Duchy nocy świętojańskiej -  - ebook

Duchy nocy świętojańskiej ebook

0,0

Opis

Niesamowita podróż po magicznym świecie demonów, upiorów i duchów

Znana pod wieloma nazwami najkrótsza noc w roku od wieków była czasem szczególnym, związanym z miłością, płodnością, ale i grozą, czającą się w ciemnych borach. Ludy słowiańskie, germańskie i celtyckie oddawały wtedy hołd siłom natury, żywiołom wody i ognia, którym patronowały mityczne stworzenia, świętując nadejście lata przy płonących ogniskach.

W tym wyjątkowym zbiorze czytelnicy znajdą między innymi liryczną opowieść Mychajła Kociubynskiego o miłości i magii Cienie zapomnianych przodków – prawdziwą perłę ukraińskiej literatury, zainspirowaną kulturą Hucułów. Jest tu także najsłynniejsza powieść grozy Mikołaja Gogola Wij, która zrobi wrażenie nawet na najbardziej wytrawnych wielbicielach horroru. W książce zamieszczone są również utwory Jana Barszczewskiego, Romana Zmorskiego, Aleksieja Tołstoja, Edwarda Bensona, Vincenta O’Sullivana i innych mistrzów literatury grozy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 527

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Praca zbiorowa Duchy nocy świętojańskiej ISBN Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2023 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2023 A.M. Burrage, The Waxwork: copyright © The Estate of A.M. BurrageAll rights reserved Redakcja Magdalena Wójcik Korekta Jadwiga Jęcz, Katarzyna Marcisz Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak Projekt okładki Urszula Gireń Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Jan Barszczewski

Stuletni starzec i Czarny Gość

W młodości znałem starca, który mieszkał w sąsiedztwie moich rodziców. Nazywał się Horaśko. Był on człowiekiem o starodawnych manierach. Teraz takich ludzi już się nie spotyka w naszych stronach. Minęło dwadzieścia lat od jego śmierci. Jego życie i śmierć były tak dziwne i tak tkwią mocno w mojej pamięci, że zda się, jakbym wczoraj na to patrzał.

Żona i cała rodzina jego dawno przeniosła się do wiecznego mieszkania. Tylko jeden jego wnuk żył jeszcze. Najęta kobieta gotowała im obiad i miała dozór nad jedną krową, która dość miała trawy wokół domu. Dom ich stał samotny na górze. Od naszej wsi oddalony był na jedną wiorstę.

Horaśko pamięć miał bardzo dobrą. W dni świąteczne lub po zachodzie słońca, kiedy wrócili z pola po skończonej orce lub koszeniu przychodził do nas. Siadał na przyzbie i opowiadał, jak kiedyś żyli nasi przodkowie. A żyli prosto, bez wydziwiania, bez pogoni za świecidełkami, obsiane pola i stada owiec starczały na wszystkie ich potrzeby. Nie zazdrościli innym, nie szli do dalekich krain, by zdobyć bogactwo. Bez niego byli szczęśliwi i spokojni.

Mając lat osiemdziesiąt ciągle ciężko pracował w polu. Orał ziemię i kosił trawę na łące. Więcej robił niż młodzi. Nie wiadomo, skąd czerpał siłę. Łowiąc ryby w naszym jeziorze, jeśli nie miał dobrego połowu, nie chcąc wrócić bez ryb, brał sieć do czółna, a to niosąc na plecach, szedł do drugiego jeziora. W pełni sił i mając dobre zdrowie, dożył stu lat. Był mocny jak stuletni dąb pokryty zielonym liściem.

Przyszła posępna jesień. W czasie długich i ciemnych wieczorów nasza rodzina, zebrana w jednej izbie przy świetle łuczywa, zajmowała się swoją robotą. Ojciec naprawiał sieci, kobiety przędły, a ja robiłem obręcze dla rozmaitych domowych naczyń. W pewnym momencie wszczęła się rozmowa o starym Horaśce.

— A co się stało — rzekł mój ojciec — że Horaśko tak dawno nas odwiedzał? Dobry to człowiek, mile i prędko czas przemija na rozmowach z nim. Dobrze by było, gdyby przyszedł teraz do nas. Prędzej by minął długi jesienny wieczór.

Ledwo to powiedział, a Horaśko stoi pośród izby. Drzwi cały czas były zamknięte, jak on tu wszedł? Z trwogą wszyscy patrzymy na niego. Starzec stoi milczący i nieruchomy. Twarz jego jest smutna i ma w sobie coś niezrozumianego. Postawa jego jest jakaś zwiewna i zda się być wyższa, niż miał wcześniej. Jest jakiś lżejszy, subtelniejszy i wnet rozmywa się w powietrzu. Wszystkim nam wypada z rąk robota, dreszcz przebiega po ciele. Patrzymy jeden na drugiego nie rozumiejąc, co to znaczy. Wreszcie ojciec mój przerwał milczenie tymi słowami:

— Trzeba będzie jutro dowiedzieć się, co się dzieje w domu Horaśki, czy zdrów on? To, co widzieliśmy rokuje coś smutnego.

Ledwo to powiedział, do naszej chaty wchodzi sąsiad, którego dom stał na drugiej stronie drogi, i opowiada, co u nich się zdarzyło.

Miał on gości u siebie. Goście i domownicy siedzieli na ławach i gadali o tym i o owym. W pewnym momencie rozmowa zeszła na historie, o których opowiadał Horaśko. Jak wspominał swą młodość, dawnych dziedziców i dawne życie. Nagle, w trakcie tych rozmów, odemknęły się drzwi, jakby uderzone silnym wiatrem; syn jego podszedł do progu i chciał je zamknąć. A tu pojawił się Horaśko. Nikomu się nie skłonił. Cicho, jakby cień, przyszedł do stołu, a następnie ruszył do sieni. W izbie naprzeciw naszej także odemknęły się drzwi i on tam wszedł. Zdziwili się wszyscy nie wiedząc, co to znaczy. Wzięli zapalone łuczywo, by poświecić. Była noc, lecz nie znaleźli nigdzie żywej duszy. Wszystkich ogarnęła trwoga, dzieci i kobiety bały się wyjść z izby.

Potem jeszcze kilka innych osób przyszło do mego ojca. Ci także opowiadali dziwy o starym Horaśce. W podobny sposób pojawił się w wielu domach. Byli i tacy, co go widzieli w dzień w swoim domu. Siedział smutny i zamyślony, lecz kiedy się zbliżyli ku niemu, zniknął.

— Jutro niedziela, dzień wolny od robót — rzekł sąsiad — po mszy świętej pójdziemy wszyscy do domu Horaśki i dowiemy się o jego zdrowiu. Stuletni starzec z pozoru wydaje się silnym i zdrowym, ale w tym wieku łatwo o zmianę w stanie zdrowia.

W dniu następnym przed samym południem mój ojciec, ja i inni z naszej wsi postanowili iść do domu Horaśki. Gdy tylko ruszyli do drzwi, do naszego domu wchodzi jego wnuk mówiąc:

— Dziadek prosił mnie, bym wszystkich was zaprosił i byście jeszcze dziś go odwiedzili.

— Jest zdrów? Jak się mu powodzi? — zapytał mój ojciec. — Tęsknimy za nim i za jego gawędami. Niepokoiliśmy się o jego zdrowie.

— Zdrów ciągle, teraz tylko jest coś bardziej milczący, zamyślony. A i był nadzwyczaj zajęty robotą.

— Cóż on robił? — rzekł sąsiad. — I dla kogo pracował?

— Pracował dla siebie.

— Czym się zajmował?

— Zobaczycie, jeśli tylko łaskawi będziecie go odwiedzić.

— Tak, idziemy zaraz, nie zwlekajmy — rzekł mój ojciec — zaspokoimy swoją ciekawość.

Ruszyliśmy natychmiast.

Wchodzimy do chaty Horaśki i widzimy, że na dwóch zydlach stoi nowa dębowa trumna. Izba porządnie sprzątnięta, wymieciona i ławy wymyte. Starzec miał na sobie białe nowe odzienie. Wyszedł jak łabędź. Spojrzał na nas i rzekł te słowa:

— Witam, witam was w mojej chacie. Zaprosiłem was dzisiaj do siebie, chcąc pokazać wam dom wieczności, który własną ręką sam dla siebie zbudowałem. Prędko przeniosę się do tego nowego wiecznego mieszkania.

— O! Jeszcze staruszku silny jesteś — rzekł mój ojciec — i może któregoś z nas ty wcześniej zobaczysz na pogrzebie.

— Młody może, a stary musi umierać. Poczekajmy z tą rozmową o śmierci. Siadajcie, drodzy goście, przyjemnie mi będzie z wami kilka godzin spędzić na miłych rozmowach.

To powiedziawszy prosił nas wszystkich, byśmy usiedli do stołu. Wnuk przyniósł wódki, służąca postawiła przed nami jedzenie. Horaśko zachęcał, abyśmy jedli i pili. Usiadł przy nas. My jednak nie mieliśmy chęci jeść ani pić. Jeden z nas wypiwszy kieliszek wódki rzekł:

— Co to znaczy, staruszku, że wczoraj nie wychodziłeś z domu, a ludzie ciebie wszędzie widzieli?

— Odwiedziłeś nas — rzekł sąsiad, który mieszkał niedaleko kościoła. — Ja, dzieci i żona, wszyscyśmy wyraźnie widzieli twoją postać. Stałeś w izbie, lecz szybko zniknąłeś.

— Wszedłeś do mojej chaty — rzekł mój ojciec. — Nie skłoniłeś się ani gościom, ani mnie. Szybko poszedłeś do sieni i zniknąłeś w ciemnej izbie naprzeciw. Wziąłem łuczywo i ciebie szukaliśmy. Nie mogliśmy cię znaleźć.

Horaśko niespokojnym wzrokiem spojrzał na gości. Twarz jego pokryła się cieniem smutku i po krótkim rozmyślaniu odpowiedział:

— Budując ten dom dla siebie, myślałem o was. Dusza moja was odwiedzała. Wspominałem was i to, com w życiu przeżył. Duch mój latał po tych okolicach, gdzie się urodziłem, wyrosłem, przechodziłem przez różne koleje życia. Widziałem szczęście i nieszczęście, wesołe i smutne lata. To wszystko przeminęło jak sen krótki.

— Na pewno dawno żyjącym tu u nas ludziom — rzekł mój ojciec — nie śniło się to, co my przeżyliśmy i doświadczyliśmy. Dziedzice kochali pracę na roli, dobrze gospodarzyli i lepiej było niż teraz.

— Wielu ja dziedzicom patrzyłem w oczy — powiedział starzec — zgadywałem ich myśli, ich kaprysy, dogadzając im. Za usługi moje, dzięki Bogu, miałem ich zaufanie. Nasze wioski kilka razy były sprzedawane. Wielu tu było ich właścicieli i każdy rządził wedle swojego zdania. Ich rządy jeszcze były znośne. Ale kiedy dziedzic Z. po śmierci rodziców swoich wziął w zarządzanie majątek Kazulino, to wszyscy doświadczyliśmy biedy. Chciał on zadziwić swoim bogactwem wszystkich sąsiadów. Sprowadzał ozdobne rośliny i owocowe drzewa z dalekich stron. Utrzymanie ich drogo u nas kosztuje. Jeździł w drogich karocach. Miał mnóstwo sług. Jednak porządku nie było w jego dworze. Zjeżdżali się goście, pili kosztowne wina, i corocznie powiększało się zadłużenie majątku. Rosły długi, niesprawiedliwość, uciemiężenie i zdzierstwo.

„Twoje zachowanie — mówili mu dobrzy ludzie — przyniesie złe skutki”. Lecz on nie słuchał ich dobrych rad. Większe wpływy na dziedzica mieli ludzie źli, bez sumienia, którzy starali się skorzystać z jego nieodpowiedzialności i niegospodarności.

W tymże czasie zjawił się w naszym dworze nie wiadomo skąd, dziwny człowiek. Nie pamiętam jego nazwiska. Ale twarz jego dobrze pamiętam, jakbym go teraz widział. Chudy, zawsze blady, nos ogromny, brwi gęste, spojrzenie jakby obłąkane. Odzienie miał czarne, długie i jakieś dziwaczne. Nie zdarzyło mi się w całym moim życiu widzieć, aby ktokolwiek był podobnie ubrany. Człowiek ten był jak cień, nie odstępował pana ani na krok. Ciągle był przy nim. Chwalił jego postępki. Mówił, że bawi się i weseli jak prawdziwy dziedzic pochodzący z krwi znakomitych przodków. Obiecał panu pokazać jakieś cuda i odkryć sposób na posiadanie nieprzebranych skarbów. Gadał o jakichś dziwach, co się dzieją gdzieś na końcu świata. Drwił z naszych zwyczajów i obrzędów, które my mamy od dziadów. Byli też niektórzy tacy panowie, co pochwalali jego zdanie. Słudzy i poddani przeklinali go i nazywali z pogardą Czarnym Gościem.

Mija rok, mija drugi i jest coraz gorzej. Poddani dziedzica są coraz biedniejsi, uciekają ze wsi i błąkają się po świecie, szukając środków do życia. W pańskim domu też zapanowała bieda. Sąsiedzi i znajomi jadąc traktem nie zatrzymywali się i mijali nasz dwór. Czarny Gość tylko zjawiał się niekiedy, radził sprzedać ludzi i tym sposobem uzyskać pieniądze. Pan tę radę przyjął, wiele wywieziono młodzieży w dalekie strony, lecz i tak siebie nie wzbogacił. Czarny ten Gość prędko zniknął.

Wierzyciele przez sądy próbowali odzyskać swoje pieniądze. Żądali należnych im sum. Sąd pozbawił dziedzica majątku i oddał dwór w zarządzenie wyznaczonemu opiekunowi. Panu Z. pozwolono mieć przy sobie dla usług tylko kilku ludzi. Wśród jego sług byłem i ja. Mieszkaliśmy w oddalonym folwarku. Pan prowadził smutne życie. Po upływie kilku miesięcy spostrzegłem w nim dziwne zmiany. Niekiedy kilka godzin siedział milczący w jednym miejscu. Często był zamyślony, z rozpaczą łapał się za głowę i rozmawiał sam ze sobą chodząc po pokoju. Nie sypiał od zachodu do wschodu słońca.

Pewnego razu, o północy słyszę ja głos dziedzica i widzę ogień w kominku. Sądziłem, że potrzebuje pomocy od nas, wchodzę do dworu, idę do pana pokoju, a on sam jeden rozmawia, tak głośno jak gdyby się z kim sprzeczał; długo patrzyłem na niego zdumiony, nim on mnie postrzegł. Rzekłem do niego:

— Słyszałem głos dziedzica i sądziłem, że potrzebuje pan kogoś z nas do pomocy. Jest pan samotny i tylko ze sobą samym rozmawia.

Spójrzał na mnie niespokojnym wzrokiem i rzekł pokazując ręką na ścianę:

— Samotny jestem? A to kto?

Patrzę na ścianę i widzę cień w kształcie człowieka. Nos ma długi, włosy najeżone, i z całej postury poznaję Czarnego Gościa. Przeniknęła mię okropna trwoga, dreszcz przebiegł po ciele, stoję na miejscu jak gdybym okamieniał. Cień ten przesunął się po ścianie do drzwi i znikł.

— Wyszedł. On mi nie daje pokoju — rzekł pan — i ty idź sobie, nie masz tu nic do roboty.

Wyszedłem przejęty cały trwogą, zdawało mi się, że ten straszny cień stał przede mną i przez całą noc zasnąć nie mogłem. Gdy opowiadałem innym o tym okropnym zdarzeniu, nikt mi nie wierzył. Wszyscy śmiali się mówiąc, że zląkłem się własnego cienia, lecz ja byłem przekonany co do tego, co widziałem, i tego zapomnieć nie mogłem.

Minęło kilka tygodni. Dziedzic ciągle był smutny i niespokojny. Pewnego razu wieczorem rzekł mi:

— Dziś czuję się niezdrów, po wieczerzy przyjdź zaraz i będziesz tu nocować, gdyż być może będę ciebie potrzebował. Ty szybko zasypiasz i mocno śpisz, możesz u siebie nie słyszeć mego wołania.

Zrobiłem sobie legowisko na podłodze, zgasiłem ogień w kominku. Noc była cicha i jasna, księżyc świecił. Dziedzic nic mógł zasnąć, ciągle wzdychał, wstawał, siedział na krześle i znów się kładł do łóżka. Słyszałem każdy jego ruch, i tylko co zasnąłem, jego mocny głos zbudził mię. Zrywam się ze snu i widzę, że pan siedząc na pościeli rozmawia głośno jakby sam z sobą. Nic z tej rozmowy pojąć nie mogłem. Księżyc w pełni wprost świecił w okno. Blade światło rozlewało się po całym pokoju, tak, że wszystkie rzeczy wyraźnie mogłem widzieć. Nagle spostrzegłem cień okropny postaci całego człowieka obrócony twarzą do okna. Cień ten był na ścianie naprzeciw samego łóżka dziedzica. Ruszał się, jak gdyby był żywy. Nos miał długi, włosy najeżone. Poznałem w nim Czarnego Gościa, przeniknęła mnie jakaś okropna trwoga. Nieprzytomny porwałem się z miejsca i krzyczałem:

— Niech pan każe mi zapalić ogień w świeczniku.

— Nie ma potrzeby zapalać świec — rzekł pan — dopiero jest północ.

— Ten cień okropny przestraszył mnie — odpowiedziałem.

— Nie ciebie on prześladuje, ale mnie.

To powiedziawszy wstał z łóżka i zaczął chodzić po pokoju, a mnie kazał nie ruszać się z miejsca. Wtem zapiał kogut. Cień ruszył po ścianie ku drzwiom i znikł. Pan usiadł i był nieruchomy jak kamień. Ja położywszy się na swoim miejscu ciągle spoglądałem na niego. Dreszcz przebiegał mi po ciele i do samego wschodu słońca nie mogłem już zasnąć.

Pewnego razu, w samo południe, przy świetle jasnego słońca zjawił się na ścianie ten cień straszny. Widziałem okropną zmianę na twarzy dziedzica. Był blady jak trup i biegając, niezrozumiałe jakieś wymawiał słowa. Ja przelękniony ledwo mogłem słowo z gardła wydusić.

Wreszcie wydobyłem z siebie:

— Niech każe pan poprosić księdza, by zmówił modlitwy i wodą święconą pokropił te ściany. Długo w tym dworze nie było Boga, tak że duch nieczysty obrał go sobie za mieszkanie. A może jakiś wiedźmak sprowadził go tu, aby on nam nie tylko w nocy, lecz i w dzień nie dawał spokoju.

Pan spojrzał na mnie drwiącym okiem mówiąc te słowa:

— Dwór jest stary, może już nieraz był skropiony wodą święconą. Nie powtarzaj tych swoich słów więcej. Są rzeczy, których nie rozumiesz.

Pewnego dnia, gdy słońce zniżało się ku zachodowi, pan powrócił z przechadzki jakiś smutny. Wszedł do pokoju, usiadł i ciągle ręką brał się za głowę.

— Pan pewnie cierpi na jakiś silny ból głowy? — zapytałem go.

— Szum nieznośny mam w głowie. Doświadczam go już od dawna — rzekł. — Miejsca nigdzie nie mogę dla siebie znaleźć.

— Odkryłbym panu sposób, jak zaradzić temu, tylko nie wiem, czy pan dziedzic usłucha mojej rady.

— Mów, jeśli to co dobrego i może pomóc.

— Powiadają, że kiedy szum w głowie nie daje spokoju, to najlepszy sposób na niego jest iść do dzwonnicy przy kościele i posłuchać kościelnych dzwonów, kiedy na mszę dzwonią. Potem wejść do świątyni, uklęknąć przed ołtarzem, pomodlić się szczerze i wysłuchać mszy świętej. Tym sposobem wiele osób wyleczyło się od nieznośnego szumu w głowie. Radziłbym i panu to zrobić.

On spojrzał na mnie, szyderczy uśmiech pokazał się na chorowitej twarzy, i rzekł:

— Może tobie ten sposób mógłby służyć i uleczyć cię od szumów. Mię nie wyleczy muzyka dzwonów kościelnych.

— Wiele widziałem nieszczęść i dziwów strasznych żyjąc na tym świecie — mówił nam starzec — lecz najokropniejszy był ten, którego doświadczał nasz dziedzic. Nie mógł się pozbyć prześladujących go strachów, skończył swe życie w cierpieniu.

To powiedziawszy ukląkł przed obrazem Matki Boskiej, modlił się cicho, a wszyscy goście stali, patrząc na niego w głębokim milczeniu.

Był już wieczór, słońce skryło się za lasy. Horaśko po skończonej modlitwie spojrzał przez okno, na całym niebie świeciła jedna wieczorna gwiazda. Jakiś czas śledził ją okiem, łza upadła mu na twarz. Odwrócił się do nas i rzekł tymi słowy:

— Prędko czas leci na rozmowie z dobrymi przyjaciółmi. Tak i całe nasze życie szybko mija. Kiedyś w młodości lubiłem patrzeć na tę wieczorną gwiazdę. W niej szukałem w smutku nadziei i pociechy.

To rzekłszy zapalił woskową świecę, postawił przy trumnie, i dalej tak mówił do gości, którzy do niego przybyli.

— Zbudowałem dla siebie domek bez drzwi i bez okien. Tu odpocznę spokojnie, snu mego nie przerwie ni smutek, ni trwoga, ni kłopoty. W Bogu moja ostateczna nadzieja. — To rzekłszy wziął trumnę ze stołu i postawił na podłodze. Chciał się w niej położyć.

— Co ty robisz! — krzyknął któryś z gości, chwytając go za rękę. — Jeszcześ zdrowy i silny, za wcześnie kładziesz się do grobu, nie rób teraz, będzie czas, że my tu ciebie do niej położymy.

— Nie urośniesz już bardziej — rzekł mój ojciec — nie musisz się do niej kłaść. Wygodnie ci będzie już zawsze. Nie mów nam, że mamy ciebie kiedykolwiek stracić. Lepiej przypomnijmy, jak to było w dawnych czasach.

— Chciałbym po trudach życia odpocząć. Nadeszła noc, gwiazdy palą się na niebie. — I to powiedziawszy, położył się w trumnie.

Stojąc wokół trumny patrzymy na niego i widzimy nagle, że jakaś bladość śmiertelna pokryła mu twarz i oczy jego jakoś się zapadły.

— Dość, dość tej przymiarki. Wstawaj — rzekł mój ojciec biorąc go za rękę.

— Wstawaj, wstawaj Horaśko — krzyczą goście.

Chcieli go wyciągnąć z trumny, lecz gdy spostrzegli, że już zasnął snem wiecznym, pobledli wszyscy i długo tak stali koło trumny jakby w jakimś odrętwieniu.

— Dziwny starzec — rzekł Zawalnia. — Znał godzinę ostatnią życia swego, i żegnając się z tym światem zaprosił do siebie w gości swoich znajomych. W ich obecności przeszedł do wiecznego mieszkania, pewnie on całe życie swoje myślał o śmierci. Za to w starości Bóg łaskawy objawił mu godzinę sądu i miłosierdzia. Ten Czarny Gość co prześladował pana już trzeci raz w opowieściach, które słyszałem, zjawił się na scenie. Nie śpi zły duch, stara się wszędzie szkodzić ludziom. Zawsze przyjaźni się z tymi, którzy zapominają o swoich bliźnich. Za to jest kara boska. Posłuchajmy, co teraz twój towarzysz nam opowie.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Jan Barszczewski

Wiedźmak i kot Wargin

Bywały dziwy w dawnych czasy — rzekł drugi podróżny — słyszałem i ja od starych ludzi o niezwykłych ludziach. Z tych opowieści jeden z nich najbardziej utkwił w mojej pamięci, i o nim chcę wam opowiadać.

Mieszkał w naszych stronach prosty wieśniak, nazywał się Tomasz. O nim powiadali, że jakoby urodził się, mając już wszystkie zęby. Kiedy stał się dorosły, nie ucząc się czarów poznał wszystkie sekrety wiedźmaków. Zły duch nie mógł ukryć się przed nim. Rozpoznawał go w każdej odmianie, w każdej postaci. Wszędzie i zawsze ich wskazywał. Był on przyjacielem wszystkich ludzi. Znał jakieś sekretne słowa, za pomocą których pokonywał złego ducha. Ludziom cierpiącym i nieszczęśliwym udzielał zawsze pomocy.

Dziedzice osłabieni ciężką chorobą, kiedy im wiedza medyczna i drogie lekarstwa nie przynosiły ulgi, posyłali po Tomasza, a ten zawsze jakimś sekretnym słowem prędko przywracał im zdrowie i spokój. Opowiem o kilku takich wypadkach.

Pewnego razu dziedzic N. powrócił z miasta i przywiózł ze sobą kota. Od kogo i jakim sposobem go nabył nie wiedziałem. Tylko tyle wiedziałem, że ten kot był niepospolity. Kiedy N. wniósł go do pokoju i postawił na podłodze, wszyscy domowi otoczyli go i z podziwem patrzyli na niego. Kot dumnie przechadzał się po pokoju, do każdego ze znajdujących się w pokoju zbliżał mrucząc. Łasił się do wszystkich, jak gdyby urodził się w tym domu. Dziedzic N. rzekł do żony:

— Patrz Antosia, co to za wyborny kot. Jaki ogromny, jaka sierść na nim błyszcząca, cały czarny jak węgiel. Jakie jaskrawe oczy, to jest prawdziwy król kotów. Przywiozłem go jako największą rzadkość. Wabi się Wargin.

Kot wskoczył na stół, pani pogłaskała go ręką, on przymrużył oczy, podniósł w górę grzbiet czarny i mrucząc przechadzał się dostojnie po stole. Pani wzięła go na ręce. Taki kot przypadł jej do gustu. Dostawał wyborne mleko, spał na miękkiej pościeli. Na zawołanie Wargin natychmiast biegł do pani. Bawił ją i przez wszystkich w domu był lubiany.

Minął miesiąc, potem drugi, faworytowi całego domu dobrze się wiodło. Szczęśliwy kot żył jak król kotów. Po kilku miesiącach wszyscy dostrzegli jakąś odmianę w pani domu. Miała jakieś dziwaczne kaprysy. Nikt w całym dworze nie mógł zgadnąć, o co jej chodzi. Stała się nudna, niespokojna, swarliwa. Karała pokojówki i służących, choć oni w niczym nie zawinili. Łajała sąsiadki, krzyczała na męża. W całym dworze jeden jedyny kot był dobry i za nic nie oberwał.

„Co znaczy tak nagła odmiana w Antosi?” — zastanawiał się dziedzic. Porady szukał u starych i doświadczonych ludzi. Wszyscy uważali, że pani musi być chora, gdyż często płacze, narzeka, chwyta się za głowę jak gdyby doświadczała silnego bólu i pada na łóżko. Chorej nikt nie mógł dogodzić, jedynie kot spokojnie siedząc mruczał przy niej.

— Musi mieć spazmy — rzekł pan. — Trzeba wołać po doktora.

Przyjeżdża doktor, posyłają po lekarstwa, a lekarstwa drogie. Wydatek duży, a korzyści z leków żadne. Zdumiał się lekarz, nie może pojąć, na co choruje pani. Dziedzic N. postanowił zwołać konsylium. Zebrało się kilku medyków, pogadali ze sobą, postanowili zmienić leczenie. I znowu bez skutku. Nikt nie był w stanie zrozumieć przyczyny cierpienia pani. Co więcej, porady medyków nie tylko nie przyniosły ulgi, ale pogorszyły stan chorej. Była jeszcze słabsza i bardziej niespokojna. Znajomi i sąsiedzi radzili postać po Tomasza. Mówili:

— Tomasz urodził się od razu z zębami. Ma dar od natury, leczy siłą słów, trzeba wierzyć w tajemnice i istnienie dziwów, których dotąd nie zbadał rozum ludzki.

Dziedzic N. dał się namówić i szybko posłał po wiedźmaka.

Pani leżała na pościeli, przy niej siedziała porucznikowa, która przyjechała w tym czasie odwiedzić chorą. Służące u drzwi co chwila czekały na rozkazy. Czarny kot siedział obok i mruczał. Wchodzi pan z Tomaszem. Kot spojrzał na wiedźmaka ognistym okiem, najeżył grzbiet, parsknął i skoczył pod łóżko.

Tomasz usilnie wpatrywał się w chorą. Mówił sekretne słowa. Zbliżył się ku niej. Gdy pani postrzegła go, zerwała się z pościeli. Otworzyła usta i chciała coś gniewnego wykrzyczeć. Raptem z jej ust wyleciał rój os. Osy latały po całym pokoju, kąsały wszystkich i zaplątywały się we włosach stojących osób. Kot, okropnie wrzeszcząc, skoczył na stół, rzucił się do okna, a potem na ściany. Na koniec skrył się za piecem i tam miauczał przeraźliwie. Trwoga przenikła wszystkich. Pani padła na pościel. Wiedźmak odemknął drzwi i wnet znikły wszystkie razem te jadowite insekty.

— Niech teraz chora cokolwiek odpocznie — rzekł Tomasz — za kilka godzin będzie zupełnie zdrowa.

— Powiedz, Tomaszu, skąd pochodzi to straszne cierpienie mojej żony? Skąd i jakim sposobem w jej głowie rozmnożyły się te jadowite insekty? Medycy nie byli w stanie pojąć tego, co się z nią dzieje.

— Nic tu nie ma dziwnego — odpowiedział Tomasz. — Pani lubiła bawić się z kotem i on nieczystym burczeniem swoim namnożył w jej głowie jadowite osy.

— Kot Wargin! — rzekł dziedzic. — Czy to prawda? Takie piękne, takie łagodne zwierzę. Wszyscy kota lubili i na niczym jemu nie zbywało.

— Radzę panu mieć się na ostrożności, koty mają w sobie truciznę, a najwięcej czarne. — To rzekłszy wziął czapkę i wyszedł z pokoju.

— Zabić kota! — krzyczał dziedzic.

Słowa te pełne gniewu przestraszyły wszystkich.

— Zawołać tu kogokolwiek, niech wyciągnie z zapiecka kota. Zabić go!

— Czyż nie wstyd — rzekła pani porucznikowa — wierzyć wiedźmakowi, który nas tu kuglarstwem swoim omamił. Jak to może być, aby od kota rodziły się jadowite osy w głowie Antosi. Nie wolno być tak okrutnym. Zabiorę ze sobą tego kota. W moim domu na pewno nikogo nie zarazi.

— Zabić kota natychmiast! — krzyczał w gniewie dziedzic N.

Wchodzi sługa do pokoju, szuka kota za piecem, lecz jego tam nie ma. Pan i sługa przeszukali wszystkie kąty. Patrzyli pod stołami, pod łóżkiem, przeszukali wszystkie meble. Nigdzie nie mogli znaleźć Wargina. Drzwi i okna w dworze były zamknięte. Jakim sposobem mógł zniknąć? Stoją zdumieni. Kot znikł jak duch przeklęty.

Pani jest zdrowa i spokojna. W całej okolicy z podziwieniem ludzie rozmawiają o tym wypadku. Medycy nie dają wiary temu, co się stało. Drwią z ludzkiej naiwności. Lud wierzył w siłę słów Tomasza, szedł do niego dla porady i zawsze znajdował u niego ulgę w cierpieniu. Porucznikowa chciała mieć Wargina w swoim domu. Żałowała mocno, że nie wie, gdzie się nieszczęśliwy kot skrywał przed niesprawiedliwym prześladowaniem.

Pewnego dnia, mając w domu swoim kilka sąsiadek, zaczęła opowiadać gościom o kocie Warginie.

— Nie widziałam piękniejszego zwierzęcia niż ten kot. Czarny jak węgiel, sierść lśniąca i gładka, miękka jak aksamit. Ogon kosmaty jak soboli, oczy pełne ognia jak palące się świece. Zwierzak ogromny! Nie zawahałabym się zapłacić najwyższej ceny za takiego kota.

W czasie tej rozmowy wbiegła do pokoju Zosia, starsza córka pani porucznikowej, krzycząc:

— Ach, mamo! Jakiś ogromny kot siedzi w przedpokoju!

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki