Diable - Anna Kaczanowska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Diable ebook i audiobook

Kaczanowska Anna

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

75 osób interesuje się tą książką

Opis

W diablich lasach każdy krok może być twoim ostatnim.

Z wysychającego jeziora nieopodal miasteczka Diable wyłaniają się kolejne ciała. Przeszłość budzi się do życia wraz z tajemniczymi legendami o Lichu z diablich lasów.

Gdy Maurycy Tomaszewski przyjeżdża do domu odziedziczonego po wuju, staje się świadkiem wydarzeń, które wstrząsną całą okolicą. Śledztwo w sprawie zwłok znalezionych na brzegu jeziora prowadzi Justyna Smerek. Lokalna policja odkrywa makabryczne zbrodnie, a im głębiej zespół wchodzi w mroczne sekrety Diabli, tym bardziej zaczyna wątpić w swoje założenia.

Kim naprawdę jest Licho? Czy legendy mogą być kluczem do rozwiązania zagadki? A może jedynie sprytną zasłoną dla kolejnych morderstw?

Anna Kaczanowska zaprasza do świata, gdzie przeszłość i teraźniejszość splatają się w mroczną, wciągającą opowieść. Małomiasteczkowe tajemnice, konflikty rodzinne, przemoc i legenda, która okazuje się zaskakująco realna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 220

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 10 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Sławomir Popek

Oceny
3,8 (93 oceny)
36
26
15
11
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Onelife_onechoice9191

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca, tajemnicza, dobrze zbudowane postacie, zakończenie sztos!
20
Kasica_15

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa,.wciągająca historia.
10
Piotr1966W

Z braku laku…

Czyta Sławomir Popek i gdzieś zabrało typowo lektorskiej zadry . Sama opowieść była bardzo ciekawa i niekiedy zaskakująca tylko po co tak rozwleczona
00
barkaf

Z braku laku…

haotyczna
00
MJW73

Nie oderwiesz się od lektury

Książka OK, ale lektor średni, niestety... 😕
00

Popularność




Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Kinga Dąbrowicz

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © ritfuse, © kdshutterman / Stock.Adobe.com

Wyklejka: © EdNurg, © neosiam / Stock.Adobe.com

DTP: Maciej Grycz

Copyright © 2025 by Anna Kaczanowska

Copyright © 2025, Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-071-7

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

PROLOGWYSYCHANIE

Diable leżały na kawałku lądu pomiędzy trzema polodowcowymi jeziorami, pośrodku Diabli stał zaś słup, na którym w przeszłości wisiały plakaty reklamowe, a który lata po śmierci swojego właściciela zaczął służyć mieszkańcom do wieszania drobnych ogłoszeń.

Przy słupie stało trzech mężczyzn, pochylonych przez życie w stronę ziemi, teraz nie bez wysiłku spoglądających w bezchmurne niebo.

– Nie znajdą go – stwierdził jeden z nich, wracając spojrzeniem do słupa, a gdy stojący najbliżej niego towarzysz podążył za jego wzrokiem, wskazał palcem na jedno z ogłoszeń ze zdjęciem zaginionego szarego kota z ciemnymi paskami na pyszczku.

– Nie?

– Nie. Myślałem, że to znowu ta cholerna kuna, i strzeliłem do niego z wiatrówki.

Trzeci mężczyzna westchnął i pokręcił głową, nie odrywając spojrzenia od bezkresu błękitu ponad nimi.

– Nie będzie padało – powiedział, a jego kompani, jak na komendę, popatrzyli w górę.

Przenieśli się na ławeczkę i tym razem zapatrzyli na drogę, o której po wybudowaniu wszystkich dróg ekspresowych w okolicy – pamiętali już tylko lokalni mieszkańcy, a i tych z każdą zimą ubywało.

W sezonie w Diablach nadal działało kilka miejsc, gdzie nieliczni turyści mogli zjeść, ewentualnie przespać kilka nocy. Był też ratusz, szkoła i komenda policji. Mieli spory supermarket i mały sklepik, prowadzony przez leciwą kobietę nazywaną przez mieszkańców Ciocią. Mimo to na co dzień miasteczko sprawiało wrażenie wymarłego.

– Nie wyglądał mi na turystę – zauważył Edward, kiedy minął ich pierwszy od kilku godzin samochód.

Jako jedyny nadal cieszył się obecnością żony, która dbała o to, żeby jego dwaj owdowiali przyjaciele nie pomarli z głodu. Cyryl po śmierci swojej połowicy jeszcze w miarę radził sobie w kuchni, ale kiedy Leon przypalił sobie okazałe wąsy, omal nie puszczając z dymem domu, Edward wspólnie z małżonką uznali, że dla bezpieczeństwa wdowca – i całych Diabli – będą zapraszać go na posiłki.

– Załadowany po dach. Pewnie pod namiot – zauważył Leon, odprowadzając wzrokiem czarną skodę, która zniknęła za zakrętem, jadąc w stronę największego z diablich jezior.

Maurycy Tomaszewski ani nie był turystą, ani tym bardziej nie jechał pod namiot. Spakował cały swój dobytek i w ciągu kilku godzin wyniósł się ze swojego mieszkania w Gorzowie Wielkopolskim, zostawiając na stole list do żony, w którym jasno dawał jej do zrozumienia, że wraz z jej kolejnym romansem miarka się przebrała. Część kartonów, których nie zmieścił do auta, zostawił u matki, zapewniając ją, że odbierze je przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Jak nigdy wcześniej docenił zbieg okoliczności, konkretnie dwóch – pozyskania kolejnych dowodów na niewierność Oliwii i śmierci wuja. Gdyby nie Henryk i dom, który zostawił mu w testamencie, Maurycy musiałby przenieść się do hotelu, skąd pewnie ze względów finansowych po paru dniach wróciłby do żony z podkulonym ogonem. Mając dom w Diablach, może tym razem wytrwa i pokaże żonie, że może się wynieść do kochanka w stolicy, bo on jej mężem dłużej nie będzie.

Zaparkował przy chylącym się ku ziemi płocie i wysiadł. Przez chwilę stał przy furtce, testując kolejne klucze w poszukiwaniu tego, który ją otworzy. Podobny rytuał musiał powtórzyć przy drzwiach wejściowych, a potem jeszcze raz, kiedy okazało się, że za nimi czekają kolejne.

W końcu wkroczył w zaduch niewietrzonego wnętrza, które nagrzewało się w panujących od kilku miesięcy upałach. Od razu pootwierał wszystkie okna i wyszedł na taras, skąd rozpościerał się widok na jezioro Diable. Ruszył przez zasuszony trawnik i wszedł na pomost, z którego jako dzieciak skakał do wody.

– Przepraszam!

Obrócił się gwałtownie i zobaczył trzech starszych mężczyzn zmierzających w jego kierunku od strony furtki, której za sobą nie zamknął. Ręce mieli puste i wyglądali raczej niegroźnie, ale i tak nie podobało mu się, że zaszli go od tyłu na pomoście, blokując jedyną drogę ucieczki.

Kiedy ostatni raz ktoś go tak zaskoczył, Maurycy wylądował w szpitalu z połamanymi żebrami i pękniętą czaszką. Oddałby po dobroci portfel i wszystko, co napastnik wyciągnął z jego kieszeni, gdyby tylko ten dał mu szansę. Dzisiaj, wiele miesięcy po tamtej napaści – w której sprawca wzbogacił się o jakieś trzydzieści siedem złotych, bo tyle akurat Maurycy miał przy sobie – nadal nerwowo reagował na kroki rozbrzmiewające za jego plecami.

– Edward – przedstawił się ten, który do niego zawołał. Miał na sobie sprane spodnie od garnituru, koszulę i szelki trzymające strój w ryzach. Okulary powiększały jego oczy, nadając mu wygląd przerośniętej muchy. – A to Leon i Cyryl.

Pierwszy, na którego wskazał, był chudy i strzelisty jak stare drzewa otaczające pobliskie jeziora. Drugi aparycją przypominał piłkę i sapał, jakby krótki spacer przez trawnik mógł lada moment pozbawić go życia.

– Bo myśmy zobaczyli samochód przed domem Henia – wyjaśnił Leon, kręcąc w palcach koniuszek zadbanych i białych jak pnie bielonych jabłoni wąsów. – Pan to pewnie Tomek.

– Tak właściwie Maurycy.

– Tak, tak… – Starszy pan zbył te słowa machnięciem dłoni. – Ale wujek mówił o panu Tomek. Czyli pan jest Tomek, syn siostry?

– Tak.

Już po chwili zasypali go pytaniami, od których nie mógł uciec, otoczony z trzech stron wodą, choć płytką.

Na wszystkie Maurycy odpowiadał „nie wiem”, bo po prawdzie testamentem zajmowała się jego matka, a jemu przywiozła jedynie klucze od domu Henryka, powiedziała „masz” i tyle w temacie.

Tylko na ostatnie pytanie o to, gdzie pochowano wujka, potrafił udzielić merytorycznej odpowiedzi.

– Ale jest pan pewien, że Henryk nie wspomniał o nas w testamencie? – drążył Edward.

– Może zostawił nam chociaż swój sprzęt bimbrowniczy? – podsunął Cyryl.

Maurycy wzruszył ramionami.

– Tak jak wspominałem, nie wiem. Podejrzewam, że gdyby taki zapis istniał, moja mama postąpiłaby zgodnie z wolą wujka.

– A rzeczy z domu? Wysprzątaliście już wszystko?

– Myślę, że większość rzeczy w domu wciąż jest tak, jak je wujek zostawił – powiedział Maurycy. Po śmierci Henryka matka była w Diablach dwukrotnie, choć za każdym razem na zbyt krótko, by wywieźć stąd cały dobytek wuja. – Mogę ją zapytać, jeżeli panom na czymś szczególnie zależy.

– Nie, nie ma takiej potrzeby. – Edward machnął dłonią i obrócił się w stronę domu. – Nie miałby pan nic przeciwko, gdybym skorzystał z toalety?

Maurycy pokręcił głową i przez chwilę obserwował oddalającego się emeryta.

– Jeżeli pan tu zostaje – Leon przerwał ciszę, która zapanowała między nimi – to my służymy pomocą. Mieszkamy po sąsiedzku i o Heniu wiemy wszystko, łącznie z tym, że dobry alkohol trzymał nie w barku, ale w kuchni za szklankami, żeby nie musiał daleko chodzić.

CZĘŚĆ ISUSZA

Martynka, dzwoń po tych pajaców ze Szczecina! – zawołał komendant, pochylając się nad wynurzającą się z jeziora czaszką.

W miejscu, gdzie stał Bogusław Hec, powinny być co najmniej dwa metry wody. Kałuża, w którą powoli zamieniało się jezioro Diable, sięgała mu jednak ledwie powyżej kostek.

– Człowiek? – zapytała jego podwładna.

– Tak – potwierdził, wkładając do ust papierosa. – Kiedyś, istotnie, człowiek.

– Obciążony?…

Nie uśmiechało mu się macanie trupa, ale już po kilku ruchach chronioną kaloszem nogą natrafił na kamienie oplecione siecią rybacką.

– Tak samo jak tamci dwaj.

– Wojewódzka mówi, że mamy ogrodzić i nie dotykać. Wyślą kogoś.

– Tia… – wymamrotał pod nosem. – Teraz to kogoś wyślą. A przy pierwszych i drugich zwłokach nawet palcem nie kiwnęli.

– Proszę? Może pan powtórzyć?

Obrócił się w stronę dziewczyny, która stała kilka metrów dalej, poza zasięgiem wody, i przyciskała do ucha telefon.

– Mówię, że ogrodzimy. Czekamy, aż wielcy państwo zaszczycą nas swoją obecnością.

Uśmiechnął się pod nosem, słysząc, jak Martyna parafrazuje jego słowa, tak by nie trafił na dywanik przełożonego.

Jeszcze przez kilka chwil pochylał się nad ciałem. Z trójki, którą do tej pory odsłoniła woda, ten, przynajmniej na oko, spędził w niej najwięcej czasu. W końcu odwrócił wzrok, nie chcąc, by obraz częściowo rozłożonego już ciała utrwalił mu się w pamięci. Wrócił na brzeg i rozejrzał się wokół.

Tak jak mu kazano, przez resztę dnia czekał na miejscu na przyjazd techników i ludzi z komendy wojewódzkiej w Szczecinie. Niestety bezskutecznie. Za to dopiero po szesnastej doczekał się telefonu ze swojej własnej komendy.

– Jak to czekają na mnie? Przyjechali do zwłok czy do mnie? Do kurwy nędzy, siedzę w tym skwarze, a ci idioci, zamiast zadzwonić… Dobra, zaraz będę.

Wpadając do swojego gabinetu, już zamierzał zrobić tym ludziom awanturę, która zaczynała się od tego, że wypocił się jak wieprz, czekając na nich na miejscu znalezienia ciała, a kończyła na pouczeniu o kurtuazyjnym zwyczaju czekania na właściciela gabinetu przed jego drzwiami, nie mówiąc już o zasiadaniu za biurkiem…

Zaniechał swoich planów, bo w jego wysiedzianym fotelu siedziała kobieta, której nigdy nie odważyłby się odmówić, nie mówiąc już o pluciu się, że usiadła na jego miejscu.

– Usiądź, Boguś.

Justyna Smerek od lat pracowała w prokuraturze rejonowej w Pyrzycach. Nie pałali do siebie sympatią, ale jedno doceniało kompetencje drugiego i zazwyczaj tyle wystarczyło, żeby podczas służbowych spotkań nie wspominali o dość gwałtownej wymianie opinii, która rozgrzała całe Diable krótko po tym, jak Hec objął stanowisko komendanta. Po tej awanturze wydarzyło się jeszcze parę rzeczy, o których nie chciał nawet myśleć, a tym bardziej nie chciał oglądać Justyny.

Prowadzili wtedy ostatnią dużą sprawę w historii miasteczka i – co przyznał dopiero po latach – dali ciała na samym początku zbierania materiału dowodowego. Ich błędy, być może zbyt późna reakcja samej Smerek i splot niefortunnych okoliczności sprawiły, że sprawca kilku napadów i jednego morderstwa uciekł poza granice kraju. Ostatecznie go dorwali, ale mleko już się rozlało i całe Diable gadały o tym, jak to pyrzycka prokurator beształa go jak uczniaka na chodniku przed komendą.

– Trzy trupy to chyba jeszcze nie powód do takiej wizytacji – zauważył, kiedy już ustalił, że poza Justyną w jego gabinecie jest jeszcze jeden młody człowiek, najprawdopodobniej w trakcie aplikacji prokuratorskiej, policjanci z wojewódzkiej, szef techników oraz wąsaty mężczyzna, którego komendant podejrzewał o związki ze szczecińskim Zakładem Medycyny Sądowej.

– Jeden trup to samobójstwo. Dwa to przypadek. Przy trzech macie tu problem. A woda cały czas opada – odparła Smerek.

– Nie zamierzamy czekać, aż jezioro samo odsłoni kolejne swoje sekrety – odezwał się chłopak stojący na prawo od niej. – Czekamy na zespół wyspecjalizowany w poszukiwaniu zwłok. Wpłyną na Diable i…

– Kto prowadzi tę sprawę?

– Ja.

Tego właśnie obawiał. Justyna uśmiechnęła się do niego, jakby usłyszała jęk, który wydał w myślach.

– I rozumiem, że spodziewa się pani prokurator kolejnych ciał?

Nie odpowiedziała od razu. Przesunęła w stronę Heca plik kartek, które do tej pory leżały na blacie jego biurka.

– W ciągu ostatnich trzydziestu lat w rejonie jezior Diable, Liche i Kaduczne zaginęło siedemnaście osób.

– Siedemnaście?

– Pozwolisz, że doprecyzuję. Siedemnastu mężczyzn w wieku od dwudziestu siedmiu do trzydziestu trzech lat. Wszyscy przyjechali w te rejony jako turyści, wszyscy zaginęli bez wieści razem z całym swoim dobytkiem. Zapadali się pod ziemię i nigdy nie znaleziono nawet śledzia od namiotu.

Komendant poluzował nagle za ciasny krawat.

– Dlaczego o tym nie wiedziałem?

– Bo nikt tych ludzi nie szukał, przynajmniej nie tutaj. Zgłaszano ich zaginięcie bez pewności, dokąd się wybierali.

– To skąd…?

– Po przyjeździe poprosiłam aspiranta, żeby pokazał mi dokumenty tożsamości, które turyści przynosili do was jako znalezione w lesie. Siedemnaście dowodów należących do zaginionych ludzi.

– Siedemnaście? – zapytał Hec, pocierając łysiejący punkt na swojej czaszce.

– Siedemnaście. Czekamy na łódź z sonarem i nurków. Mamy już trzy ciała. Jeśli znajdzie się jeszcze czternaście…

– Jasny gwint…

– Lepiej bym tego nie ujęła.

– Łódź już dojeżdża – odezwał się w końcu jeden z policjantów, podpierających ścianę gabinetu, tuż za plecami prokurator.

– Świetnie. – Justyna podniosła się z miejsca, wtykając we włosy okulary przeciwsłoneczne, które do tej pory leżały na biurku.

Komendant nie mógł nie zauważyć, że w gruncie rzeczy niewiele się zmieniła od ich ostatniego spotkania w Diablach, on zaś od tego czasu przytył, osiwiał na brodzie, przez co golił się teraz na gładko, i zaczął nosić szkła korekcyjne, bo bez nich widział tylko zamazane kształty.

– Wiecie, jak dojechać? – zapytał, wychodząc ze swojego gabinetu jako ostatni. Nieskutecznie próbował pozbyć się skojarzenia z kapitanem schodzącym z tonącego statku.

– Wystarczy, że ty wiesz. Policja pojedzie za nami. Nie ma potrzeby ciągnąć na miejsce wszystkich naszych aut. Robert zabierze się z technikami. – Smerek wskazała na aplikanta. – A ja z tobą. Oczywiście nie masz nic przeciwko?

– Oczywiście – odparł, choć miał, i to całkiem sporo, po czym ruszył do swojego auta.

Justyna usiadła na fotelu pasażera, zanim on zdążył zająć miejsce za kierownicą, nie mówiąc już o uprzątnięciu sterty śmieci, która służyła mu za towarzystwo. Bez słowa ruszył w stronę jeziora.

– Dobrze wyglądasz – odezwał się po kilku minutach ciszy.

– O tym chcesz rozmawiać?

– Prawdę mówiąc, wcale nie chcę. Co cię napadło, żeby brać tę sprawę?

– Mnie napadło? To ty nie umiesz rozdzielić życia prywatnego od spraw zawodowych. Chyba nie sądzisz, że przyjechałam tu, żeby zrobić ci na złość? Jestem tu tylko i wyłącznie dlatego, że macie pod nosem wylęgarnię trupów.

– Mam uwierzyć, że nikt inny nie mógł tu przyjechać zamiast ciebie?

– Z jakiegoś powodu liczyłam na to, że po piętnastu latach potrafisz się zachowywać w cywilizowany sposób.

– To się przeliczyłaś – mruknął pod nosem i zatrzymał auto na poboczu przed leśną ścieżką. – Dalej trzeba już na nogach.

Wysiadł z auta i trzasnął drzwiami tak mocno, że sam się skrzywił; w ramach przeprosin poklepał karoserię opla. Czuł na sobie spojrzenie Justyny, ale postanowił nie zwracać na nie uwagi. Wypatrywał furgonetki techników kryminalistyki. Gdy w końcu się zjawili, ruszył przed siebie w stronę jeziora, które – przynajmniej w tej okolicy – zabezpieczyli taśmą jego ludzie.

Obejrzał się przez ramię na Justynę i towarzyszącego jej chłopaka. Żadne z nich nie było przygotowane do brodzenia w płytkim mule, a tym bardziej w wodzie, w której częściowo zanurzone były zwłoki. Już po chwili jednak oboje weszli na chybotliwy pomost.

Łódź, na którą czekali, okazała się pontonem – i biorąc pod uwagę poziom wody, mogła być ich jedyną szansą na przeczesanie możliwie największego odcinka dna bez ryzyka, że osiądą na płyciźnie.

– Dokąd zazwyczaj sięga woda? – zapytała Justyna, zatrzymując się pół kroku od komendanta.

– Tutaj, gdzie stoimy, powinna mieć ze dwa metry. Brzeg zaczynał się tam, gdzie pomost. Mamy więc z siedemdziesiąt centymetrów odkrytego dna. Tam… – Hec pokazał na szuwary w oddali po lewej stronie. – …znaleźliśmy pierwszego.

– Kto jest właścicielem tamtego domu? – zapytała Justyna, patrząc w przeciwną stronę, gdzie spomiędzy zarośli i lasu wyłaniał się kawałek trawnika i stojący w głębi niewielki budynek.

– Był pan Henryk, ale zmarł. Od paru miesięcy właścicielem jest jego siostrzeniec. Przesłuchaliśmy go, chociaż to nie miało większego sensu. Pojawił się w Diablach dzień przed znalezieniem pierwszego ciała, a ono leżało w wodzie kilkanaście miesięcy.

– Tamten pomost przy domu wydaje się w dużo lepszym stanie – zauważył aplikant, osłaniając oczy przed promieniami słońca.

– Bo Henryk dbał o własne podwórko. Sam sobie wybudował, to sam sobie naprawiał. Pływał łódką po jeziorze, bo za jego życia było tu dość wody, żeby ze swojego pomostu mógł wskoczyć na pokład. Teraz to co najwyżej można by wskoczyć na dmuchany materac, i to też bez gwarancji, że nie poszoruje po dnie.

– Od kiedy tak jej ubywa? – zainteresowała się Justyna.

– Kilka miesięcy, może z pół roku. – Komendant wzruszył ramionami. – Jak nie pada, to nie ma wody. A teraz zamiast deszczu żar leje się z nieba.

– Nie mogliśmy podejść do jeziora od tamtej strony? – drążył Robert. – Auta podjechałyby przecież prawie do samego pomostu.

– Teren prywatny – warknął w odpowiedzi Hec, choć wiedział, że obecny właściciel domu pana Henryka nie ma nic przeciwko udostępnieniu swojego terenu służbom.

– Co udało wam się do tej pory ustalić? – spytała Smerek.

Chciał się odgryźć i zapytać, dlaczego przyjeżdża do sprawy nieprzygotowana, ale wokół było zbyt wielu ludzi, a po takich słowach z pewnością wybuchłaby awantura.

– Pierwszy spędził w wodzie około roku. Drugi ponoć dłużej, ale niczego nie wiemy na pewno. Obu sprawca porządnie obciążył, bo nie wypłynęli na powierzchnię, nawet jak zrobiły się z nich baloniki pełne gazów gnilnych.

Właśnie ten profesjonalizm martwił go najbardziej. Kiedy znaleźli pierwsze ciało, nie mogli wykluczyć, że mężczyzna dociążył się sam, żeby próba samobójcza nie skończyła się fiaskiem. Wstępne oględziny zwłok nie przyniosły żadnych rewelacji, a na wyniki sekcji nadal czekali. W chwili, w której z wody kilkadziesiąt metrów bliżej lasu wyłoniła się druga czaszka, a ciało, które wieńczyła, było identycznie spętane i obciążone kamieniami, nawet biegli zaczęli podejrzewać, że to dzieło jednego człowieka. Nie zainteresowało to jednak nikogo z góry. Przełożeni, z którymi kontaktował się komendant, nazwali to lokalną sprawą i kazali ogarnąć ją w ich własnym zakresie, a sądówka na wszystkie ponaglenia reagowała słowami, że obowiązuje kolejka.

– Przyczyna zgonu?

– Nie znamy jeszcze szczegółów, dostaliśmy jedynie wstępne uwagi – powiedział nieco głośniej, tak żeby jego słowa dotarły do lekarza, który właśnie przedzierał się w kierunku ciała. – Więcej miałem dostać po toksykologii i dodatkowych badaniach, bo ze względu na stan zwłok niewiele można było się z nich dowiedzieć. A że nikomu się nie spieszyło…

– Załatwię to – wtrąciła Justyna i z telefonem przy uchu wróciła na brzeg.

Zamiast niej na chybotliwy podest wszedł funkcjonariusz z komendy wojewódzkiej. Przewyższał Bogusława o głowę, a w ramionach był szerszy co najmniej o jeden biceps. Wyglądał jak żywa kopia krążącej po internecie wizualizacji homo neanderthalensis, ale było w nim coś, co budziło zaufanie.

– Te flagi – zagadnął Michał Mostek, mrużąc oczy i wskazując w stronę wody, gdzie pracowali ich ludzie – to miejsca znalezienia poprzednich ciał?

– Tak.

– Przy normalnym poziomie wody nie ma tam dostępu z brzegu.

– Nie ma – przyznał Hec, odrywając spojrzenie od jeziora i przenosząc je na Mostka. Nie podejrzewał go o tak błyskotliwe uwagi.

– Ktoś potrzebował łódki albo pontonu.

– Jesteśmy na pojezierzu. Tutaj jak ktoś nie ma łódki, to ma ponton, a jak nie ma ani łódki ani pontonu, to z całą pewnością będzie miał kajak.

– Ale nie na każdej z tych łódek będzie krew ofiar.

– Czyli to jednak nie fala samobójstw? – zapytał komendant, nawiązując do pierwszych komunikatów, które dostał z jednostki macierzystej Mostka w odpowiedzi na prośby o wsparcie.

Mężczyzna pokręcił głową.

– Jak będziemy mieli trochę szczęścia, to będzie stara łódź i w jakimś pęknięciu drewna znajdziemy materiał genetyczny.

– Chcecie sprawdzić wszystkie łódki w okolicy?

– I pontony. Pańscy ludzie znają teren, to świetnie sobie poradzą.

– A wy co będziecie w tym czasie robić?

– Szukać sprawcy – odpowiedział spokojnie Mostek. – Mamy z panią prokurator uzgodniony wstępny plan działania. Od tej pory to nasze śledztwo.

– A my mamy przeglądać łódkę po łódce? Ponton po pontonie? A jak nam starczy czasu i rąk do pracy, obskoczymy jeszcze wszystkie kajaki i tratwy?

Mostek odwrócił się w stronę komendanta. Jeszcze zanim otworzył usta, Bogusław zrozumiał, że przekroczył jakąś cienką linię, która dzieliła policjanta od poważnego wkurwienia.

– Będziemy wam za to bardzo wdzięczni – powiedziała Justyna, która zmaterializowała się pomiędzy nimi, prawdopodobnie wyczuwając, że mężczyźni są o włos od wkroczenia na wojenną ścieżkę.

Maurycy zwykle pił poranną kawę na końcu pomostu, spuszczając nogi tak nisko, że udawało mu się muskać palcami powierzchnię wody. Robił tak od blisko czterech miesięcy, ale gdy o poranku zauważył kręcącą się w pobliżu policję, został na przydomowym tarasie. Nawet stamtąd widział miejsce, wokół którego skupiają się funkcjonariusze.

Obserwował, jak taśmą odgradzają kawałek brzegu, a potem pół dnia siedzą bezczynnie, pilnując ciała, które przecież nie mogło już uciec.

Wiedział, że to ciało, bo w ciągu czterech miesięcy lustro wody cofnęło się o kilkanaście centymetrów, ujawniając już dwóch topielców. Pojawienie się kolejnego jego zdaniem było tylko kwestią czasu. Nieszczęścia ponoć chodzą parami, ale z doświadczenia Maurycego wynikało, że za tą dwójką zawsze podąża trzecie, często najbardziej spektakularne.

Obserwując, jak zwiększa się liczba osób pokonujących wody jeziora, zaczął się zastanawiać, czy te ciała należy rozpatrywać już jako kompletne trio nieszczęść, czy jedynie jako pierwszy akt większego spektaklu.

Wczesnym popołudniem na prawym brzegu Diabli pojawiła się delegacja. Maurycy sięgnął akurat po lornetkę, którą wuj Henryk trzymał na kołku przy drzwiach tarasowych, dlatego zobaczył, jak ludzi w woderach i strojach ochronnych zastąpiły mundury i garnitury. Później również one zniknęły, a pracujący na miejscu funkcjonariusze zaczęli wyławiać ciało. Obserwował, jak z wody wyłoniła się poszarzała sylwetka. Część kości była już wyraźnie widoczna, część pokrywało coś, co nawet nie przypominało tkanek. Razem ze zwłokami wyłoniły się kamienie – niczym koraliki wplecione w sieć rybacką owijającą tułów i kończyny.

– Przepraszam! – Czyjś głos oderwał go od okularów lornetki.

Spojrzał w kierunku, z którego dobiegał. Obok tarasu stała kobieta w spodniach w kolorze khaki i kamizelce wędkarskiej z wyraźnie wypchanymi kieszeniami. W dłoni trzymała mały aparat.

– Dzień dobry…

– Furtka była uchylona. Pukałam, ale nikt nie odpowiadał.

– Dlatego postanowiła pani wejść na teren prywatnej posesji? Jeśli jest pani z policji, wszystko, co miałem do powiedzenia, powiedziałem już pani szefowi.

Nie wyglądała, jakby była z policji.

– Pan tu mieszka?

– Zależy, kto pyta.

Chyba zauważyła, że otaksował ją wzrokiem, bo w wyuczonym odruchu wolną ręką poprawiła ciemne włosy związane w kucyk na czubku głowy, a potem sprawdziła, czy koszula pod kamizelką zapięta jest na wystarczającą liczbę guzików.

– Nazywam się Kinga Hetleman. Jestem hydrologiem. Pracuję dla straży ekologicznej działającej na terenach tutejszego pojezierza.

Nazwisko Hetleman coś mu mówiło, ale bez żadnych konkretów.

– I?

– I?

– Jest pani hydrologiem i weszła tu sobie pani bez pozwolenia właściciela.

– Ale ja znam właściciela. Pozwalał mi korzystać z pomostu, kiedy pisałam doktorat… Pan Henryk panu powie.

– To może być trudne, bo wujek zmienił stan skupienia.

– Nie rozumiem.

– W proch się obrócił? Nie żyje – dodał Maurycy, gdy w oczach Kingi nie dostrzegł zrozumienia.

– Nie żyje? – Spojrzała na niego zaskoczona. Musiała być tak bardzo zajęta pełnieniem straży ekologicznej, że przeoczyła fakt, którym starsi mieszkańcy Diabli żyli tygodniami. – To kim pan jest? – Oparła ręce pod boki i spojrzała na niego tak wyczekująco, jakby nagle zamienili się rolami i to on nielegalnie wkroczył do jej ogrodu.

– Maurycy…

– Tomek?

Westchnął. Od kiedy pamiętał, czyli mniej więcej od czasów piaskownicy, tłumaczył wszystkim, że na imię ma Maurycy, a na nazwisko Tomaszewski.

– Maurycy.

– No tak… Twój wujek tu mieszkał. Ty mnie nie poznajesz, prawda?

Gdyby ją poznał, przywitałby ją inaczej – rozłożyłby ramiona w geście powitania, uśmiechnął się szeroko i powiedział coś odnośnie do wszystkich tych lat, przez które się nie widzieli. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy, więc jaki sens miało jej pytanie?

– Nie wydaje mi się… – powiedział mimo wszystko.

– Kinga – powtórzyła, choć przecież wiedział już, jak ma na imię. – Ty, mój brat Karol i ja biegaliśmy po lasach, bawiąc się w rycerzy, kiedy przyjeżdżałeś do wujka na wakacje.

Karol Hetleman. Karol Wielki, cesarz Franków i Longobardów. Karol, który na ich wyprawy zakładał koronę wystruganą z pnia drzewa o idealnej średnicy i który wyciął z podręcznika do historii portret cesarza z bożej łaski i przykleił go na drzwiach swojego pokoju.

Jego siostra, młodsza o kilka lat, długo męczyła ich, żeby zabierali ją ze sobą na swoje wyprawy wojenne. Gdy w końcu się zgodzili i wystrugali dla niej drewniany mieczyk, okazała się naprawdę dobrym kompanem bitewnym.

Zapamiętał ją zupełnie inaczej. Zniknęły okulary związane sznurkiem z metką jej koszulki po tym, jak ich rodzice zagrozili, że jeśli zgubi jeszcze jedną parę, do końca wakacji nie wyjdzie z pokoju. Nie było też śladu po krzywym zgryzie.

– Nie poznałem cię…

– Soczewki, aparat ortodontyczny i dobre piętnaście lat robią swoje, prawda?

Kinga przysunęła sobie krzesło, obróciła je oparciem do przodu i usiadła, opierając o nie łokcie.

– I nadal tu mieszkasz?

– Tak jak i ty – zauważyła. – Diable wiedzą, że do domu pana Henryka wprowadził się ktoś z Gorzowa, kto nie integruje się z diablicką społecznością.

– Miałem co robić.

– To nie przytyk. Gdybym mogła, też bym się z częścią nie integrowała. Ale tak się składa, że poza wchodzeniem na posesje bez zgody właścicieli uczę dzieciaki w szkole.

– Czego?

– Biologii.

Sądził, że historii, ale to jej brat miał zacięcie historyczne, które pozwalało mu na tworzenie narracji do ich bitew z okolicznymi drzewami i zdobywania pomostów, jakby to były zwodzone mosty wielkich zamków.

– A czemu robisz zdjęcia pracującym policjantom? – Maurycy wskazał na aparat, który położyła na stoliku.

– Nie interesuje mnie praca policji, ale to, że jezioro nam znika, jakby ktoś wysysał z niego wodę.

– Jest susza, nie padało od… 

– Od ponad sześciu miesięcy – dopowiedziała. – Mamy prawdziwą katastrofę pogodową, ale nawet ona nie tłumaczy tak gwałtownego osuszania Diabli. Zwłaszcza że dwa pozostałe jeziora nie tracą wody w takim tempie.

– Masz jakąś teorię spiskową?

– Jeszcze nie, ale coś lub ktoś musi Diablemu w tym znikaniu pomagać.

– Pomagać?

– Pomagać – powtórzyła Kinga. – Nie wiem jeszcze dlaczego. Może robi to nieświadomie. Pobiera wodę z jeziora do…

– Chłodzenia elektrowni jądrowej?

– Nie! – Roześmiała się. – Na to nie starczyłoby wody w jeziorze. Drugą teorię mam nieco bardziej szaloną.

– Bardziej od ukrytej w diablich lasach elektrowni?

– W porządku, może nie aż tak, ale… Zresztą zaraz sam usłyszysz. – Spojrzała na niego z pewnym wahaniem, jakby nie miała pewności, czy może mu zaufać.

– Więc? – ponaglił.

– A co, jeśli ktoś nie chce wody samej w sobie, tylko tego, co ukrywa się poniżej jej powierzchni?

– Poszukiwacz skarbów albo…

– Ciał? – Powiedziała to tak poważnie, z takim przekonaniem, że i z jego twarzy zniknął cień uśmiechu wywołany skojarzeniem z bohaterami popularnych filmów.

– Poszukiwacz ciał?

– Wyobraź sobie, że ktoś wiedział o mordercy grasującym w okolicy i traktującym zarośnięte dno Diabli jak swoje prywatne cmentarzysko.

– To czemu nie zgłosił tego służbom?

– Może zgłaszał, ale go olały?

– Jak olały? Policja ma obowiązek…

Kinga pokręciła głową.

– Zawsze byłeś idealistą, nawet jak toczyliśmy wojny z drzewami, dobrze traktowałeś jeńców. Ma obowiązek, ale trzymajmy się rzeczywistości. Olali go, więc zmusił policjantów, żeby sami dotarli do zwłok. A może to rodzina któregoś z zaginionych, która nie mogła się doprosić kontynuowania poszukiwań i wzięła sprawy w swoje ręce?

– A może sam sprawca ma wyrzuty sumienia?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

CZĘŚĆ IIDESZCZ

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej