Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Długie lata szczęścia to historia zakochanej dziewczyny z małego miasteczka w Północnej Karolinie. Opowiedziana z klasyczną prostotą i oszczędnością słowa ukazuje inne Południe i innych ludzi niż np. powieści "gwałtownego i okrutnego" Faulknera. Niemniej bogata w obserwacje psychologiczne i przesycona poezją opowieść Price'a dotyka również spraw uniwersalnych.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Rok wydania: 1975
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Długie lata szczęścia
Reynolds Prica
Długie lata szczęścia
Tłumaczyła
Ariadna Demkowska-Bohdziewicz
Książka i Wiedza -1975
Tytuł oryginału angielskiego
A LONG AND HAPPY LIFE
Kolędy przełożył
Andrzej Nowicki
Ilustracja na okładce
Mieczysław Wasilewski
Redaktor serii
Mirosława Karpińska
Redaktor techniczny J. Duchnowska
Korektorzy : H. Leś-Cichal i M. Rząsa
Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza
Prasa-—Książka—Ruch
Wydawnictwo „Książka i Wiedza” , Warszawa listopad 1975.
Wyd. n . N ak ład 130 000+350 egz.
Obj. ark . wyd. 8,9. Obj. ark . druk . 15,5 (9,9)
Papier druk . mat. kl. V, 70 g, 92X114 cm
Oddano do składu 10. VII. 1975 r.
Podpisano do druku w listopadzie 1975 r.
Druk ukończono w listopadzie 1975 r.
Łódzka Drukarnia Dziełowa
Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. n r 45
Zam. n r 1487/A/75. Cena zł 10.—
Dziewięć tysięcy dwieście osiemdziesiąta dziewiąta
publikacja „KiW”
Rozdział pierwszy
Po prostu jak wąż całym ciałem i z wężową zręcznością kładł swój czarny motocykl na boki i lawirował wśród powoli jadących wozów, żeby je wyprzedzić, i przez goggle patrzył na północ, w kierunku Mount Moriah, i sypał wszystkim kłęby kurzu prosto w twarz – kto? Wesley Beavers, a przytulona do jego pleców jak we śnie, z nogami rozkraczonymi na siodełku z baraniej skóry, siedziała za nim Rosacoke Mustian, podobno jego dziewczyna, która już nie mogła patrzeć pod wiatr i ruchem głowy pozdrawiać samochodów sunących smutnym szeregiem, bo Wesley dodał gazu i wyminął nawet tę ciężarówkę (której użyczył na popołudnie pan Izaak Alston, a prowadził jego służący Sammy, która wiozła jedną sosnową trumnę i jednego czarnego chłopca, ubranego we wszystko, co zdołał pożyczyć, i siedzącego na kuchennym stołku wysoko wśród kwiatów, i przytrzymującego jedną nogą trumnę) – gdy nawet to wyminął, Rosacoke tylko raz powiedziała do jego pleców: – Nie rób tak – i połykając wstyd, nie myśląc już o niczym, z całej siły objęła go rękoma za biodra, a biała bluzka na jej plecach wydęła się jak flaga na znak poddania.
Bo Wesley po wyjściu z wojska zajął się motocyklami (a raczej zajmie się, od najbliższego poniedziałku) i za nic w świecie nie powiózłby jej samochodem. Postanowił zabrać ją na piknik na motorze i chociaż umarła Mildred Sutton, wydając na świat nieślubne dziecko, i Rosacoke musiała najpierw być na jej pogrzebie, to Wesley, gdy go poprosiła, żeby ją podwiózł, zgodził się, owszem, lecz nie widział powodu, żeby na pogrzeb Murzynki brać samochód. Rosacoke musiała w jakiś sposób dostać się do kościoła, a trudno lecieć trzy mile pieszo w takim kurzu, strach też puścić chłopca na piknik samego więc bez słowa sprzeciwu podciągnęła spódnicę aż za kolana pokazując wszystkim nogi, kapelusz włożyła do bagażnika i wsiadła na motor.
Trudno było w czasie takiej jazdy podziwiać krajobraz, zresztą w tym, co mijali, nie było nic nowego ani dziwnego, wszystko to widywała co dzień przez całe życie, z wyjątkiem oczywiście samego początku tego życia i kilku dni lata, gdy wyjeżdżała na obóz do White Lake albo do ciotki Oma w Newport News, albo kiedy pielęgnowała kogoś w szpitalu, jak na przykład Dziadka przed śmiercią. Lecz ten krajobraz był tam – i czekał.
Droga szła niedaleko domu Mustianów i kiedy minęło się ich podjazd i skręciło na lewo, to wkrótce była firma Aftona i brukowany chodnik, prowadzący do Warrenton, gdzie Rosacoke chodziła do pracy. Lecz oni skręcili dziś na prawo, a tam droga zwężała się, aż wystarczało jej na jeden pojazd, i to tylko w jednym kierunku – samochód, ciężarówkę albo wóz zaprzężony w muły – a że to był lipiec, grudy zeschłej ziemi kruszyły się od byle czego, nawet pod nogą dziecka, i kurz wzbijał się kilkanaście razy na godzinę w ciągu dnia, czasem i w nocy unosił się nad drogą niewidzialny, o zachodzie słońca wyglądał jak gęsta brudna mgła, a jeżeli nie było wiatru, opadał z powrotem na wszystko, co akurat trafiło się na drodze, na przykład na Rosacoke i Mamę, i Rata, i Mila, gdy szli do kościoła jak zwykle w pierwszą niedzielę miesiąca, i oczywiście wtedy, gdy Milo nie miał jeszcze prawa jazdy, które dostał dziesięć lat temu, jednak najwięcej kurzu osiadało na murzyńskich dzieciach, drepczących wolnym krokiem gęsiego do domu z dzbankami uzbieranych czarnych jagód a kiedy zatrzymałeś się, żeby spytać: „Ile chcecie za to?”, to takie były zaskoczone i zawstydzone, że na śmierć zapominały, ile im mama kazała wziąć za jagody, gdyby ktoś chciał kupić, i dawały ci pełen dzbanek za „co łaska”, i potem cały kurz z drogi przynosiłeś do domu na jagodach). Osiadał na liściach – na liściach dereniu i hikory, i cienkich sosnach, i ostrokrzewiu, i na rzadkich platanach, i na wiśniach pana Izaaka Alstona przytulonych do sadzawki, którą pan Izaak zrobił sobie na czas letnich upałów – tylko że płytki i zamulony stawek też zawsze czekał deszczu, a szczepy wiśni zasadził na brzegu dwanaście lat temu na swoje siedemdziesiąte urodziny i wrzuciwszy do wody rybki tak małe, że nie widać ich było gołym okiem, twierdził, że jeszcze sobie usiądzie w chłodnym cieniu wiśniowych drzew i wyciągnie wędką jakiegoś dalekiego potomka owych pierwszych płotek. I mógłby to zrobić, bo Alstonowie nie umierali przed dziewięćdziesiątką.
Jeżeli chodzi o nieboszczyków z tej rodziny, to minąwszy drzewa dojechali do Alstonów zmarłych niedawno, nie mieszczących się już w rodzinnym grobowcu i pochowanych przed kościołem babtystów, Zachwycenia, od strony drogi; i kto by przypuścił, że tak skromnie będą się prezentować w otoczeniu ludzi, co nigdy nie mieli rodzinnych grobowców, jak choćby Dziadek Rosacoke (który pod koniec życia zupełnie zapomniał, że miał kiedyś żonę Paulinę, i chciał być pochowany obok swej matki, ale nie umiał już powiedzieć, gdzie ona leży), i Paulina, nie większa od wypatroszonego królika, i ojciec Rosacoke, który nie był baptystą (w ogóle niczym nie był) i którego mogiła zapadła się w ziemię. Groby szły w stronę kościoła i razem z nimi pod kościół podchodziła trawa, a dalej zaczynał się biały piasek, przywieziony tu znad rzeczki. Kościół stał na piasku pod dwoma dębami, drewniany i pobielony, i prosty jak skrzynia na amunicję, i jakby mówił swoim wyglądem: „Tylko, spróbuj nie przyjść!” Mustianowie chodzili do kościoła i chodził nawet Wesley, choć jego imię zdradzało, że nie jest babtystą.
Lecz teraz jechali dalej i minęli groby i kościół Zachwycenia, i piasek, i dwa długie stoły piknikowe pod lasem, gdzie w dzieciństwie Milo i Rosa, i Rato biegali razem z Mildred i innymi murzyńskimi dziećmi (wszystkie wywędrowały już w świat, przeważnie do Baltimore). Las zaczynał się przy drodze i ciągnął się dalej, niż mogła zajść Rosacoke, a nawet chłopcy, nie żeby się bali, lecz po prostu nie daliby rady, tak daleko ciągnął się ten las, a każdy liść w tym lesie należał do pana Izaaka Alstona. Pewnego razu Rosacoke i Mildred wzięły ze sobą jedzenie i powiedziały: „Będziemy iść tak długo, aż las się skończy i będzie czyjeś pole”. Więc szły powolutku na przełaj, zagłębiając się w wilgotny chłód pod drzewami, gdzie zamiast słońca było tylko zielonkawe światło, od którego rosną grzyby. Po godzinie marszu wciągały w płuca powietrze, którym oddychały dotąd tylko oposy i sowy, i węże, jeżeli oczywiście węże oddychają. Mildred miała tego dość, lecz Rosacoke wciąż szła naprzód, a za nią Mildred z głową zadartą, żeby sprawdzić, czy niebo jest wciąż nad nimi i czy węże nie przyglądają im się z gałęzi drzew. Wreszcie doszły do szerokiej polany, wielkiej jak arena w cyrku, porosłej dzikim dereniem i trzciną, tego samego koloru co zarost Mila, który właśnie puszczał mu się na brodzie. Usiadły na skraju polany, tylko żeby zjeść racuszki z sokiem i żeby Mildred odpoczęły nogi, bo Rosacoke po namyśle orzekła, że nie mogą tu pozostać, ponieważ to nie jest żadne pole i nawet nie zamierzano tu nic posiać. (Taką trzcinę jadły tylko muły, i to wtedy, gdy były pewne, że robią ci na złość). Wstały zatem, by iść dalej, gdy nagle Mildred otwarła szeroko usta i powiedziała:
„Wielki Boże wszechmogący!”, bo wśród drzew za ich plecami pojawiła się sarna, na tak krótką chwilę, że nawet trudno było powiedzieć, czy miała rogi. Ale miała czarne oczy i tymi oczami patrzyła na nie. Gdy ucichł ostatni po niej szelest, Rosacoke powiedziała: „Lepiej już dalej nie idźmy”, a Mildred powiedziała: „Dobrze”. Nie bały się żadnych saren, lecz jeżeli ten las już po godzinie ofiarował im coś takiego, coś, co przygląda im się z całym spokojem, to cóż będzie dalej i co mogą znaleźć na polu, za tym lasem, i czyje by mogło być? Zawróciły więc, bez żadnego pośpiechu, na dowód, że się nie boją, a gdy wyszły na drogę, Mildred odezwała się pierwszy raz od chwili, kiedy to wezwała Pana Boga, żeby spojrzał na sarnę: „Rosacoke, ja już muszę iść na kolację” – i rozstały się. Była to tak samo pora na kolację jak na pierwszy śnieg, lecz Mildred chciała znaleźć się w domu, żeby jak najprędzej powiedzieć komuś o tej sarnie – jak mignęła między drzewami, jak zadudniły jej kopytka na suchych liściach, jak jej oczy wpatrywały się w ich raciczki – na coś czekając.
Gdyby Rosacoke spojrzała teraz spoza pleców Wesleya na las, to przypomniałaby sobie tamten dzień i że to minęło tylko dziewięć lat, i że teraz jedzie na pogrzeb tej samej Mildred, a tamta czarnooka sarna czy jeszcze czeka i czy była własnością pana Izaaka, ta sarna? Lecz nie spojrzała i niczego nie wspominała. Na co ci wspomnienia, kiedy jesteś z Wesleyem Beaversem?
Jemu nie można opowiadać o tym, co się pamięta. Twierdził, że żyje teraźniejszością, a to pewnie znaczy, że przez trzy lata, kiedy był w marynarce, sto trzydzieści mil od domu, i wałęsał się rozpróżniaczony, w obcisłym mundurze, godzinami słuchał radia i nosa nie wystawiał poza miasto Norfolk w Wirginii (jak twierdził), z wyjątkiem kilku weekendów spędzonych w domu, że prawdopodobnie wówczas rzadko o niej myślał. W każdym razie nie tak, jak ona myślała o nim – co noc zastanawiając się, czy uważa ją za swoją dziewczynę, licząc na to nawet, gdy po tygodniach milczenia przysłał tylko jakąś głupią kartkę. Lecz teraz już od trzech dni jest w domu jako cywil, a nazajutrz wybiera się do Norfolk, gdzie ma sprzedawać motocykle, ze swoim przyjacielem, a ona wiedziała tylko to, co wiedziała od lat – że w sobotę wieczorem znowu przyjechał po nią i zabrał na tańce i tańczył ze wszystkimi dziewczynami po kolei, i to tak szybko, jakby w tym tańcu roiło się ze dwunastu Wesleyów, a potem odwiózł ją do domu i przez godzinę całował na dobranoc, o nic nie pytając, nic nie mówiąc.
Wszystko to mogła przebiec myślą tylko raz. Trudno było zastanawiać się głębiej na tym motorze, ze spódnicą zadartą i pełną kurzu, i już przyszła jej do głowy następna myśl, że Wesley znalazł sobie wreszcie pojazd, do którego jest stworzony (być z Wesleyem zawsze znaczyło być jak na motocyklu), gdy nagle policzkiem wyczuła drganie jego pleców, a w dłoniach ruch jego bioder; musiała zwolnić uścisk na chwilę, bo wydało jej się, że czuje palcami coś tak delikatnego jak oko pod powieką, które obraca się gładko, ale bardzo łatwo je uszkodzić.
Spojrzała przed siebie i właśnie dojeżdżali do kościoła w Mount Moriah, który był celem ich podróży, i Wesley całym pędem zjechał z drogi żłobiąc głęboką kotlinę na zakurzonym placu przed kościołem. Wystawił nogę w czarnym buciku sznurowanym po kostki i w ten sposób zahamował pod jedynym rozłożystym drzewem. Chmura kurzu opadła, lecz Wesley nie zgasił motoru i manipulował gazem wsłuchując się w jego pracę, jakby motor mógł coś powiedzieć, aż wreszcie Rosacoke krzyknęła mu do ucha: – Przestań hałasować, Wesley!
– Ciebie to nie bawi?
– Nie – powiedziała.
Więc Wesley zamknął gaz i motor powoli zdechł, a że wszystkie ptaki zamilkły ogłuszone jego hukiem, zapadła dziwna cisza i słychać było tylko ciężarówkę, która wiozła Mildred, i samochody nadciągające z dudnieniem dalekich bawołów. – Zsiadaj, Wesley, za minutę wszyscy tu będą.
Wesley zeskoczył z siodełka i czekał, aż Rosacoke zsiądzie. Teraz, gdy stanęli na miejscu,v znów przygniótł ich upał; potrząsnęli głowami pod jego ciężarem nie mówiąc ani słowa. Dawno już przestali o tym mówić. Rosacoke chustką do nosa otarła zakurzoną twarz, ażeby pot nie poznaczył jej w pręgi. Przejrzała się w okrągłym lusterku na kierownicy i rozczesała włosy, jeszcze pełne wiatru z drogi. Na tle czarnego drzewa, które stało za nią, widać było w okrągłym lusterku, jak z jej włosów wzbija się pył i otacza ją nagłą aureolą. Nawet Wesley to zauważył. Potem włożyła kapelusz i powiedziała: – Nie wiem, po co jechaliśmy aż tak szybko – i skierowała się do kościoła, wbijając cienkie szpilki głęboko w ziemię. Gdy szła sama ze trzy metry i jej białe pantofle pociemniały od kurzu, odwróciła się i powiedziała: – Chodźże, Wesley. Nie możemy przecież stać tutaj i gapić się na ich przyjazd.
– Właściwie to muszę jeszcze trochę popracować przy tym motorze, chcę mieć pewność, że mi nie nawali, jak pojedziemy. Przyjdę do ciebie za chwilę. Zajmij tam dla mnie miejsce przy oknie.
W odpowiedzi zaczerwieniła się tylko – w taki sposób przyjmowała teraz każdą odmowę Wesleya (wskutek czego prawie bez przerwy chodziła w pąsach) i powiedziała: – Tylko nie zacznij grać na harmonijce – (ustna harmonijka to jeszcze jedna rzecz, którą Wesley przywiózł z wojska) i weszła na stopnie kościoła. Ze szczytu schodów spojrzała na drogę. Tak ją zobaczył “Wesley i pomyślał, jak bardzo zmieniła się w ciągu tych trzech lat – była prawie jego wzrostu, co najmniej pięć stóp i siedem cali, i blada jak wosk, gładka skóra, zgrabne cienkie kości, i jej włosy ściągnięte do tyłu, które wiatr targał, długie, suche, koloru słomy, spadające spod prostego kapelusza do tego miejsca na plecach, gdzie w tańcu byłaby twoja ręka, gdybyś ją obejmował i mocno przyciskał do siebie (Wesley od czasu, jak wrócił z wojska, nie tańczył inaczej). Potem jego spojrzenie powędrowało dalej. Lecz gdy znów dotykał wzrokiem tego miejsca pod rozpuszczonymi włosami, zaraz miał przed sobą wszystkie kobiety poznane w Norfolk albo na plaży i jak one pachniały, gnąc się w ciemności, i jak ten zapach byt w nim jeszcze teraz, kiedy nie pamiętał ani jak się nazywają, ani jak wyglądają, chociaż spędzał z nimi całe noce i dotyk ich ciał został mu na palcach jak oliwa, i czuł je teraz wszystkie naraz, jakby je miał pod tym drzewem, jakby go głaskały i obejmowały rękami, i mówiły: „Mój mały!”, a on zabierał się do nich, a one już tylko stękały: „O Jezu” – jak w nocy.
Lecz nagle ptak zaśpiewał na drzewie ponad jego głową, bohatersko wznosząc czysty, samotny głos w tym upale, i Rosacoke spojrzała na Wesleya, jakby jego dziełem był ten śpiew, i zdawało się, że gdy tak patrzy, to widzi na wskroś wszystkie jego myśli, pokiwała głową nad tym, co zobaczyła. Ale przecież Wesley skończył już dwadzieścia dwa lata i chciałby wiedzieć, dlaczego nie wolno mu myśleć o różnych takich rzeczach, chyba że – kto wie— nie odpowiada to Rosacoke takiej, jaką jest teraz, nowej, innej niż wtedy, przed trzema laty, gdy jeździli do kina w Warreton, a potem przystawali opodal jej domu i godzinę albo dłużej mówili sobie dobranoc i okna zasnuwała mgła, a oni śmiali się z tego, że na dach wozu spadają pekanowe orzechy. Wszystkie inne kobiety pieścił i brał, kiedy chciał, a Rosacoke – czy z nią jest tak samo? Zna ją tak długo, a ile z niej pamięta, żeby widzieć nawet z zamkniętymi oczami? Ile z niej należy do niego? Z tej dziewczyny w białej, świątecznej sukience, stojącej na stopniach kościoła, szukającej wzrokiem zmarłej Mildred – gdyby teraz podszedł do niej, o co mógłby prosić, na co liczyć? I byłby może próbował zapytać, lecz ona zawróciła w miejscu i zniknęła w ciemnym wnętrzu, i jeszcze tylko jej biodra zakołysały się pod ciśnieniem ukrytej w nich siły (a dość jej było, żeby orzechy tłuc) i – ostatnia rzecz – błysnęły białe kostki jak zrośnięte z bucikiem i, Jezu drogi, wszystko to cofnęło go natychmiast z powrotem do Norfolk, to pewne jak słońce na niebie. A słońce piekło oblewając go żarem od stóp do głowy, lecz nie ten żar był najgorszy. I żeby zająć myśl czymś innym, wyjął narzędzia i dociągał wszystkie śruby, które już dawno były tak przykręcone, że lepiej by i sam Pan Bóg nie dał rady.
W przedsionku Rosacoke uświadomiła sobie, że nie była tu od owego dnia, gdy razem z Mildred trafiły po kryjomu na zebranie i ciotka Mannie Mayfield, obchodząca osiemdziesiąte urodziny, wyliczała po kolei ojców swoich dzieci, jak daleko mogła sięgnąć pamięcią. Rosacoke rozejrzała się teraz i znalazła na miejscu wszystkie trzy rzeczy, które zawsze rzucały się w oczy: zwisający z wieży sznur od dzwonu, za który każdy mógł pociągnąć, i gniazdo szerszeni (zrobiły je z szarego papieru podczas wojny przez pomyłkę w oknie i choć widać było z daleka, że teraz jest puste, nikt go nie zdejmował w obawie, że tam może jeszcze być jakiś szerszeń, coraz starszy i złośliwszy), i wisząca na ścianie przy wejściu papierowa torebka z napisem: „Gumę do żucia łaskawie zostaw tu”. Westchnęła głęboko – jak gdyby jeden oddech miał wystarczyć jej na całe popołudnie – i weszła, a nagrzane powietrze wybiegło jej naprzeciw i powitało jak członka zgromadzenia.
Było pusto, w głębi – podium dla chóru z pianinem, przed nim kazalnica, z boku piec, a dalej twarde ławki na sto osób, chociaż mieściły o połowę więcej przy specjalnych okazjach, jak na przykład pogrzeb, lecz dzisiaj nic nie wskazywało na to, że będzie pogrzeb. Nie było ani jednego kwiatka – kwiaty jechały wozem wraz z Mildred i nikt nie pomyślał, żeby przyjść wcześniej i otworzyć okna. Było sześć okien, wysokich, i Rosacoke postanowiła usiąść przy ostatnim po lewej stronie. Poszła pustym przejściem, żeby zająć miejsce, ale kościół wcale nie był pusty – spał tam Landon Allgood, leżał na ławce jak łodyga wymłóconej kukurydzy, taki był chudy, jedna ręka zwisała mu aż do podłogi i oddychał ciężko w koszuli zapiętej pod szyję. Mieszkał samotnie w małej budce tuż za kościołem i kopał groby dla białych, i mieli z nim wieczny kłopot, bo pił krople paregoryku, kiedy tylko mógł je dostać, co przeważnie zdarzało się w sobotę, a wtedy rzadko wracał do domu. W niedzielę rano można go było znaleźć śpiącego Bóg wie gdzie. Kiedyś, w święto Bożego Narodzenia, kiedy Rosacoke nie było jeszcze na świecie, zasnął na drodze i ktoś, kto go tam znalazł następnego ranka, musiał go zanieść do szpitala w Rocky Mount, żeby mu obcięli palce u nóg, bo przymarzły do butów na amen. I od tego czasu puste nosy jego butów zawsze zadzierały się do góry. Rosacoke nie miała pojęcia, jak długo już śpi i czy ma zamiar się wynieść, wiedziała tylko, że powinien zniknąć, zanim wszyscy nadejdą, ponieważ nie był ubrany na pogrzeb, powiedziała więc: – Landon. – (Nie bała się go. Kiedy była mała, dawał jej pieniądze, a ona szła do sklepu i kupowała paregoryku, bo jemu nikt już nie chciał sprzedać ani kropli). Powiedziała: – Landon, obudź się. – Lecz spał nadal. – Landon, ja jestem Rosacoke. Nie możesz tu zostać.
Zbudził się. Otworzył oczy i powiedział: – Dzień dobry, panno Rosacoke – zupełnie tak, jakby ją spotkał idąc do pracy.
– Jest już popołudnie i bądź tak dobry, wstań i idź do domu.
– Tak – powiedział siadając, a gdy spostrzegł, że znajduje się w kościele,. uśmiechnął się. – I znowu tu jestem. – Potem spytał: – A co panna Rosacoke tu robi?
– Będą grzebać Mildred.
– Co jej się stało?
– Umarła.
– No proszę, coś takiego. – Wstał, nałożył czapkę, potem czapką się ukłonił i usiłując zachować równowagę ruszył do bocznych drzwi, którymi wychodziło się na tyły kościoła. Rosacoke weszła do ławki i otwarła okno. Kiedy Landon był przy drzwiach, trzymając już dłoń na klamce odwrócił się i powiedział: – Mildred to moja krewniaczka.
– Jesteś chyba jej wujem?
– Tak, właśnie. Jestem jej wujem. – Teraz już mógł odejść.
Kościół stał bokiem do drzewa, pod którym był Wesley, i do drogi, i Rosacoke siedząc przy oknie mogła widzieć, co się tam dzieje. Landon nie uszedł nawet dziesięciu metrów, gdy przed kościół zajechała ciężarówka z trudem wymijając koleiny wyżłobione przez motocykl, a za nią dwanaście samochodów, każdy następny bielszy od kurzu, i wszystkie załadowane ludźmi. Wysiadali oni po kolei, pierwsze dwie kobiety to była Mary, matka Mildred, i siostra Mildred, Estella, która została w domu, gdy inni rozproszyli się po świecie, ponieważ była słabego zdrowia od czasu, kiedy Manson Hargrove strzelił do niej na zabawie, obydwie kule prosto w pierś. (Nie umarła od tego – w jej piersi można było strzelać jak w pierzynę). Potem szli mali chłopcy, właściwie nie wiadomo czyi. Przywieziono ich, żeby pomogli nieść kwiaty, lecz kiedy wysypali się z samochodu i zobaczyli Wesleya, podbiegli do niego i otoczyli go ciasnym kołem, gapiąc się na motocykl, jakby to był latający w powietrzu pojazd jakiegoś bóstwa. Ale gdy tylko przywieziono Mildred, Wesley przestał majstrować. Odpowiedział chłopcom raz i drugi (kiedy spytali: – Czy to jeździ na benzynie? – powiedział: Nie, na węglu.), potem skinął głową Mary, zamilkł i oparł się o drzewo. Ktoś zawołał: – Chłopcy, chodźcie no tutaj i weźcie te kwiaty! – Poszli i zabrali wieńce i nieśli je do kościoła, a ten pierwszy, na samym przedzie, powiesił sobie wieniec z róż na szyi i udawał konia który wygrał wyścig, więc się uśmiecha.
Mary i Estelia stały patrząc na ciężarówkę, a ten chłopak na wierzchu nie spuszczał oczu z trumny i przytrzymywał ją stopą jak swoją własność, której nikomu nie zamierza oddać. Potem podeszły inne kobiety, w milczeniu. Jedna z nich, ciotka Mannie Mayfield, która przeszła cztery mile, żeby być na pogrzebie, i była tak stara, że nie poznawała już nikogo z obecnych, uścisnęła Mary i jej słowa dały sygnał do wejścia, więc kobiety weszły po schodach, a za nimi dwie dziewczynki prawie wniosły na rękach ciotkę Mannie, ponieważ mogła zrobić po prostym każdą ilość kilometrów, ale ani kroku w górę – a za nią jeszcze kto tam był. Tylko mężczyźni pozostali przy wozie i kiedy zabrano kwiaty, ten chłopak pochylił się i popchnął trumnę, żeby Sammy i trzej inni mogli ją wziąć (wzięli tak dla porządku, bo i we dwóch unieśliby bez trudu). Postali minutę, ważąc ciężar na ramionach. Ktoś zaśmiał się donośnie i czysto.
Pastor zawrócił do kościoła i mężczyźni poszli za nim.
Rosacoke widząc to pomyślała, że Wesley za chwilę oderwie się od drzewa i usiądzie przy niej. Lecz nie przyszedł, nie zrobił tego nawet wówczas, gdy dziedziniec był już pusty, a kiedy usłyszała Mary i Estellę wchodzące do kościoła na czele innych, musiała oderwać wzrok od niego, wstać i witać wszystkich po imieniu i każdemu skinąć głową; rodzina usiadła ciasno w pierwszym rzędzie, jakby wepchnięta siłą na to miejsce, reszta z tyłu za nimi, zostawiając Rosacoke samą w pustej ławce, i wszyscy stali – z wyjątkiem tych, co mieli małe dzieci na ręku – stali tak długo, aż trumnę złożono na dwńch drewnianych kozłach i jeden z chłopców położył na niej kwiaty, tam gdzie, jak sądził, jest twarz Mildred; wiązanka, przysłana przez Rosacoke, na prośbę Mary miała wyobrażać serce krwawiące (białe goździki, w środku róże czerwone niby krew, wszystko razem rzecz dość kosztowna). Następnie pięć kobiet wstało ze swoich miejsc i udało się na podium. Zabrzmiały dźwięki pianina i zamilkły, potem tylko wysoki głos Bessie Williams przez chwilę ciął upalne powietrze intonując pieśń: – Drogie Imię, odsłoń nam Swoje Oblicze... – i kobiety śpiewały do Jezusa z głębokim przejęciem, wznosząc oczy ku górze, do gniazda szerszeni i do pająków, jakby wszystko to mogło zniknąć i odsłonić im to, co pragnęły ujrzeć. Wreszcie pieśń skończyła się i pastor Mingie podziękował paniom i oznajmił, że obecnie pani Ransom odczyta ułożony przez siebie życiorys zmarłej. Pani Ransom wstała ze swego miejsca i obracając się z uśmiechem w stronę Mary i Estelli odczytała tekst z kartki: – Panna Mildred Sutton urodziła się w 1936 roku w tym samym łóżku, w którym umarła. Matką jej jest Mary Sutton, należąca do naszego kościoła, ojcem był Waliace Sutton, miejsce pobytu nieznane, lecz pracował tu przez kilka lat przy budowie drogi, a przedtem, jak mówił, walczył we Francji, gdzie był zagazowany i żywcem pogrzebany i nigdy już nie mógł przyjść do siebie. Miała brata i trzy siostry, zamieszkałe w Baltimore i w Filadelfii – z wyjątkiem Estelli, która jest tu z nami – a nie mogąc przybyć przysłali depesze kondolencyjne, które zostaną odczytane później. Wyrosła wśród nas i pracowała przy bawełnie pana Izaaka Alstona, uczęszczała do szkoły z przerwami, aż póki nie zaczęła pracować u państwa Drakę jako kucharka i niańka do dzieci, które pokochała jak swoje własne. Pracowała u nich prawie dwa lata i na pewno by przybyli dziś na pogrzeb, lecz bawią na wakacjach w Willoughby Beach. Mildred do ostatniej chwili zamierzała jechać razem z nimi, lecz nie była w stanie. Została tu i umarła na krótko przed ukończeniem dwudziestu jeden lat. Jej ulubioną piosenką była „Annie Laurie”, a nauczyła się jej od panny Rosacoke Mustian, która jest tu dziś z nami w imieniu białych przyjaciół, i na prośbę jej matki zaśpiewam teraz tę piosenkę.
Pastor zawrócił do kościoła i mężczyźni poszli za nim.
Rosacoke widząc to pomyślała, że Wesley za chwilę oderwie się od drzewa i usiądzie przy niej. Lecz nie przyszedł, nie zrobił tego nawet wówczas, gdy dziedziniec był już pusty, a kiedy usłyszała Mary i Estellę wchodzące do kościoła na czele innych, musiała oderwać wzrok od niego, wstać i witać wszystkich po imieniu i każdemu skinąć głową; rodzina usiadła ciasno w pierwszym rzędzie, jakby wepchnięta siłą na to miejsce, reszta z tyłu za nimi, zostawiając Rosacoke samą w pustej ławce, i wszyscy stali – z wyjątkiem tych, co mieli małe dzieci na ręku – stali tak długo, aż trumnę złożono na dwóch drewnianych kozłach i jeden z chłopców; położył na niej kwiaty, tam gdzie, jak sądził, jest twarz Mildred; wiązanka, przysłana przez Rosacoke, na prośbę Mary miała wyobrażać serce krwawiące (białe goździki, w środku róże czerwone niby krew, wszystko razem rzecz dość kosztowna). Następnie pięć kobiet wstało ze swoich miejsc i udało się na podium. Zabrzmiały dźwięki pianina i zamilkły, potem tylko wysoki głos Bessie Williams przez chwilę ciął upalne powietrze intonując pieśń: – Drogie Imię, odsłoń nam Swoje Oblicze... – i kobiety śpiewały do Jezusa z głębokim przejęciem, wznosząc oczy ku górze, do gniazda szerszeni i do pająków, jakby wszystko to mogło zniknąć i odsłonić im to, co pragnęły ujrzeć. Wreszcie pieśń skończyła się i pastor Mingie podziękował paniom i oznajmił, że pani Ransom odczyta ułożony przez siebie życiorys zmarłej. Pani Ransom wstała ze swego miejsca i obracając się z uśmiechem w stronę Mary i Estelli odczytała tekst z kartki: – Panna Mildred Sutton urodziła się w 1936 roku w tym samym łóżku, w którym umarła. Matką jej jest Mary Sutton, należąca do naszego kościoła, ojcem był Wallace Sutton, miejsce pobytu nieznane, lecz pracował tu przez kilka lat przy budowie drogi, a przedtem, jak mówił, walczył we Francji, gdzie był zagazowany i żywcem pogrzebany i nigdy już nie mógł przyjść do siebie. Miała brata i trzy siostry, zamieszkałe w Baltimore i w Filadelfii – z wyjątkiem Estelli, która jest tu z nami – a nie mogąc przybyć przysłali depesze kondolencyjne, które zostaną odczytane później. Wyrosła wśród nas i pracowała przy bawełnie pana Izaaka Alstona, uczęszczała do szkoły z przerwami, aż póki nie zaczęła pracować u państwa Drakę jako kucharka i niańka do dzieci, które pokochała jak swoje własne. Pracowała u nich prawie dwa lata i na pewno by przybyli dziś na pogrzeb, lecz bawią na wakacjach w Willoughby Beach. Mildred do ostatniej chwili zamierzała jechać razem z nimi, lecz nie była w stanie. Została tu i umarła na krótko przed ukończeniem dwudziestu jeden lat. Jej ulubioną piosenką była „Annie Laurie”, a nauczyła się jej od panny Rosacoke Mustian, która jest tu dziś z nami w imieniu białych przyjaciół, i na prośbę jej matki zaśpiewam teraz tę piosenke.
– Nie ruszając się z miejsca zaśpiewała solo całą „Annie Laurie” na melodię, którą Rosacoke słyszała po raz pierwszy w życiu, ponieważ pani Ransom ułożyła ją na poczekaniu wiedząc, że Mildred nie miałaby o to żadnej pretensji.
Potem pastor odczytał depesze. Wszystkie były bardzo podobne do tej, którą przysłał jej brat Alec: Myślami z siostrzyczką, niestety samochód nawalił. Był to zupełnie wystarczający powód nieobecności. Wszyscy pokiwali głowami, a ten i ów powiedział: – Amen.
Rosacoke siedziała cierpliwie usiłując dojrzeć trumnę poprzez trzepocące wachlarze. Raz po raz oglądano się w jej stronę, żeby sprawdzić, czy jest, i na widok jej znajomej twarzy uśmiechano się, jak gdyby ta twarz dawała gwarancję, że ceremonia nie zrobi klapy (a jeden chłopak w trzecim rzędzie przed nią po prostu nie spuszczał z niej oka, jakby była czymś nowym, zupełnie nieznanym, co może w każdej chwili rozwiać się z dymem). W kościele było tak gorąco, że myśli cofały się powoli do wspomnień źródlanej wody i cienia, i już się jej zdawało, że zapada noc i Wesley jest przy niej, gdy cichy głos przywołał ją do przytomności: – Panno Rosacoke, czy zechce pani łaskawie zobaczyć zwłoki? – Przy niej stał pastor i Rosacoke odwracając się od okna spytała: – Teraz?
– Tak, już można. – Trumna była otwarta i wszyscy chcieli, żeby Rosacoke pierwsza zobaczyła Mildred. Mama ostrzegała ją i rzeczywiście z tej sytuacji nie było wyjścia. Wstała licząc na to, że pastor będzie jej towarzyszył (szedł za nią istotnie w odległości kilku kroków), i podeszła do trumny wlepiając po drodze oczy w kazalnicę, żeby nie patrzeć na zmarłą przez cały czas.
Ubrano ją w różową nocną koszulę, wiązaną pod szyją – prezent od pani, u której służyła – lecz ciało Mildred w ostatnim tygodniu tak się skurczyło, jak gdyby razem z życiem straciło też całą wagę, i koszula była na wpół pusta. Mildred nigdy nie miała dużego biustu, większa cześć przypadła w udziale Estelli, i kiedy miały po dwanaście lat, Rosacoke spytała ją: „Dlaczego nie kupisz sobie sztucznych piersi? Przecież twoje własne wyglądają jak sadzone jajka!”, i te piersi, wezbrane teraz niepotrzebnie, opadły na boki opierając się o ręce, wyciągnięte wzdłuż tułowia tak, że dłonie się schowały, a dłonie miała ładne. W czasie jazdy ciało obróciło się na lewo i profil głęboko zarył się w poduszkę. Nikt nie zmienił tej pozycji, gdy zdejmowano wieko z trumny. Teraz Rosacoke nie wiedziała, czy poprawić jej głowę, żeby wszyscy mogli zobaczyć twarz. Chcąc o to spytać pastora, spojrzała na niego, lecz po namyśle odwróciła się i ze spuszczonym wzrokiem poszła na miejsce, mijając po drodze tych, co czekali na swoją kolej, i teraz poczuła się lepiej, ponieważ odegrała przeznaczoną jej rolę, a także i dlatego, że Mildred, odwrócona do ściany, nie pozwoli nikomu zaglądać sobie w twarz.
Wesley też był odwrócony od niej. Przykucnął z nogami po kostki w kurzu, lecz szprychy w kołach swojej maszyny czyścił tak, jakby odtąd czekała go jazda tylko po aksamitnych dywanach. W kościele wszyscy ustawili się w ogonku do trumny i Rosacoke miała czas na rozmyślania. „Za żadne skarby świata nie rzuci tego motoru nawet na godzinę, żeby tu przyjść i siedzieć koło mnie w czasie nabożeństwa, chociaż jutro pojedzie do Norfolk i te swoje motocykle może sprzedawać do końca życia”.
Czyścił dalej i ramiona jego poruszały się powoli jak w gęstej przezroczystej oliwie. Czasem odchylał się na piętach, żeby przypatrzyć się swemu dziełu, wtedy widziała, jak nadymając piersi bierze głęboki oddech, i to był jedyny znak, że upał mu dokucza. Wreszcie wstały zadowolony, i gałganem wytarł ręce aż po odwinięte rękawy koszuli. A wycierał z ciała tylko smary, potu na nim nie było. Bo to był ktoś, kto potrafi doprowadzić do połysku całą maszynę w najgorszy lipcowy upał i nie zgrzać się, i jego ciemne włosy (krótko przystrzyżone w wojsku, podgolone na karku) pozostały suche. Było coś przedziwnego w tym, że gdy stał oparty o drzewo i patrzył w ziemię, wyglądał tak samo świeżo jak pewnego dnia w listopadzie przed sześciu laty, i przypomniała sobie ów dzień, jasny i chłodny, dzień, w którym zobaczyła Wesleya pierwszy raz. Mieszkał o trzy mile od niej i zawsze słyszała o Beaversach, lecz nigdy żadnego z nich nie widziała, aż po ten dzień, gdy poszła, w sobotę, do lasu pana Izaaka zbierać pekanowe orzechy. Było na to trochę za wcześnie, liście z drzew już opadły, ale orzechy wisiały jeszcze na gałęziach czekając wiatru, a tego dnia wiatru nie było, więc wracała do domu powoli, spacerem, z koszykiem prawie pustym i wtedy tam, gdzie ścieżka zakręca, zobaczyła na wysokim drzewie chłopca, który tak szeroko rozpiął ramiona wśród gałęzi i tak mocno przywarł stopami do drzewa, że przypominał orła wybitego na monecie. Było to drzewo pekanowe, więc podeszła blisko i powiedziała po prostu: „Ty, strząśnij no mi trochę orzechów”. Nie mówiąc ani słowa schwycił się mocniej konarów i zakołysał gałęzią, na której stał, i setki orzechów poleciały na nią jak grad, aż zaczęła krzyczeć, żeby przestał, bo rozbije jej głowę. Więc przestał, a ona zebrała do koszyka tyle orzechów, ile mogła unieść, i cały czas myślała, że on zejdzie z drzewa, żeby jej pomóc, lecz nie schodził, a kiedy raz i drugi zerknęła do góry, to on nawet na nią nie patrzył, tylko dalej tak stał w rozkroku na tych długich nogach w niebieskich spodniach, nisko siedzących na biodrach, nad którymi widziała w skrócie szczupłą pierś i biały odsłonięty kark, i brązowe włosy, krótko przycięte na lato przez kogoś w domu, i jego oczy zapatrzone w to wszystko, czego nikt inny w okręgu Warren nie mógł zobaczyć, chyba żeby się wdrapał na pekanowe drzewo.
„Na co patrzysz?”
„Na dym”.
Spojrzała w górę, lecz niebo było czyste.
„Może chcesz trochę orzechów?” – choć prawdę mówiąc z tych, co leżały koło niej, mógł sobie uzbierać jeszcze cały wór.
„Nie przepadam”.
„A co tam robisz?”
„Czekam sobie”.
„Na kogo?”
„Po prostu czekam”.
„Jak się nazywasz?”
„Wesley” – jak gdyby był jedynym Wesleyem na świecie.
„A nie chcesz wiedzieć, jak ja się nazywam?” „Jak się nazywasz?”
„Rosacoke Mustian. Ile masz lat?”
„Niedługo skończę szesnaście”.
„To już możesz mieć prawo jazdy. Mój brat Milo i ja spaliśmy w jednym łóżku, dopóki on nie dostał prawa jazdy, bo potem Mama powiedziała, że musi spać osobno”.
Na te słowa uśmiechnął się i zrozumiała, że więcej już tego dnia nie osiągnie, więc powiedziała: „Dziękuję za orzechy” – i poszła do domu, i nie widziała go prawie przez rok, lecz wspominała wieczorami tak długo, póki nie skończyły się orzechy – jego, który nie dbał o nic, tylko o jakiś tam dym, niewidoczny, i ciekaw był, czy się gdzieś nie pali, na coś czekając.
Przez ten czas kolejka przy trumnie Mildred posuwała się naprzód. Niektórzy – przeważnie młodzi – mijali ją jak najszybciej, ledwie patrząc, odwracając zaraz głowy, a Jimmy Jenkis z trudem wrócił na swoje miejsce w ławce, bo zupełnie zamknął oczy (żeby mu zmarła nie została w pamięci). Było jednak wielu takich, co wcale się nie spieszyli i żałowali, że nie widzą twarzy Mildred, ale nikt nie wyciągnął ręki i nie odwrócił jej głowy od ściany, a gdy Minnie Foot, żeby lepiej zobaczyć, dźwignęła swoje dziecko wyżej na ramię i smoczek wpadł do trumny, wszyscy pogodzili się z faktem, że smoczek jest stracony na zawsze – wszyscy prócz dziecka, które zaczęło kwilić i rozkrzyczałoby się na dobre, gdyby Minnie w porę nie usiadła i nie dała mu piersi, i dziecko ukołysane zasnęło tak mocno, że nie słyszało, jak Sara Fitts na widok Mildred zaniosła się głośnym szlochem i krzyknęła: – O Jezu! – a słowa te musiały dotrzeć do Wesleya tam, gdzie stał (za oknem, twarzą do kościoła, na który wcale nie patrzył, bo nie interesował go pogrzeb), ale teraz spojrzał szybko i uśmiechnął się – może do Rosacoke, może do całego rozgrzanego kościoła – i, wciąż uśmiechając się, jednym długim, sarnim skokiem dosiadł swego motocykla i jak sarna kopytem o ziemię kopnął nogą w starter i rozpętał ryk motoru, i tym rykiem znienacka rozdarł las i całe popołudnie jak suche płótno, i tyle go było widać.
Rosacoke widziała to wszystko w ten sposób, dokładnie jedno po drugim. Gdy skończyła wspominać, to odwróciła się od okna, żeby zobaczyć, jak ostatnie osoby miną trumnę, bo trzeba było przygotować się do złożenia świadectwa, ale gdy Sara wykrzyknęła swoje „Jezu”, Kosacoke znów spojrzała na Wesleya, ciekawa, co on teraz zrobi, i pomyślała: „Coś takiego musiał przecież usłyszeć!” Widziała więc wszystko od początku – jego skok – jak skoczył na siodełko przypominając jej sarnę tym skokiem, a potem zwierzę jeszcze silniejsze, gdy, wciąż uśmiechnięty, wspiął się w tych swoich czarnych bucikach i przez nogawkę spodni zarysowały się napięte mięśnie nogi, pod którą ryknął motor. Potrafiła na to patrzeć i nie myśleć, co on właściwie robi, ani zastanawiać się, czy wróci. Potrafiła nawet odwrócić się i patrzeć, jak Mary i Estella, podprowadzone do trumny, żegnały się ze zmarłą na zawsze, jak się załamały i uderzyły w płacz, a za nimi wszyscy w kościele z wyjątkiem Rosacoke, która miała nie mniejsze prawo do łez, znając Mildred od tylu lat. Lecz nie płakała, bo nagle motocykl ucichł: Wesley ujechał drogą ze ćwierć mili i teraz na pewno zakręca i wraca, żeby poczekać na nią. I rzeczywiście znów go było słychać, i pędził prosto na kościół, aż wszystkim serca zamarły i wszystkie twarze odwróciły się do Rosacoke z niemym wyrzutem, dlaczego nie ukróci tych wybryków, lecz ona patrzyła prosto przed siebie, żeby nie widzieć go, gdy warkot motoru narastał i urósł do szczytu, a potem równie szybko ucichł. Mały chłopiec, który gapił się z trzeciego rzędu, tupnął nogą i powiedział głośno: – Mamo, on pojechał. – Wesley zostawił ją. Jedzie pewnie w stronę szosy, myślała, a stamtąd ma dwadzieścia mil Jeziora Masona, gdzie jest pilnik i wszyscy znajomi.
„Przypuśćmy, że odszedł na zawsze – powiedziała do siebie – przypuśćmy, że już nigdy go nie zobaczę” – i na myśl o tym zastanowiła się, co by jej wówczas zostało na pamiątkę, co mogłaby zachować, pokazać innym i pochwalić się: „A to mam dlatego, że znałam kogoś, kto nazywa się Wesley Beavers”.