Czynownik. Opowieści - Bielikowski Jakub - ebook

Czynownik. Opowieści ebook

Bielikowski Jakub

0,0

Opis

Zbiór opowiadań kryminalnych "Czynownik" zaprowadzi nas w fascynujący świat końca XIX wieku.

Jak wyglądała Warszawa pod zaborem rosyjskim? Jak gubernialna prowincja? Jak ścigano przestępców gdy niedostępne były nowoczesne metody śledcze?

Udajmy sie więc w przeszłość, lecz wpierw zadajmy sobie pytanie "czym jest czynownik"?

Raczej „kim”? Bo wbrew pozorom, nie jest to przedmiot, ale określenie urzędnika wspinającego się po kolejnych szczeblach kariery – czyli czynach.

Spotkajmy sie z Andrzejem Zaleskim, który wstąpił do carskiej policji by służyć sprawiedliwości. Ale czy Polak w służbie zaborcy mógł pozostać uczciwym człowiekiem? Czy tylko czynownikiem?

A może słowo czynownik powinno oznaczać „człowieka czynu”, albo „dziennik człowieka czynu”? Poznajmy więc czyny Andrzeja Zaleskiego. Będzie on musiał stawić czoła nie tylko kryminalistom, lecz i swoim przełożonym, dla których prawo i sprawiedliwość to często jedynie puste slogany.

Zanurzmy się w kipiący uczuciami świat warszawskich dziewiętnastowiecznych teatrów ogródkowych. Podążmy przez bagna biebrzańskie, by złapać kogoś lub coś, co porozrywało gardła patrolującym żołnierzom. Spróbujmy pochwycić tajemniczego złodzieja biżuterii grasującego w siedleckiej i płockiej guberni. Na koniec zaś, już w międzywojennej Polsce, pojedźmy z Andrzejem na warszawskie Bródno i zobaczmy czy emerytowany policjant zdoła rozwikłać zagadkę pozornie niewinnych kradzieży.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OD AUTORA

Czym jest czynownik?

Raczej kim. Wbrew pozorom jednak nie jest to przedmiot, ale określenie urzędnika wspinającego się po kolejnych szczeblach kariery — czyli czynach. Śmierć czynownika ­Czechowa mówi o nędznym końcu takiego karierowicza.

W tym tomie znalazło się kilka historii z życia Andrzeja Zaleskiego, oficera carskiej policji. Czy właśnie takim czynownikiem musiał być urzędnik w jednej z najbardziej skorumpowanych biurokracji?

A może słowo czynownik powinno mieć inny źródłosłów: „człowiek czynu” albo „dziennik człowieka czynu”?

Opisane tu czyny Andrzeja Zaleskiego są w większości opowieściami z lat 80. i 90. XIX wieku, a ostatnia z nich zabierze nas do czasów już po odzyskaniu niepodległości, w dwudziestolecie międzywojenne. Opowieści ułożone są chronologicznie, pierwsza z nich rozgrywa się latem 1890 roku. Czytelnicy znający już ­Andrzeja Zaleskiego z mojej powieści Awans przypomną sobie okoliczności śledztwa, jakie prowadził na przełomie 1889 i 1890 roku, a nowi zyskają możliwość poznania bohatera.

Opowiadania zazwyczaj opatrzyłem komentarzem (notą historyczną) ukazującym szersze, prawdziwe tło przedstawianej, fikcyjnej historii. Po zakończeniu opowieści pojawia się też czasem indeks postaci historycznych. By ułatwić lekturę osadzoną w okresie zaborów, na końcu książki sporządziłem słowniczek wyjaśniający rzadkie terminy: rangi i tytuły, jednostki miar, walut itp. W przypisach zaś zawarłem tłumaczenia zwrotów, które są niezbędne do zrozumienia treści.

Huzarski dramat

Teatr Wodewil, niedziela, 20 lipca 1890 roku

Powóz zatrzymał się przed bramą Nowego Światu 41. Rzęsiście oświetlone wejście przybrano zielonymi gałęziami, a po obu stronach bramy, zgodnie z tradycją teatrów ogródkowych, płonęły dwie wielkie pochodnie. Odźwierny w libe­rii, z którą ledwie mógłby konkurować paradny mundur generalski, podskoczył do dorożki i podał dłoń wysiadającej kobiecie. Po schodkach spłynęła pani w błękitnej sukni z wysoką stójką, skrojoną według najnowszych kanonów mody, wciętą mocno w talii, lecz bez sztucznych wypchnięć czy tak popularnej niegdyś krynoliny. Bujne fale złotych włosów swobodnie okalały jej ramiona, zamiast być splecione w misterne sploty czy koronę. Jej wygląd kojarzył się z powietrznymi duchami z ilustrowanych bajek dla dzieci.

Za kobietą wyskoczył przystojny mężczyzna odziany w ciemnozielony, dość skromny, ale efektowny mundur. Jedyną jego ozdobą była pomarańczowo-czarna wstążka orderowa. Nieliczni przechodnie reagowali na niego grymasem strachu połączonym z niesmakiem, reprezentował bowiem wyższego oficera policji.

Andrzej Zaleski rzucił woźnicy połtinnika i odprawił ges­tem ręki powóz.

— Bałam się, że znowu coś nam przeszkodzi — szepnęła do męża Alina.

— Na szczęście wieczór jest spokojny. Mam nadzieję, że przestępcy wolą się rozkoszować tym pięknym zachodem. — Ruchem ręki wskazał na oświetlony promieniami słońca dach i odbijające czerwoną poświatę kamienice po przeciwnej stronie ulicy.

Faktycznie, tego dnia zachód słońca był niezwykle efektowny, przyjemny po deszczowych tygodniach lipca, które zepsuły początek sezonu teatralnego.

Woźny skłonił się głęboko i wskazał na przejście po lewej stronie bramy, którędy ważniejsi goście mogli ominąć kłębiący się w głębi tłumek.

— Witam, wasze wysokobłagorodie. — Andrzej zasalutował potężnemu mężczyźnie, któremu tuż za drzwiami usłużny pikolak pomagał pozbyć się płaszcza i cylindra.

— Witajcie, poruczniku — odparł Fokin, radca kolegialny z ministerstwa kolei. Bawił z żoną w Warszawie od kilku tygodni ze względu na planowaną rozbudowę linii w kierunku granicy z Prusami.

Alina promieniała. Nareszcie mogła obracać się w kręgach warszawskich przemysłowców, bankierów i urzędników. Damy i huzary grane w Wodewilu przyciągnęły publiczność, zwykle omijającą znane jej teatry ogródkowe. Parę minut temu pozdrowiła ją sama bankierówna Landau, którą poznała wiele lat temu, jeszcze jako podlotek, na przyjęciu u Gerlacha.

Andrzej nie był tu najwyższej szarży wojskowym — nie brakowało podpułkownikowskich epoletów z pułku fortecznego, wokół których, jak i wokół Fokina, zgromadziła się gromadka urzędników wszystkich szczebli — ale Alina nie mogła narzekać. Zielony mundur męża budził szacunek, nawet jeśli ów respekt podszyty był dalekim lękiem, skrywaną niechęcią i zamiarem przypodobania się urzędnikowi, którego sympatia kiedyś może się przydać.

Przecisnęli się do bufetu i po chwili sączyli orzeźwiający kruszon malinowy. Zamienili kilka słów z naczelnikiem stacji Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, przyjemnym starszym panem z bujną, siwą brodą, i już mieli ruszyć w kierunku mecenasostwa Gawlików, gdy drugi dzwonek wezwał ich na miejsca w trzecim rzędzie.

Kurtyna była piękna jak w najprawdziwszym rządowym teatrze: z ciężkiego, czerwonego pluszu i ze złotymi frędzlami. Z boku, przy kulisach, do porządnego, niemieckiego pianina zasiadał właśnie wirtuoz z potężną szopą włosów, a z tyłu sceny muzycy we frakach jak w operze. Orkiestra rozpoczęła od wyjątkowo zgrabnego poloneza, po którym rozległ się zasłużony aplauz.

Sztukę Fredry zagrano z właściwą jej lekkością, sprawnie. Publiczność reagowała żywiołowo, zarówno ta z foteli, ławek, jak i tłocząca się za barierką. Każdy gest granej przez Siedlecką Orgonowej — wdowy, ciągle atrakcyjnej kobiety, przed którą drżała cała rodzina — wywoływał salwy śmiechu. Znakomity w swej powściągliwości i nieporadności był Kapelan. Oczywiście największe brawa zebrał Grześ za wyczekiwany przez publiczność wystrzał z moździerza na początku drugiego aktu, który podkreślił jeszcze wywiniętym w powietrzu koziołkiem.

Andrzej pomyślał, że hrabia Fredro zdumiałby się nieco, widząc, że Zuzia, Fruzia i Józia to nie stare służące, ale młode, ładne dziewoje. Powabnie piersiaste. Do tego scena tańca, rzewno-ogniście odegranego czardasza, której próżno by szukać w oryginale, pozwoliła dziewczynom pokazać nogi na całej długości dzięki specjalnym rozcięciom w falbaniastych spódnicach. Taki pikantny dodatek raczej ucieszyłby autora Sztuki obłapiania. Z pewnością żeńską obsadę dobrano tak, by podnieść temperaturę i ciśnienie na widowni. Aniela w niczym nie przypominała starej panny, a Zuzię w wykonaniu Wyrwiczówny trudno było uznać za niewinne dziewczę.

Podczas antraktu cała widownia bez względu na klasę biletu rzuciła się do bufetu, który kusił świeżymi zakąskami, piwem i dobrymi trunkami. Ledwo z żoną docisnęli się do lady. Tu już nie było szarży i Andrzej musiał użyć łokci jak w jakimś cyrku.

— Widziałeś tę, co gra Anielę? — zapytała go Alina.

— Hm, trudno jej było nie spostrzec — mruknął znad porcji niezwykle modnego ostatnio butterbrota, podanego z węgorzem i świeżo utartym chrzanem.

— To słynna krwawa Izabella.

— Kto?

— No, Izabella Mizińska. Ciągnie się za nią legenda śmierci. W zeszłym sezonie, gdy u Kościeleckiego w teatrzyku Belle Vue grała drugorzędne rólki, kochał się w niej student rosyjski Miczin. Znaleziono go martwego w pokoju, ponoć życie sobie z miłości odebrał. Trucizną.

Andrzejowi ta durna historia obiła się o uszy. Władze bały się nawet, że wydarzenie pociągnie za sobą naśladowców. Młodych ludzi, którym śmierć wydaje się romantycznym gestem, nigdy nie brakowało.

— Ale to nie wszystko. Przybyła do Warszawy z trupą Dobrzańskiego trzy lata temu. Wyobraź sobie, że w Alham­brze dwóch młodzieńców przez nią życie straciło, a jeden zakochany gimnazjalista próbował się utopić. Wyciągnęli go z Wisły, jeszcze dychał, ale gorączka się wdała i skonał. Nasza Izabella pojawiła się na pogrzebie z koszem czarnych róż, mało jej rodzina na strzępy nie rozerwała. A rok później, gdy syn kupca Kamińskiego kwiaty dla niej niósł, wpadł pod wóz z węglem. Trup na miejscu. Odtąd panienkę „krwawą Izabellą” przezywają. Przyciąga do teatrzyków tłum młodzieży jak najlepszy magnes, mimo że aktoreczka z niej marna.

Zdaniem Andrzeja nie była najgorsza, a biorąc pod uwagę coraz niższy poziom ogródków — całkiem dobra. Fakt, grała bez swady Wyrwiczówny i Różańskiej, nie mówiąc o Zofii Kirszensztein, której do pięt nie dorastała, ale nie zamierzał polemizować z żoną. Po co psuć miły wieczór?

W drugim antrakcie podszedł do nich niepozorny człowieczek.

— Wasze błagorodie, po spektaklu pan dyrektor zaprasza za kulisy teatr obejrzeć, z aktorami porozmawiać.

Zaleski zrazu zdumiał się, że akurat jego wybrano jako honorowego gościa, po chwili jednak skojarzył, że rokrocznie właściciele teatrzyków składali podanie do oberpolicmajstra, by ten pozwolił na przedłużenie sezonu ogródkowego poza piętnasty września. I rokrocznie, pod presją teatrów rządowych obawiających się konkurencji, oberpolicmajster podanie odrzucał. Może antreprener Wodewilu łudził się, że porucznik ma dostęp do Klejgelsa? W takim razie rozczaruje się. W takiej sytuacji Andrzej nie powinien przyjmować zaproszenia, lecz gdy dostrzegł, jak Alina rozpromieniła się z radości, dał spokój. Żona była taka dumna — ją zaprosili, a baronówna Landau zaszczytu nie dostąpiła.

W trzecim akcie stary Knapczyński grający Majora wspiął się na wyżyny aktorskiego kunsztu. Wiarygodnie przedstawił starego podrywacza zmieniającego się w prawdziwego dobroczyńcę młodych. Stanowiło to wyzwanie, bo temat komedyjki Fredry był mocno nieaktualny. Która panna czeka teraz, aż jej ukochany odziedziczy po wuju skrawek ziemi? Dzisiejsze dziewczyny były gotowe stawić czoła nie tylko apodyktycznym matkom i Zosia na pewno by zaaranżowała „przyłapanie” jej na namiętnym pocałunku z porucznikiem, by pokazać staremu adoratorowi, że jest na najlepszej drodze do zostania przyszłym rogaczem. Mimo to sceny zagrano z werwą, wzmocniono humorem i pozostawiono nutkę nostalgii za dawno minionymi czasami.

Burza oklasków na koniec była w pełni uzasadniona, a młodzież ze stojących miejsc za barierką gwizdami i okrzykami wywoływała co ponętniejsze aktoreczki, które chętnie skorzystały z okazji epatowania swoimi wdziękami.

Alina nie mogła się doczekać wejścia za kulisy. Jeszcze aktorzy nie zeszli ze sceny po trzecich brawach, gdy już poderwała się z fotela i żwawo pomknęła do drzwi pilnowanych przez starego wąsacza, po uniformie sądząc, pełniącego funkcję woźnego i teatralnego strażaka.

— Zapraszamy szanowną panią, prosimy wasze błagorodie. — Stary otworzył drzwi i zapuścili się w mroczny korytarz.

Alina ruszyła pierwsza, prawie biegiem. Za skrętem potknęła się jednak i zaklęła szpetnie.

— Cóż to, do diaska?!

Andrzej podtrzymał żonę, zdumiony jej reakcją, po czym zdecydowanym ruchem odsunął.

— Czekaj, Linko. — Pochylił się nad podłogą. — Dajcie no tu lampę! — krzyknął.

Woźny podkręcił knot w naftówce i oświetlił podłogę. W ciepłym blasku ukazało się ludzkie ciało, połyskujące czerwienią huzarskiego munduru. Zaleski z wyraźnym wysiłkiem je obrócił.

— Jasiek!!! — rozległ się naraz przeraźliwy wrzask i zza pleców Aliny wyskoczyła krwawa Izabella.

Porucznik zagrodził jej drogę.

— Każcie przynieść więcej lamp. Jemu już nic nie pomoże — stwierdził, wskazując na krwawą plamę na teatralnym mundurze i tkwiący w piersi owego Jaśka nóż. Zwykły, z drewnianą rączką, jakim kucharka zwykle kroiła mięso na kotlety. Można było taki znaleźć w każdym domu, nie brakowało ich pewnie i w tutejszej restauracji. Na twarzy martwego młodzieńca malował się grymas zdziwienia i bólu. — Jeden cios, nóż wbity lekko pod kątem, od dołu, acz wyraźnie precyzyjnie, w samo serce. — Chciał dodać, że napastnik musiał być niższy, ale zmierzywszy wzrokiem ciało, zrozumiał, iż taki komentarz byłby zbyteczny. Nieboszczyk miał dobrze ponad dwa i pół arszyna wzrostu! — Naraz Zaleski dostrzegł, że tylnym korytarzem nadbiegali kolejni aktorzy i obsługa teatru. — Proszę się tu nie tłoczyć — zareagował od razu. — Alino, zabierz panie do ich garderoby. — Rozejrzał się. — Wy — wskazał na mężczyznę o lisiej twarzy ze szczotką rudych wąsów — jak wam na imię?

— Wojciech, wasze błagorodie.

— Wojciechu, zabierzcie mężczyzn do drugiej garderoby. Niech nikt z trupy i obsługi nie waży się opuszczać teatru.

— Tak, toczno, wasze błagorodie — odparł służbiście Wojciech i głosem nieznoszącym sprzeciwu oznajmił: — Panie Knapczyński, Rotmistrzu, panowie, proszę za mną, nie utrudniajmy pracy jego miłości.

Ledwo jednak aktorzy się usunęli, pojawiło się znikąd kilka kobiet.

— To jej wina! — wrzasnęła wysuszona baba z burzą rudych, przetłuszczonych włosów. — To jej czary! Tej wiedźmy! — Chudym paluchem wskazała na zdumioną Mizińską.

— Tak, to ona! Ona go zabiła! — zawyły jej towarzyszki.

— Panie poruczniku, niech pan coś zrobi z tymi wariatkami! Od kiedy tu jestem, oskarżają mnie o czary. A teraz mój Jasiek nie żyje, a one… Jak one mogą?! — załkała histerycznie Mizińska, zalewając się potokiem łez.

— Kim jesteście? I co tu robicie? Kto was tu wpuścił? — Andrzej nie zamierzał dopuścić, by sytuacja wymknęła mu się spod kontroli.

— My tu pracujemy. Od zawsze. Jeszcze zanim ta czarownica się pojawiła. To był kiedyś porządny teatr! — wykrzykiwały jedna przez drugą.

— To garderobiana, a kobiety to praczki i posługaczki — usłyszał za plecami przyciszony głos. Rozpoznał woźnego, który wpuścił go za kulisy.

Zaleski błyskawicznie podjął decyzję. Obrócił się do woźnego.

— Jak was nazywają?

— Cudzik.

— Więc, Cudzik, zabierzecie te kobiety w miejsce, gdzie będą bezpieczne i gdzie żadne czary ich nie dosięgną. Poślijcie kogoś natychmiast do nowoświeckiego cyrkułu po prystawa Plutę. Powiedzcie, że porucznik Zaleski go wzywa. Niech jego ludzie dokładnie spiszą zeznania świadków. Ja osobiście przesłucham pannę Mizińską. Mogą być panie pewne — zwrócił się do kobiet, którym zawziętość nieco opadła na widok policyjnego munduru — że mam doświadczenie w takich sprawach i nic mej uwadze nie ujdzie. — Po tych słowach pochwycił aktorkę za rękę delikatnie, ale ruchem nieznoszącym sprzeciwu, i skierował w stronę garderób.

Przez chwilę rozglądał się za jakimś pomieszczeniem, ale jedne drzwi rozwarły się i stanęła w nich Alina, która bez słowa otworzyła sąsiednią garderobę oświetloną ledwo tlącą się lampą naftową. Wepchnęła do środka męża i aktorkę, po czym zatrzasnęła drzwi. Następnie stanęła przy ścianie tak, że niemal się w nią wtopiła. Aktorka natychmiast o niej zapomniała i skoncentrowała swoje mrugania i szlochy na Andrzeju.

— Pani Izabello, niech pani zachowa te teatralne łzy na scenę. Mnie to nie rusza. Ja potrzebuję jasnych odpowiedzi, jeśli chce pani uniknąć kłopotów. — Zaleski nie mógł pozwolić, by panna grała przed nim komedię. — Jak się pani nazywa i co panią łączy z nieboszczykiem?

— Izabella Mizińska…

— Pytam o prawdziwe nazwisko, datę i miejsce urodzenia — przerwał jej ostro.

— Ależ…

— Szybciej, proszę, mam jeszcze kilka rozmów do odbycia, a chyba oboje chcemy uniknąć dalszych nieprzyjemności i spędzić tę noc we własnych łóżkach?

— Agata Sroka.

No tak, z takim nazwiskiem to kariery scenicznej by nie zrobiła, pomyślał.

— Urodzona?

— W Cegłowie. Piątego lutego. Tysiąc osiemset siedemdziesiątego dru… — widząc grymas gniewu na twarzy porucznika, szybko się poprawiła — sześćdziesiątego szóstego. Córka gospodarzy Szymona i Aldony.

— Dobrze, pani Agato. Kim był dla pani Jasiek? I co pani o nim wie?

— Nazywał się Jan Baran. Też był z Cegłowa. To syn brata mojej mateczki chrzestnej. Dwa lata starszy. Nic mnie z nim nie łączyło, jeśli o to pan pyta. Przyjechał za mną do Warszawy. A ściśle mówiąc, za chlebem. U nich szóstka braci. Cztery morgi. Nie wyżyjesz. Jakem ojcom napisała, że się w Warszawie do teatru dostałam, to za dwie niedziele zjechał i o wstawiennictwo do dyrekcji prosił. Pomogłam, co mogłam, choć Bogiem a prawdą sam sobie poradził. Stolarkę znał. Pracy się nie bał. Nawet zręcznie dekoracje malować umiał. Ojcowie kazali mu na mnie baczenie dawać. To od razu uprzedziłam, że jak przeszkodą będzie, to wylatuje stąd na bruk. Nie szkodził. Teatr go żywił, ubierał i był mu domem. Mnie też wyręką bywał, choć maślane oczy robił i co młodszych adoratorów przepędzał. Nie narzekałam, bo sama bym się od tych golców nie opędziła, zaś z pięścią Jaśka żartów nie było. Ot, krajan. I tyle.

— Nie kochanek?

— Panie poruczniku, pan mnie tak nisko ceni? Miałabym za kochanka chłopa bez majątku brać? Moi adoratorzy i zasobniejsi, i przystojniejsi, i pogadać z nimi jest o czym. Jasiek był prostak. Miły, ale wiejski chłopek. Po co mi takiego na barki sobie brać? Jakbym do łóżka tylko chciała, to raz–dwa i prawdziwy huzar by się znalazł i jeszcze szampana nie żałował.

— Wrogów jakichś miał?

— Wrogów? No nie. Wszyscy Jaśka lubili, bo uczynny był. Zawsze chętny z pomocą. Uśmiechnąć też się potrafił, nawet jeśli zagadać nie bardzo. Szkoda chłopaka. — Zamilkła i podrapała się po niedużym nosku, przy okazji starła warstwę pudru i ujawniła chłopskie piegi. — Tak naprawdę nie mogę zrozumieć, czemu ktoś miałby go zabić…

— A o co chodzi z tymi czarami?

— Głupstwo. Choć trochę i mojej w tym winy. Wie pan, poruczniku. Dziewczynie ze wsi przebić się do teatru łatwo nie jest, choćby i cztery klasy skończone miała. Wojciech, inspicjent, co go pan z aktorami posłał, pracował ze mną w Belle Vue i wymyślił sprytnie, że niby mężczyzn czarami omamiam i do śmierci wiodę. A ja syna Kamińskiego nawet na oczy nie widziałam. Zresztą kwiaty miały być nie dla mnie, tylko dla Różańskiej. Zna ją pan? Niepotrzebnie pytam. Przecież pół Warszawy kocha się w piękności z Belle Vue. Ogólnie pomysł durnawy, ale na ludzi działa. Lepiej niż szlagwort z „Kuriera”. Młodziaki przychodzą, baranim wzrokiem wpatrzeni. Co ważniejsze, bilety znikają. Dyrektor szczęśliwy, a ja, tylko prosta dziewczyna, ale już Anielę gram, nie jakąś pokojówkę. Tylko chyba tutejsze posługaczki za bardzo do serca sobie tę historię wzięły i wilkiem na mnie patrzą. Diabli z nimi! — Roześmiała się demonicznym, scenicznym śmiechem.

— Dobrze. Jeśli będę potrzebował więcej informacji, gdzie panią znajdę?

— Ot, tu, pod czterdziestym ósmym w oficynie mieszkam, jak i inni z trupy. Czasem wyskoczę do Cegłowa ojcom się pokłonić i srebrnego rubelka zostawić. Na dzień, nie więcej.

— Na razie te wyskoki niech pani ograniczy. Cegłów nie zając, nie ucieknie. Być może zeznania w ratuszu spisać będę musiał. A teraz żegnam i garderobianych radzę unikać.

Andrzej podniósł się z rozchybotanego taboretu, ucałował szczupłą dłoń aktoreczki i razem z żoną wyszedł na korytarz.

— Nie podoba mi się ta panna — mruknęła Alina.

— Podobać to się ma publiczności, a nie tobie, kochanie.

— Twój sarkazm jest nie na miejscu, Jędruś. Chodzi mi o to, że jej zeznania są podejrzane. Kłamie. Nawet o tym, skąd jest. To znaczy, tego Cegłowa nie wymyśliła, ale jej historia ma sprytnie pominięty ciąg dalszy.

— Według mojego doświadczenia wszyscy podejrzani kłamią. Wyobrażają sobie, że tak będzie dla nich lepiej. Jeśli są niewinni, to tylko utrudniają nam robotę i skutecznie sobie szkodzą. Odkrycie kłamstwa automatycznie zwiększa nasze podejrzenia. Nawet w małych sprawach. — Nerwowo przygładził rude bokobrody. — Lecz dziękuję, że zwróciłaś mi na to uwagę. Jeśli zniknie nam z oczu, to pewnie nie po to, by wrócić do Cegłowa.

— Właśnie. Szukałabym śladu w stolicy lub czegoś bliżej Warszawy. Lub oczywiście w Łodzi, wszak stamtąd przyjechał Kościelecki, a to u niego wypłynęła w Belle Vue.

— Oj, przypomniało mi się, że muszę przesłuchać naszego antreprenera. Wybacz, Linko, ale na tę rozmowę nie mogę cię zabrać.

— Idź, idź. Ja się rozejrzę wśród aktoreczek. Ze mną będzie im łatwiej gadać niż z carskim salcesonem. — Mrugnęła wesoło. — A jeśli chodzi o pannę Srokę, to najlepiej rozpytać o nią na mieście. Wasi stójkowi będą o niej wiedzieć wszystko.

Andrzej przytaknął ruchem głowy. Faktycznie, przyda się rozesłać portret panny Agaty.

Skirmunt siedział w gabinecie urządzonym byle jak, wyraźnie tylko na jeden sezon. Był zdenerwowany. Pewnie bał się, że morderstwo, śledztwo, jeszcze mu teatr zamkną. Policjant jednak uważał, że wieść rozniesie się po mieście lotem błyskawicy i tłumy żądne sensacji będą waliły drzwiami i oknami, więc jeśli pozwolą im grać, to lepszej reklamy wyobrazić sobie nie sposób.

— Wasze błagorodie, co będzie z moim teatrem? — wypalił dyrektor, nie czekając nawet, aż Zaleski skorzysta z wysiedzianego krzesła. — Jakby wasze błagorodie mógł… — dodał, przesuwając niedwuznacznie w stronę Andrzeja dwa białe papierki.

— Raczej nic złego, pod warunkiem że to nie pan usunął Jaśka z tego świata. — Zaleski ostentacyjnie zignorował wziątkę i wbił wzrok w dyrektora.

— Ależ panie poruczniku! Ja? Po co?

— Nie wiem, może coś paskudnego o was odkrył? — Policjant świdrował przez chwilę twardym spojrzeniem pocącego się antreprenera, po czym przybrał zmartwiony wyraz twarzy. — Na razie nie odkryłem, dlaczego ktoś chciał zabić tego chłopaka, więc potrzebna mi pańska pomoc. Sądzę, że wiąże się to z Mizińską, a raczej Sroką. Lecz zacznijmy od początku. Co pan wie o Janie Baranie?

— Nic. Przyczłapał tu za Mizińską. Zaoferował swoje usługi praktycznie za darmo, a wasze błagorodie rozumie, iż w teatralnym interesie każdy grosz się liczy. Jasiek zaś robotnikiem był zręcznym, do dziewczyn się nie dobierał. Wpatrzony w Izabellę był jak w obraz.

— Mieszkał z nią?

— A gdzie tam! Spał tu, kątem. A ona sadzi się na wielką aktorkę. Myślę, że pomału jakieś gniazdko na mieście sobie szykowała. Widział pan ten jej rubin? — zwrócił się do Andrzeja konfidencjonalnie Skirmunt, jakby zdradzał mu tajemnicę w głębokim zaufaniu.

Zaleskiemu to nie przeszkadzało. Gdy dyrektor poczuje się swobodnie, powie więcej.

— Od kogo? — Trudno było nie zauważyć naszyjnika z rubinem, który jak płomienny grot wskazywał zagłębienie między piersiami panny Izabelli.

— Od kapitana Rykowa z intendentury.

Cholera, tylko nie kolejne śledztwo w garnizonie, przeklął w duchu policjant. Klejgels żywcem go obedrze ze skóry, jeśli wśród podejrzanych znajdzie się oficer jego cesarskiej mości.

— I założyła go dla Rykowa?

— Bynajmniej. O ile mi wiadomo, kapitan od tygodnia bawi w Piterze. Wybiera dostawców, by zebrać rubelki na prezenty dla swej lubej. Mizińska chciała pokazać rubin Zylerowi, by zrozumiał, jakie prezenty jej się należą. Jeśli chce prześcignąć adoratorów, to kosze kwiatów i jedwabne chusty nie wystarczą.

— A zatem sam bankier Zyler też zalicza się do grona wielbicieli Mizińskiej?

— Nie on, lecz jego synalek Leon. Jeśli sypnie ojcowymi rublami, to Rykow nie będzie w stanie z nim konkurować.

— Kto jeszcze?

— W chwili gdy panna Izabella dołączyła do mojej trupy, na placu boju zostało czterech: Rykow, Zyler, stary Wańkowicz… Ech, takich panów jak Wańkowicz to dziś rzadko widujemy w teatrach — westchnął Skirmunt z rozmarzeniem. — Dziesięć lat temu byłoby tu kilka chorągwi takich szlagonów, co zastawiwszy majątki rodowe i przyszłe z nich dochody, inwestowaliby swoje rubelki w szampana, aktorki i tancerki. Ale było — minęło. Wracając ad rem. Czwartym jest pan sekretarz Michałkow z ratusza. Chudy, niepozorny urzędniczyna dwunastego czynu, ale zasiada w komisji robót publicznych i nie cierpi na brak wziątek. W zeszłym roku adorował samą Zofię Kirszenszteinównę, teraz spuścił nieco z tonu i do łask Mizińskiej przystęp miał łatwy, sami rozumiecie.

— A z byłych? Lub ze złotej młodzieży, co groszem nie śmierdząc, mogłaby na nazwisko lub wygląd przystojny aktoreczkę zwabić?

— Nie z Mizińską takie numery. Ona swoją cenę zna i na słodkie słówka złapać by się nie dała. Nie. Nikogo takiego koło niej nie było.

— Jacyś szalenie zakochani, co siłą by się wedrzeć chcieli?

— E, takich to stary Wojciech szpadryną lub Jasiek jednym ruchem ręki… — Tu antreprener nerwowo potarł czoło i zacukał się. — Myślicie, wasze błagorodie, że tak mogło być? Jakiś młodziak nożem drogę do awansów utorować sobie zechciał?

— Panie dyrektorze, nie będę snuł teorii bez niezbędnych informacji. Niemniej jednak możliwości takiej zlekceważyć nie mogę.

— Niech wasze błagorodie przyciśnie Wojciecha. On zna każdą tajemnicę tego, co za kulisami się dzieje. Mając do wyboru pięści lub czerwońca, wydobędzie z otchłani swej pamięci każdy szczegół. Wie kto, kiedy i z kim.

Andrzej podniósł się zdecydowanie i wyciągnął rękę do Skirmunta.

— Bardzo dziękuję za pomoc, panie dyrektorze. Czas, bym rozpytał się dalej.

— Cóż, pozostaje mi teatralnym zwyczajem życzyć połamania nóg. — Antreprener uśmiechnął się z wyraźną ulgą. Pewnie zrozumiał, że choć Zaleski wziątki nie przyjął, to widmo zamknięcia teatru na razie się oddaliło.

— Jeszcze jedno. — Porucznik obrócił się w drzwiach i dyrektor pobladł, jakby miał usłyszeć wyrok. — Oznajmi pan członkom trupy i pomagierom płci oraz maści wszelakiej, by na podorędziu byli i na przykład z wizytą do umierającej ciotki na prowincję się nie wybierali.

Zamknął drzwi, nie czekając na odpowiedź.

Wojciech faktycznie okazał się niezwykle rozmowny, szczególnie gdy z małpią zręcznością zacisnął dłoń na niedbale podrzucanej przez Andrzeja śwince.

— Wasze wysokobłagorodie — zaczął, z namaszczeniem pocierając szczeciniasty wąs, a chuda twarz rozjaśniła mu się w chytrym uśmieszku. — Ja widzę wszystko i wiem niejedno, lecz powszechnie wiadomo, że czyjeś sekrety są u Wojciecha bezpieczne i w niepowołane ręce się nie dostaną. Oczywiście — dodał szybko, widząc gniewną zmarszczkę na twarzy Zaleskiego — pomóc policji jest mym obowiązkiem i pamięć swą w całości waszej miłości udostępniam.

— Nie traćcie więc czasu i gadajcie, kto dziś za kulisy w trakcie spektaklu wchodził. Poza aktorami oczywiście.

— Po drugim akcie kelner z przednim reńskim dla pana Knapczyńskiego od kupcowej Mogilskiej. Trzech posłańców z kwiatami i upominkami dla Mizińskiej, Wyrwiczówny i Siedleckiej. Krawiec Zuchar z nowym surdutem dla pana Przybyłowicza. Jeszcze nie wyszedł. Stajenny w sprawie powozu dla Wyrwiczówny od hrabiego Nieńskiego. Czekać mu kazałem, za drzwi wyrzuciłem, niech zna swołocz swoje miejsce. Nikt więcej. A nie, jeszcze jakaś szwaczka z siostrą chyba. Stroje dla panien poprawiać miały, bo w tańcu porozrywały. Widziałem, że już wyszły.

— Szwaczki? Kto dokładnie je wezwał?

— Nie wiem, założyłem, że woźny Cudzik. Widziałem je pierwszy raz na oczy.

— A widzieliście, gdzie wchodziły?

— Tak, do garderoby panien. Potem mnie Krzyszczak odciągnął, bo coś z nowymi światłami się podziało. Wiecie, wasze wysokobłagorodie, elektryczność, nowoczesność, same problemy.

Na temat innych kochanków Mizińskiej Wojciech nic do dodania nie miał. Co innego tyczyło się młodzieńców zabierających do gabinecików młódki grające Józię, Fruzię i Zuzię. Te plotki Andrzeja nie bardzo jednak interesowały.

Szwaczki. Ciekawe, że nikt z trupy niczego o nich nie wiedział. Nikt w teatrze ani w knajpie nie zwrócił uwagi na dwie kobiety. Rozpłynęły się jak we mgle. Cudzik nigdy o nich nie słyszał, a stroje, poszarpane w tańcu, leżały w garderobie i czekały na naprawę…

Przesłuchania prowadzone przez Plutę i jego pomocników niczego ważnego do śledztwa nie wniosły. Garderobiane chętnie prawiły o czarach, ale Izabelli i Jaśka wcześniej nie znały i tylko powtarzały suto ubarwione plotki.

Za to Linka podsunęła mu kilka tropów mogących prowadzić do źródła tej zagadki. Po pierwsze, Mizińska jeździła często w kierunku Młocin i gdzieś dalej, chętnie z powozów pocztowych korzystając. Po wtóre, Michałkow niedawno się przechwalał, że teraz aktoreczka będzie tylko jego. Pijany awanturował się i widziano, jak Jasiek kopniakiem go za drzwi wywalił. Swojej krzywdy Michałkow łatwo płazem nie puszczał. Po trzecie, ponoć aktorka większą sumę Wojciechowi przez Jaśka przekazała, w jakieś jego interesy inwestowała. Plotki o tysiącach rubli mówiły. Nikt nic więcej nie wiedział, a nieboszczyk na pewno już niczego nie powie. Po czwarte, zauważono, że Jasiek z garderoby Wyrwiczówny nieraz wychodził z miną wielce kontentą, spodnie ponoć poprawiając. Czyżby z tą aktorką też łączyły go jakieś związki?

Do domu Andrzej z Aliną wrócili dobrze po trzeciej w nocy. Stróż, dostawszy grywiennika, jeszcze w pas się kłaniał, otwierając bramę.

— Co zamierzasz? — spytała żona, gdy już wygodnie w łóżku się ułożyli.

— Przeanalizuję wszystkie wątki po kolei. Najpierw, co Michałkow wczoraj porabiał. Pluta przesłucha posłańców, którzy przynieśli kwiaty dla aktorek. Niech się dowie, kto Mizińskiej, Siedleckiej i Wyrwiczównie bukiety posyłał. Zaś ja sprawdzę, gdzie panna Mizińska czas spędza, gdy jej w teatrze nie ma, a przy okazji przycisnę, jakież to interesy z Wojciechem ją łączą. Oczywiście trzeba potem też udać się do Belle Vue i tych, co jeszcze w zespole Kościelskiego grywają. Co oni o legendzie krwawej Izabeli wiedzą? Może jednak w plotce czai się ziarno prawdy? A, i Wyrwiczównę odwiedzić muszę. Ma być w teatrze z samego rana.

— Nie wątpię, że tam pobiegniesz. Zawsze cię do ładnych aktoreczek ciągnęło.

— Pozwolisz więc, że teraz pociągnie mnie do ciebie. — Nie czekając na odpowiedź, zamknął jej usta pocałunkiem.