Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowsza powieść autorki bestsellerowej "Teściowej".
Dobra i zła… tylko która jest którą? Siostry Fern i Rose z pozoru łączy więź, jaka może być tylko między prawdziwymi bliźniaczkami. Role są ustalone - Rose to ta odpowiedzialna, podczas gdy Fern uważana jest za ekscentryczną.
Mimo różnic są sobie jednak bardzo oddane i chronią się nawzajem od najmłodszych lat. A poczucie bezpieczeństwa było im szczególnie potrzebne, gdyż ich matka była socjopatką ukrywającą przed całym światem swoją okrutną naturę. Jedynie Rose to widziała - Fern zawsze dostrzegała w ludziach tylko dobrą stronę.
Wiele lat temu Fern zrobiła jednak coś bardzo, bardzo złego, a Rose nikomu o tym nie powiedziała. I zapomniała o tym, póki siostra nie zaoferowała jej pomocy przy realizacji marzenia o dziecku. I choć zauważa z przerażeniem, że wybory siostry mogą nie skończyć się dobrze dla nich obu, to nie widzi, że Fern szuka w tym wszystkim jednego - klucza do tajemnic, które Rose okazuje się również skrywać przed światem.
A gdzieś w tle nadal pozostaje potwór z dzieciństwa - okrutna matka.
Sally Hepworth jest autorką sześciu książek, w tym bestsellerowej Teściowej. Jej powieści - przetłumaczone już na dwadzieścia języków - rekomendują recenzenci największych czasopism, takich jak "The Herald Sun" czy "Publishers Weekly". Autorka mieszka w australijskim Melbourne z mężem i trójką dzieci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Tytuł oryginału
THE GOOD SISTER
Copyright © 2020 by Sally Hepworth
All rights reserved
Zdjęcie na okładce
© Magdalena Russocka/Trevillion Images;
Andrii Shepeliev/Dreamstime.com;
David Papazian/Shutterstock.com;
Le Thuy Do/Dreamstime.com
Redaktor inicjująca
Magdalena Gołdanowska
Redakcja
Aneta Kanabrodzka
Korekta
Sylwia Kozak-Śmiech
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-234-800-2
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla Eloise i Clementine za to,
że pozwoliły mi choć z boku przyglądać się,
jak wspaniale i zarazem strasznie –
a niekiedy jeszcze straszniej
– jest mieć siostrę.
PAMIĘTNIK ROSE INGRID CASTLE
Już minęły trzy miesiące, odkąd Owen wyjechał. Odkąd mnie zostawił. Jak to bywa z wieloma sprawami w dorosłym życiu, trochę nie do końca to rozumiem. Podjął pracę w Londynie, to rzekomo była wielka szansa. Teoretycznie chciał mnie ze sobą zabrać, ale przecież oboje doskonale wiedzieliśmy, że nie mogłam z nim wyjechać. W dorosłym życiu tak to już jest, że człowiek ma obowiązki. Ja konkretnie mam jeden obowiązek – i on ma na imię Fern.
Cofnę się jednak nieco w czasie, żeby nie wyszło na to, że mam do niej o coś żal. Nie mam. Problemy w mojej relacji z Owenem to bezsprzecznie wyłącznie moja wina. To ja popełniłam najstraszliwszy z grzechów przeciwko małżeństwu. To ja się zmieniłam. Gdy tylko zegar wybił pierwszą godzinę mojego dwudziestego siódmego roku życia, nieoczekiwanie przeistoczyłam się z wykształconej kobiety sukcesu w jedną z tych żałosnych bab, które tak bardzo pragną mieć dziecko, że mąż ucieka od nich gdzie pieprz rośnie. W jedną z tych maniaczek testów owulacyjnych, badań spermy i pomiarów temperatury. W moim poprzednim życiu drwiłam z takich kobiet, spoglądając na nie z wysokiego szczytu wieży z kości słoniowej, w której tkwiłam z pełnym przekonaniem o własnej płodności. A potem nagle stałam się jedną z nich. Naciskałam, naciskałam i naciskałam – aż w końcu mąż wyjechał. Wyjechał… a może raczej uciekł ode mnie.
Mój terapeuta ma rację, że przelewanie tych myśli na papier przynosi ulgę. Podczas sesji prawie nie rozmawiamy o Owenie. Całe pięćdziesiąt minut schodzi nam na dywagowaniu o moim traumatycznym dzieciństwie. Terapeuta uważa, że przelanie trudnych doświadczeń na papier pomaga się z nimi uporać. Dlatego dał mi ten pamiętnik. Nie do końca wierzę, że mi to pomoże, ale jednak próbuję pisać. Najwyraźniej ta część mnie, która lubi zadowalać innych, ciągle jeszcze ma się świetnie.
Powinnam chyba zacząć od tamtego wieczoru nad rzeką. Miałam wtedy dwanaście lat. Wybraliśmy się na biwak. Mama i Daniel spotykali się mniej więcej od pół roku, ale wcześniej nigdzie razem nie wyjeżdżaliśmy. Ku uciesze mojej i Fern Daniel zabrał Billy’ego. Zawsze chciałyśmy mieć brata, interesowały nas najróżniejsze atrakcje, które się z tym wiążą – bijatyki, spory na logiczne argumenty i przystojni koledzy. Przez kilka pierwszych dni bawiliśmy się naprawdę dobrze. Chyba nigdy więcej nie zdarzyło mi się w równym stopniu zaznać normalnego rodzinnego życia. Daniel uczył nas łowić ryby, a Billy grać w pokera. A mama… była zupełnie nie do poznania. Przypominała nam, żebyśmy się posmarowały kremem do opalania, i przestrzegała, byśmy uważały w rzece, bo „prąd może być silny”. Któregoś dnia nawet z czułością objęła mnie ramieniem przy ognisku. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobiła. Wspomnienie tamtej fizycznej bliskości pozostanie ze mną na zawsze.
Ostatniego wieczoru Billy, Fern i ja poszliśmy do ujścia rzeki. Powietrze ciągle jeszcze było gorące, a my na okrągło opędzaliśmy się od komarów. Billy wskoczył do wody, bo tylko tam dało się zaznać ulgi od upału. Fern i ja zwykle do niego dołączałyśmy, ale tamtego dnia ona zachowywała się jakoś nieswojo. Chandra ją dopadła, jak to czasem bywało. Przez cały dzień nosiłam się z zamiarem, by ją zapytać, co jest grane, ale w takich okolicznościach często zdarzało jej się wybuchać, ostatecznie postanowiłam więc dać sobie z tym spokój.
Byliśmy nad rzeką pewnie z godzinę i wreszcie zachciało mi się siku. Billy chyba nie miał zamiaru wychodzić, postanowiłam więc zaszyć się między drzewami. On przecież nie mógł mnie w takim momencie zobaczyć. W ciemnościach i na bosaka musiałam uważać na każdy krok, tym bardziej że potwornie bałam się węży. Tak czy owak, nie było mnie maksymalnie przez pięć minut. Więcej czasu na takie rzeczy nie potrzeba.
Gdy wróciłam nad rzekę, nie zastałam Fern tam, gdzie się rozstałyśmy.
– Fern! – zawołałam. – Gdzie jesteś?
Jej zniknięcie mnie zaskoczyło. To było do niej niepodobne.
Dostrzegłam ją zaledwie chwilę później w płytkiej wodzie połyskującej w blasku księżyca. Stała jakoś tak dziwnie nieruchomo. Billy’ego nigdzie nie było.
– Co ty…
Zrobiłam krok w jej stronę, a ona wtedy uniosła ręce. Zanim zdążyłam zapytać, co się dzieje, obok niej wypłynęło coś na powierzchnię. To było blade, nieruchome ciało.
– Fern – wyszeptałam. – Coś ty zrobiła?
FERN
We wtorki rano mam dyżur w recepcji Biblioteki Publicznej Bayside. Na ogół nie lubię pracować na tym stanowisku, ale wtorkowe ranki są pod tym względem wyjątkowe, ponieważ mogę wtedy obserwować stamtąd okrągłą salę spotkań, w której odbywają się Rymowanki dla Maluchów. Lubię te zajęcia, mimo że są specyficzne (mam na myśli hałas, tłum i trudne do przewidzenia wybuchy dziecięcych emocji). Dziś Linda z filii dla dzieci raczy maluchy ekspresyjną wersją opowieści o trzech małych świnkach. W przypływie kreatywności zrezygnowała z czytania książki i postanowiła odegrać jej fabułę, na zmianę prezentując włochatą głowę wilka i miękki łebek świnki o jasnoniebieskich oczach i wystającym ryjku. Raz po raz wydaje z siebie realistyczne świńskie piski, tak przenikliwe, że aż mi się palce w butach podwijają.
Dzieci wydają się być zachwycone tym przedstawieniem. Gorzej reaguje tylko noworodek, który wrzeszczy wniebogłosy w ramionach matki, i mały chłopiec w pomarańczowym sweterku, który zasłania uszy i chowa twarz w kolana babci. Mnie też ta opowieść wciągnęła. Tak bardzo, że potrzebowałam dobrych kilku sekund, by się zorientować, że kobieta z ostro zakończonymi koralowymi paznokciami właśnie położyła na ladzie stosik książek. Przesuwam ergonomiczne krzesło nieco w prawo, aby dalej dobrze widzieć dzieci (teraz pomagają Lindzie zdmuchnąć wyimaginowany domek ze słomy), kobieta podąża jednak za mną, wzdychając ciężko, nerwowo poruszając palcami, a wreszcie wymownie odchrząkując. W końcu zaczyna pukać palcami w blat.
– Przepraszam…
– Przepraszam – powtarzam to, co usłyszałam, starając się wychwycić sens tej wypowiedzi.
Wydaje mi się mało prawdopodobne, żeby faktycznie chciała mnie za coś przeprosić. W końcu klienci mogą przychodzić do biblioteki, kiedy im się żywnie podoba. Nikogo nie muszą prosić o pozwolenie czy zaproszenie. Nie można oczywiście wykluczyć, że próbuje przeprosić za jakieś niestosowne zachowanie, ale nie słyszałam, żeby beknęła czy pierdnęła, więc trzeba to chyba uznać za mało prawdopodobne. Dochodzę zatem do wniosku, że najprawdopodobniej należy upatrywać w tym stwierdzeniu nawiązania do konwencji społecznej, która nakazuje przeprosić drugiego człowieka, aby przyciągnąć jego uwagę. Otwieram właśnie usta, by dać jej do zrozumienia, że może liczyć na moją uwagę, ale ona – jacyż ludzie są dziś niecierpliwi! – nie daje mi dojść do słowa.
– Czy pani tu pracuje? – pyta niezbyt uprzejmym tonem.
Czasem do biblioteki przychodzą ludzie naprawdę niezbyt lotni. Na litość boską! Po cóż bym siedziała przy tym biurku, i to z identyfikatorem przypiętym do bluzki, gdybym tu nie pracowała? W tym momencie uświadamiam sobie, że pewnie nie do końca wpisuję się w stereotyp bibliotekarki. Pierwsza kwestia to mój wiek. Mam dwadzieścia osiem lat, a przeciętna bibliotekarka to czterdziestopięciolatka (tak w każdym razie napisano w „Librarian’s Digest”). Poza tym ubieram się bardziej kolorowo i nowocześnie niż większość moich koleżanek i kolegów. Lubię miękkie koszulki w jasnych kolorach, noszę tenisówki ze świecącymi dodatkami i długie spódnice albo ogrodniczki z motywem tęczy bądź jednorożca. Włosy splatam w dwa warkocze, które następnie zawijam w ślimaczki nad uszami (nie po to bynajmniej, żeby wyglądać jak księżniczka Leia, choć czasem się zastanawiam, czy ona doceniała praktyczne walory tej fryzury – dzięki niej długowłosa kobieta czynu może w łatwy sposób zapanować nad tym, co ma na głowie). Niezależnie od tego wszystkiego, niewątpliwie jestem jednak bibliotekarką.
– Zajmie się pani moją sprawą, młoda damo? – Kobieta domaga się mojej uwagi.
– A chciałaby pani, żebym się zajęła pani sprawą? – pytam cierpliwie.
Postanawiam nie wspominać o tym, że mogłaby sobie zaoszczędzić mnóstwo czasu, gdyby po prostu poprosiła, żebym się zajęła jej sprawą.
Kobieta wywraca oczami.
– A jak pani myśli, po co tutaj stoję?
– Może mieć pani po temu nieskończenie wiele powodów – odpowiadam. – Nie wiem, czy pani zauważyła, ale tuż obok pani znajduje się dyspozytor z wodą, który przyciąga wielu odwiedzających bibliotekę. Być może podeszła pani do lady, aby uporządkować dokumenty do skserowania. Nie można też wykluczyć, że podziwia pani reprodukcję Moneta, która wisi za moimi plecami; ja się jej przyglądam z zachwytem po kilka razy dziennie. Być może szła pani do drzwi, ale zatrzymała się na chwilę, by zawiązać sznurówkę albo żeby się upewnić, czy ten facet przeglądający pozycje na półkach w dziale z literaturą faktu to aby nie jest pani były chłopak. Możliwe też, że tak samo jak ja, jeszcze przed chwilą zachwycała się pani występem Lindy, która prezentuje dzieciom Trzy małe świnki…
Mogłabym snuć swoje domysły jeszcze długo, naprawdę bardzo długo, ale przerywa mi Gayle, która spiesznym krokiem zmierza w stronę mojego biurka.
– W czym mogę pani pomóc?
Gayle ma szósty zmysł i pojawia się zawsze wtedy, gdy jest potrzebna. Ma na głowie burzę jasnych włosów, używa trochę zbyt mocnych perfum i często przynosi mi cytryny z drzewka, które sama hoduje. Kiedyś popełniłam błąd i powiedziałam, że fajnie by było wrzucić sobie plasterek cytryny do herbaty – i od tamtej pory prawie nie ma dnia, żeby Gayle nie przyniosła mi żółtego owocu. Powiedziałabym jej, żeby już tego nie robiła, ale Rose twierdzi, że ludzie lubią wyświadczać innym drobne przysługi i że w takich sytuacjach najlepiej jest im po prostu podziękować – a cytrynę wyrzucić. Dziwne mi się to wydaje, ale Rose zwykle ma rację w takich sprawach.
– Nareszcie! – rzuca kobieta, a potem zaczyna opowiadać, jak to jej syn zostawił książki z biblioteki w domku przy plaży, w którym trzeba było przeprowadzić dezynfekcję, w związku z czym dopiero wczoraj udało się je odzyskać, a w tym czasie system zaczął naliczać opłaty za przekroczenie terminu, no i jak to chciałaby jedną z tych książek przedłużyć, choć czeka na nią już dwadzieścia siedem innych osób. Dwadzieścia siedem!
Jeśli chodzi o najróżniejsze historie, które ludzie opowiadają, żeby nie płacić kar za przetrzymywanie książek, to ta pani raczej się nie popisała. Niedawno miałam okazję rozmawiać z pewnym mężczyzną, który mi tłumaczył, że jego córka zabrała ze sobą Ulissesa z biblioteki na wyprawę po Andach, a tam zostawiła go matce nowo narodzonych bliźniąt, której mąż niedawno zmarł. Zauroczył mnie tą opowieścią o kobiecie z andyjskiej wioski, która na tyle dobrze znała angielski, że mogła czytać Ulissesa, nie wspominam już nawet o tym, że samotnie wychowując bliźnięta pośród górskich szczytów, była w stanie wygospodarować czas na lekturę – zanim jednak zdążyłam dopytać o szczegóły, już go nie było (Gayle anulowała mu karę, a jakże!).
Pracuję w bibliotece cztery dni w tygodniu, a dodatkowo jeszcze przez dwie soboty w miesiącu. Jeśli akurat nie pada, jak dziś, to trzydziestopięciominutową trasę do pracy pokonuję piechotą, słuchając audiobooka, i docieram na miejsce na kwadrans przed rozpoczęciem mojej zmiany. Jeśli pada, jadę autobusem, i wtedy też jestem wcześniej. Dzień pracy upływa mi na rekomendowaniu książek, odbieraniu zwracanych tomów i unikaniu pytań o kserokopiarki. Czasem mam też okazję zamawiać nowe książki, przygotowywać salę na spotkania autorskie albo zebrania takiej czy innej lokalnej grupy, ewentualnie pakuję to, co czytelnicy zamówili z dostawą do domu. Staram się nie rozmawiać z ludźmi o niczym innym niż książki, czasem tylko zdarza mi się pogawędzić chwilę z Gayle o jej ogrodzie albo wnukach – Rose mówi, że to przejaw uprzejmości w stosunku do ludzi, których się lubi.
Przysłuchuję się, jak Gayle anuluje karę kobiecie z koralowymi paznokciami, a jednocześnie spoglądam w kierunku młodego mężczyzny w grubych okularach i czapce w biało-czerwone pasy, który właśnie wchodzi przez automatyczne drzwi. Po tym, jak wiszą na nim spodnie i jak się otula ręcznikiem, wnioskuję, że jest bezdomny. Kieruje się prosto pod prysznic. Biblioteka Bayside szczyci się tym, że ma dwa prysznice – kiedyś mieścił się tu szpital – zdarza się więc, że bezdomni przychodzą się tu wykąpać. Gdy pierwszy raz się z tym zetknęłam, poczułam się tym widokiem zniesmaczona, ale to było dawno temu, zanim jeszcze zaczęłam pracować z Janet. Janet, która przez pewien czas nadzorowała moją pracę, wyjaśniła mi, że biblioteka to miejsce dla każdego. Powtarzała, że to jedno z niewielu miejsc na świecie, do których można wejść niezależnie od tego, w co się wierzy i czy się chce coś kupić, czy nie. Mówiła też, że zadaniem bibliotekarza jest zatroszczyć się o każdego, kto przychodzi. Ja na ogół bardzo poważnie traktuję swoje obowiązki, chyba że ktoś potrzebuje pomocy przy kserokopiarce – wtedy uciekam najdalej, jak to tylko możliwe.
Sięgam po torbę i idę za tym mężczyzną w kierunku łazienki. Jest wysoki, bardzo wysoki, a do tego tyczkowaty. W czapce z pomponem odbijającym się od czerwono-białych pasków wygląda trochę jak Wally z Gdzie jest Wally?
– Wally! – wołam za nim, gdy wchodzi do małego, dusznego, wyłożonego kafelkami przedsionka, w którym znajdują się drzwi do damskiej i męskiej łazienki. Zwykle unikam takich miejsc za wszelką cenę, widok tego mężczyzny skłonił mnie jednak do odważnego stawienia czoła swoim lękom. – Wybierasz się pod prysznic?
On się obraca, unosi brwi, ale nie odpowiada. Zastanawiam się, czy aby nie ma problemów ze słuchem. W naszej bibliotece często pojawiają się ludzie niedosłyszący. Powtarzam to samo pytanie głośno i powoli, żeby dać mu szansę odczytać jego treść z ruchu warg.
– Tak? – odpowiada w końcu, choć z intonacją wznoszącą, jakby sam zadawał mi pytanie, zamiast odpowiadać na moje.
Zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno słusznie za nim poszłam. Włóczędzy budzą pewien mój niepokój, zwłaszcza odkąd kilka miesięcy temu podczas wieczornej zmiany jakiś mężczyzna się przede mną obnażył. Odkładałam właśnie egzemplarz Pokuty Iana McEwana na właściwe miejsce, czyli pod „Mc” w dziale z literaturą piękną, gdy nagle na wysokości moich oczu pojawił się penis. Poinformowałam o sprawie Gayle, która wezwała policję, ale zanim ktokolwiek przyjechał, facet zdążył zapiąć rozporek i opuścić bibliotekę.
– Trzeba go było przytrzasnąć książką, w końcu miała twardą oprawę – powiedziała Gayle, ale mnie się to wydało niezbyt dobrym rozwiązaniem, zwłaszcza gdyby wziąć pod uwagę względy higieniczne i dalsze losy książki.
Zwróciłam jej na to uwagę i stwierdziła, że w takim razie należało go „sieknąć ciosem karate”, ale w karate nie ma żadnego siekania (mam czarny pas, więc wiem), a poza tym to sztuka walki oparta na pacyfistycznej filozofii, więc coś takiego nawet do głowy by mi nie przyszło.
Karate uprawiam, odkąd w drugiej klasie poszłam na zajęcia próbne i sensei orzekł, że mam „naturalny talent”. Dziwi mnie to o tyle, że w kata nie ma dla mnie nic naturalnego, wprost przeciwnie, przyjmowanie poszczególnych pozycji wymaga ode mnie dużego wysiłku. Tak czy owak, bardzo lubiłam te zajęcia – ze względu na ich rutynowy, stały charakter oraz ścisłe uporządkowanie zdarzeń. Nawet fizyczny kontakt mi odpowiadał, pewnie z racji zdecydowanego charakteru, żeby nie powiedzieć graniczącego z bólem. Okrzyki „kiai” też jakoś znoszę, bo choć głośne, to są przewidywalne i stanowią element rutyny. Ostatecznie trenuję karate już od dwudziestu lat.
– No to proszę.
Sięgnęłam do torby po małą kosmetyczkę. Podałam ją Wally’emu, a on przez chwilę trzymał ją z dala od ciała, jakby spodziewał się znaleźć w środku tykającą bombę.
– A co…to… jest?
– W środku jest pasta do zębów i szczoteczka, myjka do twarzy i mydło. Jest też maszynka do golenia i pianka.
Chyba nie dało się tego wszystkiego bardziej precyzyjnie zakomunikować, a mimo to Wally zdawał się nie rozumieć, co do niego mówię. Przyglądam mu się uważnie. Nie wyczuwam od niego alkoholu, oboje jego oczu patrzą w tym samym kierunku. Ubrania, choć niedopasowane, ma założone na właściwe części ciała. Na razie jednak nie podejmuję się jeszcze, by rozstrzygać o jego poczytalności.
– Czy ty powiedziałaś do mnie… Wally?
W jego głosie pobrzmiewa jakiś przyjemny ton. Słowa, które bardzo wyraźnie wymawia, sprawiają wrażenie jakby zaokrąglonych. To niewątpliwie miłe zaskoczenie, bo ludzie wokół mnie na ogół mamroczą.
– Tak – mówię. – Wyglądasz jak Wally z Gdzie jest Wally? Nikt ci tego wcześniej nie powiedział?
Nie doczekawszy się ani potwierdzenia, ani zaprzeczenia, postanawiam rozwinąć nieco moją myśl.
– Gdzie jest Wally? To taka książka. Na pewno ją znasz. – Uśmiecham się, bo Rose mówi, że warto tak robić, aby zachęcić ludzi do prowadzenia pogawędki (czyli do wymiany życzliwych uwag). Moim zdaniem my teraz właśnie prowadzimy pogawędkę, ale Wally się nie uśmiecha.
– Masz na myśli Gdzie jest Waldo?
Nagle sobie uświadamiam, że Wally jest Amerykaninem. To wyjaśnia zarówno jego akcent, jak i dezorientację.
– Nie, miałam na myśli Gdzie jest Wally? Tak brzmiał oryginalny tytuł książki, która ukazała się w Wielkiej Brytanii w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym roku. Od tamtej pory wydano ją w wielu różnych krajach na całym świecie, a Wally w różnych miejscach występował pod różnymi imionami. Na przykład w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie znany jest jako Waldo, we Francji ma na imię Charlie, dla Niemców to Walter, w Turcji pojawił się jako Ali, w Izraelu jako Efi, a w Norwegii jako Willy.
Wally przez chwilę mi się przygląda. Chyba nie bardzo wie, co powiedzieć. Spostrzegam, że wpatruje się w jakiś punkt na lewo obok mnie, jakby próbował spojrzeć mi przez ramię.
– W każdym razie w Australii nazywa się Wally – kończę.
– No dobra… – mówi, spoglądając na przybory toaletowe. – Biblioteka to udostępnia?
– Nie – odpowiadam, uśmiechając się trochę szczerzej. – Ja udostępniam.
Wally spuszcza wzrok, a jego tęczówki w kolorze zielonego mchu przesuwają się trochę w lewo.
– Ty udostępniasz?
– Tak. Moja siostra przywozi mi takie ze swoich podróży międzynarodowych. Nie wiem, czy wiesz, ale w niektórych samolotach rozdają coś takiego pasażerom.
– Owszem, wiem – mówi, a ja zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno słusznie wywnioskowałam, że jest bezdomny. Zdarzało mi się w takich sprawach bardzo poważnie pomylić.
Przyglądam mu się uważnie. Dżinsy ma jednocześnie za luźne i za krótkie, a do tego – sądząc po postrzępionych brzegach – obcięte nożyczkami i niepodszyte. W lepszym stanie zdaje się być jego flanelowa koszula z wysokim kołnierzykiem, zapięta starannie pod samą szyję. Wally wygląda dość niechlujnie, ale nie pachnie od niego źle, a przecież stoimy w niewielkim przedsionku. Spoglądam na jego paznokcie i stwierdzam, że są czyste, a wręcz spektakularnie czyste – starannie opiłowane, różowiutkie i okrąglutkie. Skórki też ma równo przycięte. Mógłby pracować jako model dłoni.
– Przepraszam, pomyślałam, że jesteś bezdomnym. – Teraz już się nie uśmiecham, żeby mu nie sugerować, że to element pogawędki. To uwaga całkiem na serio. – Obawiam się, że nabrałam takiego przekonania, patrząc na twoje dżinsy. No i na tę czapkę.
On wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami. Niestraszne mi takie wyzwania, więc też się w niego wgapiam. Kilka lat temu przeczytałam poradnik dla ludzi, którzy mają trudności z utrzymywaniem kontaktu wzrokowego. Zdaniem autora, aby się do tego przyzwyczajać, warto brać udział w rywalizacji typu „kto pierwszy mrugnie lub odwróci wzrok”. Ku swojemu zdumieniu stwierdziłam, że świetnie sobie z tym radzę. Szybko doszłam do wniosku, że w przeciwieństwie do zwykłego kontaktu wzrokowego takie gry nie wywołują u mnie żadnego dyskomfortu. Podczas tego rodzaju zabawy nie trzeba się zastanawiać, jak długo należy patrzeć na drugą osobę, kiedy odwrócić wzrok albo jak często mrugać. Wystarczy zacząć się wpatrywać w czyjeś oczy i pozwolić umysłowi swobodnie powędrować tam, gdzie ma ochotę się wybrać. Mogłabym to robić godzinami, tak bardzo mi się to podoba. Pobiłam kiedyś w tej grze pana Robertsona, jednego z klientów biblioteki i wytrwałego zawodnika, który wytrzymał aż trzydzieści siedem minut. Spodziewałam się, że Wally, jako człowiek młodszy i sprytniejszy, poradzi sobie nawet lepiej, jestem więc niemiło zaskoczona, gdy po dziesięciu sekundach odwraca wzrok.
– Amator!
On chyba chce coś powiedzieć, ale w tym momencie za moimi plecami otwierają się drzwi, muszę więc wejść głębiej do przedsionka. Do środka wdziera się chłopiec w pomarańczowym sweterku, uczestnik Rymowanek dla Maluchów. Zaraz za nim drepcze babcia, a za nimi jeszcze jedna kobieta z podwójnym wózkiem przed sobą. Najwyraźniej zajęcia się skończyły. Z zewnątrz dobiega mnie narastający zgiełk.
– Co jest nie tak z moją czapką? – pyta Wally.
Drzwi znów się otwierają, a do ciasnej przestrzeni wdzierają się jeszcze matka z małą dziewczynką. Chłopiec w pomarańczowym sweterku podskakuje raz po raz, po czym wykrzykuje gdzieś przed siebie:
– Zaraz się posikam.
W tym momencie dostrzega Wally’ego.
– Rany, Wally! – wykrzykuje z zachwytem w głosie.
Wally spogląda na mnie, a ja tylko wzruszam ramionami. Zaobserwowałam, że ludzie komunikują w ten sposób bez słów myśl typu: A nie mówiłam?
W maleńkim przedsionku roi się teraz od ludzi i poziom hałasu zaczyna mocno mi dokuczać. Zasłaniam uszy dłońmi.
– To komplement – przekrzykuję rwetes. – Wally jest może dziwny, ale wszyscy go uwielbiają. Zresztą może on wcale nie jest dziwny, może tylko dziwnie wygląda. Tak jak ty.
Wally poprawia sobie okulary na nosie, a ja odczytuję z jego ust: „Przepraszam”.
– Nie musisz za nic przepraszać – krzyczę, przesuwając się w kierunku drzwi. – Biblioteka to miejsce publiczne, można je odwiedzać i opuszczać wedle uznania.
Znów ktoś próbuje dostać się do środka, tym razem jest to starszy pan z balkonikiem. Chwytam drzwi i próbuję obejść podwójny wózek. Jestem już prawie na zewnątrz, gdy nagle coś mi przychodzi do głowy. Odwracam się.
– A jeśli ci się odbiło albo pierdnąłeś, to ja i tak nie słyszałam, więc za to też nie musisz przepraszać.
To powiedziawszy, macham do niego lekko i wychodzę.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI