Do szpiku kości - Kinga Wyskiel - ebook + audiobook

Do szpiku kości ebook

Kinga Wyskiel

4,2

Opis

Czy da się namalować życie od nowa? To pytanie, na jakie musi znaleźć odpowiedź Marek, obiecujący malarz, który cudem uniknął śmierci. Za cel stawia sobie znalezienie osoby, która uratowała mu życie.

Emilia jest młodą studentką, która próbuje wymazać ogromną część swojej przeszłości. Po tym, jak opuściła rodzinne miasto, obiecała sobie nigdy więcej tam nie wrócić. Od pewnych wspomnień jednak nie da się uwolnić. Ciągła ucieczka jest męcząca, a całego życia nie da się spędzić pod wodą…

Oboje brutalnie doświadczeni przez życie szukają ukojenia. Czy w szarej i trudnej rzeczywistości uda im się odnaleźć kolory i pomóc sobie nawzajem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (79 ocen)
31
33
12
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Marek

Styczeń

Czytałem ostatnio jakąś opinię na temat moich obrazów. Do tej pory nie przywiązywałem zbyt wielkiej wagi do tych słów. Myślałem: „Krytykom płacą za pisanie tego szajsu, tak jak mi płacą za obrazy”. Cały czas nie rozumiem, co mnie podkusiło, by tozmienić.

Czemu, do cholery, w ogóle postanowiłem cośzmieniać?!

Niejaki R. Kamiński na portalu, którego nazwa brzmiała mniej więcej jak „sztuka-kto-dba-o-to-co-dalej.jestemidiota.pl”, wystawił mi następującąocenę:

Prace młodego pana Tempicha zachwycają pomniejszych fascynatów malarstwa. Wielu rozwodzi się nad jego umiejętnościami władania pędzlem oraz barwami, podczas gdy w rzeczywistości są one jedynie dowodem niedojrzałości twórcy. Strach przed żywymi kolorami i indywidualizmem potwierdzają, iż pan Tempich to tak naprawdę dziecko bawiące się wartystę.

Co proszę?! Co to, do cholery, miało być? Że niby boję się czego?! Namalowania na środku płótna czerwonegokoła?

A w ogóle to po co toczytałem?

Nie wiem. I im więcej czasu mija, tym bardziej nie mogę zrozumieć samegosiebie.

Rzadko spotykam się z krytyką, ale jest ona wpisana w to, co robię, więc nauczyłem się przyjmować ją na klatę. Zdecydowanie nie unoszę się pieprzonądumą!

A jednak kiedy po przeczytaniu tego szajsu pojechałem na wystawę, jedyne, o czym mogłem myśleć, to właśnie słowa tego idioty, R.

Moja matka próbowała ściągnąć mnie na ziemię, więc przedstawiła mi jakiegoś Holendra. Przyjaciela wujka? Chyba tyle udało mi się zrozumieć z ich paplaniny w tym chorym języku. Przysięgam, brzmiało to tak, jakby matka cały czas klęła, co jest tym ciekawsze, że ona nigdy tego nie robi. Spoglądałem na nich, a później patrzyłem ponad ich głowami na ludzi dookoła. Było ich tak wielu. A ja oczywiście nie znałem większości z nich. Gdzieś z boku zauważyłem fotografa, gdzieś indziej krytyka, z boku reporterkę w zdecydowanie zbyt krzykliwejsukience.

Ręce mnie świerzbiły, żeby zrobić coś, by mnie zauważyli. Naprawdę zauważyli. Mnie. Tego, który namalował to wszystko. Tego, który najchętniej spuściłby im cholerny żyrandol na głowy i patrzył, jak roztrzaskuje się na drobne szklane kawałki. Ale poco?

– Marek? – Głos matki dotarł do mnie jakby z całkiem innego miejsca, jakby dzieliła nasściana.

Uniosłem na nią wzrok. Jej oczy były takie same jak moje. Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, była to chyba jedyna rzecz, która różniła mnie od ojca. Te zielone tęczówki, które są jego zdaniem „jak holenderskie pola”. Tyle że nie mam pojęcia, jak te pola wyglądają. Czy rzeczywiście są takie zielone, czy może ojciec mówi tak, bo lubi się bawić wromantyka?

– Co o tym myślisz? – spytała matka, jakby miała nadzieję, że tak naprawdę ich słuchałem. Że usłyszałem, o co mniepytała.

Niestety. Wzruszyłemramionami.

– Idę się napić – odpowiedziałem tylko. To był mój kolejny błąd tamtego feralnegodnia.

Nie przeszło mi nawet przez myśl, żeby spojrzeć na nią jeszcze raz. Nawet kiedy słyszałem, jak cicho powtarza moje imię. Dałbym sobie rękę uciąć, że kręciła przy tym głową tak mocno, jakby się modliła, by jej od tegoodpadła.

Usunąłem się z ich pola widzenia i zacząłem szukać kelnera albo chociaż kieliszka z szampanem. Jeśli chciałem przetrwać kolejne kilka godzin, potrzebowałem jakiegokolwiektrunku.

I wtedy mnieolśniło.

Tytułu czytać nie musiałem. Doskonale pamiętałem wszystkie te kiczowate nazwy, które ojciec usilnie im nadawał. Zupełnie jakby był to jeden z jego statków, a nie kawałek pochlastanego farbąpłótna.

Ciemna sylwetka nie do rozpoznania. Zgarbione ramiona, pochylona głowa, mocno naciągnięty na twarz kapelusz i ta lekko uniesiona ręka. Wszystko było szare lub niebieskie, gdzieniegdzie widniały plamy kanarkowej żółci wymieszanej z bielą, tak że wyglądało to bardziej jak kanarkowabiel.

Czy na tym obrazie było coś wyjątkowego? Nie. Tylko facet, piach, woda i chmury. To wszystko, co namalowałem, a ludzie i tak najchętniej zabraliby płótno ze sobą do domu i powiesili je nad łóżkiem w sypialni. Kiedy o tym pomyślę, nawet teraz robi mi sięniedobrze.

Obraz jest mdły. Przygnębiający. Moja pieprzona technika to dno. Moje dzieło przypomina raczej wymiociny na podłodze w kiblu nocnego klubu, w którym byłem dwa dnitemu.

A może nawet one wyglądałyby lepiej. Kolory byłyby ciekawsze. I byłaby w tym jakaś chora ekstrawagancja, na którą mnie nie stać i wiem, że nigdy nie będzie. Bo tak naprawdę wcale nie jestem dobry, mam po prostu wokół siebie ludzi, którzy chcą tak myśleć. Ludzi, dla których mój talent ma znaczenie, nawet jeśli jest wierutnymkłamstwem.

Kiedy świat wokół mnie się zakołysał, usłyszałem czyjeś wołanie i krzyk matki. Tylko raz w życiu zdarzyło się, by tak krzyczała i, Boże, chciałbym wymazać tamten dzień ze swojej pamięci – zapewne tak samo jakona.

Poczułem zderzenie z zimną podłogą, a potem była już tylko ciemność. Ostatnie, co pomyślałem, to „wreszcie”.

A później zaczęło się nowe piekło mojegożycia.

Lipiec

Od tamtego dnia minęło sześć miesięcy. Wciąż mam dziewiętnaście lat, jestem synem tych samych ludzi. Nawet palce mam tak samo brudne od malowania. Życie wciąż jest mi obojętne. Wszystko jest tak jak wcześniej, po staremu. Oprócz tego, że teraz mam nowy powód, by taksądzić.

Szpitalna pościel jest szorstka, tak samo jak ubranie. O uchylone okno odbijają się krople deszczu wielkości przepiórczych jaj. I co z tego? Nic. Niebo jest tak sine jak powieki mojej matki. Siedzi w głębokim fotelu w rogu sali i śpi tak lekkim snem, że gdybym tylko poruszył się gwałtowniej, głośniej zaszeleścił kartką papieru, ona już byłaby przy mnie i pytała, czy wszystko w porządku, czy czegoś mi niepotrzeba.

Nienawidzę tego. Nienawidzę. Nienawidzę.

Bardziej niż czegokolwiek na świecie nienawidzę tych sińców pod jej oczami. Znam je dobrze. Wiem również, że nie ma w nich nicprawdziwego.

Wiatr jest coraz gwałtowniejszy, a ja przez chwilę zastanawiam się, jak musi wyglądać teraz morze. W jaki sposób wzburzone fale zmywają z piasku na plaży wszystkie dowody ludzkiej obecności z ostatnich kilku dni. Jak białe, spienione grzbiety rozbijają się o co wyższe klify. Jak…

Moja ręka sunie wolno po kawałku papieru. Wszystko, co widzę oczami wyobraźni, staje teraz przede mną jak żywe za sprawą kawałka węgla. Tyle że to, co tworzę, jest martwe. Martwe w środku – jak ja. Umierające na zewnątrz – jakja.

Szpitalna aparatura pyka w tak irytujący sposób, że najchętniej odczepiłbym się od niej i poszedł najdalej, jak tylko zdołam. Ale po całej tej dawce leków uspokajających i przeciwbólowych pewnie skończyłoby się na tym, że doczłapałbym zaledwie do drzwi na końcu korytarza, i to z pomocą tej starej pielęgniarki z błędnymwzrokiem.

Może właśnie dlatego tego nie robię. Już i tak czuję się jak cień człowieka. Jak wrak. Jak moje własneobrazy.

Odkładam węgiel, odkładamrysunek.

Mam ochotę cisnąć nim przez okno. Patrzeć, jak deszcz zmienia go w coś o wiele lepszego, rozmaczając papier. I mógłbym to zrobić. Ostatecznie jedynie mnę go i rzucam prosto do kosza przy drzwiach. W tym samym momencie, kiedy do niego trafia, matka otwiera oczy i rozgląda się zaspanym wzrokiem po sali, a szklane rozsuwane drzwi otwierają się najciszej, jak to tylkomożliwe.

– Która godzina? – pyta mnie matka, tak jakby właśnie spadł gdzieś meteoryt, a ona toprzespała.

– Wpół do piątej – odpowiadam.

Kieruję wzrok na Eryka. Mój brat jest cały mokry. Krople kapią z jego włosów i skórzanej kurtki na podłogę, kiedy opiera się odrzwi.

Nikt, kto by nas zobaczył, nie powiedziałby, że jesteśmy spokrewnieni. Podczas gdy ja mam skórę opaloną niemal przez cały rok, on pozostaje blady i odporny na największe letnie upały. Moje palce są długie i smukłe, stworzone do trzymania pędzla, jego – zgrubiałe, przyczepione do szerokich dłoni w dziwny sposób, który nawet nie wiem dlaczego wydaje mi się dziwny. Ja mam ciemne włosy ojca, on rude pomatce.

Zwiesza głowę, jak mężczyzna na tamtym cholernym obrazie, który nigdy nie wyjdzie mi z głowy, chociaż jest tylko jednym z wielu przeze mnienamalowanych.

– Wszystko okej? – pytam, chociaż wiem, że to debilne z mojejstrony.

Nieodpowiada.

– Ojciec poszedł porozmawiać z lekarzem. Może dowie się czegoś nowego – zwraca się do matki, zupełnie mnieignorując.

Nie mam o to pretensji, a przynajmniej tak sobie wmawiam. Nie mogę go przecież o nic oskarżać. Nie mogę winić nikogo za to, że radzą sobie z tym wszystkim na swój sposób, ale słowo daję, kiedy Eryk po raz kolejny ucieka ode mnie wzrokiem, mam ochotę rzucić w niego workiem z kroplówką. Mam ochotę wrzasnąć głośniej, niż wydaje mi się, że to w ogóle możliwe, i zmusić brata, by na mnie spojrzał. Bo wiem, że ma wyrzuty sumienia, wiem, że się obwinia, ale przecież to ja jestem winny. To JAjestem powodem, sprawcą tego wszystkiego. A Eryk nie może nic na to poradzić… i właśnie przez to nie może na mniespojrzeć.

Wypuszczam powietrze i opadam na poduszki, a potem przykładam dłonie dotwarzy.

– Nie sądzę, by od dwóch godzin zbyt wiele się zmieniło w tej kwestii – mówię takim tonem, jakby chodziło o brak mydła w łazience czy skończenie się papieru toaletowego. Jedyny sposób, jaki znam, na radzenie sobie z rzeczywistością, to ignorowanie tego, co wybija człowieka z rutyny. Obojętność. Chłodnaobojętność.

A jednak. Eryk prycha krótkim, urywanym śmiechem. Zaciska mocnodłonie.

– Mógłbyś już sobie darować, dzieciaku.

– Może i bym mógł, ale nie chcę – rzucam wodpowiedzi.

– Ojciec przyjdzie, jak tylko się czegośdowie.

– O ile się czegoś dowie – poprawiam go ciągle tym samym tonem. Wiem, że stąpam po cienkim lodzie, ale od dawna nie miałem do czynienia z żywą, ludzką reakcją i pragnę jej bardziej niż czegokolwiek. Bardziej niż kawy, której smaku już nie pamiętam. Bardziej niż słońca na mojej skórze, bardziejniż…

Eryk rzuca mi ostre spojrzenie, ale patrzy na policzek, nie w mojeoczy.

– Przestań – syczy i to jest właśnie mojanadzieja.

Wzruszamramionami.

– Nie mogę zrozumieć, o co wam chodzi. To nie wy jesteście przykuci do tego łóżka od miesięcy. To nie wy żywicie się papką i liczycie cholerne minuty od leków do leków! A ja mamprzestać?

– Zachowujesz się jak pieprzonyegoista.

– Nie, to wy zachowujecie się tak, jakbyście wiedzieli, przez coprzechodzę!

– Dobrze wiesz, że to dotyczy naswszystkich…

– Tak, zwłaszcza ciebie – wyrzucam mu. I to jest to, co chciałem osiągnąć. Oczy Eryka płoną, kiedy kieruje je prosto w moją stronę. Robi krok, potem drugi i opiera się o łóżko. Matka milczy. Palcami ściska nasadę swojego nosa. Wie, że lepiej będzie się w to niemieszać.

Eryk jest ode mnie starszy o dwa lata, ale to nie jest możliwa do odczucia różnica wieku. Nigdy taka nie była, aż do teraz. Mój brat ma niebieskie oczyojca.

Nie myślałem, że lodowce mogą płonąć, ajednak.

– Jesteś pieprzonym gówniarzem, Marek! Wiesz o tym? Myślisz, że nie wiemy, co się dzieje? Myślisz, że żadne z nas nie wolałoby zwlec cię z tego łóżka i samemu się na nim położyć? Zrobiłbym to, doskonale o tym wiesz. Zrobiłbym to z wielką przyjemnością, ale nie mogę. Tak samo jak nie mogę byćpieprzonym…

– Eryk! – ucinamatka.

To nawet nie jest krzyk. Ona nie musi krzyczeć. Wystarcza jej niemal zagłuszany deszczem szept, a mój brat milknie. Mięśnie na jego twarzy się napinają. Eryk doskonale wie, że go prowokuję. Wie, że nie myślę tego, co mówię, a robię to wszystko specjalnie i chyba powinno mieć to jakieś znaczenie. Ale w tej chwili wszystko jest gopozbawione.

– Daruj sobie – rzuca do mnie na wydechu brat. Wygląda jak cień. Wygląda jak mama i ojciec. Oni wszyscy wyglądają, jakby umierali. – To nanic.

– Co?

– Dobrzewiesz.

Wiem. Dlatego nic już nie mówię. Oni stoją. Ja leżę. Oni chodzą. Ja patrzę. Patrzę. Patrzę i patrzę wniebo.

Imyślę.

Styczeń

Nie wiem dlaczego, ale tamtego dnia, kiedy się obudziłem i wszystko wokół mnie było tak chorobliwie białe, od razu zrozumiałem, że jestem w szpitalu. Wiedziałem już, że stało się coś okropnego, chociaż nikogo jeszcze o to niezapytałem.

Po prostuwiedziałem.

– Jak się czujesz? – dotarł do mnie głos mamy. Z wielkim trudem obróciłem głowę, by na nią spojrzeć. Miała ślady zaschniętych łez na policzkach, a jej dłoń, która kurczliwie ściskała moją, była zimna i blada. Stara. Moja matka byłastara.

– N-nie wiem – odpowiedziałem, chociaż to nie byłaprawda.

Czułem się źle. Czułem się zupełnie do niczego, jakbym nie miał prawa sięobudzić.

Ojciec stał wtedy przy drzwiach, tak jak dziś Eryk. Kiedy tylko na niego spojrzałem, miałem ochotę pokazać mu, że wcale nie jestem słaby, że mogę wstać. Mogę wciąż być jego synem, nawet jeśli ledwo mogłem unieść palec, by podłubać wnosie.

– Chyba dobrze – powiedziałem po dłuższej chwili domamy.

– Lekarz niedługo przyjdzie – poinformowała mnie wodpowiedzi.

Lekarz. Szpital. Biel. I ta aparatura, która będzie pikać tak samo przez kolejne sześć miesięcy i oby niedłużej.

– Mogę wody? – spytałem, wciąż patrząc naojca.

Ryszard Tempich to biznesmen. Cholerny biznesmen, który od ilości pieniędzy na koncie ma więcej jedynie butelek drogiego wina w spiżarni. Cholerny biznesmen, którego nic nie rusza i od którego właśnie nauczyłem się całej tejobojętności.

Miałem szesnaście lat, kiedy wreszcie do mnie dotarło, że ojciec oczekuje ode mnie i od Eryka, byśmy przypominali go w każdym calu. Miałem szesnaście lat, kiedy okazało się, że jeśli nie będę jak ojciec, nie zniosę życia. I może właśnie to jest najgorsze – nawet teraz, mimo tego, jak się zmieniłem, nigdy nie usłyszałem od niego, że jest ze mnie dumny. Że mnie kocha, przestał mówić, gdy miałem sześć lat. W wieku ośmiu skończyły się wszelkie czułości. A teraz? Wydaje mi się, że jestem dla ojca obcym człowiekiem, a on cały czas pozostaje dla mnie niedoścignionym wzorem, który powinienem naśladować. Ale niezamierzam.

Jakiś czas później drzwi się otworzyły i wszedł doktor. Siwe skronie i biały kitel powinny oznaczać kompetencje, doświadczenie, powinny… A dla mnie ten człowiek wyglądał jakduch.

Tamtego dnia również padało. Był styczeń. Deszcz mieszał się ze śniegiem. Wbiłem wzrok w widok za oknem i pamiętam tylko urywki rozmowy, które do mniedocierały.

– …będzie konieczny przeszczep szpiku. Miałem szczerą nadzieję, że może… – Ty miałeś? A czy to twoje życie? – …zwalczyć samą chemioterapią. Na pewno uda nam się zaindukować remisję, ale syn zdecydowanie należy do grupy ryzyka… – Dużo medycznej terminologii, której nasłuchałem się przez kolejnych kilka miesięcy. Miałem tego dość i jednocześnie wydawało mi się, jakby to wszystko działo się poza mną. Jakbym tak naprawdę wcale nie brał w tym udziału, jakby mnie tu nie było. – Poszukamy dawcy. Na początek byłoby dobrze, gdyby przebadał się państwa drugi syn oraz wy, chociaż…

Chociaż prawdopodobieństwo, że moi rodzice będą mogli być dawcami szpiku, było znikome. A jak się okazało dwa tygodnie później – mój brat również nie mógł być dawcą. Nikt z rodziny, nikt zprzyjaciół.

Ostatecznie lekarz powiedział, że poda michemię.

– Bez niej i tak nie będziemy mogli podać ci szpiku, kiedy już znajdzie się dawca – argumentował.

W tym samym czasie ja toczyłem wewnętrzną walkę. Chemia oznacza walkę. Dawca oznacza wyzdrowienie. Ja oznaczam cierpienie, jeśli pierwsze nie zadziała, a drugie nie będzieistniało.

Chemia to walka, ale chemia teżzabija.

Tak samo jak rak. Tak jakbiałaczka.

– Jak się dziś czujesz, kochany? – zapytała mnie któregoś dniapielęgniarka.

Jak zawsze patrzyłem w okno. Na szafce obok łóżka leżał niedokończony obraz, tak samo okropny jak wszystkie, które do tej porynamalowałem.

– Zgaduję, że tak samo jakwczoraj.

Podłączyła nową kroplówkę. Sprawdziła to i tamto, a ja miałem ochotę prosić, żeby się stąd wynosiła. No może słowo „prosić” to przesada, ale chciałem, żeby to zrobiła. Chciałem tylko byćsam.

– Masz na coś ochotę? – zagaiłaznowu.

– Dzieńżyczeń?

– Aha.

– Chyba niczego niepotrzebuję.

Oprócz szpiku. Spojrzała na mnie. Widziałem to wszybie.

– Daj mi znać, jeśli zmieniszzdanie.

Kiedy wychodziła, mruknąłem jeszcze podnosem:

– Szczerzewątpię.

Już nawet nie miałem ochoty z tegowyjść.

Lipiec

– Wiem! – Eryk wyrzuca ręce wpowietrze.

Od jakiegoś czasu ostro dyskutuje z matką. Ma czerwoną ze złości twarz i włosy posklejane od deszczu. Wygląda jakupiór.

– Nie powinieneś tego robić. – Matka stara się do niego dotrzeć mimowszystko.

Krzywy uśmiech na ustach mojego brata mówiwszystko.

– Oczywiście.

– Eryk…

– Mamo…

Icisza.

W momencie, w którym zauważają ojca, milkną momentalnie. To ciekawe, bo ja sam w tej chwili mam ochotę przekoziołkować po podłodze i rzucić się na niego. Nigdy nie wierzyłem, gdy mówiono o kimś, że postarzał się w krótkim czasie, ale tak teraz opisałbym swojego ojca. Z biznesmena wciąż w kwiecie wieku zmienił się w dziadka, na którego pogrzebie byliśmy osiem miesięcy temu, zanim wylądowaliśmy tutaj. Włosy jeszcze bardziej mu posiwiały, o ile to w ogóle możliwe, i chyba zaczął łysieć. Zmarszczki na jego czole nie są już kwestią mimiki, ale nieprzespanych nocy. Jego oczy są niemal szare w ostrym świetle szpitalnych diod, a skóra mocno naciągnięta na kości, niemalprzeźroczysta.

Przełykam z trudem, kiedy jedynie stoi tam imilczy.

– Ryszardzie? – Matka pierwsza zdobywa się na odwagę i przełamuje ciszę. Ojciec nie spogląda na nią mimo jej łagodnego głosu, nie robi tego, nawet kiedy przykłada dłoń do jego policzka. – Co powiedziałlekarz?

Wyduś to z siebie! – mam ochotę krzyknąć. Błagam, powiedz towreszcie.

Moi rodzice mimo wielu lat małżeństwa nigdy nie przestali okazywać sobie miłości. Nigdy, nawet wtedy, gdy na nasz dom spadła ciemność. Ojciec mógł ignorować swoje dzieci, ale nigdy nie robił tego żonie. Nawet teraz zdają się znajdować w sobie pocieszenie wcierpieniu.

Z fascynacją, którą czuję zawsze, i niechęcią, jaką odczuwam od niedawna, obserwuję, jak ojciec unosi dłoń mamy do ust, a potem zamyka oczy. Wygląda, jakby się modlił, a później z jego ust wystrzelają, szybko niczym z karabinu maszynowego, słowa:

– Lekarz zastanawia się nad kolejną dawką chemioterapii. Jeśli dalej tak pójdzie i nie znajdzie się dawca, możesz potrzebować też nowej wątroby. To już kolejna seria i udało im się zainicjować remisję, ale to niewystarcza.

Jego słowa – chociaż mówi do mnie, nie kieruje ich w ogóle w moją stronę – ranią niczym pociski i przynoszą dziwny spokój. Czuję się, jakbym umierał już w tej chwili. I to boli, ale jest niczymratunek.

Nie chcę tylko, by to on był ostatnią rzeczą, jaką zobaczę, nim zamknęoczy.

Tak jak zapowiedział ojciec, następnego ranka pielęgniarka przynosi mi standardową porcję chemii. Dostaję też zwiększoną do maksimum dawkę leków przeciwbólowych. Już po godzinie wiem, że nie zadziałają wogóle.

Ręce drżą mi bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Pierwszy raz mam tak wielki problem z utrzymaniem pędzla w dłoni czy z namalowaniem prostej kreski. Ciągnę to jednak dalej, chcąc ocenić efekt końcowy, pragnąc móc znaleźć ujście dla całego swojego gniewu. I chociaż wiem, że nie mogę tak prędko odczuwać żadnych efektów ubocznych działania dodatkowych leków; chociaż wiem, że w tym wszystkim nie chodzi o medycynę, ale o całą obecną sytuację, w której się znalazłem – o całe to gówno, które mam w środku – nie mogę odebrać sobie szansy, by zwalić to wszystko naleczenie.

Obraz jest okropny. Chciałem namalować jedno głupie drzewo, które rośnie na dziedzińcu za oknem, zamiast tego mam coś, co wygląda jak malunekdwulatka.

Nim zdążę zarejestrować, co w ogóle robię, rzucam pędzlami, ołówkami – wszystkim, co mam pod ręką – w ścianę. Na szklanych drzwiach rozbryzguje się farba w kolorze indygo, jedna z tych drogich, które kupiłem rok temu we Włoszech. Oddech mam przyspieszony, dłonie drżą mi bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, serce bije w szaleńczym rytmie. A wszystko wokół mnie… przypomina mi o tym, o czym najbardziej chcę zapomnieć. O ostatnich cholernych sześciu miesiącach życia, które mogłyby się wreszcieskończyć.

Wciąż jeszcze nie mogę się zebrać w sobie i uspokoić, kiedy do środka wchodzi mój lekarz. Warecki – tak głosi plakietka, ale jutro znów na nią spojrzę, nie mogąc zapamiętać tego nazwiska. Po prostu nie mogę… bo nie chcęmóc.

Ze spokojem, o jaki bym go nie podejrzewał, rozgląda się po sali, oceniając zniszczenia. Może liczy w myślach, na ile pieniędzy uda mu się naciągnąć mojegoojca.

Ściąga okulary, zahacza je o kieszeń swojego kitla i spogląda w mojąstronę.

– Czujesz sięlepiej?

– Nie. Dużo gorzej niż wczoraj i sześć miesięcy temu. Jak się nad tym zastanowić, to chyba w życiu nie czułem się bardziejparszywie.

Przekrzywia głowę, a kącik jego ust zaczyna unosić się dopółuśmiechu.

– Powiem woźnej, żeby tuposprzątała.

– Oczywiście – odpowiadam, bo co innego mógłbym powiedzieć? „Przykro mi?” Ale to kłamstwo. „Posprzątam to?” Gówno prawda, bo jeszcze wczoraj nie byłem w stanie samemu ustać na nogach przez głupie dwieminuty!

Wiele można mi zarzucić. Że moje obrazy są do niczego, że ja sam jestem do niczego. To, że obrażam ludzi i uważam się za kogoś lepszego od innych albo że jestem sarkastyczny i ostry w obyciu. Ale nie jestem kłamcą. Zawsze mówię dokładnie to, co myślę, jestem szczery do bólu do tego stopnia, że ludzie boją się tego, co powiem, zanim się jeszczeodezwę.

Dlatego kiedy lekarz się uśmiecha, nie uciekam myślami, nie zaczynam wyglądać przez okno, ale patrzę na niego w taki sposób, jakbym panicznie czepiał się go jak ostatniej ludzkiej rzeczy w świecie pełnym medycznej aparatury izombie.

– Potrzebujesz czegoś na uspokojenie? – pyta.

Kręcęgłową.

– Ale przydałoby się więcejketanolu.

Tym razem onzaprzecza.

– Dostałeś już chybawystarczająco.

– Wciąż mnieboli.

– Ibędzie.

Nie pyta, co mnie boli. Już dawno wyjaśniłem mu, że boli mnie każdy kawałek mojego zrakowaciałegociała.

– Wciąż liczymy na to, że znajdzie się dawca – mówi nakoniec.

Jego słowa pulsują mi w głowie, aż w końcu zasypiam. Kiedy znów się budzę, są pierwszą rzeczą, o jakiej potrafięmyśleć.

Dawca. Szpik. Białaczka. Rak. Umieranie.

Oto całe mojeżycie.

Patrzę w sufit, nie na Eryka. I w końcu udaje mi się podjąć decyzję. Głosem chropowatym niczym papier ściernyoznajmiam:

– Chcę wrócić dodomu.

A on nie mówi nic. Tylko wychodzi i wiem, że skieruje się prosto do pokoju doktora W., by go o tym poinformować. Zrobi to, ponieważ nie może uczynić już niczego więcej; zrobi to, ponieważ nie ma nikogo, kto mógłby cokolwiek poradzić. W tej chwili chciałbym mu powiedzieć, że dziękuję. Ale ja nie używam tego słowa. I zdecydowanie nie podziękuję swojemu bratu. Nie dlatego, że nie chcę, nie dlatego, że nie potrafię, ale dlatego, że jego by tozabiło.

Matka pakuje moje rzeczy do torby. Wkładam całą siłę, jaką mam w sobie, w to, by zignorować jej siąpienie nosem i chorobliwy sposób, w jaki raz po raz ociera łzy z policzków, tak jakbym rzeczywiście mógł ich nie zauważyć. Tak jakby naprawdę były prawdziwe. Na koniec odwraca się do Eryka i podaje mubagaż.

Ojca z nimi nie ma. Na zewnątrz czeka nie on, ale kierowca, który zabierze mnie do domu. Wielki Ryszard nie przyjedzie po syna do szpitala, nie. On zamknie się w swoim gabinecie i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z moimi przewidywaniami, nigdy więcej go niezobaczę.

Cała moja popieprzona rodzinka taka jest. Złamana. Chora. Niekompatybilna w swoichczęściach.

Pamiętam, jak tamtego przeklętego dnia ponad trzy lata temu usłyszałem matkę, która mówiła, że nie przeżyje, jeśli mi lub Erykowi się coś stanie. Ojciec nie powiedział wtedy nic, by ją pocieszyć, chociaż byłem niemal pewien, że to zrobi. Nie.

– Nie dasz rady uratować ich przed wszystkim – powiedział zato.

Tylkotyle.

– Gotowy? – Mama patrzy na mnie z rękami luźno opuszczonymi wzdłuż swojego ciała. Ja swoimi wykonuję jakiś niezdefiniowany gest, próbując wyrazić bezradność, złość i przyzwolenie wjednym.

Kiedy Eryk staje za mną i zwalnia hamulec, czuję się gorzej, niż przypuszczałem, że będę. Zegar wskazuje dziewiętnastą siedem, a ja nie jestem nawet w stanie opuścić szpitala na własnychnogach.

Koła wózka inwalidzkiego skrzypią na plastikowej podłodze, kiedy kierujemy się do drzwi. Do drzwi, za którymi już będę wolny. Do drzwi, za którymi zmieni się wszystko i jednocześnie nie wierzę w to, by zmieniło sięcokolwiek.

I w tym momencie, właśnie w tym momencie słyszę, jak krzyczą. Jak krzyczą i krzyczą. Jak biegną ibiegną.

– Pani Tempich! PanieTempich!

Nie zatrzymuj się, nie zatrzymuj się! – błagam brata w myślach. Ale on już staje, odwraca się. Moja matka też spogląda w tył, a ja spuszczam głowę, bo nie chcę zostawać tu ani dnia dłużej, bo wiem, że jeśli tu zostanę, wszystko będzie dalej takie samo, identyczne aż dokońca.

– Chodźmy… – odzywam się cicho, tak cicho, że nikt mnie nie słyszy. Nikt nie zwraca na mnieuwagi.

– O co chodzi, doktorze? – dociera do mnie głosmatki.

Czuję pod opuszkami koła, więc lekko je odpycham. Nie zajeżdżam daleko, kiedy zatrzymuje mnie dźwięk tychsłów:

– Mamydawcę.

Moja pierwsza myśl to „cholera!”, ale druga jest o wiele ważniejsza, bo prawdziwsza, choć mocniej skryta: „wreszcie”.

Rozdział I

Osiemnaście miesięcy później

Styczeń 2016

Emilia

Szybciej. Mocniej. Szybciej. Mocniej. Uderzenie. Wynurzenie. I znów w wodę. Znów głęboko. Znów bez końca. Znów bezmyśli.

Woda jest zbyt zimna jak na mój gust, ale już do tego przywykłam. Przecinam basen za basenem, robię kolejne nawrotki niemal niezauważalnie. Ledwie dotknę dłońmi ściany, a już odbijam się od niej nogami i znówpłynę.

Pieką mnie ramiona, pali mnie w głowie. Myśli zaczynają wracać, więc zatapiam je głębiej, wkładając w kolejne okrążenie całą swoją siłę, i ze stylu dowolnego przechodzę do kraula. Chcę się zmęczyć, chcę nie mieć siły nanic.

I pewnie mój plan zrobienia jeszcze kolejnych dziesięciu okrążeń by się powiódł, gdyby nie dłoń, którą dostrzegam pod powierzchnią wody. Znika tak samo szybko, jak się pojawiła, a ja sięwynurzam.

– Łuhu! Co to było? Jakiś nowy rekord, czy po prostu ktoś cię ostro wkurzył?! – Głos Anity jest jednocześnie pełen podziwu, zatroskania i tej typowej dla niej wesołości, do której zdążyłam jużprzywyknąć.

Zsuwam gogle i oswobadzam się z czepka. Wciąż unosząc się na wodzie, spoglądam na nią kątemoka.

– Spójrz nastoper.

Robi, o co ją proszę, i gwiżdże zuznaniem.

– Pokaż – proszę, więc podaje mi urządzenie. Mam szczęście, że jest dostatecznie rozgarnięta, by najpierw zastopować czas, a dopiero później bezczelnie mi przerwać. Chociaż przyznaję, że za pierwszym razem, kiedy to zrobiła, nie zawracała sobie głowy myśleniem o mnie. Nawrzeszczałam na nią wtedy i od tamtej pory, zupełnie nie wiem dlaczego, zostałyśmy przyjaciółkami. Na stoperze widnieje dość pokrętna liczba trzech minut i czterdziestu siedmiu sekund. Oddaję go jej z rozczarowaniem. – Nie, żaden rekord, więc chyba zwyczajnie byłamwkurzona.

Anita podnosi się, krzyżując ramiona na piersi, a potem przekrzywia głowę i lustruje mnie karcącymwzrokiem.

– Emi, wiesz, że tak nie można. To nienormalne. W tym tygodniu znajduję cię tu już po raz jedenasty. A jest dopiero czwartek i w dodatku po przerwie, więc…

Staję przed nią i chwytam za jeden z wcześniej przygotowanych ręczników, a później staram się chociaż minimalnie osuszyć. Tak naprawdę nie przeszkadza mi woda na moim ciele, wycieranie jest jednak dobrym pretekstem, by nie patrzeć jej w oczy. To okropne, ale już po trzech dniach zrozumiałam, że jeśli chcę okłamywać Anitę albo chociażby utrzymać przed nią cokolwiek w tajemnicy, nie mogę patrzeć jej wtwarz.

Nigdy wcześniej nie miałam tego problemu z ludźmi. Zawsze byłam idealną kłamczuchą. Notorycznie okłamywałam nauczycieli, znajomych, sąsiadów czy policjantów – wszystkich. I dalej to robię. Ale by ukryć coś przed Anitą, potrzeba jazddoszkalających.

Wzruszam więc tylko ramionami i ruszam w kierunkuszatni.

– Nic nie rozumiesz – rzucam przez ramię, szukając klucza do szafki w mojejtorbie.

– Emi…

– Anita! – przerywam jej ostro. Szybko się jednak reflektuję. Nie mam powodu, by być na nią zła. Nie mam powodu, by ją od siebie odpychać, a zazwyczaj tak postępuję z ludźmi. Nie mogę, nie mogę dłużej tak robić. – Przepraszam.

Kręci energiczniegłową.

– Nie. To ja powinnam przeprosić. Chyba na za dużo sobie pozwalam. Biorąc pod uwagę wszystko to, coprzesz…

– Nie rozmawiajmy o tym, okej? W ogóle zapomnijmy o tym wszystkim – wpadam jej w słowo i robię głęboki wdech. – Przyszłaś z czymśważnym?

– Nie. Chciałam tylko zapytać, czy nie poszłybyśmy nakawę?

To mniedziwi.

– Nie masz przypadkiem treningu? Treningu, który zaczyna się za jakieś dwie i półminuty?

Spoglądam ukradkowo na zegarek na mojej komórce. Coś w jej zachowaniu, w sposobie, w jaki zagryza wargę i ciasno oplata się ramionami, każe mi sądzić, iż tak naprawdę nie chodzi o jakąś głupiąkawę.

– Tomek ze mną zerwał – wypala, zanim zdąży się nad tymzastanowić.

– Jakto?!

Wzrusza ramionami i dostrzegam, że z trudem hamuje łzy. Broda zaczyna jej drżeć. Oczy zachodzą mgłą. Wygląda na jeszcze mniejszą, niż jest w rzeczywistości, ze swoimi stu sześćdziesięcioma centymetrami wzrostu i zbyt kruchą budową jak na kapitana drużynysiatkarskiej.

– Wychodziłam na trening, kiedy… dostałam od niego SMS-a. Rozumiesz to?! Nawet nie zadzwonił, nie mówiąc już o porozmawianiu ze mną. Wszystko zrobił za pomocą jednej cholernej wiadomości! Tylko na tyle sobie zasłużyłam po trzech latach. Jeden pieprzonySMS!

Kiedy poznałam Anitę i pierwszy raz zobaczyłam ją z Tomkiem, wydawało mi się, że dwoje ludzie nie może być w sobie bardziej zakochanych. Naprawdę wydawało mi się to niemożliwe. Ateraz…

– To idiotyczne! – mówię.

– Wiem! – odpowiada, zanosząc się jeszcze większym szlochem. Zaczyna miąć w rękach telefon na wszystkie możliwe sposoby. – Mam ochotę wziąć ten jego łeb w swoje ręce i potrząsnąć nim naprawdę, naprawdę mocnoi…

Anita i Tomek byli razem przez nieco ponad trzy lata. Ona ze swoją eteryczną urodą i burzą jasnych loków i on ze swoim uśmiechem cwaniaczka. Mimo wszystko wydawał mi się dość przyjemny w obyciu. Dbał o Anitę, kochał ją. Razem chodzili do liceum, razem przyjechali na studia do Gdańska. Tym bardziej cała ta sytuacja wydaje mi się irracjonalna iniepoprawna.

Przed oczami staje mi jedno mglistewspomnienie.

Zachowanie Tomka sprawia, że najchętniej sama zrobiłabym z nim to, co teraz Anita tak barwnieopisuje.

– …wsadzić głęboko tam, gdzie słońce nie dochodzi! A wiesz, co jest najgorsze?! – pyta.

Nie mam zielonego pojęcia, ale wiem, że to jest to, czego teraz najbardziej potrzebuje, więc zachęcam ją, bykontynuowała.

– Że jednocześnie mam ochotę go znaleźć i błagać na kolanach, żeby powiedział mi, że to tylko taki żart. Albo że jeden z jego kolegów wysłał to z jego telefonu. Pocałowalibyśmy się, on by się roześmiał, że jestem taka łatwowierna, a później czekałby nas gorący seks na tylnej kanapie tego jegorzęcha.

Unoszę brew, wciąż ociekając wodą z basenu i marząc teraz tylko o tym, by pójść podprysznic.

– A rozmawiałaś już z nim? – mówię zamiasttego.

Kręcigłową.

– Potrzebuję kawy, zanim będę w stanie to zrobić. Jeśli teraz do niego pójdę, będę stać, szlochać i ryczeć tak jak teraz. Poza tym ma ostatnią przebieżkę przed jutrzejszymi zawodami, więc… Nie chcę, żeby ktoś inny przy tymbył.

I chociaż jedyną rzeczą, na jaką naprawdę miałam dzisiaj ochotę, był powrót do mieszkania i zaszycie się w pokoju – czyli ucieczka przed całym światem – nie mogę jej tak po prostu zostawić. Kładę dłoń na ramieniu przyjaciółki i lekko jepoklepuję.

– Tylko wezmęprysznic.

Kiedy odchodzę, słyszę jeszcze, jak Anitapyta:

– Wiesz, że jesteśnajlepsza?!

– Może – odpowiadam i szybko znikam, zanim usłyszę jak znówpłacze.

Potrzebuję prysznica. Długiego. Gorącego. Tylko on może pomóc mi w przetrwaniu tegodnia.

Jest początek stycznia. Przeszywający, chłodny wiatr chłosta moją skórę, kiedy razem z Anitą idziemy do kawiarni. Złociste promienie słońca z trudem przedzierają się przez stalową zaporę ciężkich chmur. W ochronie przed zimnem chowam dłonie do kieszeni. Anita próbuje zająć mnie rozmową o zbliżających się zawodach i późniejszych egzaminach. Robi wszystko, byle tylko nie mówić o Tomku, co zdążyła już dobitnie miwytłumaczyć.

Każda wzmianka o nim w przeciągu ostatniej godziny wywołała u niej kolejne łzy, więc jest jasne, że Tomek pozostaje tematemzakazanym.

Gdy się nad tym głębiej zastanawiam, dochodzę do wniosku, że kwestii zakazanych jest w naszych rozmowach więcej niż tych bezpiecznych. Każda z nas opowiedziała już swoją historię, ale obie nie chcemy wracać do ich roztrząsania. Poruszenie któregoś z tematów radioaktywnych zazwyczaj kończy się szybkim „nie” i rozpoczęciem nowegodialogu.

Zarówno dla Anity, jak i dla mnie to, co przeszłyśmy, jest tak mocno popapranymi sprawami, iż mówienie o tym zbyt często wydaje sięniemożliwe.

Kiedy moja przyjaciółka mieszkała jeszcze w Krakowie, całe jej życie było kontrolowane. Po tym jak ojciec Anity odszedł, jej matka znalazła sobie nowe zajęcie: chorobliwą troskę o córkę i syna i ingerowanie w niemal każdy aspekt ichżycia.

– Przestałam być dla niej córką dawno temu – powiedziała mi któregoś razu – a stałam się zwierzątkiem, maskotką. Raz nawet wpadła do mojego pokoju, kiedy był u mnie Tomek. Wyobrażasz sobie, że nie chciała wyjść?! Rozsiadła się i zaczęła z nim w najlepsze rozmawiać. Wyszła, dopiero gdy smród spalonego jedzenia zaalarmowałsąsiadkę!

Anita bardzo dobitnie stwierdziła, że jej ojciec podjął najlepszą decyzję w życiu, gdy zostawił jejmatkę.

Ja natomiast opowiedziałam przyjaciółce o tym, ile kosztował mnie przyjazd na studia. I wcale nie chodziło tu o pieniądze. Nawet teraz, gdy o tym myślę, ogarniają mnie dreszcze niemające nic wspólnego z zimnem panującymdookoła.

Zamawiam mulistą czarną kawę i razem z Anitą zajmujemy jedno z wolnych miejsc. Stolik przy oknie pozwala obserwować, co dzieje się na ulicy. Ludzie wracają z pracy do swoich domów, na chodnikach robi się prawdziwa zawierucha. Komuś upada telefon, ktoś inny niemal się przewraca i wpada na latarnię. Ulice pogrążają się w chaosie dnia codziennego, a ja wciąż nie mogę przyzwyczaić się do tej rutyny mimo osiemnastu miesięcy spędzonych w Gdańsku. Kiedy myślałam o opuszczeniu Warszawy, nigdy, ale to nigdy tak naprawdę nie wierzyłam, że rzeczywiście uda mi się to zrobić. Całe moje życie, wszystkie te problemy wydawały mi się niemożliwe do przezwyciężenia, do zostawienia zasobą.

I rzeczywiście nie mogę do końca o nich zapomnieć, mogę od nich uciekać, ale mimo to mam przeczucie, że prędzej czy później i tak mnie dogonią. Nieważne, jak szybko będę biec czypłynąć.

– Właściwie to czemu nie poszłyśmy do Teresy? – Anita wyrywa mnie zzamyślenia.

– Uch… Musiała cośzałatwić.

Jej mina sięzmienia.

– Chodzi oKacpra?

– Nie. Widziałam się z nimi w święta i naprawdę robipostępy.

Na samą myśl o chłopcu czuję, jak na usta wypływa miuśmiech.

– Moja trenerka to masochistka – jęczy Anita, rozcierając sobie kark. – Od wczoraj nie mogę dojść do siebie. Ćwiczyłyśmy jakieś trzy godziny bez przerwy, dopóki Łyczyński jej nieprzegonił.

Uśmiecham sięszerzej.

– Czy oni przypadkiem ze sobą nie kręcą? Po tym jak sięrozwiódł…

Anita wyrzuca ręce w powietrze i otrząsa się zobrzydzeniem.

– A cholera ich tam wie, ale jeśli to prawda, współczuję mu całym sercem. Ta kobieta topotwór.

Czuję przyjemne ciepło rozlewające się wewnątrz, kiedy biorę kolejny łyk. Ta lekkość chwili jest dziwna. Przyjemna, ale też w jakiś sposób dziwnie niepokojąca. Mrużę oczy, dostrzegłszy kogoś po drugiej stronie ulicy. Mężczyzna ma na sobie ciemny płaszcz i okulary. I, o Boże?! Kto dziś jeszcze nosi takiekapelusze?

Co gorsza, mam wrażenie, że patrzy prosto na mnie. Nie, to nie wrażenie, on rzeczywiście się na mniegapi.

Już mam poprosić Anitę, by spojrzała na nieznajomego, ale przejeżdża autobus, a tajemniczy gośćznika.

– Emilia, wszystko wporządku?

Opadam na oparcie swojego fotela i wracam do niejwzrokiem.

– T-tak. Chyba tak – odpowiadam, kiedy gardło rozluźnia mi się do tego stopnia, że znów jestem w staniemówić.

Ale wcale nie jest w porządku. To już… który raz w tym tygodniu? Trzeci. Może mam po prostu paranoję. Może jestem przewrażliwiona, ale… nie mogę pozbyć się wrażenia, że to wcale nie są mojefanaberie.

Ktoś mnieobserwuje.

– Nie zamkniesz mnie tutaj! Słyszysz, co do ciebie mówię?! Nie zamkniesz mnie! Emilia! Emilia!

Emilia!

– Emilia?!

Powracam do rzeczywistości, czując krople zimnego potu spływające po moimczole.

– Może powinnyśmy już iść? – Anita patrzy na mnie zzaniepokojeniem.

– Nie. Ja… Ja po prostu muszę się przejść. Nie obrazisz się… – Wstaję i uderzam nogą w stolik. Mocno chwytam swoją torbę. – Nie obrazisz się, jeśli cię zostawię, prawda?

– Nie, pewnie, że nie, ale powiedz, co się stało, czy…

– Do zobaczenia jutro – rzucam na odchodne i wybiegam nazewnątrz.

Z lubością przyjmuję chłód panujący na dworze. Czuję, jak mój roztrzęsiony oddech się uspokaja, gdy jestem już kilka ulic dalej. Mocniej nasuwam czapkę na uszy, pragnąc jedynie uciec jak najdalej stąd. Znów znaleźć się w miejscu, w którym on nie będzie mógł mniedosięgnąć.

Potrzebuję wody. Gorącej wody – myślę panicznie, przepychając się przez tłum ludzi. Raz po raz na kogoś wpadam, mamroczę pod nosem „przepraszam”, ale ani na chwilę się nie zatrzymuję. Dochodzę do skrzyżowania i biegnędalej.

W sumie nie wiem, co dociera do mnie jako pierwsze. Ten krzyk, pisk opon na śliskiej nawierzchni, klakson samochodu, czy może ten ciężar czyjegoś ciała, które przyciska mnie do zimnegokrawężnika.

– Patrz, jak leziesz, idiotko!

Spoglądam na ludzi po drugiej stronie przejścia, którzy obserwują mnie z przerażeniem. Na kierowcę, który rusza z impetem i znika po drugiej stronie ulicy. Albo mi się wydaje, albo zauważam znów tego samego gościa w czerni. Jakiś mężczyzna odsuwa się ode mnie i oferujepomoc.

– Nic ci nie jest? – pyta.

– Nie – rzucam. – Dziękuję.

Nie zawracam sobie głowy mówieniem niczego więcej, zostawiam tych ludzi i człowieka, który mnie uratował. Po chwili znów gnam co sił w nogach, modląc się w duchu, żebym dotarła do mieszkania w jednymkawałku.

Słyszysz, co do ciebiemówię?!

Spieprzaj! – warczę wmyślach.

Emilia!

Spieprzaj! – błagam.

Woda parzy. Woda oczyszcza. Woda ratuje mnie przed utonięciem. Klęczę na podłodze brodzika, odgarniając włosy z twarzy, i nagle uderza we mnie to wszystko. Jego głos, jego dotyk, palące spojrzenie jego oczu. Jest zupełnie tak, jakby stał tu obok mnie, chociaż tak naprawdę wcale go tu nie ma. Nie może go tu być. Nie… To tylko moja popieprzona wyobraźnia podsuwa mi chore obrazy, od nowa odtwarzając tamtesłowa.

Miałam nadzieję, że się od tego uwolniłam. Naprawdę wierzyłam w to, że zdołałam uciec od całego tegobagna.

Kiedy moja skóra jest już dostatecznie czerwona i sparzona, a cała łazienka tonie w parze, okrywam się ręcznikiem i staram opanować drżenie ramion. Jednym ruchem przecieram lustro i przyglądam się swojemu odbiciu. Mam zaczerwienioną twarz oraz oczy błyszczące od łez i złości – oczy takie same jak mojej matki, w kolorze płynnej czekolady. Włosy mam posklejane w strąki i nawet nie zawracam sobie głowy tym, by jerozczesać.

Nastawiam wodę na herbatę i zasłaniam okna. Muszę pozbyć się tego wrażenia, że ktoś ciągle mnieobserwuje.

Patrzę na unoszącą się znad kubka parę i nawet nie wiem, kiedy moje powieki robią się tak cholernie ciężkie. I mimo że początkowo staram się temu oprzeć, po chwili ogarnia mniesen.

Jeszcze raz. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Wiem, że będę na to patrzeć, aż do przebudzenia. Nic innego się nie wydarzy. Nie będzie żadnego dramatycznego zwrotu akcji ani krzyków. Nie będzie płaczu. Nie będzie łez. Bez dźwięków. Bez zmiany. Jednostajnie, od początku do końca. Ręka się uniesie, a później opadnie. Poczuję ból i towszystko.

Tyle że to trwa bezkońca.

I nie wiem, czy to możliwe. Ale jest chyba gorzej we śnie niż na jawie. Bo tutaj nie mam nawet władzy nad swoim ciałem. Nie mogę spróbować uciec. Mogę jedynie czekać, aż wszystko się wreszcieskończy.

Budzi mnie dzwonek telefonu. Zaczynam go szukać po omacku, nie otwierając nawet oczu. Wciąż dzwoni, a ja staram się go wyłączyć, przeklinając pod nosem. Telefon jednak milczy. Wyświetlacz się nie świeci, aparat niewibruje.

– Codo…?

Znów ten chorobliwydźwięk.

– Cholerajasna!

Łapię w pośpiechu za szlafrok i staram się nim okryć jak najciaśniej. Kiedy podbiegam do drzwi i otwieram, nie spuszczając łańcucha, uderza mnie jasność wpadająca przez okno na klatceschodowej.

– Tak? – zwracam się do starszego mężczyzny w puchowej kurtce. – W czym mogępomóc?

– Pani EmiliaPorka?

– Tak, ale o co chodzi? – dopytuję.

– Mam przesyłkę dla pani. Proszę o podpis w tymmiejscu.

Wyciąga w moją stronę kartkę z zaznaczonym okienkiem, w którym mam się podpisać. Wciska mi do rękidługopis.

– Nic nie rozumiem. Chyba zaszła jakaś straszna pomyłka, ja niczego niezamawiałam.

Mężczyzna nie wygląda na przejętego. Teraz dopiero dociera do mnie, że to kurier. Na kurtce ma wyszyte logo firmy. Zwalniam więc niechętnie blokadę, chcąc oddaćpapiery.

– Wciąż nie rozumiem, oco…

– Ja tylko dostarczam przesyłki, proszępani.

Kiedy podaje mi bukiet róż, nogi lekko się pode mnąuginają.

– Ale ja nie mam jak za nie zapłacić – mówię w panice, bo musi ich być około trzydziestu. Są tak piękne, że pewnie jedna z nich kosztuje jużfortunę.

Kurier naciąga czapkę na uszy i lekko unosi daszek, jakby chciał mi dodaćotuchy.

– Kwiaty są opłacone. Życzę miłegodnia.

Zanim zdążę za nim zawołać, słyszę jego szybkie kroki naschodach.

– Do widzenia – mruczę, wracając dośrodka.

Róże mają urzekającą, głęboką barwę drogiego czerwonego wina. Pachną tak, że przez chwilę zastanawiam się, czy to nie jest zapach perfum. Ale nie. Najgorsze jest to, że nie mam pojęcia, skąd są, nie mam pojęcia, kto mógłby je do mnie przysłać. A oczywiście ten ktoś nie pokusił się nawet o głupibilecik.

Przez chwilę mam ochotę pobiec za kurierem i poprosić, żeby zabrał te kwiaty i odwiózł je tam, skąd je przywiózł. W następnej jednak interesuje mnie już tylko adres, dzięki któremu dowiedziałabym się, skąd wysłano do mnie bukiet. Dwa głębokie oddechy później ważne jest już tylkojedno:

– Nie mam cholernegowazonu.

Cudownie – myślę. Kiedy rozlega się dźwięk dzwonka, rzucam się do drzwi. Tyle że tym razem… dzwoni mój zakichanytelefon.

– Łuhu! – Anita wyraża zachwyt w typowy dla siebie sposób. Jednocześnie zaciekawiona spogląda na bukiet, opiera dłonie na biodrach i przymykając jedną powiekę, rzuca mi krótkiespojrzenie.

– No co? – pytamskonsternowana.

– Nic. Tylko szczerze to sądziłam, że wyolbrzymiasz. Ile ich jestdokładnie?

Wytrzeszczam na niąoczy.

– Nie liczyłam ich dokładnie. Nie chcę ich. – Anita przekrzywia głowę. Zaplatam ramiona na piersi. – Nie! Nie zatrzymam ich. Nawet nie wiem, od kogosą!

– Co?

– A jeśli to jakiśpsychol?

Wzruszaramionami.

– Za dużo ich jak na psychola. Jak na mój gust to jakiś cichywielbiciel.

– Teraz ty przesadzasz. Nie wierzę, że właśnie to powiedziałaś. – Opadam na kanapę, nie mogąc przestać obgryzać paznokci. Kilka róż się przekrzywiło i zaczęło wypadać z wiadra. – Nie mam cichegowielbiciela.

– Kochana, z nimi zazwyczaj jest tak, że się nie wie, że się ich ma. Są cisi. Rozumieszideę?

– Nie mam – powtarzam kategorycznie, starając się udusić jąwzrokiem.

– Okej! – Unosi ramiona w poddańczym geście. – To może to… O! A może to twój szef? Mówiłaś, że w ostatnim tygodniu cię pochwalił? Pracujesz już jakiś czas w tej knajpie. Może to w ramachpremii?

– Anita, ten bukiet jest zaduży!

– Wcale nie. Jak na mój gust jest w samraz.

Prawda o najlepszych przyjaciółkach jest taka: możecie się razem śmiać ze wszystkiego, ale najlepszy ubaw każda z was ma z siebie nawzajem. Koniec.

Tyle że to w moim odczuciu jest mało zabawne. Myślę o tamtym facecie w ciemnym płaszczu i kapeluszu, jaki nosiłby raczej ktoś pokroju mojego dziadka w czasach swojej młodości niż człowiek żyjący w dwudziestym pierwszymwieku.

– To mnie doprowadza do obłędu. Nie mogę ich zatrzymać, muszę jeoddać.

– Oczywiście, że możesz, są przecież dlaciebie.

– To jakaś cholernapomyłka.

– Mów, co chcesz, ale nawet gdybyś chciała, jak zamierzasz je terazoddać?

Chwytam laptopa i wstukuję do wyszukiwarki nazwę firmy kurierskiej. Anita przygląda mi się uważnie, kiedy wybieram numer docentrali.

– Dzień dobry – mówię po tym, jak jakaś młoda kobieta wyjaśnia mi, gdzie się dodzwoniłam. – Chciałabym się dowiedzieć, kto nadał do mnie przesyłkę. – Po podaniu kobiecie adresu i moich danych muszę swoje odczekać. Wreszcie coś trzeszczy wsłuchawce.

– Bardzo mi przykro – zaczyna konsultantka. – Ale nie mam w bazie danych żadnych informacji o tym, by została do pani zaadresowana jakakolwiek przesyłka w ciągu ostatnich kilkumiesięcy.

Blednę na tesłowa.

– Jest pani pewna? – pytam.

– Zdecydowanie. Może pomyliła panifirmę?

– Nie, jestem pewna, że nie pomyliłam. Dziękuję.

Kiedy się rozłączam, nie wiem już, czy ten dzień mógł zacząć się w bardziej pokręcony sposób. Widziałam listę… Próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądała, i dopiero z opóźnieniem dociera do mnie, że kartka z podpisami była czysta, jeśli nie liczyć numeru mojejprzesyłki.

Anita kładzie dłoń na moim ramieniu i pełnym spokoju głosem doradza mi, bymodpuściła.

– Daruj sobie. Jeśli rzeczywiście to takie ważne, sprawa sama się wyjaśni. Drążąc to, tylko dodatkowo sięnakręcisz.

Potrząsam głową, mając ochotę wyrzucić te pieprzone kwiaty przez okno. W głowie wciąż słyszę jego głos. I wiem, że jest jeszcze jedna osoba, która może być w tozamieszana.

Emilia!

– Właściwie – Anita podnosi się energicznie – to mam dla ciebie dzisiaj propozycję nie doodrzucenia.

– Wszystkie twoje propozycje takie są – odpowiadam, starając się odgonić od siebie czarnemyśli.

– Fakt. Ale ta przypadnie ci do gustu. Jest piątek, a ostatnio dużo się wydarzyło, więc… Zabieram cię dzisiaj doklubu.

I chociaż to ostatnia rzecz, o jakiej teraz myślę, ostatnia rzecz, na jaką mam teraz ochotę wbrew przypuszczeniom Anity, zgadzam się. Ponieważ jeśli mam wykonać ten telefon, potrzebuję chwili oderwania odrzeczywistości.

Spoglądam na bukiet. Mam szczerą nadzieję, że kwiaty zwiędną jeszcze dziś.

Rozdział II

Marek

Minęło dokładnie pięćset czterdzieści dni. Pięćset czterdzieści cholernych dni, które były wypełnione niecierpliwością iniepewnością.

Pamiętam moment, gdy lekarz zatrzymał nas przed opuszczeniem szpitala, w każdym najmniejszym detalu. Słowa, które powiedział – „mamy dawcę” – i każde kolejne wyryły się w mojej pamięci na dobre, by pozostać w niej dodziś.

Sądziłem – nie, miałem szczerą nadzieję – że w momencie, gdy opuszczę szpital, całe moje życie wróci do normy. Myślałem, że będzie tak, jakby ostatnie sześć miesięcy nigdy się nie zdarzyło. Przecież wyzdrowiałem, tak? A przynajmniej nie jestem już takchory.

Tym, co jako pierwsze zobaczyłem po przebudzeniu, były pełne łez oczy mamy. Jej obraz był trochę zamazany, głównie przez maskę tlenową, dzięki której oddychałem. Nieporadnie, niczym małe dziecko ściągnąłem ją z twarzy i poczułem rozkosz – tak, niemal niebiańską rozkosz z wykonanego samodzielnie oddechu. Przez jedną krótką chwilę patrzyłem spokojnie, jak ciche łzy spływają po twarzy poznaczonej siatkązmarszczek.

Nie miałem wtedy pojęcia, ile czasu leżałem nieprzytomny, kiedy skończyła się operacja, ale miałem wrażenie, jakby minął chociaż kolejny miesiąc. Dopiero kilka godzin później dowiedziałem się, że było to zaledwie dwadzieściagodzin.

– Jak się czujesz? – zapytała mniematka.

A ja chciałem, pragnąłem całym sobą móc jej odpowiedzieć, ale gardło miałem wyschnięte na wiór. Było gorzej niż po czterech dniach wlewania w siebie alkoholu. Mama chyba to zauważyła, bo od razu podała miszklankę.

Poczułem żelazny uścisk jej dłoni na nadgarstku, ale się nie odsunąłem, tak jak zrobiłbym to jeszcze dzień czy dwa wcześniej. Nie. W momencie gdy otworzyłem oczy, obiecałem sobie, że tym razem wszystko zrobię właściwie. Zrobię wszystko tak, abym nie musiał nigdy niczegożałować.

Szkoda tylko, że nie za bardzo mi towychodzi.

Szpik się przyjął, a ja szybko wracałem do zdrowia. Mama wyglądała z każdym dniem o wiele lepiej i nawet ojciec któregoś dnia zdobył się na odwagę, by do mnie zajrzeć. Niewiele mówił, właściwie wyglądało to mniej więcejtak:

– Cześć, synu.

– Cześć, tato.

I koniec. Później jedynie słuchał, gdy tłumaczyłem, że mam tylko zesztywniały kark, a poza tym czuję się lepiej niż kiedykolwiek. Mama dorzuciła do tego kilka słów od doktora, a później oboje poszli dokafeterii.

Tak więc powiedzieć, że mój ojciec się zmienił po moim cudownym ozdrowieniu, to zdecydowanie za dużo. Miałem nadzieję, że może da naszym relacjom chociaż pieprzoną szasnę na naprawę, ale on do dzisiaj pozostał w stosunku do mnie tak samo zdystansowany jakwcześniej.

Wiem, że nie powinno mnie toboleć.

Wiem, że nie powinienem na nicnarzekać.

Dostałem szansę, którą muszę wykorzystać jaknajlepiej.

Są ludzie, którzy żyją z białaczką i z nią umierają, bo nie znajdują się dla nichdawcy.

A do zachowania ojca powinienem się przecieżprzyzwyczaić.

Zamiast tego przez następne dni powtarzałem te kilka zdań w myślach niczym mantrę, która stała się moją poranną i wieczornąmodlitwą.

Pierwszego dnia, kiedy pozwolono mi wstać z łóżka, czułem się, jakbym robił pierwsze kroki w swoim życiu, chociaż wcale przecież nie miałem chorych nóg. To jednak nie umniejszyło tej chwili. Doszedłszy z pomocą Eryka do łazienki, pochyliłem się nad umywalką i pierwszy raz od wielu dni naprawdę, ale naprawdę zobaczyłem samegosiebie.

Moja cera była ziemista, ale na twarzy miałem zdrowe rumieńce; włosy, podobnie jak brwi, wypadły mi po intensywnej chemioterapii. Jedynie rzęsy pozostały tak samodługie.

Gdy oparłem się o zlew, poczułem na skórze chłód ceramicznej miednicy, bo wciąż jeszcze nie wiedziałem, ile dam radę takustać.

To byłem ja. To jestemja.

– Nie spieprz tego – powiedziałem do siebie, a w moim głosie zabrzmiała siła, jakiej już dawno u siebie nie słyszałem. – Nie spieprz tego, błagam cię. Jesteś cholernym farciarzem, że tustoisz.

I tak było. I takjest.

Tego samego dnia siedziałem razem z Erykiem w sali. On udawał, że niezmiernie fascynuje go jakaś nowa cholerna aplikacja na telefonie, a ja próbowałem coś namalować. Całe dłonie miałem pokryte pyłem z suchych pasteli. Udało mi się niemal wiernie przedstawić czarny motor, który widziałem przez okno. Swoją drogą mój brat ma dość dobry gust, jeśli chodzi o takiezabawki.

– Nieźle ci idzie – odezwał się nagle, spoglądając na rysunek. – Naprawdę.

– Dzięki – odpowiedziałem szczerze zaskoczony jego pochwałą. Między nami od zawsze była jedna żelazna zasada, którą ustaliliśmy lata temu: nie krytykujemy się ani nie chwalimy. Jeśli tobie podoba się to, co stworzyłeś, to ja tego nie psuję, i milczę. Tak samo jeśli uważasz, że spieprzyłeś sprawę po całości, to nie będę próbował cię przekonywać do zmiany zdania, nawet jeśli nie masz racji. Odłożyłem rysunek na szafkę i rzuciłem na niego krytycznym okiem. – Wcale nie. Jest dochrzanu.

To była pierwsza z rzeczy, które nie zmieniły się po operacji. W najlepszym wypadku moje obrazy są dobre, w większości dostateczne, no i wciąż uważam, że wymiociny na podłodze w kiblu wyglądają o wiele lepiej odnich.

Ale nad tym nadalpracuję.

– Wygląda dobrze – ciągnął Eryk. Pod moim zimnym spojrzeniem szybko jednak zmienił temat. – Myślisz, że długo to jeszczepotrwa?

W odpowiedzi wzruszyłem jedynie ramionami. Mama była u lekarza już dobrą godzinę. Szczerze, nie miałem zielonego pojęcia, ile to jeszcze zajmie. Doktor powiedział mi już wszystko, co musiałem wiedzieć o swoim aktualnym stanie zdrowia, ale mimo to moja matka biegała do niego codziennie, jakby w każdej chwili coś mogło sięzmienić.

Z jednej strony szczerze mnie to irytowało, z drugiej natomiast nie mogłem jej tego odmówić. Nie po tym jak wtedy płakała, siedząc na tym samym krześle co mój brat, i patrząc na mnie, jakby udało jej się wyrwać mnie z ramionśmierci.

Nie po tym, co stało sięwtedy.

Nawet jeśli była w tymsztuczność.

– Masz na coś ochotę? – zapytał Eryk, podnosząc się z krzesła. Dłonie nerwowo ocierał o uda. Nosił te stare, przetarte dżinsy, w których mama nienawidziła googlądać.

– Nie, ale dzięki, żezapytałeś.

Patrzyłem przez chwilę, jak drzwi cicho się za nim zamykają. Licząc na chwilę samotności, chwyciłem laptopa. Jednak zdążyłem jedynie wstukać do wyszukiwarki hasło, a drzwi ponownie się otworzyły. Najszybciej i jednocześnie najwolniej jak to możliwe zamknąłem zakładkę, nie chcąc przed nikim się zdradzić ani wzbudzić podejrzeń, i spojrzałem na doktora W. Jak on się nazywał? Cholera. Miałem się zmienić, a mam problem z taką prostą rzeczą jak zapamiętanie nazwiska gościa, który uratował mój tyłek przedśmiercią.

– Wszystko w porządku? – zapytał, unosząc brew. Jego przenikliwe spojrzenie wędrowało przez chwilę ode mnie do laptopa na moich kolanach, wystarczyło jednak moje zapewnienie i przestał drążyć. – Rozmawiałem właśnie z twoją matką. Ale chciałbym też porozmawiać o tym ztobą.

– Dobrze. – Nienawidziłem się za to, że brzmiało to bardziej jak pytanie niźliodpowiedź.

Matka stanęła pod ścianą, kurczowo zaciskając palce na swojej drogiej torebce. W luźnej bluzce i spodniach, zdecydowanie nie wyjściowych, wyglądała bardziej jak nastolatka niż dorosłakobieta.

– Minęły cztery tygodnie – zaczął doktor. – Z twoich badań jasno wynika, że to, co najgorsze, jest już zatobą.

– To chybadobrze?

– Tak, zdecydowanie.

– Więc czemu mówi pan tak, jakbym zaraz miał dostać wyrok za morderstwo? – spytałem.

Z jego mimiki, sposobu, w jaki napięły się wszystkie mięśnie na jego twarzy, wyczytałem, że to nie jest opowieść ze szczęśliwym zakończeniem, ale raczej zabawa w „mam dobrą, złą i katastrofalną wiadomość, którą chcesz usłyszećnajpierw?”.

– Doktorze – ponaglałem, starając się nie panikować. – Proszę mówićdalej.

Wypuścił powietrze. Zacząłem się zastanawiać, czy nie wstrzymywał go, odkąd tylko wszedł dosali.

– Wszystko zdaje się na dobrej drodze. Liczba blastów spada. Leki, które ci podajemy, pomagają…

– Ale?

– Twoja matka zasugerowaławypis.

– To dobrze – tym razemstwierdziłem.

– Zdecydowanie. Myślę, że w przeciągu tygodnia lub dwóch wrócisz do domu i swojego normalnego życia. – Umilkł nagle. Miałem tego pomału dość. – Nie wiem, na ile zdajesz sobie sprawę z tego, jak poważny jest twój stan. Ostra białaczka szpikowa to nie jest choroba łatwa do wyleczenia, nawet kiedy uzyskało się przeszczep. Chciałbym, żebyś zrozumiał, o czymmówię.

– Rozumiem.

– Czy na pewno? – Znów uniósł brew. – Biorąc pod uwagę to, że niemal w ostatniej chwili znalazł się dla ciebie dawca, a tak poważna choroba w tak młodym wieku nie jest łatwa, radziłbym pomyśleć o pomocypsychologicznej.

Na to nie byłem przygotowany. Myślałem o tysiącu rzeczy, które mogłem usłyszeć. Wiedziałem o milionie, które lekarz mógłby mi w tej chwili powiedzieć, ale tego zupełnie się niespodziewałem.

– Uważa pan, że… co?! Co to ma, do cholery, znaczyć?

– Marek, uspokój się. – Głos mamy byłcichy.

– Nie! Nie uspokoję się, jeśli twierdzi, że mam depresję. Nie mam depresji! Czuję się dobrze. Nie próbuję się zabić. Po co mi w ogóle jakiś cholernypsycholog?!

Lekarz wyprostował się niczymstruna.

– To jedynie sugestia. Może pan się do niej zastosować lub ją zignorować. Ale uważam, bazując na swoim doświadczeniu, że niezbędna będzie dla pana pomoc kogoś z zewnątrz. Kogoś innego niż rodzina. Taka trauma pozostawia po sobie ślady. Często odzywa się po fakcie, nawet po latach, kiedy naprzykład…

– Następuje nawrót?! O to panu chodzi? Nie może pan nawet tegopowiedzieć?!

Byłem niemal przekonany, że zaraz któraś z tych cholernych maszyn zacznie piszczeć. Nic takiego jednak się niestało.

Doktor W. przyglądał mi się przez dłuższy moment i ku mojemu zdziwieniu nie wyglądał na urażonego moim wybuchem. Ilu innych ludzi przede mną rzuciło się na niego, mimo że przecież uratował ich cholerneżycia?

Nie spieprztego!

Nim wyszedł, zwrócił się jeszcze bezpośrednio do mojejmamy:

– Proszę z nim jeszcze na ten temat porozmawiać. Czasami pomoc z zewnątrz naprawdę się przydaje. Są rzeczy, z których łatwiej zwierzyć się obcemu niż rodzinie czybliskim.

Ponownie odezwałem się dopiero, gdy drzwi się już za nimzamknęły.

– Twojeniedoczekanie.

Rozmowa z matką okazała się łatwiejsza, niż się spodziewałem, i o wiele bardziej irytująca, niż ona mogła sięspodziewać.

Kiedy przyszła do mnie jakiś tydzień później, wyglądałem przez okno, siedząc na jej zwyczajowym miejscu. Był koniec sierpnia. Uczucie ciepła na twarzy było tak przyjemne, że za nic nie chciałem z niegorezygnować.

Mama: Jak sięczujesz?

Ja: Dobrze.

Mama po dłuższej chwili: Wiesz, że chcemy dla ciebie jak najlepiej, prawda?

Ja: Wiem.

Długa przerwa, która nastąpiła po mojej odpowiedzi, sprawiła, że na chwilę na nią spojrzałem. Może wyszła tak cicho, że tego nie zanotowałem? Ale nie. Stała z tym rodzicielskim wyrazem twarzy, który przybierała zawsze, gdy karciła mnie za pomazanie ściany w moimpokoju.

Mama: Dlaczego nie dasz psychologowi chociaższansy?

Ja: Umiem sam o siebiezadbać.

To było wierutne kłamstwo. W tej chwili mało co potrafiłem zrobićsamodzielnie.

Mama: Nie ułatwiasztego.

Ja: Wcale niechcę.

Mama: Mógłbyś chociażspróbować.

Ja: Mogłabyś już dać mi z tymspokój.

I po tym wyszła. Wiedziałem jednak, że to jeszcze nie koniec i będzie do tego wracała do skutku. Tak też z resztą zrobiła. Następnego dnia przysłała do mnieEryka.

Eryk wyglądał dziwnie, gdy próbował mnie przekonać do tego, w co sam dał jasno do zrozumienia, że ani trochę niewierzy.

– Więc jesteś po mojej stronie? – zapytałem pełen nadziei, bo naprawdę miałem dość wysłuchiwania tej całejpaplaniny.

– Nie.

– Nierozumiem.

– Psychologowie są pojebani, tak samo jak ich klienci. – Wzruszył ramionami, jakby stwierdzał jakiś poparty badaniami fakt naukowy. – Nie wydaje mi się, żeby któryś z nich ci pomógł. Ale przeszedłeśostatnio…

– Błagam, chociaż ty tego niemów!

Zamilkł.

– Ty też jesteśpojebany.

– I to ma być lepsze?! Psychologowie są pojebani, ludzie chodzący do nich też, ale ty też jesteś pojebany, więc w sumie to dlaczegonie?!

– Wskrócie.

Opadłem na poduszki, nie mogąc zrozumieć zawiłości rozumowaniaEryka.

– To powinienem do niego iść czynie?

– Achcesz?

– Nie?

– To nieidź.

– Nie odpowiedziałeś na mojepytanie.

Eryk wypuścił powietrze i przesunął dłonią powłosach.

– Uważam, że powinieneś do jakiegoś pójść – wydusił wreszcie. – Nawet jeśli ci nie pomoże, zamkniesz usta mamie i temu doktorkowi. Poza tym nie zaszkodzi cito.

– I to powinno mnieprzekonać?

– I tak zrobisz, co będzieszchciał.

Miałem w głowie mętlik. Nie chciałem iść do psychologa, nie widziałem w tym żadnego głębszego sensu. W ogóle nie uśmiechała mi się wizja uzewnętrzniania się przed jakimś obcym gościem tego, jak się czuję z tymwszystkim.

Skąd pomysł, że mi to pomoże? Albo że ten gość w ogóle mnie zrozumie? Ale im więcej nad tym myślałem, tym więcej rzeczy mówiło mi, że powinienem odpuścić. Co najwyżej pójdę na jedną wizytę, wkurzę się porządnie i nie będę musiał iść tam znowu. I może wreszcie wszyscy dadzą mispokój.

Gryzło mnie jednak coś więcej. Czy oni naprawdę myślą, że targnąłbym się na własne życie? Albo że może załamałbym się na wieść, że mam nawrót? A co, jeśli trwała remisja nie nastąpi, jeśli poprawa jest tylko chwilowa, a nadziejazłudna?

Ludzie nie wiedzą, co to prawdziwy strach, do momentu kiedy nie przekonają się, jak ulotne jest życie i jak łatwo jestracić.

Nawet jeśli jestem pojebany, jak stwierdził mój brat, to odczuwam wdzięczność za szansę, jaką mi dano. Jestem wdzięczny i do końcabędę.

Po tym jak wyszedł, wziąłem leki i odbyłem rutynową rozmowę z lekarzem. Włączyłem laptopa, niespokojnie bębniąc palcami poklawiaturze.

Wciąż były rzeczy, których musiałem siędowiedzieć.

Wpisałem w wyszukiwarkę hasło: DAWCA SZPIKU. Wyskoczyła mi niezliczona ilość wyników. Udało mi się dowiedzieć, że zaliczam się do szczęśliwych trzydziestu procent osób chorych na białaczkę, dla których udało się znaleźć dawcęprzeszczepu.

„Spotkanie dawcy oraz biorcy może nastąpić najwcześniej po upływieroku”.

Roku?

Czułem się gorzej, niż gdy nie miałem tej informacji. Miałem czekać rok, by powiedzieć głupie „dziękuję, że żyję”? I to w najlepszym wypadku rok, bo jak dowiedziałem się chwilę później: a) dawca mógł prosić o anonimowość oraz b) nawet jeśli nie prosił, to spotkać będę się z nim mógł tylko, jeśli on wyrazi na tochęć.

– Cholerne szczęście – mruknąłem. – Cholernezasady.

Nie byłem pewny, czy uda mi się osiągnąć to, na czym mi zależało, ale w ostateczności nie miałem lepszegopomysłu.

Kiedy mój lekarz przyszedł wreszcie na obchód, pierwszym, co zauważyłem, był jego nad wyraz dobrynastrój.

– Doktorze? – Zatrzymałem go, kiedy był już gotów się wycofać. Przez ułamek sekundy wpatrywaliśmy się w siebie, a ja mógłbym przysiąc, że w tamtej chwili wyczytał pytanie z moich oczu, zanim jeszcze je zadałem. – Chciałbym poznać swojegodawcę.

Bezradność i rozczarowanie, jakie zobaczyłem na jego starczej twarzy, były kompletne, chociaż nie wiem, co miałyby znaczyć. Ale wyglądał, jakby nikt nie mógł być bardziej strapiony niż on w tej chwili. Przez sekundę byłem pewny, że jestem jego najtrudniejszym pacjentem, ale nie z powodu choroby, acharakteru.

– Nie wolno… – zaczął, ale urwał gwałtownie. – Przykro mi, ale nie mogę spełnić twojej prośby. Dane twojego dawcy są poufne. Nikt nie ma do nich wglądu i nikt nie będziemiał.

– Ale przecież… Potrzebuję tylkonazwiska.

Z jego oczu nie mogłem wyczytać już niczego, ale wiedziałem, żeprzegrałem.

– Przykro mi, naprawdę. Ale dawca znalazł się w ostatniej chwili i życzył sobie całkowitej anonimowości. Nie wątpię, że może kiedyś sam się odezwie, ale tylko w takim przypadku będziesz mógł się z nimspotkać.

Chwilę później już go nie było, a ja czułem się dokładnie tak jak tamtego dnia, gdy usłyszałem diagnozę. Czułem się znów tak, jakbym nie miał zupełnej kontroli nad swoim cholernymżyciem.

– Na pewno dasz sobie radę? – pyta mnie brat, kiedy krzątam się po mieszkaniu, a on może jedynie stać i mnie obserwować. – Mogę cięzawieźć.

Odwracam się do niego, ale wzrokiem wciąż gorączkowo przemykam po stole, półkach, kuchennym blacie. Gdzie są te cholernekluczyki?!

– Dam sobie radę – syczę z poirytowaniem. – Nie pierwszy raz tamidę.

– Wiem, ale…

– Aleco?!

Błysk metalu sprawia, że jakiś irracjonalny ciężar spada z mojego serca. Chwytam kluczyki, przeklinając się wmyślach.

– Wydajesz się czymś mocno poirytowany – stwierdza mójbrat.

– Taa. Jakbyś nie zauważył, od piętnastu minut szukałem tych cholernychkluczyków.

– I jesteś pewien, że to jedynypowód?

Problem ze starszymi braćmi jest taki, że trudno przed nimi cokolwiek zataić. A w wypadku Eryka dodatkowo mam wrażenie, iż zna mnie lepiej, niż ja znam samsiebie.

– Marek? Czy jest coś, o czym chciałbyśporozmawiać?

– Nie – odpowiadamprędko.

Pięćset czterdzieści dni. Czekałem na ten cholerny dzień pięćset czterdzieści dni i nie pozwolę, by mój starszy brat poleciał na skargę do matki, by pokazać jej, jak irracjonalnie i lekkomyślnie sięzachowuję.

Opuszczam dłonie wzdłuż ciała i spoglądam mu woczy.