Dom blisko rzeki. Saga rodu Casadio - Daniela Raimondi - ebook

Dom blisko rzeki. Saga rodu Casadio ebook

Raimondi Daniela

4,3

Opis

Wielu z nich ma czarne oczy i to samo niespokojne spojrzenie; inni mają oczy jasne i patrzą łatwym do rozpoznania wzrokiem marzycieli. W każdym z nich widzę tę samą historię: historię ziemi”. Opowieść o tej niezwykłej rodzinie rozpoczyna się w chwili, gdy na początku XIX wieku Giacomo Casadio zakochuje się w Viollce Tosce, dziewczynie z romskiego taboru, i bierze ją za żonę. Od tej pory w rodzie mieszkającym w Stellacie przychodzą na świat to jasnoocy blond marzyciele, to ciemnowłosi czarnoocy umiejący czytać przyszłość. Casadiowie żyją w rozdarciu między niepohamowaną wolą przeciwstawienia się losowi a niebezpiecznym pragnieniem podążania za marzeniami. I każdy ze swych wyborów doprowadzają do samego końca niezależnie od tego, co nimi kieruje. Na przekór straszliwemu proroctwu, które pewnej burzowej nocy Viollca wyczytała w kartach tarota… Rozciągająca się na dwa wieki saga rodzinna splatająca się z wydarzeniami odmieniającymi losy Italii. Epicka i niezwykle intymna opowieść, która przywraca magię marzeń i przekonanie o tym, co sprawia, że żyjemy naprawdę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 439

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (70 ocen)
40
17
8
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Macans

Nie oderwiesz się od lektury

Nie można odmówić tej książce rozmachu. Ponad 200 lat historii. Miłość, wojna, pożądanie, czary, szepty zmarłych, wizje i moce nadprzyrodzone. Trochę skojarzenie z Sagą o Ludziach Lodu innej autorki, czytanej przez mnie ponad 30 lat temu. Na początku mała irytacja, bo autorka "leciała jak burza" , powoływała do życia nowych bohaterów, przeskakiwała o następne lata, uśmiercała ich, gubiąc czytelnika w drzewie genealogicznym i powodując chaos. Potem jednak wszystko się pięknie poukładało, narracja przyciągała, wywoływała emocje. Ta książka to dla mnie niesłychana uczta literacka, tym ważniejsza, że zawierająca nawiązanie do "faktów rzeczywistych", do tego co działo się na przestrzeni wieków. Bardzo polecam. Trzeba mieć jednak czas. Potrzeba skupienia.
30
Ksiazkowymol1209

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna powieść, historia rodziny na przestrzeni 200 lat, od której nie da się oderwać. Obowiązkowa lektura dla osób, które lubują się w sagach rodzinnych, interesujących się genealogią.
10
Justysiek96

Dobrze spędzony czas

saga rodzinna z elementami fantastyki, książka za pewne spodoba się wielbicielom Stu lat samotności
10
mgoga

Nie oderwiesz się od lektury

przepiękna książka
10
alexadydynska

Nie polecam

Lipa
00

Popularność




La casa sull’argine. La saga della famiglia Casadio

Casa Editrice Nord Surl © 2020

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Tomasz Kwiecień

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński / monikaimarcin.com

Zdjęcia użyte na okładce: © sabrisy, © Slavomir Kruz / Shutterstock

Redakcja: Magdalena Stec

Korekta: Aneta Iwan, Joanna Rodkiewicz, Izabela Sieranc

ISBN: 978-83-8230-309-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2022

Dla Guida

PROLOG

Roku Pańskiego MCCCCXII dnia osiemnastego miesiąca lipca przybył do Bolonii pewien książę z Egiptu zwany Andrea, przybył z kobietami, dziećmi i mężczyznami swego kraju; a mogło ich być wszystkich nawet i sto.

Z: Cronica gestorum ac factorum memorabilium civitatis Bononie, edita a fratre Hyeronimo de Bursellis (ab urbe condita ad a. 1497)

(w: Ludovico Antonio Muratori, Rerum emarum scriptores, tom XXIII, 1733)

Sen i my z jednych złożeni pierwiastków;

Żywot nasz krótki w sen jest owinięty.

William Szekspir, Burza, akt IV, scena I

w przekładzie Leona Ulricha

„To przez Cygankę tak się skundliła nasza rodzina”, powtarzała mi często babka, kiedy w białym fartuchu i z rękawami podwiniętymi do łokci szykowała się do wałkowania ciasta. Opowieść o naszej historii zaczynała zawsze od romskiej przodkini, wbijając jednocześnie jajka do mąki usypanej w kopczyk z wgłębieniem na szczycie, przypominający wulkan. Lekki ruch nadgarstka i trzask, wpadało jajko; kolejny ruch i trzask, wpadało drugie. Wyrabiała ciasto i jednocześnie opowiadała, śmiała się, płakała. Była przekonana, że to właśnie przez zawarte dwa wieki wcześniej małżeństwo naszego przodka i dziewczyny z taboru połowa naszych krewnych miała jasną skórę i niebieskie oczy, a druga połowa rodziła się z kruczymi włosami i czarnymi oczami.

To nie było tylko gadanie starej kobiety. O przybyciu Romów do Stellaty, miejsca, skąd wyszła moja rodzina, mówi dawny dokument leżący w zakurzonym archiwum Biblioteki Ariostańskiej w Ferrarze.

Tabor pojawił się w miasteczku w dniu iście apokaliptycznej ulewy. Był listopad i padało od tygodni. Najpierw woda zalała pola, potem pod lustrem wody zniknęły ścieżki, ulice, podwórka, a wreszcie główny plac. Aby się przemieszczać, ludzie zaczęli używać łodzi. Stellata zamieniła się w małą Wenecję, ale w jej mizernej wersji, bez pałaców i gondoli, za to ze skromnymi domkami, spróchniałymi łodziami i słonawymi wodami rzeki.

Wozy, skrzypiąc, przejechały przez most pontonowy na Padzie, po czym ruszyły drogą biegnącą w koronie wału przeciwpowodziowego. Woda lała się z hukiem, a kopyta zwierząt pociągowych zapadały się w błoto. Koła nurzały się w rozmokłej ziemi, drewno trzeszczało, wozy grzęzły. Mężczyźni pracowali do późna w nocy, próbując je uwolnić, ale pięć wozów utknęło na dobre, tabor musiał zostać w miasteczku i czekać na lepszą pogodę.

Kiedy przestało padać, wyciągnięto wozy z błota i wymieniono im koła, lecz seria niefortunnych zdarzeń sprawiła, że wyjazd obcych kilkakrotnie odkładano: najpierw musieli czekać na koniec trudnego porodu, potem ktoś zachorował na czerwonkę, a w końcu padł jeden z koni. Gdy byli już gotowi ruszyć dalej, nastała jedna z najsurowszych zim w stuleciu i miasteczko skuł mróz. Wybieranie się w dalszą drogę wydało się wszystkim pozbawione sensu.

Aby przerwać monotonię długiej zimy, ktoś z przybyszów zajął się podkuwaniem koni, inni sprzedawaniem na targu koszy z sitowia, końskich uprzęży, sit i tamburynów, graniem na chrzcinach i weselach. Wiosna przyszła i odeszła, a latem wybuchł tyfus i miejscowość objęto kwarantanną. Z biegiem pór roku również życie taboru naznaczyła monotonia codzienności.

Mieszkańcy Stellaty nawet nie zauważyli, że ich niechęć do przybyszów przeszła z czasem w przyzwyczajenie. Starcy umierali, rodziły się dzieci, a młodzi zakochiwali się w sobie bez względu na dzielące ich różnice. W ciągu paru pokoleń w żyłach jednej trzeciej mieszkańców Stellaty zaczęła płynąć romska krew.

I tu właśnie na scenie pojawia się mój praprzodek Giacomo Casadio. W Stellacie uchodził za samotnika o melancholijnym usposobieniu. Obdarzony był jednak wielką wyobraźnią i jego wizjonerska natura wkrótce dała o sobie znać. Jego marzeniem było budowanie łodzi, ale nie takich zwykłych i skromnych, jakie pływały po wodach Padu. Myślał o statkach z ładowniami mogącymi pomieścić nie tylko zboże, drewno, konopie i zwierzęta podwórzowe, ale też krowy i konie. Krótko mówiąc, Giacomo Casadio zamierzał stworzyć coś na kształt arki Noego.

Pomysł przyszedł mu do głowy jeszcze w dzieciństwie. Przeglądając na plebanii ilustrowane wydanie Biblii, natknął się na obrazek przedstawiający gotową do wypłynięcia arkę. Była piękna, pękata, głowy lwów i żyraf wystawały z małych okienek, a poniżej wychylały się rzędy kaczek, kogutów i kurczaków, pary kóz, koni, wielbłądów, owiec i osłów. Łódź zdolna stawić czoła powszechnemu potopowi i ocalić wszystkie żywe istoty na ziemi! Ten biblijny obraz zasiał w jego głowie ziarno obsesji. Kiedy Giacomo dorósł, zaczął budować arkę na podwórzu przed swoim domem. Długo przemyśliwał sprawę: rzeka od zawsze stanowiła najszybszy środek transportu dla ludzi, wozów i zwierząt; byli też rybacy, poławiacze żab, piaskarze… Stellata, gdzie Pad był szeroki i głęboki, mogła stać się ważnym portem rzecznym.

Ukończenie projektu zajęło mu trzy lata. Kiedy arka była gotowa, Giacomo czekał z jej zwodowaniem do czwartego grudnia, dnia poświęconego Świętej Barbarze, patronce żeglarzy.

Tego ranka w miasteczku zapanowało wielkie poruszenie. Mieszkańcy zgromadzili się na brzegu, aby podziwiać widowisko. Przyszedł ksiądz z krucyfiksem, ministrantami i wodą święconą. Ogromny wóz zaprzężony w dwanaście wołów ciągnął łódź. Kiedy dotarli nad błotnisty brzeg, najsilniejsi mężczyźni zaczęli przeciągać arkę na okrąglakach, aby zsunęła się z wozu do rzeki. Nastąpiły okrzyki zdumienia, wiwaty, sporo chybotów i niespokojnych chwil oczekiwania, ale w końcu arka wypłynęła na wody Padu. Wokół rozległy się owacje i brawa.

Giacomo wszedł na pokład z triumfującą miną. Pozdrowił tłum zgromadzony na brzegu, z błyskiem w błękitnych oczach i piersią nabrzmiałą od emocji. Nigdy w życiu nie czuł się tak szczęśliwy.

Niestety, arka nie odpłynęła daleko, po niecałej godzinie opadła na dno.

Mężczyznę ogarnęło głębokie przygnębienie, które trwało przez całą zimę. Jego rodziców tak niepokoił stan syna, że w końcu ojciec zasugerował, aby spróbował raz jeszcze.

– Masz łeb na karku. Następnym razem wypłyniesz swoją łodzią aż na samo morze! – powiedział z przekonaniem.

Podniesiony na duchu Giacomo przezwyciężył zniechęcenie i zaczął budować drugą arkę, ale z podobnym szczęściem. Skonstruował ich pół tuzina i jedna po drugiej szły na dno. Trzeba oddać sprawiedliwość prawdzie: kilka utrzymywało się na powierzchni nawet przez parę dni. Na pokładzie szóstej Giacomo dotarł do Comacchio i delty Padu, ale gdy już myślał, że wreszcie udało mu się spełnić marzenie, łódź zaczęła nabierać wody i w ciągu kilku godzin zatonęła. Rzeka w tym miejscu była płytka i ponoć jeszcze przez wiele lat rybacy łowiący węgorze mogli zobaczyć maszt wystający z wody.

Pomiędzy kolejnymi porażkami Giacomo doświadczał długich okresów zniechęcenia, tak go osłabiających, że nie mógł nawet pracować w polu. Potem, z dnia na dzień, zniechęcenie przeobrażało się w euforię i znów zaczynało go trawić marzenie o budowie arki. Aż przyszedł czas, kiedy stary Casadio stracił cierpliwość.

– Wystarczy już tego dobrego! Czas, żebyś się ustatkował. Poszły na dno Padu jak kamienie, no to poszły, trudno.

Ale sześć zatopionych arek nie umniejszyło ogromnego marzenia Giacoma, a jego rodzice wiedzieli, że budowa tych łodzi jest jedyną rzeczą, która może wnieść odrobinę szczęścia w życie ich syna, melancholijnego już w łonie matki. I tak kilka miesięcy później podwórze znów przeistoczyło się w stocznię z rusztowaniami, stosami desek, wiadrami gwoździ, linami, obcęgami, piłami i zwojami różnokolorowych lin. A pośród całej tej plątaniny lin, tarcicy i narzędzi uwijał się Giacomo, strugając, przybijając i klejąc. Za każdym razem, gdy kończył budowę, czekał roztropnie na dzień Świętej Barbary, aby zwodować swoją arkę, ale patronka żeglarzy była głucha na jego prośby i wszystkie łodzie kończyły na dnie.

Kiedy Giacomo nie pracował w polu ani nie budował kolejnej arki, spędzał czas w samotności. Nie miał wielu przyjaciół, a kobiet bał się tak przeraźliwie, że doszedł do czterdziestych piątych urodzin, nie mając jeszcze nigdy żadnej dziewczyny. Aż do chwili, gdy podczas wiejskiego festynu na jego drodze stanęła młoda romska kobieta. Widywał ją już wcześniej: była wysoka, miała gibkie ciało i gęstą grzywę czarnych włosów sięgających do pasa. Ubrana w wielobarwne spódnice, z mnóstwem bażancich piór we włosach, dużymi pierścieniami na palcach i sznurami korali na szyi śmiało przechadzała się po Stellacie. Dotąd Giacomo jej unikał, onieśmielony zuchwałością dziewczyny; odnosił się zresztą z podejrzliwością do tych dziwnych ludzi. Ale tego dnia zbliżyła się do niego i spojrzała mu prosto w oczy. Kiedy się odezwała, wzdrygnął się i próbował odejść, ale złapała go za ramię.

– Dokąd idziesz? Nie zjem cię. Chcę tylko odczytać ci przyszłość.

– Zostaw mnie w spokoju. Znam swoje przeznaczenie i bez ciebie.

Chciał odejść, lecz ona nie dawała za wygraną. Chwyciła go za ręce.

– Pokaż mi je, Viollca nigdy się nie myli.

Nie odczytała mu przyszłości. Spojrzała tylko w jego dłonie, potem ścisnęła je mocno i oznajmiła:

– Nareszcie jesteś! Czekałam na ciebie od lat.

Kilka miesięcy później Viollca zaszła w ciążę i nie bacząc na sprzeciwy obu rodzin, para wzięła ślub.

1800

Była to miejscowość licząca kilkuset mieszkańców, ściśnięta między drogą a rzeką; biedna, ale o nazwie tak pięknej, że aż niewiarygodnej. Jednak poza samą nazwą w Stellacie – czyli „rozgwieżdżonej” – nie było zbyt wiele poetyczności: placyk z arkadami, skromny kościółek z czternastego wieku, dwie fontanny i ruiny starej warowni niedaleko rzeki. Nieliczni wiedzieli o chwalebnych początkach Stellaty. Począwszy od średniowiecza miejscowość była strategicznym punktem obronnym przed próbami podboju ze strony Wenecji i Mediolanu, usytuowanym nad Padem, na styku Wenecji Euganejskiej, Lombardii i Emilii. Lukrecja Borgia przejeżdżała tędy kilkakrotnie podczas swoich podróży do Mantui i mieszkał tu również syn słynnego Ariosta. Ale wiedział o tym tylko don Mario, proboszcz, także dlatego, że połowę mieszkańców stanowili analfabeci, a ta czytająca połowa i tak nie była świadoma, że poeta wspomniał o tej mizernej mieścinie w pieśni XLIII Orlanda szalonego.

W lewej ręce Melara na brzegu zostaje,

A Sermido po prawej kęs się widzieć daje.

Figarellę, Stellaty widzą niskie progi,

Gdzie Padus srogi zniża rozdwojone rogi1.

Na początku dziewiętnastego wieku istniała jeszcze drewniana przeprawa między Ficarolo i Stellatą. Był to pływający most złożony ze starych drewnianych łodzi, powiązanych ze sobą grubymi linami, prawdopodobnie nieróżniący się zbytnio od tego, o którym pisał Ariosto kilka wieków wcześniej. Po fortecy zaś pozostały tylko spróchniałe belki, zerwane dachy i rozsiane wszędzie owcze ekskrementy.

Casadiowie mieszkali tuż za miasteczkiem, w miejscu zwanym La Fossa od kanału, który biegł przez środek ich ziemi i wyznaczał granicę między prowincjami Ferrary i Mantui. Ich dom był typowym dla zabudowań doliny Padu ceglanym budynkiem z łukowatym portykiem, przestronnymi pokojami i wysokimi sufitami. Mieli stodołę, stajnię, podwórze z ubitej ziemi, chlew i winnicę. Ściany były nieotynkowane, a okna małe, z okiennicami zamykanymi od maja do października, aby uniknąć much i upału.

W tym domuzamieszkała Viollca po ślubie z Giacomem. Teściom trudno było przywyknąć do dziwnych zwyczajów przybyszki. Ona zaś nie zamierzała iść na kompromis: nadal nosiła wielobarwne spódnice, a włosy ozdabiała bażancimi piórami. Co rano pojawiała się ze starym moździerzem w ręku i godzinami przygotowywała napary z ziół i korzeni.

Dokonywała również skomplikowanych rytualnych puryfikacji, które miały usunąć wszelką nieczystość.

– Nie możemy żyć spokojnie, dopóki wszystko tutaj będzie marime – powtarzała.

– Mari… co? – pytała z niepokojem teściowa.

O byciu marime – w języku romskim „nieczystym” – bądź nie decydował podział na to, co wewnętrzne, i to, co zewnętrzne. Viollca była odpowiedzialna za utrzymanie czystości w środku domu, a za obejście, stajnie i klepisko odpowiadali inni członkowie rodziny. Nigdy nie chodziła do pracy w polu, ale bardzo dbała o sposób przyrządzania potraw, choć według niej tylko niektóre zwierzęta wolno było jeść.

Innym dziwacznym zwyczajem Viollki było stawianie na progu za drzwiami co wieczór miski z mlekiem.

– Co robisz? – zapytał ją Giacomo, kiedy po raz pierwszy to zobaczył.

– To dla dobrego węża – odpowiedziała cicho.

Romowie wierzyli, że w fundamentach domu mieszka dobry wąż o białym brzuchu i zębach pozbawionych jadu. Uważali, że każdej nocy ten wąż pełznie po śpiących ludziach, aby ich chronić i przynosić im szczęście. Jeśli jednak gad zostanie zabity, ktoś z rodziny zginie, a wszystkich pozostałych spotka seria nieszczęść. Dlatego Viollca zawsze wystawiała przed drzwi mleko, aby podziękować wężowi i nakarmić go na czas jego nocnych wycieczek.

– Ta Cyganka jest szalona! – utyskiwali teściowie.

Równocześnie jednak z zadowoleniem obserwowali przemianę, jaka dzięki tej młodej kobiecie dokonała się w życiu Giacoma. Ich dotąd melancholijny syn teraz codziennie rano podśpiewywał przy goleniu, a nocami gorszył rodzinę absolutnie niedwuznacznymi odgłosami, które dochodziły z jego sypialni. To właśnie z miłości do Giacoma rodzice nauczyli się żyć z dziwactwami synowej. No i musieli przyznać, że tajemnicze mikstury Viollki okazywały się całkiem skuteczne.

– Ja jestemdrabarni, a każda drabarni zna się na leczeniu – zapewniała ich kobieta. – Wiem, co robić z końmi, a z ludźmi jest tak samo. Jeśli konia boli brzuch, to potrzeba kogoś z takimi palcami, widzisz? Żeby palec mały i wskazujący dotykały się od góry bez wysiłku. Bierzesz słomę, która jest pod koniem, i tymi palcami rzucasz ją na niego. Wyrzucasz, a następnie podnosisz i znowu kładziesz na koniu. I tak trzy razy, a koń jest wyleczony. Ale do leczenia ludzi trzeba jeszcze głowy lisa, samej czaszki, i z niej trzeba pić ten napar. Weźcie – powiedziała do teścia. – Z tej lisiej czaszki piły nawet dzieci i nigdy nie potrzebowały doktora. A teraz żujcie to.

– A co tam jest w środku? – zapytał.

– Sproszkowana gorczyca i sok z korzeni, które znam. Lepię małe kuleczki, które trzeba połknąć przed snem i po przebudzeniu. To wam wyciągnie ogień z płuc. Teraz powtórzcie: „Jezus był bity, Żydzi usiedli Mu na piersi, Bóg ich przepędził. Demon usiadł na mojej piersi. Białe kobiety, przepędźcie go i połóżcie na nim wielki kamień”.

– Boga nie ma! – odparł starzec, uderzając pięścią w stół.

– Nie obchodzi mnie, czy w Niego wierzycie, czy nie, wystarczy, żebyście to teraz połknęli – skomentowała beznamiętnie.

***

Osiemnastego dnia trzeciego miesiąca nowego stulecia urodził się jedyny syn Giacoma i Viollki Casadio: chłopiec ważył cztery kilogramy, miał kruczoczarne włosy i takie samo dzikie spojrzenie co jego matka. Pokryte śluzem porodu dziecko otworzyło oczy i rozejrzało się wokół z ciekawością, która przeraziła położną.

– Matko Boska… On ma oczy jak u starca! – wykrzyknęła kobieta.

Jakby tego było mało, noworodek nie płakał. Obracał tylko głowę od prawej do lewej, przyglądając się światu, pochłonięty nowymi rzeczami, które nagle się przed nim otworzyły.

Viollca odłożyła na bok kawałek pępowiny i wyjaśniła:

– Kiedy wyschnie, zaszyję ją w woreczek i zawieszę mu na szyi. To mu przyniesie szczęście.

Gdy tylko dziecko zostało obmyte, nakarmiła je prawą piersią, bo ta strona symbolizuje prawdę, szczęście i dobro. Kiedy przyszedł czas na wybór imienia, ogłosiła:

– Nazwiemy go Dolar.

– A co to za imię? – zdumiał się Giacomo.

– Powiedzieli mi, że to taki pieniądz. Jak damy dziecku tak na imię, to nigdy nie zazna głodu.

***

Taki sam sceptycyzm okazał don Mario, nie wiedząc jeszcze, bo i skąd, że wraz z tym chrztem rozpoczyna się wielopokoleniowa i bezskuteczna wojna parafii z ekstrawaganckimi imionami, które Casadiowie wybierali dla swoich noworodków.

– Pieniądz to gnój szatana. Żaden Dolar nigdy nie zostanie ochrzczony w moim kościele! – grzmiał ksiądz. – Potrzeba wybrać imię świętego, który ochroni to stworzenie i stanie się dla niego dobrą wróżbą, inaczej żadnego chrztu nie będzie.

Dał Giacomowi i jego żonie księgę zawierającą imiona wszystkich świętych uznanych przez Kościół, z dniem im poświęconym oraz listą cudów przypisywanych każdemu.

Para nie wyszła poza trzecią linijkę. Po Abbondiu, Abrahamie i Abruncolu Viollca skupiła się na Świętym Acariu, patronie trudnych charakterów, wzywanym przeciw szaleństwu, pomagającym unikać nieszczęśliwych małżeństw i dobrym do zapobiegania gniewowi. Wydał się jej porządnym świętym, a i cuda miał spektakularne, więc ostatecznie wyraziła zgodę. Dziecko zostało ochrzczone imieniem Acario, ale i tak przez całe jego długie życie wszyscy znali go wyłącznie jako Dolara.

Syn Viollki miał wzbudzić zakłopotanie nie tylko położnej, która wyjęła go z brzucha matki. W krótkim czasie także Casadiowie zorientowali się, że Dolar niewiele wziął z ich krwi: może jedynie szczupłe ciało, powłóczenie nogami i nieustanne zamyślenie. Jeśli chodzi o całą resztę, dziecko było spadkobiercą tajemniczego uniwersum swojej matki. Chłopiec nauczył się mówić, zanim jeszcze potrafił ustać na nogach, i od razu wykazał się niepohamowanym gadulstwem. Przemawianie dla Dolara nie było koniecznością, ale wręcz powołaniem. Gdy tylko otworzył oczy, zaczynał rozmawiać z każdym, kto nawinął mu się pod rękę. Jeśli nikogo nie było w pobliżu, rozmawiał sam ze sobą.

Także Viollca zaczęła mówić, nim ukończyła pierwszy rok życia: z tego powodu w klanie, w którym się urodziła, powiadano, że jest opętana przez diabła, i bano się jej. Nikt nie uważał, że Dolar jest opętany, nawet ksiądz, który polubił dzieciaka i z biegiem lat zaczął zwracać się do niego tym bluźnierczym imieniem. Opętany nie. Ale dziwny na pewno. Potrafił porozumiewać się ze zwierzętami i podobnie jak jego matka, gdy rzeczy i zwierzęta znikały, miał dar ich odnajdywania. Nierzadko zdarzało się, że do drzwi Casadiów pukali sąsiedzi szukający pomocy.

– Viollca, koń mi zginął.

Ona wtedy zanosiła Dolara nad brzeg Padu, unosiła go ponad nurtem i recytowała:

– O, Nivaseya, na czarne oczy tego dziecka, na jego romską krew, gdzie jest koń? Czyste jest dziecko, czyste jak słońce, jak woda i księżyc, i najświeższe mleko. Powiedz mi, Nivaseya, na czarne oczy mojego dziecka: gdzie jest koń?

Przed wieczorem zwierzę wracało do domu albo właściciel znajdował je na drodze.

Jednak nawet matka nie wiedziała, że Dolar słyszy głosy zmarłych. Już kiedy miał pięć lat, chodził na cmentarz, czekał, aż wszyscy ludzie wyjdą, siadał między grobami i słuchał, jak dusze rozmawiają ze sobą. Zmarli nigdy się do niego nie zwracali ani nie zdawali się zauważać jego obecności. Dopiero któregoś popołudnia dusza małej dziewczynki odpowiedziała na jego słowotok. Miała na imię Susanna i powiedziała mu, że pogrzebano ją na długo przed jego narodzinami. Od tego dnia Dolar zaczął ją odwiedzać.

– Susanno, jak się masz? Zimno ci tam na dole? – pytał.

– Kiedy pada, woda kapie mi do oczu, ale to nie ma znaczenia, bo nie czujemy już ani zimna, ani upału. Ale wciąż brakuje mi słońca.

– Nie jesteś nigdy głodna?

– Nie, nigdy. A co ty jesz?

– Zebrałem trochę jeżyn.

– Ach, jak pięknie! Powiedz mi, jak smakują.

– Smakują… smakują jeżynami. Proszę, spróbuj.

Zacisnął pięść i pozwolił, by sok małych owoców spłynął na ziemię. Susanna śmiała się, choć jej usta nie czuły smaku słodyczy. Ale nie wszyscy zmarli byli tacy jak ona. Czasami przez cmentarz przechodziła dusza obłąkanej kobiety. Nagle uginały się gałęzie drzew, a wiatr wiał tak silny, że przyciskał cyprysy niemal do ziemi i zdmuchiwał liście topoli, płatki kwiatów, łuski kory, nasiona z pól.

– Dlaczego ona tak krzyczy? – zapytał Dolar.

– To Virginia. Woła swoje martwe dziecko. Zabiła się w dniu jego pogrzebu i od tamtej pory wciąż go szuka.

Gdy dusza Virginii przechodziła w pobliżu, jej krzyki mieszały się z rykiem grzmotów i furią wiatru, który za każdym razem wtórował jej zawodzeniu.

– Nienawidzę tego deszczu! Jak on drapie! Kwiaty są martwe, a moje dziecko płacze… Gdzie on teraz jest? Słyszysz go? On jest głodny, chce mojego mleka… Gdzie on jest? Gdzie? Gdzie…

Wreszcie ten straszny głos cichł. Wiatr nagle ustawał, drzewa nieruchomiały. Dolar milczał, nogi mu drżały. Wtedy wołał do Susanny, żeby sobie dodać animuszu, ale jego przyjaciółka rzadko odpowiadała, może spała. Potem spoglądał w górę: niebo znów było błękitne. Po czym mnóstwo motyli spadało u jego stóp. Ich barwne skrzydła pokrywały groby.

***

Po ślubie z Giacomem Viollca straciła kontakt ze swoją rodziną. Mimo że Romowie dostosowali się do miejscowych zwyczajów, wielu z nich nadal sprzeciwiało się małżeństwom mieszanym.

– Jeśli wyjdziesz za gadzia2, nasze drzwi będą zamknięte dla ciebie i twoich dzieci – ostrzegał ją ojciec. Tak też się stało i nawet narodziny Dolara nie były w stanie z powrotem zadzierzgnąć zerwanych więzów.

Miłość, która połączyła ją z Giacomem, pomogła Viollce przetrwać tę rozłąkę. Nigdy jednak nie porzuciła romskich zwyczajów, chociaż to właśnie one stały się źródłem tarć w małżeństwie. Giacomo pozwolił żonie ubierać się w ekscentryczny sposób, ale zabronił jej praktykować sztuki wróżenia; tak więc, choć niechętnie, musiała schować karty tarota do pudełka na dnie szafy.

Kolejnym zarzewiem sporu było wychowanie Dolara. Casadiom zależało na posłuszeństwie i dyscyplinie, Viollca chciała, by jej syn dorastał wolny i pewny siebie. Tak więc, odkąd Dolar skończył pięć lat, pozwalała mu włóczyć się po okolicy do późnego wieczora, a gdy tylko nauczył się utrzymywać na powierzchni wody, pozwalała mu pływać samemu w Padzie.

– Ma tylko sześć lat! Chcesz, żeby się utopił? – upominał ją Giacomo.

– Nic mu się nie stanie. Nauczę go wolności i odwagi.

Kiedy nadszedł czas, aby chłopiec rozpoczął naukę w szkole, Viollca próbowała się temu sprzeciwić.

– Co mu to da? Czego innego potrzeba, aby stać się mężczyzną.

– Dolar będzie chodził do szkoły jak każdy dobry chrześcijanin. I nie ma dyskusji – upierał się Giacomo. Tym razem wygrał.

Sprzeczki nie wpłynęły na harmonię małżeńską, ale nawet miłość nie była zdolna przezwyciężyć głębokiego smutku, który zagnieździł się w sercu Giacoma jeszcze przed jego narodzinami. Na nic się zdały napary żony, jej poświęcenie i oddanie syna. Nadszedł dzień, w którym już nawet pomysł rozpoczęcia budowy nowej arki nie potrafił obudzić w Giacomie entuzjazmu. Spędzał całe dnie zamknięty w domu, nie odzywając się ani słowem. Przestał pracować, potem jeść, a w końcu żyć.

W niektóre noce Viollca budziła się zaskoczona i zastawała go stojącego obok łóżka, z bladą twarzą i szeroko otwartymi niebieskimi oczami.

– Jezu! Co ty tam robisz? – wzdrygała się.

– Idę się powiesić na persymonie, przynajmniej będziesz wolna.

– Co ty opowiadasz? No, chodź do łóżka, bo dostaniesz zapalenia płuc – karciła go.

Giacomo wzruszał ramionami. Owijał się płaszczem i wychodził, znikając we mgle. Na drodze biegnącej w koronie wału przeciwpowodziowego mijał poławiaczy jesiotrów. Zjawiali się, gdy było jeszcze ciemno, ciągnąc na wózkach wielkie sieci rybackie. Ich długość dochodziła do osiemdziesięciu metrów, a samo załadowanie ich na łodzie kosztowało sporo wysiłku. Giacomo widział, jak mężczyźni odbijali od brzegu i wiosłowali w kierunku głównego nurtu rzeki, aż tracił ich z oczu. Gdyby schwytali jakiegoś dorosłego osobnika, wciągnięcie go do łodzi wymagałoby siły wielu ramion, jesiotry potrafią ważyć nawet dwa kwintale.

Zatrzymawszy się na brzegu, Giacomo kierował wzrok w stronę wody, ale w ciemności i mgle nie mógł niczego rozróżnić. Słyszał tylko głosy rybaków, plusk sieci rzucanych w nurt. Jeśli mieli szczęście, łapali kilka jesiotrów, a następnie dzielili się zyskiem. Ze sprzedaży jednego można było utrzymać rodzinę przez wiele tygodni.

Giacomo wracał do domu, gdy niebo się przejaśniało. Wślizgiwał się do łóżka, uważając, by nie obudzić żony, i godzinami wpatrywał się w sufit. Plamy wilgoci ścieliły się po ścianach jak monstrualne kwiaty, póki przez okiennice nie przedarł się blask chorego słońca. Pomyślał o jesiotrach, które mogą dożyć nawet stu lat. Co one robiły przez ten cały czas? Sto lat! A on nawet nie wiedział, jak uda mu się znieść nadchodzący dzień.

Nie pocieszała go nawet obecność syna. Złościło go, gdy dzieciak kręcił się w pobliżu, i nie mógł wytrzymać jego ciągłego gadania.

– Milcz! Jeśli nie chcesz, żebym ci wyciął język i kazał go zjeść! – krzyczał na niego od czasu do czasu.

Natychmiast żałował tego wybuchu. Patrzył na dziecko, które nagle milkło. Potem brał je w ramiona i przytulał tak mocno, że aż bolało.

– To moja wina – mówił, po czym brał chłopca za rękę i zabierał na spacer brzegiem rzeki.

Szli obok siebie bez słowa: to samo powolne tempo, wzrok wbity w ziemię, jakby szukali jakiegoś ukrytego skarbu. Schodzili z wału wśród jarzębin i bzów, przemierzali topolowy zagajnik, aż docierali do rozlewisk, które zimą pokrywała tafla lodu. Dolar wpatrywał się w nią, zafascynowany drobnymi przedmiotami połyskującymi pod błyszczącą powierzchnią: liściem drzewa klonowego, kłosem kukurydzy, martwą rybą.

– Pa’, gdzie ryby chodzą spać?

– Nie wiem. Może nie śpią. Może nigdy nie są zmęczone.

Tymczasem on był zbyt zmęczony, by dalej żyć, i kilka dni później się powiesił, choć nie na persymonie za domem, jak wielokrotnie zapowiadał, a na belce w sypialni.

Znaleźli go, gdy wciąż się kołysał. Ściągnęli z belki i położyli na dużym dębowym stole w kuchni. Viollca uparła się, żeby przygotować go sama. Wyrzuciła wszystkich z kuchni i zamknęła drzwi. Umyła go, potem włożyła mu ciemny ślubny garnitur, starając się usunąć z szyi ślady ostatniej walki, a z twarzy smutek, którego nawet śmierć nie mogła zmazać. Z sąsiedniego pokoju rodzina słyszała jej szloch, przeklinanie losu, szeptanie czułych słów miłości do męża, a potem gniewne obwinianie go, że porzucił ją z dzieckiem do wychowania.

– Gdzie jest Dolar? – zapytała nagle teściowa. Byli tak zrozpaczeni, że zapomnieli o dziecku. Przeszukali cały dom. Wołali go długo, ale bezskutecznie. Kiedy Viollca ponownie otworzyła drzwi, poinformowali ją niespokojnie, że Dolara nie ma. Kobieta skoncentrowała się, próbując znaleźć syna w swoich myślach, po czym zdecydowanie ruszyła w stronę cmentarza.

Znalazła syna na grobie małej dziewczynki. Siedział skulony, z głową wtuloną w ramiona. Wydał się jej nagle mniejszy, jakby skurczony. Przez chwilę wyglądał jak mały staruszek.

– Co tu robisz? Wszyscy tak się o ciebie bali! – skarciła go.

Podniósł głowę. Miał zaczerwienione oczy i przestraszoną twarz. Viollca uklękła przy nim i objęła go, nic więcej nie mówiąc.

***

W wigilię pogrzebu krewni wpatrywali się w przygnębioną twarz Giacoma. Czuwali przy nim jeszcze, gdy z dzwonnicy na placu rozległy się trzy uderzenia.

– Spróbujmy się przespać przez te kilka godzin. Przed nami trudny dzień – zasugerowała Viollca.

Jeden po drugim gasili lampy oliwne. Zostawili zapalone tylko cztery duże świece ustawione w rogach stołu, na którym leżał Giacomo, i poszli spać.

Po kilku minutach drzwi kuchenne skrzypnęły. Dolar rozejrzał się, by mieć pewność, że nikogo już nie ma, po czym podszedł do ojca.

Dotknął jego twarzy, przerażającej i pięknej, potem przejechał dłonią po nozdrzach, by upewnić się, że nie oddycha. Nagle wydało mu się, że ojciec porusza oczami i w półmroku śledzi jego gesty. Odskoczył i spojrzał na Giacoma z pewnej odległości. Z wielką ostrożnością przesunął się w prawo i w lewo. Odczekał kilka sekund, ale w końcu ciekawość wzięła górę.

Ponownie zaczął się zbliżać do stołu, centymetr po centymetrze. Mógłby przysiąc, że ojciec się do niego uśmiechał. Zebrał się na odwagę i podszedł jeszcze bliżej.

– Czy wy nie żyjecie, ojcze? – zapytał.

– Tak mówią – odpowiedział ojciec z westchnieniem.

– A jakie to uczucie, kiedy jest się martwym?

– To tak jak wtedy, gdy ci się śni, że chcesz biec, ale nie możesz, albo chcesz krzyczeć, ale twój głos nie wydobywa się z gardła.

– Jak na obrazach? – zapytał Dolar, przypominając sobie malowidła w kościele.

– Tak, wszystkie rzeczy wyglądają realnie i myślisz, że możesz je chwycić w dłonie, ale nie potrafisz.

– Gdybyście nas kochali, nie potrzebowalibyście umierać – powiedział nagle chłopiec.

– Oczywiście, że was kocham. Bardzo kocham i ciebie, i matkę. Ale czasami to nie wystarcza.

– Dlaczego nie wystarcza?

Giacomo milczał, nie umiejąc znaleźć odpowiedzi.

Dolar myślał, że ojciec nie potrafił żyć z powodu całej melancholii, która w nim tkwiła; a przecież Susanna śmiała się nawet pod ziemią. Doszedł do wniosku, że tylko ci, którzy są smutni za życia, pozostają smutni po śmierci.

– Ale teraz, gdy jesteście martwi, czujecie się lepiej?

– Przynajmniej się już nie dręczę – westchnął Giacomo w odpowiedzi.

Ojciec i syn długo rozmawiali o śmierci i słodkich faworkach, o ulubionych zabawach Dolara, o koniach, o ludziach ze Stellaty i o rybach z Padu, które nigdy nie śpią. Chłopiec opowiedział ojcu o Susannie i o przerażających krzykach Virginii.

Gdy mówił, zauważył, że ojciec nie jest już taki smutny. Zapytał go:

– Pa’, a może wrócilibyście do życia?

Giacomo zmienił temat i zaczął narzekać, że jest zmęczony.

– Co mówicie?! Zmarli się przecież nie męczą.

– Oczywiście, że się męczymy. My też musimy odpocząć, co ty sobie myślisz?

Dolar trzykrotnie pocałował ojca w czoło. W końcu wyszedł z kuchni, ale tyłem, nie mogąc oderwać wzroku od jego twarzy.

***

Rano zabrali Giacoma na cmentarz. Pogrzeb był bez mszy, bo Kościół nie wybacza samobójcom, ale ostatecznie ksiądz zgodził się pobłogosławić ciało i pozwolił je umieścić w rodzinnej kaplicy. Wzdłuż ścian biegły liczne wnęki. Na środku stał większy sarkofag przykryty ciężką marmurową płytą, gdzie spoczywali ci, którzy odeszli ostatnio.

Po powrocie do domu Viollca poszła do sypialni, otworzyła szafę i opróżniła ją z ubrań męża. Wyrzucała rzeczy Giacoma na podłogę z taką wściekłością, że cała rodzina była zaniepokojona. Wreszcie wyniosła koszule, spodnie i bieliznę mężczyzny, którego kochała, na podwórze i spaliła je wszystkie, tak jak jej lud czynił z ubraniami zmarłych.

Krewni w zdumieniu przyglądali się ognisku. Niektórzy mówili, że trzeba z tym skończyć, że to źle, że tak szybko pozbywamy się rzeczy po zmarłym.

– To jest żałoba. Zostawcie biedaczkę w spokoju – usprawiedliwiali ją teściowie.

***

Tego wieczoru Viollca, ogarnięta żalem, nie mogła zasnąć. Pomyślała, że to jej wina: zakochała się w gadziu i los ją za to ukarał. Powinna była wyjść za kogoś wybranego przez ojca, tak jak zrobiły to jej siostry. Ojciec na pewno znalazłby jej silnego i zdrowego mężczyznę, solidnego męża, nie takiego jak Giacomo z tymi jego niebezpiecznymi fantazjami.

Następnie Viollca zatrzymała się w myślach nad swoim synem. Musiała przyznać, że dzieciak jest dziwny. Odkąd poszedł do szkoły, zbyt wiele myślał, a to mogło przynieść mu tylko kłopoty. I ten jego zwyczaj spędzania całych dni wśród grobów… Nagle ogarnął ją strach: a co, jeśli nawyk życia marzeniami i dziwactwa przeszły także na Dolara? Co, jeśli i on, gdy dorośnie, spróbuje odebrać sobie życie?

Kobieta wstała z łóżka i podeszła do szafy. Wyjęła z niej drewnianą szkatułkę wyłożoną czerwonym aksamitem i obramowaną srebrem. Otworzyła ją. Były w niej szmaciana lalka bez oka, turkusowe kolczyki, które dostała od teściów w prezencie ślubnym, lisi ogon; znajdowały się tam też woreczki pełne nasion, perłowa spinka do włosów i wreszcie talia tarota. Viollca chwyciła za karty. Po ślubie nigdy nie pytała o nic losu, ponieważ obiecała Giacomowi, że nie będzie mieć za żonę wróżbitki. Dopóki żył, dotrzymywała słowa, ale teraz on był martwy, a ona musiała wiedzieć.

Trzymając w ręku karty, usiadła na łóżku. Z daleka nadciągnął porywisty wiatr, naparł na dom i otworzył okno. Do pokoju wdarł się lodowaty podmuch i zdmuchnął jedyną świecę. Viollca pospiesznie zamknęła okno. Miała włosy w nieładzie, serce biło jej tak mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi. Ponownie zapaliła świecę i przygotowała się do przetasowania talii. Zamknęła oczy, ignorując gwałtowne podmuchy, które wyginały drzewa i zrzucały na ziemię dziesiątki martwych wróbli. Skupiła się na kartach, aż poczuła, że ożywają w jej palcach. Dopiero wtedy zawołała:

– Wierzę w Słońce i Boga, a przez te karty wzywam ducha zmarłych, którzy mają w ustach magię ziemi i głos wiatru.

Rozłożyła tarota na łóżku. Było zimno, ale nawet tego nie czuła. Odkryła pierwszą kartę i ukazał się jej Pustelnik odwrócony do góry nogami: nadmiar duchowości, marzenia, oderwanie od świata.

– To Giacomo – wyszeptała. Karta potwierdziła jej obawy: swoim małżeństwem dała początek linii marzycieli, ludzi melancholijnych, skazanych na cierpienie, takich jak jej mąż.

Odkryła drugą kartę i ukazał się Księżyc: oddalenie od wszelkiej logiki, mgliste uniwersum marzeń, tajemnic i szaleństwa. Oto kolejne potwierdzenie! Tak więc jej syn i jego potomkowie będą wizjonerami jak Giacomo: ludźmi skłonnymi do karmienia się złudzeniami i dlatego skazanymi na cierpienie. Ale skąd ten symbol tajemnicy i szaleństwa? Konieczne było dalsze czytanie tarota. Najpierw przyszła odwrócona Piątka Mieczy: nieszczęście, śmierć i utrata rozumu. Następnie karta Kochankowie, ponownie odwrócona. A więc chodziło o nieszczęśliwe małżeństwo. Przyszła kolej na ostatnią, najważniejszą kartę. Viollca ją odkryła i pojawił się Diabeł.

Wiatr nagle ucichł i w pokoju zapanowała nierzeczywista cisza. Jakby czas stanął w miejscu. Viollca poczuła, jakby się unosiła w powietrzu, nieważka, zawieszona nad ziemią. Nawet łóżko, na którym siedziała, zdawało się lewitować kilka centymetrów nad podłogą.

Na karcie widniały trzy postacie: w centrum stał diabeł z kozimi nogami, rogatą głową, męskimi genitaliami i kobiecymi piersiami. Po jego bokach nadzy mężczyzna i kobieta, o marzycielskim spojrzeniu, ale skuci łańcuchami. Viollca natychmiast pomyślała o nieszczęśliwych kochankach, skutych razem, uwięzionych. Potem skoncentrowała się na wizerunku diabła: w jego brzuchu była maleńka istota. To musiało być dziecko, może płód. Wpatrywała się w ten szczegół, próbując zgłębić ukryty w nim sekret, aż nagle ogarnęły ją silne mdłości.

Wszystko stało się dla niej jasne… Nieodpowiedni związek… małżeństwo w rodzinie marzycieli… ogromne nieszczęście, tragiczna śmierć… może więcej niż jedna, a wszystko to związane z dzieckiem lub ciążą.

Im bardziej Viollca zagłębiała się w tajemnicę kryjącą się w tej karcie, tym bardziej rosła jej udręka. Przerażona zamknęła oczy, koncentrując się i z wysiłkiem próbując zrozumieć coś więcej. Kogo z rodziny dotknie ta tragedia? Kiedy to się stanie? Jednak pojawiały się przed nią tylko rozmyte obrazy: widziała wodę, wir czarnej wody…

Nagle poczuła, że ten wir ją wsysa. Zaczęła się dusić. Podniosła dłonie do gardła, zebrała wszystkie siły i otworzyła szeroko usta, wydając z siebie krzyk.

Musiała ostrzec Dolara, a za jego pośrednictwem ostrzec także jego dzieci i wnuki. Wszyscy w tej rodzinie musieli wiedzieć, wszyscy musieli rozumieć koszmar wiszący nad nimi. Casadiowie mieli szaleństwo we krwi i prędzej czy później pogoń za niemożliwymi do spełnienia marzeniami sprowadzi na nich ruinę. Musieli czuwać, strzec się lekkomyślnych namiętności, wyrzec szalonych miłości. Starać się uniknąć tragedii, nie dopuścić do tego przeklętego po wielokroć małżeństwa.

***

Dolar nikomu nie powiedział o nocnej rozmowie ze zmarłym ojcem. Po pochówku wrócił na cmentarz, by wśród ciszy nagrobków i intensywnego zapachu kwiatów spróbować odnaleźć jego głos, ale od dnia pogrzebu nie udało mu się z nim porozmawiać, nie słyszał też śmiechu Susanny ani krzyków Virginii podczas burzy. W pierwszej chwili ta nieobecność go zasmuciła, ale potem pomyślał, że może tak jest lepiej.

Wyrósł wysoki, szczupły jak Giacomo i obdarzony tą samą bystrością umysłu, ale miał czarne oczy matki i po niej odziedziczył dar wymowy. Viollca odetchnęła z ulgą, widząc, że w przeciwieństwie do Giacoma jej syn ma pogodne usposobienie i jowialną naturę. Już zaczęła sobie tłumaczyć, że jej obawy są bezpodstawne, gdy nagle uświadomiła sobie, że Dolar odziedziczył po ojcu nieśmiałość do kobiet. W obecności dziewczyny zaczynał się jąkać, jeśli któraś do niego podchodziła, uciekał. Skończył dwadzieścia dziewięć lat, a nigdy z żadną się nie spotykał.

Viollca postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Zwróciła uwagę na niejaką Domenicę Procacci: krzepką, praktyczną młodą kobietę o zdrowym ciele i solidnych zasadach. Dowiedziawszy się, że dziewczynie podoba się jej syn, Viollca wezwała Dolara. Opowiedziała mu o Domenice i stwierdziła, że pierwszą rzeczą, jaką należy zrobić, jest konsultacja z tarotem. Sięgała po karty tylko przy rzadkich okazjach, ale czy jest coś ważniejszego od szczęścia jej jedynaka?

– To najważniejsza decyzja w twoim życiu, nie możesz popełnić błędów – wyjaśniła, tasując karty. Kazała synowi wybrać ich siedem i zaczęła je czytać.

Przełożyła talię kilka razy i za każdym razem pojawiało się Arkanum Szóste: karta Kochanków.

– Triumf miłości! – krzyknęła Viollca.

– Ale ja nawet z nią nie porozmawiałem.

– Na to będziesz miał całe życie.

Syn jednak milczał.

– O co chodzi, nie podoba ci się? – zapytała matka.

– Ona jest zbyt cicha. Nigdy nie słyszałem, żeby powiedziała choć słowo.

– Tylko tego brakuje, żebyś wziął za żonę kogoś tak gadatliwego jak ty. Do niczego byście w życiu nie doszli. Dziewczyna jest zdrowa i nie ma pstro w głowie. To wszystko, czego potrzebujesz.

– Ale ja nie jestem w niej zakochany.

– Tym lepiej. Załatw sobie kogoś, kto umie gotować, wierną kobietę z biodrami dobrymi do rodzenia dzieci. Reszta to tylko marzenia.

– Ale ty byłaś zakochana w ojcu.

– Właśnie. I sam widzisz, dokąd mnie to zaprowadziło. Nie wolno ci popełnić tego samego błędu.

On jednak nadal nie był przekonany. Viollca zrozumiała, że nadszedł moment wyjawienia synowi, co wiele lat wcześniej wyczytała w tarocie.

– Dolar, teraz posłuchaj mnie uważnie, bo w tym, co mam ci do powiedzenia, kryje się los naszej rodziny. Kiedy umarł twój ojciec, byłam przerażona i nie wiedziałam, co nas czeka. Poprosiłam więc karty, by wyjawiły mi przyszłość. Widziałam straszne rzeczy… – I opowiedziała mu o obrazie diabła, o małej istocie w jego brzuchu, o skutej łańcuchami parze z rozmarzonym wzrokiem, o nieszczęściu, o tragicznych zgonach. Miało z tym również coś wspólnego dziecko. W końcu opowiedziała mu o doświadczeniu z czarną otchłanią, w którą wpadła w swej wizji. – Nie wiem, kiedy to wszystko się zdarzy ani komu. Ale karty mnie ostrzegły: marzenia są chore, Dolar, ślepe namiętności są łańcuchami, które wciągają w śmiertelny wir. W kartach nigdy się nie pomyliłam. Musisz uważać. Wybierz żonę głową, nie słuchaj serca. Tylko tak będziesz bezpieczny.

Patrzył na nią z powagą. Kilka chwil ciszy, po których wybuchł śmiechem.

– I mam się ożenić z Domenicą Procacci ze strachu przed tym, co zobaczyłaś w kartach ponad dwadzieścia lat temu? To ci dopiero! Nie obraź się, mamo, ale zgodziłem się na tego tarota tylko dlatego, żeby ci zrobić przyjemność.

Wstał od stołu, pocałował matkę w czoło i ruszył do wyjścia.

– Nie bój się o mnie. Z moim szczęściem do kobiet nigdy nie znajdę żony – powiedział, przystając w progu.

Viollca pozostała przy stole niepocieszona, ale bynajmniej nie przekonana. Na jej twarzy pojawiła się gotowość rzucenia synowi wyzwania: on nie postawi na swoim, co to, to nie. Chcąc nie chcąc, zrobi tak, jak ona mu radzi.

***

Tego samego wieczoru Dolar postanowił wybrać się na połów żab. Łatwiej było łapać je nocą niż za dnia, wabiąc je światłem. Zabrał lampę olejną, sieć, przełożył przez ramię torbę na żaby i wyruszył nad duży kanał niedaleko domu. Niedawno odkrył tam sporą kolonię tych płazów.

Był nów i zapadła nieprzenikniona noc; uświadomił sobie, że olej w lampce się kończy, uznał więc, że trzeba go zachować na łowienie, i zgasił ją.

Wszedł na drewniany mostek, by przejść na drugi brzeg. Nie było nic widać. Szedł ostrożnie, uważając, by nie wpaść do kanału, ale poślizgnął się dwa razy. „Lepiej było zapalić lampę, zanim…”, nie zdążył skończyć myśli, gdy znalazł się pod wodą. Spróbował się wydostać, lecz torba na żaby zaplątała się o coś. Szarpnął raz, potem drugi, ale nie zdołał wypłynąć na powierzchnię. Zaczęło mu brakować powietrza. Musiał się jak najszybciej uwolnić. Po omacku znalazł miejsce, które go trzymało. Krew pulsowała mu w skroniach, wciąż się rzucał, szarpał i ciągnął, ale w końcu pomyślał, że szarpaniną nic nie zdziała i że trzeba się uspokoić. I wtedy to się stało. Jakby opuścił go własny duch, jakby się rozdwoił i nie był już synem Giacoma Casadia, ale kobietą. Czuł wyraźnie pierścionki na palcach; czuł długie włosy rozpuszczone w wodzie, pieszczące mu twarz.

Nie miał już sił. Otworzy usta i utonie. Resztką sił raz jeszcze szarpnął za torbę i był wolny.

Wydostał się na powierzchnię i otworzył usta, głośno nabierając powietrza. Chwycił za pal i pozostał przy nim, dopóki nie uspokoił oddechu. Potem, łapiąc się belek mostka, wygramolił się z wody.

Leżał długo, ciężko dysząc. „Co to za halucynacja? Kim była ta kobieta?” To nie był sen: czuł pierścionki, dotyk włosów… Dopiero wtedy przypomniał sobie słowa matki: schwytany w kipiel czarnej wody przeżył to samo doświadczenie co matka, kiedy dwadzieścia lat wcześniej chciała odkryć tajemnice przyszłości. To nie mógł być przypadek: to było ostrzeżenie. A więc przepowiednia była prawdziwa, a do niego należało przekazanie jej przyszłym pokoleniom.

***

Następnego dnia Viollca poszła pod byle pretekstem do domu Domeniki. Ukradła jej parę butów, a po powrocie do domu napełniła je rutą i ukryła pod łóżkiem syna. Następnie przez siedem poranków z rzędu podawała Dolarowi filiżankę naparu z korzenia szparagu gotowanego w winie.

– Co tam dodałaś? – zapytał Dolar, krzywiąc się, gdy po raz pierwszy spróbował naparu.

– To na oskrzela.

Napar był afrodyzjakiem. Zażywany przez tydzień miał wywołać u jej syna niekontrolowane pożądanie seksualne.

Siódmego dnia rano Viollca zaprosiła Domenicę do siebie. Posadziła ją, po czym poszła obudzić Dolara i powiedziała, że w kuchni jest ktoś, kto chce z nim porozmawiać. Natychmiast potem wyszła z domu, zamierzając wrócić dopiero późnym popołudniem.

Kiedy wróciła, zastała syna z koszulą zwisającą ze spodni, z włosami potarganymi jak jeżozwierz i obłąkanym spojrzeniem.

– Na wszystkich świętych w niebie! – krzyknęła Viollca, obawiając się, że posunęła się za daleko z eliksirem.

– Mamma, ty jesteś czarodziejką! – zawołał chłopak podniosłym tonem.

Nie sposób powiedzieć, czy stało się tak za sprawą praktyk magicznych jego matki, ale małżeństwo Dolara było z pewnością dobre. Był wierny żonie, a Domenica okazała się wspaniałą matką ich ośmiorga dzieci, które urodziły się zdrowe, z gęstymi włosami i godnymi pozazdroszczenia zębami. Pięcioro z nich przyszło na świat z niebieskimi oczami i bladą cerą, troje z czarnymi włosami i dzikim spojrzeniem Viollki.

1847

Był wczesny kwietniowy poranek. Achille Casadio, najstarszy syn Dolara i Domeniki, przemierzał szybkim krokiem żydowskie getto w mieście Cento. Był bardzo głodny i nie mógł się doczekać, kiedy dotrze do gospody, w której zwykł jadać, gdy bywał w tych stronach. Pogwizdywał radośnie. Właśnie sprzedał dwa konie czystej krwi arabskiej za sumę większą niż zalecana mu przez ojca. Dolar bał się, że jego siedemnastoletni syn jest zbyt młody, by samemu prowadzić takie negocjacje, a tu proszę, jak mu się udało. Achille nie mógł się doczekać, kiedy wróci do domu i opowie o tym ojcu, ale najpierw musiał napełnić żołądek.

Achille Casadio był bladym chłopakiem o falujących blond włosach i oczach przejrzystych jak woda. Od dziecka wykazywał się dużą inteligencją. W szkole jego ulubionym przedmiotem była arytmetyka. Kiedy nauczyciel nie potrafił już zaspokoić jego ciekawości, Achille zaczął zadręczać pytaniami proboszcza i nie przestał, dopóki ksiądz nie podjął się nauczenia go również podstaw geometrii. W wieku dziesięciu lat najstarszy syn Dolara potrafił rachować w pamięci, obliczać pola powierzchni i przeciwprostokątne, znajdować procenty i wykonywać skomplikowane dzielenia bez użycia ołówka i papieru. Wciąż nękał biednego księdza, dopóki ten nie dał mu lekcji algebry i fizyki; w końcu proboszcz dla świętego spokoju pozwolił mu korzystać z małej biblioteki parafialnej.

Domenica musiała przyznać, że owszem, jej syn był inteligentny, ale te jego obsesje! Doprawdy, odbierały mu łaskę Bożą. Na przykład nie rozumiała jego fiksacji na punkcie układania groszku na talerzu w schludne rzędy. Czasami znajdowała w kuchni słoiki ustawione według wielkości, największy po lewej stronie i tak dalej, aż do najmniejszego. Kiedy Achille szedł jej pomagać w polu, kopce ułożonej przez niego brukwi zawsze przybierały kształt idealnych stożków. Szaleństwo! Domenica miała nadzieję, że w miarę dorastania jej syn pozbędzie się tych dziwacznych nawyków, ale obsesje nie słabły ani trochę.

W wieku piętnastu lat Achille znał już dzieła Galileusza i Archimedesa. Przede wszystkim Galileusza. Pewnego dnia natknął się na zakurzone pudełko ukryte na najwyższej półce biblioteki parafialnej. Ktoś napisał na nim ładnymi literami: Index librorum prohibitorum. Otworzył pudełko i obok spisu ksiąg zakazanych przez Kościół znalazł kilka tomów Galileusza, w tym Dwa wykładyna temat postaci, położenia i rozmiarów piekła Dantego. Chłopak z zapałem rzucił się do studiowania tego tekstu, mimo iż brak formalnego wykształcenia sprawiał, że pojęcia, które udało mu się wydobyć, były fragmentaryczne i mgliste.

Niekiedy o poranku Domenica zastawała go wciąż na nogach, z nietkniętym łóżkiem i czerwonymi ze zmęczenia oczami. Nachylał się nad stertą papierów, kompasów i dziwnych formuł, co do których miała podejrzenia, że są demonicznej natury.

– Co ty robiłeś przez całą noc? – zapytała syna pewnego dnia.

– Próbuję obliczyć dokładną wielkość czyśćca Dantego – wyjaśnił Achille, podnosząc znad rachunków twarz z miną nawiedzonego.

Wtedy Domenica chwyciła miotłę i pogoniła go, mając nadzieję, że parę uderzeń trzonkiem pomoże synowi w powrocie do rzeczywistego świata, ale Achillemu udało się uciec przed furią matki. Pozbierała wszystko, co znalazła na stole, i poszła to spalić w piecu. Wiedziała od Dolara, że wizjonerskie pomysły teścia doprowadziły go w końcu do szaleństwa i samobójstwa; na dodatek teściowa przeraziła ją śmiertelnie opisem straszliwego proroctwa, które wyczytała w tarocie. Domenica opowiedziała o tym wszystkim księdzu na spowiedzi. Proboszcz zabronił jej słuchać takich rzeczy, podkreślając, że wiara we wróżby to grzech. Jednak Domenica nie miała w charakterze skłonności do ryzyka. W miarę jak dzieci dorastały, pilnowała, by powściągały najbardziej szaleńcze marzenia i nie zakochiwały się pochopnie. Pozostała siódemka nie sprawiała kłopotu, ale Achille z tą jego przeklętą manią do obliczania spędzał jej sen z powiek.

Również Dolar starał się trzymać pierworodnego z daleka od tej przesadnej, a więc niebezpiecznej pasji.

– Całkiem jak twój dziadek Giacomo! Zamiast tego pomyśl o koniach. Trzeba je pielęgnować i karmić. Bo twoje szalone pomysły cię nie nakarmią.

Pragnienie wiedzy u chłopca było jednak bezgraniczne i ani matczyna miotła, ani ojcowskie napomnienia nie potrafiły odciągnąć go od nauki.

***

Tamtego kwietniowego poranka 1847 roku niebo nad Cento było czyste, a zima wydawała się odległym wspomnieniem. Dotarłszy do głównego placu, Achille zauważył grupę ludzi stłoczonych wokół kościoła. Zbliżył się, zdjęty ciekawością. Na stopniach przed wejściem stał kaznodzieja: był młody, brodaty, miał długie czarne włosy i błyszczące oczy. Ubrany był w czerwoną koszulę oddziałów Garibaldiego, a na szyi wisiał mu sporej wielkości krucyfiks.

– Kto to jest? – zapytał Achille stojącego obok starca.

– To Ugo Bassi. Jest barnabitą, ale i dzielnym wojownikiem.

– Jeśli jest księdzem, to dlaczego nie nosi sutanny?

– To nie jest zwykły ksiądz. Przyjrzyj mu się dobrze, chłopcze, bo pewnego dnia będziesz mógł powiedzieć swoim dzieciom, że z bliska widziałeś bohatera. Nikt nie potrafi tak rozpalić umysłów jak ten człowiek.

Starzec wyjaśnił mu, że Ugo Bassi, jak mówiono, złożył śluby zakonne, przeżywszy nieszczęśliwą miłość, ale jego najgłębszym powołaniem była walka o wyzwolenie Włoch spod austriackiego jarzma. Marzył o zbudowaniu nowego narodu, zjednoczonego i wolnego od obcych. Jego kazania były tak porywające, że rozsławiły go na całym półwyspie. Nierzadko jednak, ze względu na zawarte w nich wątki patriotyczne i poruszane problemy społeczne, wprowadzały go w konflikt z hierarchią kościelną.

Zafascynowany żarem słów barnabity, Achille został, by go posłuchać. Ugo Bassi nawoływał ludzi do zrzucenia obcego jarzma:

– Nie na próżno Pan nasz powiedział: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, ale duszy zabić nie mogą”. Czyż te Boże słowa, które sprawiły, że apostołowie i tak wielu męczenników poszło za Ewangelią, nie wezwą też innych, by oddali cześć prawdzie?

Gdy barnabita skończył swoją mowę, Achille Casadio podszedł do niego i oznajmił:

– Ojcze, jestem gotowy. Chcę iść z wami i walczyć za ojczyznę.

Ugo Bassi spojrzał na niego z powątpiewaniem.

– Ile masz lat? Trzeba być mężczyzną, żeby decydować się na narażenie życia.

– Skończone dwadzieścia jeden – skłamał Achille.

Jeszcze tego samego dnia napisał do rodziny, że nie wraca do domu i będzie walczył o zjednoczenie Włoch.

Kiedy Dolar otworzył list, musiał usiąść, żeby dojść do siebie. Potem zaczął narzekać.

– Moja matka ma rację. My, Casadiowie, mamy szaleństwo we krwi, inaczej nie da się wytłumaczyć tego nieszczęścia…

Ogarnięty udręką pobiegł do matki, aby postawiła mu karty.

Viollca miała już siedemdziesiąt lat, lecz ani jednego białego włosa na głowie i ani jednej zmarszczki na twarzy. Zaćma sprawiła jednak, że prawie oślepła. Gdy usłyszała o liście Achillego, chwyciła tarota i przełożyła talię. Następnie zaczęła odsłaniać karty, choć teraz, aby je rozpoznać, musiała każdą z nich podnosić prawie do nosa. Z początku miała ponury wyraz twarzy, ale powoli jej oblicze się rozjaśniło. W końcu się uśmiechnęła.

– Wasz syn wróci bezpiecznie do domu.

– Jesteście pewna, matko?

Przetasowała talię i kazała mu wybrać kolejne karty. Tym razem zbliżyła je do swoich chorych oczu tak bardzo, że Dolar był przekonany, iż je wącha.

– Karty pokazują śmierć, nie mogę tego przed tobą ukryć… Ale spójrz: to jest Anioł, karta zmartwychwstania.

– Matko! Co mi po zmartwychwstaniu? Chcę, żeby Achille wrócił żywy, i tak mu skopię tyłek, żeby raz na zawsze odechciało mu się tych przeklętych fantazji.

– Mówię ci, Achille powróci. Widzisz? To Pustelnik. Twój syn jest z człowiekiem sprawiedliwym. – Na karcie widniał Święty Antoni Opat, tradycyjnie przedstawiany z latarnią, dużym krzyżem i świnią u boku. Viollca westchnęła. – Ten człowiek ma kaptur, musi być człowiekiem bożym. Latarnia wskaże Achillemu drogę, a tu, o, z boku, jest świnia.

– No dobrze, ale co z tą świnią?

– Właśnie… co z nią? – powtórzyła Viollca, zdezorientowana. Pomyślała, że jest już na to za stara, że nie umie się odpowiednio skoncentrować. Odwróciła ostatnią kartę i znów pojawił się Anioł. – Zabrzmią trąby i umarli powstaną!

– Znowu to zmartwychwstanie! To prawda, że zmarli czasem z nami rozmawiają, ale nikt jeszcze nie widział, żeby powstali.

– Mówię ci, Achille wróci. Minie wiele lat, ale jeszcze go zobaczymy.

– Ale co z tą świnią?

– Właśnie, świnia… – mruknęła Viollca, coraz bardziej zdezorientowana.

***

W następnych latach Achille Casadio przemierzał Włochy wzdłuż i wszerz u boku księdza rewolucjonisty. Jedynym kontaktem, jaki miał z rodziną, były listy, które od czasu do czasu wysyłał do Stellaty, aby uspokoić rodziców. Kilka razy został ranny, na szczęście lekko. Wkrótce jednak chłopak przekonał się, że wojna to nie tylko bohaterstwo i trójkolorowe flagi, lecz także strach, gnijące rany i samotność. Wojna to zimno i głód, krzyki rannych i szaleństwo, które za każdym razem widział w oczach ludzi żegnających się z życiem.

Achille głęboko cierpiał również z powodu otaczającego go chaosu. Nie mógł znieść ciągłego balansowania, braku stałych punktów, nieporządku. Z trudem utrzymywał rutynę, która dawała mu złudzenie, że nadal może kierować swoim losem: na przykład zawsze zapinał kurtkę od dołu do góry, z niezwykłą starannością, nigdy nie zapominając o żadnym guziku. Pewnego razu, po szczególnie krwawej bitwie, zorientował się, że gdy zawiązywał sznurowadła, opuścił jeden haczyk, dwukrotnie oplatając sznurówką kolejny haczyk. Był przekonany, że właśnie to uratowało mu życie, i od tego dnia zawsze już wiązał buty w ten sposób.

W chwilach nudy – mimo wszystko dość częstych – Achille przerabiał w pamięci wzory algebraiczne lub matematyczne twierdzenia i czuł narastającą nostalgię, tak wielką, jakby tęsknił do zostawionej daleko miłości.

W listach jednak niewiele mówił o sobie. Zamiast tego opisywał bitwy, bohaterskie czyny, których był świadkiem, a przede wszystkim odwagę i wielkoduszność Uga Bassiego. Pod koniec 1848 roku pisał:

Podczas zwycięskiego szturmu na Mestre, 27 października, byłem u jego boku. Ojciec Bassi, trzymając małą trójkolorową flagę, którą sam naprędce wykonał, zagrzewał żołnierzy do walki i nawet sam rzucił się zdobywać ostatni dom, który został odebrany Austriakom; pomógł sforsować zabarykadowane drzwi i w końcu wszedł do środka, gdzie udzielił duchowej pomocy nie tylko naszym, ale nawet umierającym wrogom. Przez cały listopad był źródłem pocieszenia, pomagając nam, towarzysząc rannym, zachęcając żołnierzy, by nie upadali na duchu. W końcu doszliśmy do Rawenny, skąd do Was teraz piszę. Wczorajszego wieczoru, w obecności wielkiego tłumu, ojciec Bassi przy świetle pochodni przemawiał przy grobie Dantego przeciwko zdrajcom sprawy włoskiej.

Kiedy Dolar czytał te listy, Domenica wielokrotnie czyniła znak krzyża, drżąc na myśl o niebezpieczeństwach, jakie groziły jej synowi.

– Oby Madonna udzieliła mu łaski – wzdychała.

Dolar tymczasem przeklinał dziedziczoną z pokolenia na pokolenie wadę Casadiów, by żyć marzeniami i nierealnymi przedsięwzięciami.

– Za wszystko zawsze płacą biedni. Przecież panowie nie dadzą się zabić za szalone pomysły – burczał.

W chwilach największego przygnębienia Dolar wracał myślami do tarota odczytanego przez matkę. Może miała rację i Achille powróci. Poza tym, gdyby jego syn umarł, on już by z nim rozmawiał, tak jak w dzieciństwie z duszami na cmentarzu. Ale Achille nawet nie westchnął. To dobry znak, mówił sobie Dolar.

***

Nie bacząc na ekskomunikę Piusa IX, nałożoną pierwszego stycznia 1849 roku na każdego, kto ośmieli się podnieść rękę przeciwko doczesnej i suwerennej władzy papieża, Ugo Bassi kontynuował swoją rewolucyjną walkę, a Achille był zawsze u jego boku. Tak więc w kwietniu 1849 roku, po tym, jak barnabita dołączył do Garibaldiego w Rieti, by zostać kapelanem jego legionu, Achille tak pisał do rodziców:

Pod Rzym dotarliśmy 27 kwietnia, ale tego samego wieczoru, obawiając się ataków wroga, musieliśmy wyruszyć dalej. Nie uwierzylibyście, jak wiele niebezpieczeństw napotkaliśmy po drodze, lecz za każdym razem Garibaldi potrafił przeprowadzić nas cało i zdrowo. Wyobrażałem sobie, że będzie wyższy i bardziej krzepki. Tymczasem jest raczej niski, ale jego sylwetka na grzbiecie pięknej białej klaczy i tak robi wrażenie. Kobiety, czy to służki, czy hrabiny, wszystkie rzucają mu się do stóp. Jego żona Anita ma dużo pracy, aby go pilnować.

Zostawiwszy Rzym za sobą, garibaldczycy przemierzyli Lacjum, Toskanię i Marche, ścigani przez cztery armie wysłane przez Francję, Hiszpanię, Austrię i Królestwo Obojga Sycylii. Garibaldiemu udało się jednak bezpiecznie przeprowadzić swoich ludzi i trzydziestego pierwszego lipca jego oddziały dotarły do granic San Marino, niezależnego terytorium.

Mundury ochotników były w nieładzie, ludzie głodni i zdemoralizowani. Anita, będąca w piątym miesiącu ciąży i wyczerpana gorączką malaryczną, zawsze jechała u boku męża, nie w pozycji bocznej, jaką przyjmowały kobiety, ale okrakiem, niczym prawdziwy żołnierz. W tych dniach jednak podupadła na zdrowiu.

Achille podziwiał ją i, jak wielu innych, był nią skrycie zauroczony. Myślał, że w przyszłości chciałby poślubić taką właśnie kobietę. Anita miała proste kasztanowe włosy, wysokie czoło i piersi tak obfite, że nawet męskie ubrania, które nosiła do jazdy, nie były w stanie ich ukryć.

Pewnej nocy, gdy obozowali pod Rocca di San Marino, miał okazję z nią porozmawiać. Musiał dostarczyć Garibaldiemu wiadomość od Uga Bassiego, ale w tym momencie generała nie było u siebie. Anita, która siedziała na zewnątrz namiotu, zaprosiła Achillego, by poczekał.

– José powinien być tu lada chwila. Chodź – zaprosiła go.

Usiadł obok niej. Patrzył przed siebie zakłopotany, nie wiedząc, co powiedzieć ani co zrobić z rękami. Noc była jasna, a pieśń zalotna cykad ogłuszająca.

Anita przyglądała się Achillemu z zaciekawieniem.

– Você parece uma criança3. Ile masz lat? – zapytała.

– Wystarczająco dużo, by walczyć u boku generała!

– Wojna… Po co ona?

– Aby uwolnić ludzi.

– Nie, menino4: służy tylko temu, że ludzie stają się fałszywi, chciwi i okrutni. Ludzie wymyślili ją nie po to, by dążyć do ideałów, ale po to, by uciszyć w sobie strach przed śmiercią, a także strach przed przeciętnością.

– Nie boję się śmierci.

– To piękne i odważne – skomentowała Anita z uśmiechem.