedł parobek i wpadł do głębokiego śniegu.

— Czekajcie, otworzę, co tak krzyczycie?! Tu nie karczmarz mieszka, a pan Zawalnia.

— Ach, paniczu (sądzili, że wyszedł sam gospodarz), wpuść nas przenocować. Noc jest ciemna, niczego nie widać i drogę tak zasypało, że się pogubimy.

— A znacie jakieś opowieści czy bajki?

— Coś tam opowiemy, jeśli pan pozwoli.

Odmykają się wrota, wjeżdża kilka wozów na podwórze. Wychodzi stryj na spotkanie i mówi:

— No dobrze, będziecie mieć wieczerzę i siano dla koni. Lecz ktoś z was musi mi opowiedzieć ciekawą historię. To jest warunek noclegu.

— Dobre, panoczyk — odpowiadają chłopi, zdejmując czapki i kłaniając się.

Wyprzęgli więc konie i przywiązali je do słupów. Dali im siana. Weszli do czeladnej izby, otrzęśli się ze śniegu. Podano im wieczerzę. Po niej kilku z nich przyszło do pokoju stryja. Dał on im jeszcze po kieliszku wódki. Podróżnych posadził blisko siebie. Położył się na łóżku z zamiarem wysłuchać bajecznych historii. Wszyscy domownicy i ja siedliśmy blisko siebie i z wielką ciekawością czekaliśmy, by usłyszeć nowe dla mnie ludowe opowieści.

Opowieść pierwsza

O wiedźmaku i o żmiju wylęgłym z jajka koguta

Nie wszyscy znają język białoruski, a więc te gminne opowiadania, które słyszałem z ust ludu, postanowiłem napisać po polsku. Starałem się je, na ile można, dosłownie przetłumaczyć.

Ten, który zaczął gawędę, nie był człowiekiem młodym. Włosy miał siwe, choć był szczupły i mocnej postury. Gdy opowiadał historie ze swej młodości, zdawał się odmładniać. Po chwili zadumy, jakby coś chciał sobie przypomnieć, zaczął opowiadać:

— Nie bajkę opowiem, lecz to, co było w rzeczy samej. To, co się mi osobiście przytrafiło. Nasze życie niekiedy bywa gorzkie, lecz kto pokłada ufność w Bogu, Bóg się nad nim zlituje i wszystko przemieni na lepsze. Biada zaś temu, kto w pogoni za bogactwem zaprzeda duszę swoją piekłu.

Gdy byłem młody, mieliśmy złego dziedzica. Strach wspomnieć o tym, co on robił. Chłopców i dziewczęta żenił i za mąż wydawał, nie patrząc na to, kto kogo kocha. Nie kierował się ich przyszłym szczęściem. Ani prośby, ani łzy nie mogły zmienić jego decyzji. Swą wolę wprowadzał w życie bezlitośnie. Koń i pies był u niego droższy niż człowiek. Miał on lokaja, złego człowieka, który nazywał się Karpa. Oni razem, najpierw dziedzic, a potem sługa, zaprzedali duszę diabłu. Stało się to tak.

Pewnego razu pojawił się w naszym dworze, nie wiadomo skąd, jakiś dziwny człowiek. Do dziś pamiętam jeszcze, jak wyglądał, jaką miał twarz i jakie było jego odzienie. Niski był i chudy. Zawsze blady, a nos ogromny, jak dziób drapieżnego ptaka. Brwi gęste. We wzroku jego było coś przerażającego czy też obłąkanego. Chodził cały ubrany na czarno. Ale to było jakieś dziwne ubranie. Nie takie, jakie noszą panowie lub mnisi. Z dziedzicem rozmawiał w jakimś dziwnym niezrozumiałym języku. Potem się okazało, że to był wiedźmak. To on nauczył dziedzica, jak robić złoto i jak czynić szatańskie sztuczki.

Byłem wtedy bardzo młody. Pełniłem we dworze stróżowanie nocne. Musiałem obchodzić wszystkie zabudowania dworskie i uderzać młotem w wiszącą żelazną sztabę co pewien czas. Widziałem, że w pokoju dziedzica paliły się świece i on coś tam z wiedźmakiem robił. Było dobrze po północy. Nad dworem snuły się tam i ówdzie nietoperze i jakieś czarne ptaki. Sowa przysiadła na dachu i wydawała odgłosy chichotu, by zaraz płakać jak niemowlę. Ogarnęła mnie okropna trwoga. Przeżegnałem się i zmówiłem pacierze. Trochę mi ulżyło i poczułem w sobie odwagę. Postanowiłem cicho podejść do okna dworu i zobaczyć przez szybę, co też oni tam robią. Gdy się zbliżyłem, postrzegłem przy ścianie okropne straszydło. Strach wspomnieć o nim, była to jakaś ogromna ropucha. Spojrzała na mnie piekielnym wzrokiem. Odwróciłem się i zacząłem uciekać precz jak szalony. Przebiegłem ponad dwieście kroków. Zatrzymałem się przy płocie, który otaczał dwór. Dreszcz wstrząsnął mym ciałem. Wtedy zrozumiałem, że to szatan w postaci tego straszydła pilnował okna mego dziedzica, aby nikt nie mógł zobaczyć tego, co się tam w środku działo. Zmówiłem Anioł Pański. Było lato. Noc była jasna i ciepła, a ja drżałem jakby na mrozie. Dziękowałem Bogu, że wkrótce zapiał kogut. Zobaczyłem, że zagaszono światło w dworze. Już nieco spokojniejszy czekałem na wschód słońca.

Kolejne zdarzenie było równie dziwne. Rąbałem drwa w lesie, słońce szło ku zachodowi, a ja widzę, że drogą idą dziedzic z wiedźmakiem. Skręcili do gęstego jodłowego lasu. Ja, będąc zawsze ciekawy, poszedłem cicho za nimi i skryłem się za drzewem. Byłem pewien, że mają tam się odbywać jakoweś dziwne rzeczy. Cicho było wokół, w oddali tylko stukał dzięcioł w uschłe drzewo. Patrzę i widzę, że na wyrwanym przez wichurę drzewie siedzi dziedzic. Obok niego stał wiedźmak, który trzymał lewą ręką za głowę ogromną gadzinę. Wąż owinięty był na jego prawej ręce. Nie wiem, co dalej było, bo ze strachu uciekłem.

Trzeciego zdarzenia, jeszcze straszniejszego, nie widziałem, słyszałem o nim z ust prawdomównego człowieka. Po wszystkich wsiach w okolicy o tym zdarzeniu mówiono. O północy nasz dziedzic oraz ten gość szatański wraz z lokajem Karpą wzięli z obory czarnego kozła i poprowadzili na cmentarz. Powiadają, że wykopali z mogiły trupa. Wiedźmak włożył na siebie wierzchnie okrycie umarłego — czamarę. Zabił kozła i odprawiał jakiś straszny obrzęd z ciałem kozła i jego krwią. Tego, co się tam działo tej straszliwej nocy, nie można wspomnieć bez trwogi. Mówiono, że jakieś straszydła pojawiły się nad wioską, jakieś stwory podobne do niedźwiedzi, wieprzów i wilków biegały, rycząc. Dziedzic i Karpa ze strachu bez czucia upadli na ziemię. Nie wiem, kto ich ocucił. Jedno jest pewne, że po tej strasznej nocy wiedźmak znikł. Nikt go już potem nie widział. Dziedzic był jakiś smutny, chociaż miał pełno złota i wszystkiego, czego tylko chciał. Stał się jeszcze bardziej okrutny. Nikt mu dogodzić nie był w stanie. Karpę wypędził ze dworu.

W trakcie opowieści podróżnego słychać było szepty słuchaczy:

— Strach słuchać. Aż włos się jeży na głowie.

Stryj się odezwał tymi słowy:

— Musiał on być oszustem albo z krętaczami się zadawał. Człowiek bez religii gotów jest wszystko zrobić. Nu, a co dalej było?

Podróżny kontynuował opowieść:

— Karpę wygnano ze dworu. Poszedł za robotnika do jednego z bogatych gospodarzy. Lecz był on bardziej ciężarem niż pomocą dla niego. Żyjąc od dziecka we dworze, stał się leniwy, uparty i nieposłuszny. Dochodziły częste skargi do ekonoma. Rządca przenosił Karpę z jednej chaty do drugiej, lecz nigdzie nie mógł zagrzać długo miejsca. Wyprosił ekonoma o wstawienie się do pana, by ten dał mu chatę i kilka łanów ziemi, by samodzielnie gospodarzyć. Obiecał sumiennie pracować. Zgodził się dziedzic. Wybudowano Karpie ową chatę, wydzielono kilka łanów najlepszej ziemi. Dano parę koni, kilka krów, byka i trochę trzody chlewnej. Gdy to otrzymał, postanowił, że się ożeni. Nie było żadnej włościańskiej córki, która by chciała wyjść za niego. Nikt nie wierzył, by Iwan był dobrym gospodarzem. Wszyscy wiedzieli, że u Karpy ani krzty wiary w Boga nie było w sercu.

Sąsiadem moich rodziców w tej wsi był Harasim. Człowiek pracowity, nie cierpiał głodu, dobrze służył panu i regularnie płacił daninę. Miał córkę jedynaczkę Agatę. Piękna to była dziewczyna. Cera zdrowa, oczy czarne, smukła. Kiedy się tylko odświętnie ubrała i pojawiła na jarmarku ze wstążką we włosach, w czerwonej sznurówce, to wyglądała jak kwiat maku. Wszyscy nie mogli się na nią napatrzeć. Każdy chciał z nią potańczyć. Dudziarz najchętniej tylko dla niej by grał. Ach! Przyznam się, że i mnie ona tak przypadła do serca, że i dziś z miłością wspominam ją.

Spodobała się ona i Karpie. Postanowił koniecznie pojąć ją za żonę. Nie wiedział, że dziewczyna nie lubiła go. Jej rodzice także nie chcieli go mieć za zięcia. Wysłanych przez Karpę swatów nie przyjęli. Były lokaj dziedzica postanowił poprosić swego pana, by nakazał Agacie poślubić jego. Rodzice dziewczyny, gdy się dowiedzieli o planach Karpy, poprosili ekonoma i całą wieś, by przekonała dziedzica, że Agata jest za młoda na małżeństwo. Nie dojrzała, by dobrze rządzić gospodarstwem. Co więcej, Karpa też nie był dobrym gospodarzem. Niczego dobrego nie można było się spodziewać po takim gospodarowaniu. Pod wpływem ekonoma i włościan dziedzic odroczył ślub na przyszły rok. Karpa miał udowodnić dziedzicowi i ekonomowi, że potrafi być dobrym gospodarzem i zarobi wystarczająco dużo pieniędzy, by utrzymać żonę.

Kochałem i ja Agatę, lecz o ożenieniu się z nią nawet myśleć nie mogłem. Obawiałem się gniewu dziedzica, a i Karpa na to by nie pozwolił. Jako były lokaj pana przyjaźnił się z różnymi wiedźmakami. Gdyby się dowiedział o mojej miłości do Agaty, pewnie zrobiłby mi coś złego. W skrytości duszy marzyłem jedynie o niej i prosiłem Boga, aby ta niewinna owieczka nie wpadła w pazury wściekłego wilka. Stało się jednak inaczej.

Karpa to człowiek wyzuty z sumienia i leniwy. Postanowił iść po poradę do Paramona, najstraszniejszego z wiedźmaków w naszej okolicy. Powiedział mu o swoich planach co do Agaty. O warunkach, które dziedzic dał do spełnienia w ciągu roku. Prosił go, aby podał sposób, jak prędko można zdobyć pieniądze. Był gotów zrobić wszystko, nawet duszę diabłu zaprzedać, byle tylko dopiąć tego, o co się stara.

Paramon dobył ze skrzyni zawinięte w papier jakieś ziarenka. Dając je jemu, powiedział:

— Jeżeli nie masz u siebie czarnego koguta, to zdobądź go gdziekolwiek. Nakarm go tym ziarnem. Po kilku dniach zniesie on jajko nie większe niż gołębie. Jajko to powinieneś nosić cały miesiąc pod lewą pachą. Po tym czasie wylęgnie się z niego maleńka jaszczureczka, którą ty będziesz nosić przy sobie i co dzień karmić krowim mlekiem na własnej dłoni. Będzie szybko rosnąć. Skrzydła pokażą się z jednej i z drugiej strony jaszczurki. W ciągu jednego miesiąca zmieni się w latającego smoka. Będzie wypełniać wszystkie twoje rozkazy. Nocą, przybierając czarny kolor, przyniesie ci tyle żyta, pszenicy i innych ziaren, ile zechcesz. Kiedy zacznie buchać ogień z jego pyska, oznacza to, że będzie miał przy sobie złoto i srebro. Żyj ze smokiem w przyjaźni, jeśli chcesz być bogaty. Jak go rozgniewasz, to może spalić twój dom i całe twoje włości.

Karpa z chęcią spełnił to bezbożne polecenie. Wyhodował okropnego smoka. Wszyscy o tym wiedzieli, jego czary nie mogły ujść oczom sąsiadów. Smok ten zwany żmijem po zachodzie słońca nieraz się zjawiał przed oczyma wieśniaków powracających do domów z pola o późnej porze. Ja sam, nocując nieraz w polu przy pilnowaniu koni na pastwiskach, widziałem, jak to straszydło leciało z szumem skrzydeł, z jego pyska wydobywały się iskry jak z rozpalonego żelaza pod młotem kowala. Nad dachem domu Karpy żmij rozpadał się na drobne kawałki i znikał. Wówczas niebo nad wioską stawało się pogodne. Nie było ani jednej chmurki na niebie. Nocą gwiazdy świeciły jasno. O Boże! — pomyślałem sobie — przed Tobą nic nie ma skrytego. Ty jesteś sędzią ludzkich dzieł, lecz ludzie o Tobie często zapominają.

Po kilku miesiącach Karpa stał się bogaczem. Gdy tylko przybywał na jarmark lub w jakieś święto do karczmy, wchodząc, podpierał się pod boki, czerwoną czapkę na bok miał założoną, głowę zadartą do góry i zdało się, że wszystkich ma za nic. Garścią pieniądze rzuca na stół, każąc podawać, co tylko mu przyjdzie do głowy. Traktuje lekceważąco wszystkich i śmiało krzyczy, że dziedzic to jemu jak brat rodzony. W niczym mu niczego nie odmówi. Może wszystko robić, co się mu tylko zechce, że Agata powinna dziękować za szczęście, że może wyjść za niego za mąż. Za swoje pieniądze to on może sobie kupić żonę, jaką sobie wymarzy.

Agata, słysząc to, zalewała się łzami. Wiedziała bowiem, że jej wola i pragnienia rodziców niczym były. Wszystko zależało od woli dziedzica, a ta nie miała żadnego względu i litości wobec nich. Znała ona dobrze sumienie i obyczaje Karpy. Słyszała rozmawiających sąsiadów między sobą, że się on już pobratał z wiedźmakiem Paramonem. Że dobrał sobie do usług szatana, który przynosi mu mnóstwo pieniędzy. Złoto Karpy nie cieszyło młodej dziewczyny. Skarby to ona chciała odnaleźć w swoim narzeczonym. W pracowitym, cnotliwym i bogobojnym człowieku.

Minął rok. Karpa w mieście nakupił wiele drogich podarków dla pana. Przyjechał do dworu na pięknym koniu, by domagać się spełnienia danej mu obietnicy. Dziedzic posłał po ojca dziewczyny. Nakazano szykować się do wesela i jak najszybciej je przygotować. Biedny Harasim ze swoją żoną płakał nad losem Agaty i modlił się, aby Bóg się nad nimi zlitował. Agatka skrywała gorycz serca, aby nie powiększać żalu rodziców. Zebrała swoje wstążki jedwabne, te najbardziej ulubione. Wzięła po kilka sztuk płótna cienkiego, które sama utkała, i poszła do kościoła. Zawiesiła to wszystko na obrazie Matki Najświętszej i padła na twarz, łkając i zalewając się łzami. Wszyscy, którzy byli w kościele, nie mogli się wstrzymać od płaczu. Po nabożeństwie otarła łzy swoje i powróciła do rodziców spokojna, jak gdyby pocieszona.

Litość i przywiązanie ku tej dziewczynie przemogły we mnie wszelką bojaźń. Postanowiłem pójść do domu, w którym żył Harasim. Dziwne myśli i śmiałe zamiary snuły się w mej głowie. Chciałem ją uchronić od przemocy i Karpy. Chciałem ją ukryć, najlepiej w odległych stronach. Idąc w kierunku domu Harasima, zobaczyłem Agatkę. Samotna chodziła po polu, płacząc, śpiewała żałobnym głosem pieśń na podziękowanie rodzicom za ich opiekę nad nią. Podszedłem do niej i wziąłem ją za rękę. Byłem jakby półprzytomny. Chcąc ulżyć jej cierpieniu, zacząłem mówić:

— Agatko, znam przyczynę łez twoich. Wiem o cierpieniu ojca i matki. Karpa to bezbożny człowiek. Przekupił dziedzica. Zlekceważył twoje pragnienia i wolę twoich rodziców. Bez skrupułów pogrzebał twoje uczucia. Posłuchaj mojej rady, jeśli choć trochę ufasz mi. Znasz, co czuję ku tobie i ku twym rodzicom. Gdzieś daleko są wysokie niedostępne góry zarosłe gęstym lasem. Ciemne puszcze, co się rozrastają około naszych wiosek, też są rozległe i sekretnych polan nie jest w stanie dojrzeć ludzkie oko. Bory ciągną się bardzo daleko. Ucieknijmy precz z tych stron. Skryjmy się przed wszystkimi znajomymi w tych dzikich ustroniach. Będę twoim stróżem i przewodnikiem. Świat jest wielki. Znajdziemy gdzieś zakątek, gdzie się schronimy. Są ludzie z litościwym sercem, którzy dadzą przytułek nawet takim, co uciekają przed sądem. A my przecież nie jesteśmy niczego winni. Nie boimy się sądów ludzkich czy boskich. Pracą własną zasłużymy sobie na kawałek chleba. Bóg dobry da nam zdrowie i siły i w tych ciemnych borach wesprze nas swoją opieką.

Kiedy to mówiłem, oczy moje zaćmiły się łzami. Agatka, patrząc na mnie, mówi:

— Ja ciebie kocham, lecz nie mogę posłuchać twych rad. Rodzice moi będą cierpieć za mnie. Niech będę ofiarą nieszczęścia swego, oby oni tylko byli spokojni — to rzekłszy, ruszyła szybko do domu.

Długo stałem na tym miejscu. Byłem sam, nie wiedziałem, co począć. Wróciłem w rozpaczy do mojej chaty jak półprzytomny. Ruszyłem znów w pole, błąkałem się przez kilka dni po lasach, do żadnej roboty nie przystąpiłem. Wszystko zaniedbałem. Z tęsknoty mało co nie umarłem.

W kościele ogłoszono zapowiedzi. Przyszła niedziela, a Karpa z Agatką bierze ślub. On jest wesoły i chełpliwy, stoi prosto przed ołtarzem. Włosy na głowie strzyżone po pańsku. Na szyi jedwabna chustka. Buty błyszczące, a odzienie z cienkiego sukna. Z takiego, jakie dziedzic tylko czasami zakłada. Słowem, jeśliby kto był obcy, to przed Karpą naszym, na pół wiorsty przed nim zdjąłby czapkę i pokłonił się mu. Agata przeciwnie, smutna. Twarz jej blada, zmieniona, jakby chorowała na ciężkie suchoty. Blask oczu łzami zgaszony. Mówiono, że świece w rękach obojga młodych tak paliły się słabo, iż świadkowie ślubu ze strachem na to spoglądali. Szeptali między sobą:

— Nie będzie w tym małżeństwie szczęścia. Życie ich będzie pełne smutku.

Po ślubie Karpa ze świadkami i młodą żoną pojechał pokazać się dziedzicowi. Z dworu ruszyli do domu rodziców Agaty. Wesele było Bóg wie po jakiemu. Karpa od młodych lat żył we dworze. Nie znał wiejskich obyczajów. Nasze zwyczaje i pieśni były dla niego śmieszne i nie podobały mu się. Nie przeskakiwał przez płomienie palącej się słomy. Nie było żadnych mów pochwalnych. Nie śpiewano pieśni weselnych. Nie zaproszono nawet dudziarza. Nie było tańców. Wesele w domu Harasima podobne było do pogrzebu. Prędko młoda para z gośćmi swymi pojechała do Karpowej chaty. Tam już Karpa chlubił się swoim dworskim zachowaniem i bogactwem. Chciał, by wszyscy brali go za pana.

Wezwał dudziarza, jakby sam był jakimś urzędnikiem. Rzucił kilka srebrnych monet muzykom i grać kazał. Zapłacił dobrze kobietom, którym nakazał śpiewać pańskie pieśni. Z wymuszoną uprzejmością, jak panicz, nakazał chłopcom i dziewczętom tańcować. Nie było tam ni krzty szczerości. Za to jedzenia i napojów było aż za wiele. Butelki z wódką prawie bez odpoczynku przechodziły z rąk do rąk. Gwar w domu. Muzyka gra cały czas. Młodzież tańcuje, on opowiada o dworskiej swej służbie i o względach, na które u dziedzica zasłużył. Lecz Agata jak martwa na to wszystko patrzy. Żal patrzeć na nią.

Na podwórzu chociaż ciemno, to spokój większy niż w chacie. Minęła północ. Goście weselni rozgrzani wódką bawią się wesoło. I tu nagle, jakby błyskawica oświeciła izbę i jakiś nadzwyczajny szum daje się słyszeć na zewnątrz, zmalały płomienie palącego się kominka. Umilkli wszyscy, spoglądając jeden na drugiego. Karpa, jakby zmieniony nieco na twarzy i jakby nieprzytomny, głośno powiedział:

— Przybył mój gość.

Powiedział to do swych przyjaciół i zmienił temat rozmowy. Nastąpiła dziwna odmiana w izbie. Weselników napadła jakaś nerwowość, niektórzy widzieli rzeczy niepojęte i straszne. Wszystko to działo się i w ciemnym wnętrzu izby, i na oświetlonym blaskiem księżyca podwórzu. Jakieś straszydło obrośnięte włosami wypatruje kogoś przez okno. Inny widzi na piecu karła z ogromną głową, czarnego jak węgiel. Inny wiedźmaka, który uczył dziedzica sztuk szatańskich i robienia złota. Karpa zaczął się naigrawać z przestraszonych gości. Mówił, że nadmiar wódki uderzył gościom do głowy i stąd widzieli niestworzone rzeczy. Kazał grać dudarzowi i śpiewać pieśni. Wśród szumu i wrzawy utonął lęk przed straszydłami.

Wtem otwierają się drzwi. Wchodzi wiedźmak Paramon. Spod gęstych brwi czujnym okiem obejrzał gości. Stojąc u progu, odezwał się:

— Kłaniam się wam, poczciwi druhowie. Niech w waszej zabawie radość nie ustaje. Młodej parze życzę zgody, przyjaźni, bogactwa, żeby zawsze wesoło przyjmowali i gościli sąsiadów i dobrych druhów.

Karpa go wita i prosi, aby siadł na ławie na pierwszym miejscu. Rozstępują się goście, Paramon siada za stołem, plecami oparłszy się o ścianę. Hardym wzrokiem zaczął się przypatrywać wszystkim stojącym przed sobą. Gospodarz przynosi jemu wódki i zakąski.

— A gdzież twoja młoda żona? Czy tak zajęta lub też może mnie nie poznała, bo się tak postarzałem. Jest bardzo młoda, jeszcze się będzie musiała dużo uczyć, jak żyć na tym świecie.

Karpa przyprowadza Agatę. Wiedźmak, spojrzawszy na jej twarz smutną, rzecze:

— Nie smuć się, pożyjesz, pokochasz i dobrze ci będzie.

Akim, jeden z poddanych dziedzica, dawno temu wiódł spór z Paramonem. Dzieliła ich wielka wrogość. Teraz, pijany i w dobrym humorze, przypomniał powód waśni sprzed lat. Wstał, zatknął ręce za pas, wysunął prawą nogę do przodu i w takiej pozycji stojąc przed Paramonem i patrząc mu w oczy, tak się odezwał:

— A! Kłaniam się. Nocą kotka ogon lizała, a ja na ciebie czekał.

Wszyscy patrzyli na Akima. Bali się, że odurzony wódką ośmielił się żartować z Paramona. Obawiali się, żeby nie wynikło stąd jakie nieszczęście, wszyscy bowiem znali siłę jego czarów. Może on nie tylko na ludzi nasyłać różne choroby i szaleństwa, ale jeżeli zechce, weselników przemieni w wilki.

Wiedźmak Paramon spojrzał na Akima z drwiącym uśmiechem.

— A ty — rzecze uszczypliwie — podkradasz się niekiedy do spiżarni pańskiej albo sąsiedzkiej lub tam, gdzie się bielą płótna lniane. Tak, że ciebie nie tylko stróż nie usłyszy, ale i pies nie zwietrzy.

— Ha! Pamiętam dobrze, jak mnie niesłusznie oskarżono o kradzież płótna — odezwał się Akim. — To ty wróżyłeś na rzeszoto, wołając imiona wszystkich włościan. Rzeszoto się obróciło na dźwięk mego imienia i Hryszki dudziarza. Żona ekonoma uwierzyła twoim czarom. Nas ukarano bez miłosierdzia. Potem się okazało, żeśmy niewinni. Niesprawiedliwie nas okrutnie męczono. Podłe są twoje postępki. Twe czary służą złym sprawom.

Na to odezwał się dudziarz Hryszka:

— Ha! Tak, pamiętam i ja. Trzeba by było nam za twoje kłamliwe czary kijem ci podziękować tak, żebyś już z ziemi nie wstał.

Wiedźmak nie mógł znieść oskarżeń, które podważały jego honor i uczciwość. Zaiskrzyły się mu oczy, poczerwieniał cały. Wstał gwałtownie z ławy. Przelękli się wszyscy. Karpa chwyta go i prosi, aby im darował. Mówi, że są pijani i nie pamiętają, co mówią. Słysząc kłótnię, przybiega i Agatka. Chwyta wiedźmaka za rękę i przeprasza za nieprzyjemności, jakie go spotkały w ich domu. Prosi o przebaczenie. Prosi też Akima i Hryszkę, by zapomnieli o tym, co było. By pogodzili się z Paramonem. Karpa stawia na stole wódkę i prosi, by po czarce wypiwszy jeden do drugiego na zgodę, zapomnieli o tym, co dawno było.

Wiedźmak nieco uspokojony rzecze:

— No dobrze. Ja się z wami pogodzę. Bądźcie spokojni. Nie chcę przerwać wesołej zabawy w waszym domu. By dalej trwała, proszę, niech Hryszka zagra wesoło na dudach, a Akim niech zatańczy. — Z chytrym uśmiechem dodał: — No chodźcie. Na prośby gospodarza i młodej gospodyni wypijmy jeden do drugiego po czarce wódki, jeszcze kur nie zapiał. Pora się weselić.

Karpa, Agata i goście proszą usilnie Akima i Hryszkę, aby siedli za stołem z Paramonem. Akim lubi wypić wódkę, a więc i Hryszka za jego przykładem wypił z Paramonem po kieliszku. Toast powtórzyli raz jeszcze.

— Zgoda! Zgoda i pokój między nami! — krzyczą niektórzy z gości. — Stoły zastawione jedzeniem, mamy dość jadła i napitku! Pijmy, hulajmy, życząc młodym bogactwa, zdrowia i długich lat!

Zaśpiewali pieśni, Hryszka nadyma swój miech skórzany, brzmi śpiew i muzyka. Tańcuje młodzież. Paramon zamyślony i ze złośliwą miną spogląda to na dudziarza, to na Akima. Krótko trwała zgodna i wesoła zabawa. W pewnej chwili Hryszka zaczyna grać pieśń szalonego jakiegoś kozaka. Goście krzyczą i proszą, aby grał Careszkę, i śpiewają:

— Biada u Careszki stała, z kim jego żona sypiała.

Dudziarz na nic nie zważa, z nikim się nie zgadza i swoje gra bez żadnego ładu. Chwilę potem Akim wybiega na środek izby i zaczyna pląsać jak szalony, kto wie po jakiemu. Dziwią się wszyscy, patrząc, i nie pojmują, co się z nimi stało. Oczy mają zaokrąglone, twarze zmienione. Proszą jeden przez drugiego, by dudziarz przestał grać, a Akim tańcować. Nic a nic nie pomaga, żadnych próśb nie słyszą. Zwariowali obaj. Ktoś chce tancerza zatrzymać, a on, mrucząc coś niezrozumiałego, wyrywa się i znów tańcuje. A dudziarz gra i gra bez przerwy. Wiedźmak patrzy z boku na to, co się dzieje, i śmiejąc się głośno, rzecze:

— Nie przeszkadzajcie im. Niech się bawią. Na drugi raz nie zechcą zadzierać ze mną.

Karpa prosi go, aby im darował i kazał przestać jednemu tańczyć, a drugiemu grać.

— Niech jeszcze pohulają — odpowiedział Paramon. — To ich nauczy, by ludzi mądrzejszych od siebie poważać i szanować.

I tak dudziarz i Akim długo się męczyli. Północ przeszła i po raz drugi kogut zapiał. Hryszka słabnie na siłach, wypuszcza z rąk dudy i pada na ziemię zemdlony. Akim chwieje się, poczerniał cały, jakby miał umrzeć. Zadowolony z zemsty Paramon coś tam poszeptał, dał im wody i gdy się uspokoili, wziął czapkę, pokłonił się gospodarzom i poszedł do domu.

Incydent z wiedźmakiem zburzył cały porządek uczty weselnej. Goście jeden po drugim, dziękując gospodarzom za ich uprzejmość i życząc bogactwa i dni szczęśliwych, opuszczali izbę.

Tu pan Zawalnia przerwał opowiadającemu.

— Powiadają, że kiedyś to w dawnych czasach, gdy ludzie więcej dbali o chwałę boską, to takich wiedźmaków palono na stosie lub topiono w rzece albo jeziorze. Słyszysz, Janko, co ludzie robią, gdy się pobratają z diabłem. Na świecie trzeba być ostrożnym, słyszałem ja w moim życiu o wielu takich szkodliwych wiedźmakach, jakim był Paramon.

— Może to, stryjku, wiedźmak podał im jakieś trujące zioła. Może dudziarzowi i Akimowi dał w wódce blekotu lub innej magicznej trawy, co wprawia człowieka w szaleństwo.

— Nie zioła to robią, ale moc szatańska. Szkoda, że uczeni ludzie nie bardzo w to wierzą, sam ja znałem panicza, który tak o wszystkim gadał. Nigdy nie nauczył się katechizmu ani dziesięciorga Bożych przykazań. No cóż dalej? — pyta pan Zawalnia.

— Po weselu Karpa zaczął żyć nie po naszemu. Szybko wybudował sobie drugi dom z wielkimi oknami. Posadził drzewa w ogrodzie. Wiśnie i jabłonie. Dom jego bardziej był podobny do szlacheckiego dworu niż do prostej chłopskiej chaty. Dla ozdoby posadził przed domem kwiaty. Takie jakie rosną w ogrodzie pańskim. Z których żadnej korzyści nie ma prócz chwalenia się nimi przed gośćmi. Agatce zabronił nosić sznurówki i chustki na głowie, a kazał się ubierać w suknie perkalowe, jakie noszą szlachcianki.

Nie chciała jednak ona porzucić swego dawnego ubioru. Wiedziała, że wszyscy, widząc ją w dworskim odzieniu, będą uważali za leniwą. Musiała się jednak podporządkować woli Karpy. W tym dworskim stroju zajmowała się pielęgnacją kwiatów przed domem. Ludzi do pracy Karpa miał wiele, było komu z sierpem iść na żniwa. Dziedzic też u niego bywał w gościnie. Miał pieniądze. Miał i szacunek, ale czyż w tym jest szczęście?

Niespokojny był i jego myśli nie były dobre. Żadnemu parobkowi nigdy nie powiedział życzliwego słowa, Agatka nie mogła trafić do jego serca. Jej uśmiech był dla niego szyderstwem. Jej spokój nazywał głupotą, jej skromność i pacierze, których matka ją nauczyła, były dla niego nieznośne. Zakazał rozmów z robotnikami i gniewał się, że nie dba o siebie. Bóg wie, czego chciał.

Niekiedy zarzucał swojej żonie, że jest leniwa. Że zaraz po zachodzie słońca idzie na spoczynek. Kiedy indziej, że nie chce, żeby do późna zajmowała się jakąkolwiek robotą lub modlitwą. Niekiedy o północy wstawał z łóżka i u drzwi lub przy oknie rozmawiał, nie wiadomo z kim. Wybiegał za drzwi i nie wiadomo, gdzie przebywał. Wracał dopiero przed pianiem koguta.

Miał przyjaciół, którym dawał pieniądze i z którymi swoją nerwowość koił przy wódce. Bywało, że przez kilka dni nie widziano go w domu.

Pewnego razu, kiedy służba po dziennym trudzie poszła na spoczynek, Agata sama jedna, smutna siedziała w izbie, czekając na swego męża. Nagle światło jak błyskawica oświeciło wnętrze domu. Potem pojawiła się w jej duszy jakaś trwoga. Spogląda w ciemne kąty, jakby bojąc się czegoś. Nastroszony kot rzucił się ode drzwi i najeżony stanął na środku izby, świecąc niespokojnymi oczyma. Nagle wchodzi do izby młody mężczyzna pięknie ubrany, na ręku ma wiele złotych pierścieni i przepasany jest szerokim czerwonym pasem. Agata przypatruje się nieznajomemu. Jego twarz wydawała się dość przyjemna. Młodzieniec wzrok ma jednak bardzo przenikliwy i na pierwsze wrażenie jakby straszny.

— Kłaniam się młodej gospodyni — rzecze nieznajomy. — Cóż tak siedzisz pani samotna, jak sierota jakaś? Wystraszona pani jest? Obcy tobie jestem, ale ja ciebie często widuję i znam cię dobrze. Gdzie jest Karpa, twój mężulo?

— Nie wiem. Dzień trzeci, jak jego nie widzę, na pewno gdzieś u znajomych. Choć może pojechał do miasta. Pamiętam, że coś o tym wspominał.

— Co jemu robić w mieście? Hula sobie. Korzystać ze szczęścia nie umie, złota i srebra ma wiele, a jakiż z tego pożytek. Mógłby cudów dokazywać. Mógłby zbudować jeszcze lepszy dom niż ten, o jakim starzy mówią w swych opowieściach, że cały świecił się złotem i srebrem. Szczerym złotem mógłby być pokryty. Mógłby ogród powiększyć jak ten, gdzie złote i srebrne jabłka mogłyby dojrzewać, gdzie śpiewałyby rajskie ptaki. Pod oknem rosłyby u niego kwiaty jaśniejsze niż gwiazdy na niebie. Ten kot mógłby, mrucząc, opowiadać stare, dziwne dzieje. Zjechałoby się wielu dziedziców patrzeć na te cuda. Lepiej by żył, niżeli król. Ty jesteś młoda, ładna i rozumniejsza od niego, przejmij zarządzanie majątkiem. Ja będę tobie pomagał i świat zadziwimy. — To mówiąc, siadł przy niej na ławie.

Agata, patrząc mu w oczy, rzekła:

— Jak długo jesteś znajomym mojego męża?

— Znam go od dzieciństwa. Podróżuję po świecie i służę szczęśliwym ludziom. Ty jesteś szczęśliwsza od innych. Tobie chcę najgorliwiej służyć.

— Kim jesteś? Jakie twoje imię?

— Na co ci znać moje imię. Jestem twoim przyjacielem. Zgódź się tylko na moją pomoc i usługi. Dowiesz się o wszystkim. — Sypnął złotymi monetami na podłogę.

— Widzisz, co mogę — rzekł, patrząc na nią.

— Nie jestem chciwa. Pragnę jedynie spokoju duszy i niech ma mnie w swojej opiece Najświętsza Matka Sirocińska. — Ledwo wymówiła imię Matki Boskiej, a on buchnął płomieniem i znikł w mgnieniu oka.

Agata z przeraźliwym krzykiem wybiegła za drzwi i padła bez czucia. Na krzyk gospodyni obudzili się domownicy i biegną jej na pomoc. Znajdują ją leżącą w sieni. Wygląda jak trup, ledwo jej mogli powrócić oddech. Całą noc nie spała. Przy Agacie czuwali zatroskani o jej zdrowie domownicy.

Kiedy rano powrócił Karpa do domu, opowiedziano mu o tym zdarzeniu. Twarz mu się gwałtownie zmieniła i pogrążony w nerwowym dumaniu długo się przechadzał tam i z powrotem. Na koniec, podchodząc do swej żony, rzecze:

— Cóżeś zrobiła? Kiedy posiano nasiona, to trzeba kosić, trzeba żąć. Inaczej śmiech ludzki i nieszczęście.

— Nie siałam ja tych przesiąkniętych złem nasion — odpowiada Agata, płacząc. — Wolę umrzeć, niźli korzystać z tego żniwa.

Rzucił się do niej z pięścią, lecz ona umknęła za drzwi. Skryła się przed nim, aż przeszła mu ta zapalczywość.

Karpa zaniedbał zupełnie gospodarstwo. Na odrobienie pańszczyzny też rzadko kiedy posyłał swoich parobków. Ekonom obojętnie na to patrzył i we wszystkim mu przebaczał. Karpa oświadczył dziedzicowi, że chce być wolny i wielką sumę pieniędzy obiecał panu za wykupienie siebie i ziemi, na której mieszkał.

Pewnego wieczora w domu nerwowo podrywa się z ławki. Podchodzi do okna. Siada z powrotem na ławie zamyślony. Słychać było, jak rozmawia sam z sobą. Żona prosi go, aby się uspokoił. On tylko rzucił krótko:

— Powrócę jutro. — Stuknął drzwiami i poszedł, nie wiadomo gdzie.

Agatka zawołała do siebie kobietę. Obawiała się sama jedna w swej izbie nocować. Ledwo zadrzemała, a czuje, że ktoś jej ręki dotknął dłonią gorącą. Spojrzała i widzi owego mężczyznę, co ją niedawno przestraszył. Stoi znowu dziwnie ubrany. Patrzy na nią i oczy jego pałają jak dwie świece. Na głowie czapka. Pas, którym był opięty, miał kolor czerwony jak żarzące się węgle lub żelazo rozpalone. Zdrętwiała ze strachu. Ledwo rękę mogła podnieść, aby się przeżegnać. Wówczas znikł natychmiast. Obudziła towarzyszkę swoją, opowiada jej to straszne widzenie. Rozmawiały czas jaki, a gdy się uspokoiły, znów to widmo pojawiło się przed nimi. Znów znikło na wspomnienie imienia Jezusa i Marii. Wstały więc z pościeli, zapaliły ogień w kominku i modliły się, aż kogut zapiał.

Zaraz po tym zdarzeniu, przed wschodem słońca, Agata posłała kobietę do swych rodziców, aby opowiedziała o tym widmie. Prosiła, żeby rodzice ją odwiedzili i poradzili jej, co ma robić w takiej sytuacji.

Rozeszła się po całej włości wiadomość o tym, że żmij razy kilka pojawił się Agacie i ją przestraszył. Pojawił się jej w ludzkiej postaci. Małżonek jej zaś dowodził, że to są wieści fałszywe, że jego żona ma rodzaj jakiegoś pomieszania zmysłów, a może i diabeł jej się zjawia za przyczyną jej grzechów.

Harasim ze swoją żoną, gdy słońce już chyliło się ku wieczorowi i w polu skończyła się robota, poszli odwiedzić swoją córkę. Agata, kiedy ich spostrzegła przez okno, z radością wielką wybiegła na ich spotkanie. Wprowadza do domu i ze łzami zaczyna opowiadać swoje cierpienie. O odmianie w życiu jej męża. O pojawieniu się w postaci człowieka żmija, który jej mężowi służy.

— Otóż to — odpowiedział jej ojciec — kiedy jeszcze przed wydaniem ciebie za mąż opowiadałem ekonomowi i innym ludziom z dworu, że Karpa wyhodował sobie żmija, który przynosi mu skarby, to śmiali się i drwili ze mnie. Mówili: „Chłop tępy, prosty, od rzeczy plecie”. Gdy doszło to do dziedzica, on rozgniewany powiedział do mnie: „Słuchaj, chamie, gdy będziesz rozpowiadać takie brednie, to dostaniesz rózg z pięćset i pół głowy ogolę jak wariatowi”. Cóż oni teraz na to, co się dzieje, powiedzą — dodał.

Matka, płacząc, mówi jej:

— Prędko zbierzmy zboża z pola. Pójdziemy razem do Matki Najświętszej Sirocińskiej. Namawiaj i swojego męża, aby nam towarzyszył. Niech odprawi tam spowiedź. Bóg się zlituje. Będziemy mieli święcone zioła i kościelne kadzidło, którymi co wieczór będziesz izbę okadzać. Może da Pan Bóg, że się to wszystko uspokoi.

Tak siedząc, rozmawiali o tym i owym. Karpy nie było wtedy w domu. Nadszedł zmrok. Pociemniało w izbie. Noc była ciepła, niebo czyste, powietrze tak spokojne, że zda się, iż włos nie drgnąłby na głowie. Domownicy po wieczerzy, korzystając z pięknej pogody, poszli nocować na polu przy koniach. Inni zaś do odryny, gdzie przechowywano świeże siano. Agata w domu z rodzicami swymi ciągle rozmawiała. Cichutko było wszędzie, niekiedy parskał knot na dopalającej się świecy. Po chwili roznieciła ogień w kominku i rzuciła na płonące węgle garść święconych ziół. Wtem dał się słyszeć za ścianą jakby szum gwałtownego wiatru i błysk przeleciał po domu. Zadrżeli wszyscy. Agata strwożona rzekła:

— Oto on.

Umilkli wszyscy i zaczęli mówić pacierze. Czekali, co dalej będzie. Przy piecu kuchennym stały garnki. Jeden z nich podlatuje w górę i pada na ziemię i rozsypuje się w drobne kawałki. Dzban z kwasem chlebowym, który stał na ławie, wskakuje na stół, a ze stołu spada na ziemię i rozpada się na drobne części. Kot się przeląkł, zaiskrzyły się mu oczy i prychając, skrył się pod ławę. Rozmaite domowe sprzęty zaczęły latać z jednego kąta w drugi.

Matka Agaty krzyżyk miedziany, niegdyś poświęcony z okazji odpustu w Juchowiczach podczas Jubileuszu, zdjęła z siebie i włożyła na szyję córce. Rzekła:

— Niech ten medalik będzie twoim obrońcą.

Gdy te słowa wymówiła nabożna kobieta, z ciemnych kątów jak grad zaczęły wylatywać drobne kamyszki, odskakując od ścian. Kamienie o wadze kilku funtów oderwały się z pieca kuchennego. Rodzice i córka, mocno wzywając opieki Matki Najświętszej, wybiegli bezpiecznie za drzwi.

Na podjeździe do domu zebrała się cała czeladź. Spoglądała ze strachem i podziwieniem na dom. Z okien i ścian leciały kamienie rozmaitej wielkości. Nikt do domostwa nie śmiał się zbliżyć. Wszyscy stali z daleka, spoglądali na to dziwne zjawisko i nie wiedzieli, co począć.

Nadeszła północ. Kogut zapiał, to i latających kamieni było o wiele mniej. Nikt nie śmiał wejść do domu. Czeladnicy czekali na wschód słońca pod odkrytym niebem. Agata z rodzicami poszła do ich chałupy.

Kiedy słońce było wysoko, bydło wypędzili na łąki. Parobcy poszli z kosami na pole, inni z sochą wyszli na orkę. Przyjeżdża Karpa i znajduje dom pusty. Spotkał tylko jedną kobietę, która wróciła z pola, gdy dostrzegła powracającego gospodarza. Pyta:

— Co to znaczy? Gdzie jest żona? — A ta jemu opowiedziała o wszystkim, jak było. Karpa się przeląkł. Zmieniony na twarzy krzyczał:

— Ona mnie zgubiła! — i wnet ruszył do wiedźmaka Paramona.

Wieść o tym zdarzeniu szybko rozeszła się po całej okolicy. We dworze dziedzica niektórzy mówili, że to wszystko dzieło szatana. Inni się śmiali z tego, mówiąc, że to była jakaś halucynacja. Harasim opowiedział o tym księdzu proboszczowi, prosząc, aby jeszcze tego samego dnia przybył do domostwa Karpy i poświęcił dom, w którym szatan tak niebezpiecznie się zagnieździł.

Wieczorem ciekawi sensacji mieszkańcy włości poprzychodzili, aby popatrzeć na te dziwy. Przyszedł też ekonom i z nim wiele ze dworu młodych zuchów. Nie wierząc w moc szatańską, byli pewni, że przyłapią na jakimś oszustwie swawolnika, a może kilku z nich. Nie dbając o swe bezpieczeństwo, odemknęli drzwi i chcieli wejść do chaty. Lecz ledwo stanęli na progu, wnet cofali się z krzykiem. Lecący kamień tak ugodził jednego z nich, że ten prawie stracił przytomność. Okoliczni mieszkańcy stali z daleka, około domu, oglądając te dziwy. Kamienie coraz gęściej sypały się z wnętrza budynku.

Karpa był zrozpaczony. Wyglądał jak nieprzytomny. Przeklinał żonę, sąsiadów i domowników. Chciał wedrzeć się do domu, lecz mu nie pozwolili. Był też i Paramon, który, stojąc z boku, coś szeptał do siebie. Ale jego czary na nic się zdały. Dziedzic wiedziony ciekawością także przyjechał. Nie śmiał się przybliżyć do chaty. Kazał otoczyć dom i czekał, jaki będzie koniec tej historii.

I oto ksiądz proboszcz wysiada z furmanki w ubiorze kapłańskim. Odprawił święty obrządek i gdy ze święconą wodą chciał się zbliżyć ku domowi, w mgnieniu oka cały dom pokryty był płomieniem i budynek błyskawicznie runął.

Zdziwiony lud, patrząc na zemstę złego ducha, ściskał pięści. Każdy, kto był przytomny, z trwogą obserwował zwęglone bele i dymiące deski. Ksiądz proboszcz wrócił na plebanię strapiony, ubolewając nad swoimi owieczkami. Paramon, kręcąc głową i odchodząc z tego miejsca, łajał nieszczęśliwego Karpę:

— Dobrze głupiemu, jak posłał, tak się wyspał.

Po całej okolicy, w każdej chacie i w pańskim dworze przez czas długi o tym zdarzeniu mówiono. Karpa nie wiadomo gdzie się podział po tym strasznym pożarze. Skrył się. Nikt go nie widział więcej. Ani jego przyjaciele, ani teście, ani żona. Różnie o nim mówiono. Niektórzy sądzili, że przystał do bandy złodziei, którzy w strony wielikołuckie lub pskowskie wyprowadzali z Białorusi kradzione konie. Dziedzic Żyda Chaima karczmarza posłał na zwiady. Niektórzy włościanie mówili, że spotykali czasami Karpę. Na ich głosy jakby dziki uciekał do lasu.

Przeszło kilka tygodni. Pewien myśliwy z wyżłem szedł koło jeziora, szukając kaczek. Dzień był cokolwiek posępny i fale mocno biły o brzeg. Widzi z daleka na piasku, że przy samej wodzie czarnieje stado kruków. Strzelił do nich, kruki poleciały i skryły się w borze. Zbliża się i widzi trupa wyrzuconego z wody, pokrytego pianą z jeziora. Powiadomiono o topielcu dziedzica. Dano znać do sądu. Trudno by było poznać, czyje to ciało, lecz odzienie i pierścień na ręku pozwoliły im rozpoznać Karpę. Tak to nieszczęśliwy skończył swe życie. Bez modlitw i bez księdza, na brzegu jeziora pochowali trupa w ziemi.

Tak zakończył swoje opowiadanie podróżny.

— Powiedz — rzecze pan Zawalnia — co się stało z Agatą?

— Agata lat kilka żyła przy swoich rodzicach. Od smutku i strachu, co przeżyła, ciągle była słabego zdrowia. Po śmierci rodziców i ona jak świeca zgasła. Niech króluje w niebie, za życia była przykładem cnoty i dobroci dla wszystkich kobiet w naszej okolicy. To się działo dawno. Jednak tam, gdzie ona łzami kwiaty polewała, zielenią się teraz wiśnie i jabłonie. To tam kwiaty każdej wiosny najpiękniej kwitną. Dziewczęta plotą z nich wianki i ubierają obraz Najświętszej Matki w parafialnym kościele.

— Czemuż ty się nie żenił z nią, kiedy już była wdową? — zapytał pan Zawalnia. — Przecież zawsze ją kochałeś, miałbyś najlepszą żonę. Dobra żona to skarb najdroższy, bo gdzie w domu miłość i zgoda, tam i błogosławieństwo boskie. Ot i ja żyję tylko dzięki łasce Bożej, ale cały ten porządeczek w gospodarstwie był dzięki wspólnej pracy z moją żoną nieboszczką.

— Po smutnym weselu prosiłem dziedzica, by mi pozwolił iść w obce strony, gdzie łatwiej zarobić pieniądze. Potrzebne one były, by prowadzić gospodarkę, by móc płacić podatki. Chciałem też, idąc w dalekie strony, prędzej zapomnieć o wszystkim tym, co mi ciągle stało przed oczyma i pogrążało w smutku. Błąkałem się lat kilka po Rosji, blisko Nowogrodu i Starej Rusi. Byłem pod samym Petersburgiem, ciągle ciężko pracując tam, gdzie budowali drogi przez bagniste knieje i dzikie lasy. Kopałem rowy głębokie, cały dzień niekiedy stojąc w wodzie, wszystko to, dzięki Bogu, nie nadwerężyło mego zdrowia i powróciłem do domu z zaoszczędzonymi pieniędzmi. Wówczas mi opowiedziano o tym strasznym zdarzeniu z Karpą i o śmierci nieszczęśliwej Agaty.

— A wiedźmak Paramon czy żyje?

— Umarł bez spowiedzi i mogiła jego w polu bez krzyża, tak jak i Karpy.

— A cóż, Janko, jak się tobie spodobała opowiedziana historia? Jest prawdziwa i łatwiejsza do zrozumienia niż opowieści o dawnych pogańskich boginiach i bożkach, o których mi mówiłeś. Takich cudzoziemskich bajek nikt nie pamięta, chyba że jest to człowiek uczony.

— Lubię takie powieści, wiele w tym narodowym rojeniu jest ważnej prawdy.

Gdy pan Zawalnia rozmawiał ze mną i z czeladzią, słychać było te słowa:

— Ale to była dobra opowieść. Całą noc można jej słuchać.

— No! Posłuchajmy — powiedział Zawalnia — co nam powie twój towarzysz, bo na pewno w twoim życiu były również zdarzenia straszne i ciekawe.

Opowieść druga

Zuchwałe postępki

Znałem i ja w moim życiu takiego, co był podobny do Karpy i za to przecierpiał wiele. Teraz świat jest zepsuty, ludzi zuchwali, leniwi i gotowi na wszystko, co złe. Jeśli ktoś im co dobrego mówi, to słuchać nic chcą.

— Pamiętam — rzekł szlachcic Zawalnia — lepsze czasy. Ilu dobrych dziedziców było w tych stronach. Miło było spojrzeć, jaka skromność i ład panowały w świątyni Pańskiej. Każdy miał w ręku różaniec i książeczkę do nabożeństwa. Szanowano starszych i darzono ich miłością braterską. Dzisiaj w kościele słyszysz szepty i śmiechy. Wydaje się, że do świątyni ludzie przyszli jedynie po to, by pokazać swoje modne ubiory. Moda i krętactwo ich zgubiły. A przez nich i inni cierpią.

— Mnie się zdaje, stryju, że ludzie zawsze byli tacy sami. W dawnych czasach byli źli i dobrzy, tak jak i teraz. Byli szczęśliwi i nieszczęśliwi, tak jak za naszych czasów.

— O nie, Janko, skąd tobie widzieć, co starzy widzieli. Nie powrócą dawne czasy, lecz niestety chyba idzie ku gorszemu. No, mówże nam swoją opowieść — rzekł stryj Zawalnia, zwracając się ku podróżnemu.

— Kiedy byłem młody, w naszej wsi żył wieśniak Anton. Ziemię miał dobrą, dobrze gospodarzył. Biedy nie doświadczył, a że był bezdzietny, więc przyjął na wychowanie dziecko niewiadomego pochodzenia. Ochrzczono je i dano mu na imię Wasyl. Traktował go jak swoje własne. Chłopiec, gdy tylko zmężniał, wpędzał bydło w pole. Niestety był z niego wielki hultaj i swawolnik. Wszyscy skarżyli się na niego. Pilnowane przez niego krowy uciekały w zasiane pola. Wyzywał grubymi słowami ludzi. Rzucał w rówieśników kamieniami. Wielu szło na skargę do Antona. Ale Anton lubił Wasyla. Puszczał mimo ucha to, co inni o Wasylu mówili. Pobłażał mu. A Wasyl rósł i stawał się coraz gorszy i zuchwalszy.

Zebraliśmy się pewnego razu, by pójść odrabiać pańszczyznę. A było to po Świętym Piotrze. Anton wysłał na odrabianie pańszczyzny Wasyla. A on, jak to on, z każdym zaczął drzeć koty. O nikim nie powiedział dobrego słowa. Był to dzień bardzo gorący. Słońce przypiekało. Sołtys kazał odłożyć kosy, napić się wody i zjeść coś. Była to bowiem pora obiadowa i czas odpoczynku. Ludzie usiedli na łące w koło. Porozmawialiśmy o tym i owym. Raptem widzimy, że jeden z fornali, który się od nas oddalił i był najbliżej lasu, macha ręką i woła do siebie. Krzyczy:

— Prędzej, prędzej! Chodźcie tu, pokażę wam dziwy!

Biegniemy tam wszyscy. Fornal wskazał na las:

— Patrzajcie, co się dzieje!

Patrzymy i widzimy przed sobą niepojęte cuda. Wielkolud leśniak idzie po borze. Głowa wyżej niż sosny. Przed nim biegną ogromne stada wiewiórek, zajęcy, saren i innych zwierząt. Na niebie stada cietrzewi, kuropatw i innych ptaków odlatują w dal. Leśniak wychodzi z boru i, co to za dziwy, pomniejsza się, aż staje się karłem i to bardzo małym. Z pola i z łąk odlatują motyle i inne owady. Niebo pokryła jakby ciemna chmura.

Wasyl był zuchwałym młodzieńcem. Chwycił kamień z pola i podbiega za leśniakiem. Zauważył go wśród trawy i rzuca w niego kamieniem, krzycząc: „Zgiń, przepadnij!”. Leśniak wrzasnął okropnym głosem, że aż liście się posypały z drzew. Podniósł się z trawy, przemieniając się w ogromnego czarnego ptaka. Szumiąc skrzydłami, skrył się w lesie. Ogarnęła nas trwoga. Patrzamy na Wasyla, dziwiąc się jego zachowaniu, a on chlubiąc się ze swego postępku, śmiał się do rozpuku. Był wśród nas człowiek starszy, doświadczony, o dużej wiedzy. Rzekł do nas:

— Słyszałem dawno od mądrych ludzi, że takie zuchwalstwo, jakie zrobił Wasyl, sprowadza nieszczęście. Powoduje, że w lasach wybuchają pożary, na bydło padnie mór i mało co przeżyje. A tobie, Wasylu, ten zuchwały postępek nie ujdzie bezkarnie.

— Co mi z tego — odrzekł Wasyl — ja rad jestem, że szatana kamieniem trafiłem. Niech nie wypędza z naszych lasów i pól ptaków i zwierząt.

Wieść o tym wydarzeniu rozeszła się po całej okolicy. Niektórzy, podobni do Wasyla, chwalili jego odwagę. On sam wszędzie się chlubił swym postępkiem. Ludzie doświadczeni życiowo, co lepiej rozumieli życie, z pogardą słuchali przechwałek młokosa. Anton, człowiek cichy, zasmucił się, kiedy usłyszał o zachowaniu syna.

Drugi przypadek zachowania Wasyla był straszniejszy. Na samą myśl o nim włosy na głowie mi się jeżą. Razu jednego, także jak odrabialiśmy pańszczyznę, zbieraliśmy siano. Dzień był jasny i spokojny. Na wschodzie pokazał się obłok i daleko, jakby pod ziemią odezwał się grzmot. Raptem widzimy słup wichru, który na nas idzie, podnosząc piasek i wszystko, co popadło po drodze. Wir pełen piasku mija pole blisko naszej łąki. Ze strachem i podziwem spoglądamy na to, co się dzieje. A tu Wasyl rzuca grabie, biegnie na pole w kierunku słupa wichru. Wyciągając doń rękę, krzyczy:

— Jak się masz, bracie!

Z kłębów kurzawy ktoś podaje mu czarną jak węgiel rękę. Słup, kręcąc się szybko, poszedł po polu w kierunku lasu. Strach nas wszystkich ogarnął. Wrócił Wasyl, lecz nikt nie śmiał do niego słowa przemówić. Widzieli wszyscy, że on za pan brat z duchem przeklętym.

Od tego czasu nikt z nim nie chciał rozmawiać. Wszyscy się go bali. Niektórzy, wśród których byli jego dawni przyjaciele, uciekali na jego widok.

Mieszkańcy całej włości mówili o tym zdarzeniu. Doszło to do uszu dziedzica i ekonoma. Nie chcieli dać temu wiary. Raz we dworze pan zapytał Wasyla, czy to prawda, co mówią o nim. Wasyl odpowiedział, łając wszystkich: „Tym głupim ludziom zawsze cokolwiek strasznego się przyśni, to rozpowiadają, że to naprawdę widzieli. Roznoszą kłamstwa i plotki”. I dziedzic machnął ręką i dał mu spokój.

Anton, dobry człowiek, zawsze miał w sobie bojaźń Bożą. Starał się wychować Wasyla na dobrego człowieka. Nalegał, by Wasyl chodził do kościoła i się modlił. On jednak śmiał się ze wszystkiego. Wszystkim i wszystkimi pogardzał i zamiast na nabożeństwo szedł do karczmy.

Pewnego dnia postanowił się ożenić. Anton sądził, że dobra żona i zmiana w życiu spowoduje, że jego przybrany syn się zmieni. Rozsyłał swatów nie tylko w swojej wsi, ale i do cudzej włości. Wszędzie odmówiono im, bo sława o złych obyczajach Wasyla daleko się rozeszła.

Wasyl pogardzał ludźmi i drwił ze wszystkiego. Stwierdził, że on już dawno upatrzył sobie narzeczoną, która nad inne mu się podoba. Nie chciał wcześniej o tym nikomu mówić. Oświadczył wszystkim, że się kocha w Alucie, córce Aryny. Oświadczył się Alucie w obecności jej matki. Aryna wyraziła zgodę na ożenek.

Gdy to usłyszał Anton, bardzo się zmartwił. Prosił Wasyla, by zrezygnował z tego zamiaru. Chodziły bowiem słuchy, że Aryna jest złą kobietą i słynną wiedźmą. Jabłko od jabłoni niedaleko pada, więc Aluta będzie taka, jak matka. Jednak wszelkie prośby i przestrogi Antona w niczym nie zmieniły decyzji Wasyla. Co więcej, coraz częściej przebywał w domu Aryny.

Sąsiedzi, patrząc na miłość Wasyla do Aluty, śmiali się i mówili: „Poznał swój swego, będzie dobrana para”. Inni mieli nadzieję, że Aluta będzie dobrą żoną i nie pójdzie w ślady matki. Ale byli i tacy, co mówili, że miłość Wasyla do Aluty to skutek działania matki wiedźmy. Dodała coś do napoju, który wypił. I choć za pan brat z diabłem, trafił na lepszą od siebie i sam wpadł w zastawione sidła.

Bardzo zależało Antonowi, by odwieść przybranego syna od ślubu. Zagroził, że się go wyrzecze, żony jego nie przyjmie do domu i nie przekaże mu swego gospodarstwa.

— Nie potrzebuję niczyjej pomocy — odpowiedział Wasyl — znajdę ja środki do życia, będę miał pieniądze i własną kupię ziemię. To ty może kiedyś sam przyjdziesz do mnie po prośbie.

Zmartwiony Anton poszedł do kuma Marcina. Był to człowiek poczciwy i wygadany. Dawał każdemu dobre rady i pomagał. Był bardzo lubiany w całej włości. Marcin obiecał przyjacielowi, że spróbuje mu pomóc i odwieść młodego człowieka od ślubu z Alutą. Dał nawet słowo, że będzie się starał jak najczęściej przebywać z Wasylem i odstręczać go od tego związku.

Wasyl, kiedy posłyszał od swego przybranego ojca, że nie otrzyma od niego żadnej pomocy, postanowił szukać łatwych pieniędzy. Chciał znaleźć skarb zaklęty i przez moce szatańskie pilnowany. Dwie wiorsty od wsi, w której mieszkał, była górka przy drodze, otoczona z dwóch stron jodłowym lasem. Na górce leżał ogromny kamień przez ludność miejscową zwany Kamieniem Żmijowym. Starzy ludzie różne historie o nim opowiadali.

Dawno temu letnią porą, w okolicy Świętego Jana, podczas cichej, widnej nocy leciał nad lasem ogniem buchający żmij. Przybył z północy i leciał na południe, niosąc ze sobą wiele złota i srebra dla grzesznika, który diabłu zapisał duszę. Widzieli to podróżni i lud idący z pańszczyzny. Nagle otwarło się niebo, światło wielkie się rozlało. Włościanie padali na kolana, modląc się do Świętego Jana. Żmij uderzony promieniem niebiańskiego światła zdrętwiał cały, upadł na górę i skamieniał. Wielki kamień pojawił się na szczycie góry. Skarby zaś, złoto i srebro, które niósł z sobą, leżały teraz w ziemi, skryte pod kamieniem. Od tego czasu w nocy w różnych miejscach góry pod rozmaitymi postaciami pojawiały się straszydła. Jedni widzieli zapłakaną dziewczynę siedzącą na kamieniu i ocierającą swe łzy chustką, która się paliła. Drudzy, idąc drogą o późnej porze, widzieli czarnych karłów, grubych jak beczka i tańcujących na szczycie góry wokół kamienia. Jeszcze inni widzieli czarne kozły, które skakały na kamień, a z kamienia na ziemię. Wiele, wiele dziwów i widm co pewien czas tam widywano.

Mówiono, że jeśli się kto ośmieli przy tym kamieniu przenocować, ten wielkie skarby zdobędzie. Wasyl był śmiały, nie obawiał się duchów, bo już się raz z szatanem, co jechał na wichrze, przywitał jak brat z bratem.

Po zachodzie słońca, gdy zmrok wieczorny pokrył pola, poszedł na górę i siadł na kamieniu. Chmury pokryły niebo, mrok zapadł nad światem. Wszędzie głucho. W lesie, którym podążał i który się czernił przed nim, odzywa się płacz sowy. Wasyl zobaczył przed sobą snujące się dziwotwory, pełzające z sykiem węże. Wokół kamienia tańcują na kozich nogach straszydła z psimi głowami. Wasyl śmiało patrzył na to, myśląc, że to jemu pokażą się skarby. W pewnym momencie zauważył, że ktoś idzie drogą i następnie wspina się na górę. Był to Marcin.

— Co tu robisz? — Marcin zapytał z uśmiechem Wasyla. — Pewno skarbów szukasz?

— Tak, szukam, lecz po co tu przyszedłeś? Przeszkadzasz mi w poszukiwaniach! Wystraszyłeś moje szczęście! Powinienem ci głowę roztrzaskać kamieniem!

— Nie gniewaj się, powiem ci o cenniejszych skarbach — i siadłszy z nim przy kamieniu, rzecze: — Słuchaj, Wasylu, idź do domu. Zdrowie, uczciwa praca to skarb najdroższy dla człowieka. Źle, kto szuka pomocy nieczystych duchów. Jeszcze młody jesteś. Bóg ci dopomoże. Anton, ojciec twój przybrany, bezdzietny wdowiec, traktuje cię jak swego własnego potomka. Jeśli będziesz posłuszny, wszystko co ma, da ci!

Wasyl rozgniewany splunął i mrucząc, ruszył przed siebie.

Od tego czasu nie pojawił się w domu. Anton, widząc to, nie szukał go i spokojnie czekał, co z tej wyprawy Wasyla w świat wyniknie. Znajomi przynosili rozmaite wieści o jego synu. Jedni mówili, że znalazł towarzystwo jakichś hultajów. Kradnie rzeczy, rabuje pieniądze i przepija to wszystko w karczmie. Inni, że żyje w domu Aryny i uczy się czarów. Byli tacy, co widzieli ponoć, jak z Alutą i Aryną chodził po lesie i po bagnach około jezior, zbierając zioła, na których nigdy rosa nie osycha. Była to trawa rosiczka, która rośnie w kępach na trzęsawiskach i której używa się przeciw czarom. Pewna kobieta mówiła, że widziała zza krzaku, jak Aryna wyrwała z ziemi mech jakiś i opowiadała Wasylowi, do czego się go używa.

Marcin nie przestał szukać Wasyla. Nie mógł go znaleźć. Nie było sposobu, by się z nim gdziekolwiek spotkać i porozmawiać. Nie śmiał iść do domu Aryny, bo obawiał się wiedźmy.

Pewnej niedzieli, gdy miało się ku wieczorowi, ludzie jak zwykle podążali do karczmy, aby przy wódce pogadać. Poradzić się, co robić, i wesoło czas spędzić. Poszedł tam i Marcin w nadziei, że może tym razem spotka Wasyla.

Siadają za stół. Żyd Josiel, mający w arendzie karczmę, rad gościom. Nalewa wódkę, stawia na stół i kredą zapisuje zrealizowane zamówienie na ścianie. Negocjuje zakupy ziarna z chłopami. Kiedy przyjdzie jesień i będzie po żniwach, to przyjedzie do gospodarza, poczęstuje wódką także gospodynię. Dobiją targu i nie pożałują mu włościanie worków z wymłóconym zbożem, by mógł je dalej sprzedać.

Wchodzi Marcin. Ucieszyli się niektórzy na jego widok. Proszą go, by siadł za stół, częstują wódką. Zaczynają rozmowę o Wasylu i jego wybrance. Niektórzy chwalą Alutę, że to dobra dziewczyna i byłaby dobrą żoną, gdyby wyszła za mąż za dobrego człowieka, lecz nie za Wasyla, który się pobratał z diabłem. Było też kilku pijanych, co i Wasyla chwalili. Byli też ci, co Wasyla, Alutę i Arynę nazywali najniegodziwszymi ludźmi pod słońcem.

Gdy się robi coraz głośniej, Żyd Josiel, stojąc u końca stołu, prosi o wysłuchanie:

— Posłuchajcie! Niesprawiedliwie mówicie o Wasylu. Wasyl to dobry i akuratny człowiek. Kiedy przyjdzie do mnie i chce coś kupić, to zawsze płaci gotówką i zawsze ma pieniądze. Aluta, aj da Aluta, dobra dziewczyna! Ładnie się odziewa, jak panienka z dworu. U Aryny też nic złego nie widzę. Nu co, że ona wiedźma, że rzuca czarami, by mieć pieniądze. Pieniądze są bardzo potrzebne każdemu. Ona i pomaga. Leczy ludzi ziołami.

Gdy się przedłuża ta mowa, nagle otwierają się drzwi. Wchodzi Wasyl z podniesioną głową. Czapka na bok pochylona, a z nim kilku towarzyszy. Spojrzał na bok i zobaczył Marcina. Brwi nachmurzył na jego widok.

— Jak się masz, Wasylu — rzecze Josiel. — Dawno ciebie nie widziałem. Dawno cię nie było u mnie. Ja i moja Sara niepokoiliśmy się, co z tobą. Teraz chwilę temu z ludźmi gadałem o tobie.

— Ja wiem, co ludzie o mnie gadają. Wiatr wieje, a psy szczekają. Nie dbam o nic. — Siadł na ławie i łokciami wsparty na stół krzyczy:

— Josiel! Daj nam wódki, lecz dobrej!

— A może Wasyl chce wódki słodkiej? Przywiozłem ją z miasta, dużo kosztowała.

— Daj drogiej wódki! — I rzuca kilka monet na stół. Żyd natychmiast podaje kieliszek i butelkę wódki.

Siedzący za drugim stołem patrzali na to z zadziwieniem. Niektórzy zaś spoglądali z ukosa, szepcąc między sobą z szyderczym uśmiechem. Maksym, który jako pierwszy przyszedł do karczmy, był już dobrze podpity. Zaśmiał się głośno i rzekł:

— Oho! Wasyl! Widzę, że musisz być bogaty. Nie po naszemu pijesz. I na dodatek pańską wódkę. Pewno nocowałeś przy żmijowym kamieniu i znalazłeś pieniądze. A może Aryna, twoja teściowa, przez jakie czary napełniła twoje kieszenie srebrem? Nu da zuch!

Wasyl, patrząc z gniewem, mu odpowiedział:

— Nikt z naszego towarzystwa nie ma ochoty z tobą rozmawiać! Nie wtrącaj się w moje sprawy, bo inaczej zasznuruję ci usta tak, że się drugi raz nigdy nie odważysz gadać takie rzeczy.

— Zasznurujesz mi usta? Oj! Oj! Patrzajcie — już się wyuczył czarów od Aryny. Umie gębę zawiązywać. Oj! Oj! Patrzaj, żebyś nie był kulawy, jak twoja przyszła teściowa. A czy wiesz, dlaczego ona kulawa trochę na lewą nogę?

— Milcz, kiedy z tobą nikt gadać nie chce.

— Nikt nie chce gadać, więc będą słuchać. Ja opowiem, dlaczego, wszystkim. Posłuchajcie, opowiem wam, dlaczego Aryna kulawa. To zapłata od Hryszka dla niej. Sam mi opowiadał w tajemnicy.

— Razu jednego — zaczął mówić Maksym — wieczorem po zachodzie słońca z pola z kosą powracał do domu Hryszka. Raptem posłyszał nieludzki głos jakby wiedźmy, która przyzywała krowy, nazywając każdą podług kolorów ubarwienia. Podczas wieczornej ciszy słychać było, jak krowy odpowiadały rykiem. Zaryczały także krowy w jego oborze. Hryszka się przeląkł, bo trzeba było pożegnać się z mlekiem. Biegnie tam, skąd pochodził głos, aby się dowiedzieć, kim jest wiedźma. Podkrada się bokiem, by nikt go nie zauważył, i cóż widzi? Aryna oparta o płot z rozczochranymi włosami, dzikim śpiewem rzucała czary.

„Będzie źle”, pomyślał sobie, „trzeba temu zapobiec”. Szybko biegnie do domu i przybija do wrót do obory poświęconą trawę i świecę woskową. Ledwo się oddalił kilka kroków, a widzi, że przylatuje sroka. Rozrzuca ziółka i kłuje świecę. Maksym biegnie do chaty. Chwyta strzelbę nabitą drobnym śrutem i strzela. Posypały się piórka, sroka jednak odleciała.

Na drugi dzień usłyszał od sąsiada, że Aryna była raniona w lewą nogę. Chora leży w pościeli. Zrozumiał wszystko i pomyślał sobie tak: „Ma ode mnie pamiątkę”. Obawiał się jednak jej zemsty. I rzeczywiście zawiązała na niego załom. Lecz on załom spalił na drwach osinowych i wiedźma sama o mało co zginęła.

Wasyl, słuchając historii, w gniewie chwycił butelkę i rzucił w Maksyma. Trafił go w samą pierś. Skoczyli jeden na drugiego i zaczęła się bójka.

Na szczęście z dworu jechał konno ekonom. Słysząc przeraźliwy krzyk arendarza, zawrócił do karczmy. Josiel bieży do ekonoma:

— Aj waj, dobrodzieju! Zabiją się w karczmie! Gwałt, co ci pijacy szkody mnie narobili!

Zeskoczył z konia ekonom, wszedł do karczmy i podszedł do awanturujących się. Krzycząc, grozi, że jutro za pijaństwo wszyscy będą surowo ukarani. Każdy z nich musi zapłacić za uczynioną szkodę w karczmie. Wrzawa, jak ręką zdjął, ucichła.

Ekonom wyrzucił wszystkich z karczmy. Nakazał im iść do domów. Rozeszli się ludzie w różne strony, jeden drugiemu grożąc zemstą.

Josiel opowiedział ekonomowi, co się wydarzyło. Opisał przyczynę bójki, usprawiedliwiając jednak Wasyla.