Czułe podróże - Liliana Fabisińska, Magdalena Majcher, Natasza Socha, Joanna Szarańska, Edyta Świętek, Magdalena Wala - ebook

Opis

Wybierz się w romantyczną podróż po sześciu krajach Europy wraz z antologią opowiadań o miłości, namiętności, nieoczekiwanych spotkaniach i drugich szansach.

 

Gorący hiszpańskie wybrzeże, tajemnicze groty na greckiej wyspie, porośnięte gajami oliwnymi wzgórza Toskanii, drewniane wille w cichej Lanckoronie, barwna Wenecja i zamki Rumunii stają się tłem dla romantycznych historii. Czy wspólny wyjazd wystarczy, by uratować rozpadający się związek? Czy jedna podróż jest w stanie odmienić podejście do życia i nadać mu nowy kierunek? Czy wakacyjne romanse są jedynie odskocznią od codzienności, czy może jednak mają szanse przetrwać?

 

Z dala od domu i rutyny wszystko jest możliwe, a miłość czeka nieraz w najmniej oczekiwanym miejscu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (98 ocen)
36
32
20
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mal10

Całkiem niezła

Przeczytana, trochę ckliwa..
10
asiak44
(edytowany)

Z braku laku…

Przeczytałam dwa pierwsze opowiadania i odechciało mi się czytać dalej. Takie smutne zakończenia, to nie są opowiadania na lato. Nie polecam!
00
phunwone

Całkiem niezła

Takie przyjemny opowiesci
00
kingway007

Dobrze spędzony czas

„Czułe podróże” to zbiór opowiadań autorstwa sześciu polskich autorek. Każda z nich na kilkunastu stronach zabrała swoją bohaterkę w podróż w nieznane. Razem z kobietami będącymi na różnym etapie życia odwiedziłam Grecję, Hiszpanię, Włochy, Polskę i Rumunię. Przyznaję, że bawiłam się raz lepiej, raz gorzej, ale uśmiech towarzyszył mi praktycznie przez cały czas. Co łączy bohaterki? Ogólnie rzecz ujmując - zranione serce. Każda z nich przeżyła w ostatnim czasie wiele trudnych chwil. Mamy wdowę samotnie wychowującą dorastające dzieci, dziewczynę która dopiero co planowała ślub a nagle sama znalazła się w romantycznym włoskim mieście a także żonę, którą mąż zdradzał z młodszą. Czy uda im się poskładać własne życia? Czy zawalczą o siebie i swoje marzenia? Co przyniosą im podróże, w które wyruszą? Moim ulubionym opowiadaniem jest to, w którym niespiesznie zwiedzamy Toskanię wraz z bohaterami wykreowanymi przez Nataszę Sochę. Uwielbiam wszystko w tej historii! Od klimatu, przez postaci i s...
00
Ewagk

Nie oderwiesz się od lektury

Refleksyjna lektura.
01

Popularność




Au­tor­ki: Li­lia­na Fa­bi­si­ńska, Mag­da­le­na Maj­cher, Na­ta­sza So­cha, Jo­an­na Sza­ra­ńska, Edy­ta Świ­ętek, Mag­da­le­na Wala

Re­dak­cja: Mag­da­le­na Bin­kow­ska

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ka­ta­rzy­na Bor­kow­ska

Skład: Ma­riusz Kur­kow­ski

Zdjęcia: Shut­ter­stock/EQRoy, Stock­sy/Mi­les Stu­dio;

zdjęcia au­to­rek: Do­mi­ni­ka Ka­wa­la (Li­lia­na Fa­bi­si­ńska), We­ro­ni­ka Smie­szek (Mag­da­le­na Maj­cher), Naj­ka Pho­to­gra­phy (Na­ta­sza So­cha), Jo­an­na Sza­ra­ńska (Jo­an­na Sza­ra­ńska), Bo­gu­sław Haj­duk (Edy­ta Świ­ętek), Alek­san­dra Wój­cik (Mag­da­le­na Wala)

Re­dak­tor pro­wa­dząca: Na­ta­lia Ostap­ko­wicz

Kie­row­nik re­dak­cji: Agniesz­ka Gó­rec­ka

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Ta ksi­ążka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bie­ństwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zma­rłych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej ksi­ążce są two­rem wy­obra­źni au­to­rek bądź zo­sta­ły zna­cząco prze­two­rzo­ne pod kątem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej ksi­ążki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2021

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl, www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-836-2

Kon­wer­sja do eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­bło­ński

Li­lia­na Fa­bi­si­ńska

Gro­ta z wi­do­kiem

To miał być naj­lep­szy rok jej ży­cia. Była tego pew­na, kie­dy w noc syl­we­stro­wą pa­trzy­ła w nie­bo, roz­świe­tla­ne tymi nie­szczęsny­mi fa­jer­wer­ka­mi, przez któ­re psy zry­wa­ły się ze smy­czy, koty do­sta­wa­ły za­wa­łu, a prze­ra­żo­ne pta­ki tra­ci­ły ży­cie, roz­bi­ja­jąc się o szy­by.

Wszyst­ko, co jej nie wy­szło, zni­ka­ło wraz z ze­szło­rocz­nym ka­len­da­rzem. Mia­ła przed sobą trzy­sta sze­śćdzie­si­ąt pięć dni na to, żeby roz­bić bank i zgar­nąć głów­ną wy­gra­ną.

Za­częło się fak­tycz­nie nie naj­go­rzej. Pa­weł po­pro­sił ją o rękę, a w agen­cji tłu­ma­czeń, z któ­rą wspó­łpra­co­wa­ła od lat, zwol­ni­ło się pół eta­tu.

– Po­trze­bu­je­my ko­goś, kto będzie w biu­rze co­dzien­nie przez kil­ka go­dzin, żeby we­ry­fi­ko­wać tek­sty, prze­glądać nowe, spły­wa­jące od klien­tów, cza­sa­mi prze­tłu­ma­czyć coś ma­łe­go na cito, je­śli nie mo­że­my aku­rat ni­ko­mu tego zle­cić – mó­wił szef, pa­trząc na nią przez swo­je oku­lar­ki w dru­cia­nej opra­wie.

We­ro­ni­ka nie za­py­ta­ła o żad­ne szcze­gó­ły. Ani o go­dzi­ny pra­cy, ani na­wet o pen­sję.

– Ja­sne, bio­rę tę ro­bo­tę – od­po­wie­dzia­ła na­tych­miast, roz­śmie­sza­jąc do łez nie tyl­ko sze­fa, lecz rów­nież se­kre­tar­kę, któ­ra słu­cha­ła ca­łej roz­mo­wy przez uchy­lo­ne drzwi.

Wie­dzia­ła, że od tej pory będzie bo­ha­ter­ką fir­mo­wych żar­ci­ków, hi­sto­ry­jek opo­wia­da­nych zna­jo­mym, kie­dy bra­ku­je te­ma­tu, a może na­wet jed­ne­go z tych me­mów dla wta­jem­ni­czo­nych, pro­du­ko­wa­nych hur­to­wo przez Da­mia­na – mło­de­go in­for­ma­ty­ka sie­dzące­go w dziu­pli bez okna mi­ędzy scho­da­mi a to­a­le­tą.

Praw­dę mó­wi­ąc, mia­ła jed­nak to wszyst­ko w no­sie. Czte­ry lata temu ucie­kła z po­twor­ne­go, wy­sy­sa­jące­go z niej całą ener­gię i opty­mizm eta­tu w ame­ry­ka­ńskiej kor­po­ra­cji i za­częła pra­co­wać na wła­sny ra­chu­nek. Co to była za ulga! Bra­ła tyle zle­ceń, ile chcia­ła, pra­co­wa­ła w nocy i spa­ła w dzień, tak jak lu­bi­ła naj­bar­dziej. A kie­dy mia­ła ocho­tę wy­je­chać na trzy dni albo trzy ty­go­dnie, wy­je­żdża­ła.

Tyle tyl­ko, że po­tem za­częła się pan­de­mia, a wraz z nią całe ty­go­dnie bez zle­ceń. Prze­sta­ła pła­cić skład­ki na ZUS, za­wie­si­ła dzia­łal­no­ść go­spo­dar­czą. Gdy­by nie mama, któ­ra od­kła­da­ła co mie­si­ąc po­ło­wę swo­jej eme­ry­tu­ry na czar­ną go­dzi­nę, cza­sa­mi nie by­ło­by jej stać na nic oprócz bu­łek i her­ba­ty. Mama uzna­ła, że czar­na go­dzi­na wła­śnie na­de­szła, i wspie­ra­ła cór­kę dys­kret­ny­mi po­życz­ka­mi. Za­pro­po­no­wa­ła też, żeby zre­zy­gno­wa­ła z wy­naj­mo­wa­nia miesz­ka­nia i wpro­wa­dzi­ła się z po­wro­tem do swo­je­go daw­ne­go po­ko­ju, oczy­wi­ście tyl­ko na ja­kiś czas.

We­ro­ni­ka była go­to­wa nie­mal na wszyst­ko, żeby tego unik­nąć. Ko­cha­ła mamę i chęt­nie ją od­wie­dza­ła, nie po­tra­fi­ła so­bie jed­nak wy­obra­zić po­wro­tu do ży­cia w ro­dzin­nym domu, w po­ko­iku z błękit­ny­mi me­bel­ka­mi i wy­pło­wia­łym pla­ka­tem Sha­ki­ry do dziś wi­szącym na sza­fie.

Mama nic tam nie zmie­nia­ła. Ten po­kój przy­po­mi­nał nie­co mu­zeum czy ra­czej izbę pa­mi­ęci po­świ­ęco­ną na­sto­lat­ce. We­ro­ni­ce, któ­rej nie było już od daw­na.

Na szczęście mia­ła jesz­cze Pa­wła, za­ko­cha­ne­go w niej po uszy.

– We­źmie­my ślub – oznaj­mił bez wa­ha­nia, kie­dy przy­szła do nie­go za­pła­ka­na po wi­zy­cie w ZUS-ie. – Do­pi­szę cię do mo­je­go ubez­pie­cze­nia zdro­wot­ne­go, to będzie bar­dzo prak­tycz­ne roz­wi­ąza­nie.

Jako dziew­czyn­ka wy­obra­ża­ła so­bie oświad­czy­ny zu­pe­łnie ina­czej. Miał być pie­rścio­nek, wiel­ki bu­kiet czer­wo­nych róż, przy­klęk­ni­ęcie na ko­la­no, za­pew­nie­nia o do­zgon­nej mi­ło­ści. A była… ofer­ta dar­mo­wych skła­dek do ZUS-u. Czy tak wy­glądał ro­man­tyzm cza­sów pan­de­mii?

– Po­pro­si­łem cię wła­śnie o rękę, nie za­uwa­ży­łaś? – Pa­weł wpa­try­wał się w nią w na­pi­ęciu.

Za­uwa­ży­ła, ow­szem, tyl­ko nie bar­dzo wie­dzia­ła, co na to od­po­wie­dzieć.

On zaś zu­pe­łnie nie ro­zu­miał, dla­cze­go nie pła­cze ze szczęścia.

– Cie­szysz się? – za­py­tał bez­rad­nie.

– Tak, pew­nie. To zna­czy… nie wiem. – Na­praw­dę nie umia­ła na­zwać tego, co czu­ła. Mia­ła w gło­wie po­twor­ny cha­os.

Po­zna­ła Pa­wła jesz­cze na stu­diach. Z po­cząt­ku byli do­bry­mi kum­pla­mi, po­tem przy­ja­ció­łmi, a w ko­ńcu parą, już nie­mal od roku. Kil­ka razy pro­po­no­wa­ła, żeby wpro­wa­dził się do niej na do­bre, ale nie pod­jął te­ma­tu. Wo­lał miesz­kać z ko­le­ga­mi, z któ­ry­mi wy­naj­mo­wał od kil­ku lat na spó­łkę trzy po­ko­je w sa­mym cen­trum, a do niej wpa­dać na week­end albo zo­sta­wać cza­sa­mi na noc w środ­ku ty­go­dnia.

– On tak będzie u cie­bie po­miesz­ki­wał bez ko­ńca? – py­ta­ła mama, wy­ra­źnie za­nie­po­ko­jo­na.

We­ro­ni­ka wca­le się jed­nak nie spie­szy­ła do ży­cia z kimś pod jed­nym da­chem. Lu­bi­ła mieć Pa­wła przy so­bie, na­wet bar­dzo, ale cza­sa­mi czu­ła coś w ro­dza­ju ulgi, kie­dy wy­cho­dził i za­bie­rał ze sobą całe to za­mie­sza­nie, ba­ła­gan, nie­prze­wi­dy­wal­no­ść.

– Może ty go nie ko­chasz? – za­py­ta­ła kie­dyś wprost Mag­da, jej przy­ja­ció­łka, sły­sząc, jak wzdy­cha z ulgą po week­en­dzie w to­wa­rzy­stwie Pa­wła.

– Oczy­wi­ście, że ko­cham. – We­ro­ni­ka ni­g­dy do ni­ko­go nie czu­ła cze­goś ta­kie­go. Mia­ła za sobą kil­ka krót­kich, choć na­mi­ęt­nych zwi­ąz­ków, któ­re nie zo­sta­wi­ły w jej ży­ciu wła­ści­wie żad­ne­go śla­du. Chwi­la­mi mu­sia­ła się za­sta­na­wiać, czy ten blon­dyn, z któ­rym spo­ty­ka­ła się na dru­gim roku stu­diów, miał na imię Krzysz­tof, czy Ro­bert. A ten ma­ło­mów­ny Szwed, dla któ­re­go ro­bi­ła przez całą zimę tłu­ma­cze­nia i któ­ry za­wsze przy­cho­dził je ode­brać z bu­kie­tem róż? An­ders? Chy­ba tak. Bar­dzo się sta­rał pod­bić jej ser­ce, pierw­sze noce w jego ra­mio­nach były na­praw­dę go­rące… Nie­ste­ty, szyb­ko się oka­za­ło, że nie mają so­bie wie­le do po­wie­dze­nia, a seks za ka­żdym ra­zem jest do­kład­nie taki sam. Zero fan­ta­zji, stan­dar­do­wy ze­staw piesz­czot i ta sama po­zy­cja… Naj­wy­ra­źniej An­ders był ty­po­wym zdo­byw­cą, któ­ry sta­rał się tyl­ko do mo­men­tu, kie­dy ko­bie­ta też za­czy­na­ła oka­zy­wać mu za­in­te­re­so­wa­nie i spędza­ła noc w jego sy­pial­ni. We­ro­ni­ka była nie­co roz­cza­ro­wa­na, kie­dy to od­kry­ła, nie lała jed­nak łez w po­dusz­kę i nie cier­pia­ła szcze­gól­nie dłu­go. Roz­sta­li się w zgo­dzie, bez żad­nych dra­ma­tów. Na­wet żar­to­wa­li na ten te­mat w cza­sie ostat­nie­go spo­tka­nia przy ka­wie.

Z Pa­włem wszyst­ko roz­wi­ja­ło się po­wo­li. Na po­cząt­ku wi­dzia­ła w nim tyl­ko daw­ne­go ko­le­gę ze stu­diów. Ale te­raz, kie­dy byli już ra­zem od pra­wie roku, nie po­tra­fi­ła so­bie wy­obra­zić ży­cia, w któ­rym by go nie było. Przy­zwy­cza­iła się do po­ran­ne­go „dzień do­bry, moje sło­necz­ko” na Mes­sen­ge­rze. Do zdjęć za­cho­du sło­ńca za jego oknem, któ­re przy­sy­łał co wie­czór. Do pio­se­nek na do­bra­noc, któ­re wy­bie­rał dla niej przed snem. Kła­dąc się do łó­żka, kli­ka­ła otrzy­ma­ny od nie­go link, przy­my­ka­ła oczy i da­wa­ła się uko­ły­sać de­li­kat­nej me­lo­dii. Ka­żdej nocy in­nej, do­pa­so­wa­nej do tego, o czym roz­ma­wia­li, do pory roku, do na­stro­ju ich roz­mów.

Uwiel­bia­ła od­wie­dzać jego ro­dzi­ców w dom­ku pod mia­stem. Czas w ich ogro­dzie pły­nął zu­pe­łnie ina­czej. Piła her­ba­tę, słu­cha­ła pta­ków wi­jących gniazd­ka w ko­ro­nach drzew i czu­ła, że na­praw­dę wy­po­czy­wa. Pan Ce­za­ry i pani Jo­an­na byli ta­ki­mi sym­pa­tycz­ny­mi, cie­pły­mi lu­dźmi. Przy­jęli ją, jak­by zna­li się od lat.

Kie­dy na nich pa­trzy­ła, my­śla­ła: „Ma­jąc taki wzo­rzec w domu, Pa­weł na pew­no będzie kie­dyś do­brym mężem i oj­cem

Kie­dyś… Nie przy­pusz­cza­ła, że za­pro­po­nu­je jej ma­łże­ństwo tak szyb­ko. I w taki spo­sób.

– Po­trze­bu­ję cza­su – po­wie­dzia­ła szcze­rze. – Chcę z tobą być, ko­cham cię, ale moim zda­niem ten ZUS to nie jest wła­ści­wy po­wód, żeby brać ślub. Sko­ro do tej pory nie by­li­śmy go­to­wi, by ra­zem za­miesz­kać, to chy­ba nie je­ste­śmy też go­to­wi na to. Wpro­wa­dź się do mnie, po­bądźmy ra­zem przez całą dobę… a po­tem we­źmie­my ślub, bez żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Ja nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści – oznaj­mił, wy­ra­źnie ura­żo­ny.

Od tam­tej pory nie wra­ca­li do te­ma­tu ma­łże­ństwa. Do wspól­ne­go miesz­ka­nia też nie. Teo­re­tycz­nie nic się nie zmie­ni­ło. Pa­weł ci­ągle wpa­dał do niej w pi­ątek i zo­sta­wał do nie­dzie­li lub po­nie­dzia­łku. Wy­cho­dzi­li ra­zem do te­atru albo do kina, cza­sa­mi uma­wia­li się ze zna­jo­my­mi na ko­la­cję lub urządza­li wie­czór gier plan­szo­wych, przy któ­rych za­wsze było mnó­stwo śmie­chu. A jed­nak We­ro­ni­ka czu­ła, że coś jest nie tak.

– Pew­nie ma do mnie żal, że nie ze­mdla­łam ze szczęścia, kie­dy się oświad­czył – mó­wi­ła do Mag­dy.

– Po­win­naś z nim o tym szcze­rze po­roz­ma­wiać, i to jak naj­szyb­ciej – ra­dzi­ła przy­ja­ció­łka. I oczy­wi­ście mia­ła ra­cję. Tyle tyl­ko, że dni We­ro­ni­ki były sta­now­czo za krót­kie. Przy­jęła pół eta­tu w agen­cji, wsta­wa­ła wcze­śniej niż do tej pory, po­po­łud­nia­mi sie­dzia­ła nad tłu­ma­cze­nia­mi dla sta­łych klien­tów. A że je­den z nich przy­go­to­wy­wał wiel­ką kon­fe­ren­cję, z masą fol­de­rów, pre­zen­ta­cji i ka­ta­lo­gów, przez sze­ść ty­go­dni nie ko­ńczy­ła pra­cy przed dwu­dzie­stą; sia­da­ła też do kom­pu­te­ra w so­bo­ty i nie­dzie­le, kie­dy Pa­weł go­to­wał obiad albo oglądał mecz. Wie­czo­rem mia­ła tyl­ko siłę le­żeć przed te­le­wi­zo­rem i oglądać hur­to­wo po kil­ka od­cin­ków se­ria­li. Ostat­nie, cze­go te­raz chcia­ła, to po­wa­żne roz­mo­wy o przy­szło­ści.

– Wi­dzia­łam dziś Pa­wła na Sta­rym Mie­ście. – Mama za­dzwo­ni­ła do niej w śro­do­wy wie­czór dziw­nie zde­ner­wo­wa­na. Ale dla­cze­go mia­ła­by się de­ner­wo­wać po­by­tem uko­cha­ne­go swo­jej cór­ki na Sta­rym Mie­ście? Pa­weł pra­co­wał w po­bli­żu, mógł mieć mi­lion po­wo­dów, żeby cho­dzić w dzień po­wsze­dni po sta­ro­miej­skich ulicz­kach.

– Nie był sam. – Mat­ka zni­ży­ła głos do szep­tu.

We­ro­ni­ka ci­ągle nie wi­dzia­ła pro­ble­mu.

– Spo­ty­ka się słu­żbo­wo z ró­żny­mi lu­dźmi – mruk­nęła, zer­ka­jąc na ze­ga­rek. Na­praw­dę po­win­na już ko­ńczyć, mia­ła jesz­cze dwie stro­ny do prze­tłu­ma­cze­nia. Mu­sia­ła sku­pić się na pra­cy. A Pa­weł… Pa­weł na pew­no sam jej opo­wie o cie­ka­wym spo­tka­niu, na któ­rym był na Sta­rym Mie­ście. O ile w ogó­le było to coś god­ne­go uwa­gi. – To pew­nie był słu­żbo­wy lunch z ja­ki­mś klien­tem albo wspó­łpra­cow­ni­kiem. – Na­praw­dę chcia­ła już się po­że­gnać i wró­cić do tłu­ma­cze­nia in­struk­cji ob­słu­gi ko­siar­ki.

– Pew­nie tak. – W to­nie mat­ki po­ja­wi­ły się dziw­ne kpiar­skie nuty. – O ile jego klien­ci i wspó­łpra­cow­ni­cy są osiem­na­sto­let­ni­mi blon­dyn­ka­mi z ta­lią osy i usta­mi glo­no­ja­da, wi­szący­mi na nim i mó­wi­ący­mi do nie­go „Py­siacz­ku”.

Py­siacz­ku?! We­ro­ni­ka po­czu­ła, że robi jej się ciem­no przed ocza­mi.

To mu­sia­ła być ja­kaś po­my­łka. To prze­cież nie mógł być Pa­weł.

– To nie mo­głem być ja – oświad­czył wie­czo­rem Pa­weł, kie­dy wpa­dł do niej zdy­sza­ny, pro­sto z si­łow­ni. – Pew­nie two­ja mama wi­dzia­ła ko­goś po­dob­ne­go do mnie, fa­ce­ta w gar­ni­tu­rze… Śred­ni wzrost, śred­nia waga, wło­sy śred­ni blond… Po Sta­rym Mie­ście cho­dzą set­ki mo­ich klo­nów. A krót­ka czer­wo­na su­kien­ka tej dziew­czy­ny na pew­no z da­le­ka przy­ci­ąga­ła uwa­gę wszyst­kich prze­chod­niów.

Czer­wo­na su­kien­ka?! We­ro­ni­ka nie wspo­mnia­ła ani sło­wem o żad­nej czer­wo­nej su­kien­ce. W ostat­niej chwi­li ugry­zła się w język, żeby nie po­wie­dzieć tego gło­śno.

A kie­dy Pa­weł po­sze­dł pod prysz­nic, za­dzwo­ni­ła do mat­ki i za­py­ta­ła szep­tem:

– Co miał na so­bie ten glo­no­jad na Sta­rym Mie­ście?

– Czer­wo­ną pod­ko­szul­kę, któ­ra uda­wa­ła su­kien­kę. Le­d­wo za­kry­wa­ła jej ty­łek!

We­ro­ni­ce zro­bi­ło się ciem­no przed ocza­mi już po raz dru­gi tego dnia.

Chcia­ła si­ęgnąć po ko­mór­kę Pa­wła i szyb­ko prze­szu­kać jego wia­do­mo­ści, zdjęcia, li­stę kon­tak­tów, te­le­fo­nu jed­nak nie było ani w po­ko­ju, ani w kuch­ni. Za­brał go pod prysz­nic? Chy­ba po raz pierw­szy. Za­wsze rzu­cał go na ka­na­pę albo na blat przy dzban­ku, w któ­rym go­to­wał wodę na swo­ją ulu­bio­ną her­bat­kę z ma­ro­ka­ńskiej mi­ęty. Cóż, wi­docz­nie mu­siał za­wia­do­mić glo­no­ja­da, że zo­sta­li na­kry­ci i mu­szą na chwi­lę ogra­ni­czyć kon­tak­ty.

Ale wła­ści­wie dla­cze­go mu­siał? We­ro­ni­ka prze­cież nie była jego żoną. Nie mie­li pi­ęcior­ga dzie­ci, wspól­ne­go kon­ta, kre­dy­tu ani zam­ku na Ma­jor­ce. Pa­weł miał tyl­ko pó­łkę u niej w sza­fie na ko­szul­ki i skar­pet­ki. I szczo­tecz­kę do zębów w jej ła­zien­ce. Mógł to za­brać w czter­dzie­ści se­kund. I chy­ba wła­śnie przy­sze­dł czas, żeby to zro­bił.

Kie­dy wy­sze­dł spod prysz­ni­ca, jego T-shir­ty, bok­ser­ki i skar­pe­ty były już rów­no spa­ko­wa­ne w re­kla­mów­kę. Trze­ba było jesz­cze tyl­ko do­ło­żyć szczo­tecz­kę z pó­łki przy umy­wal­ce.

– Pro­szę bar­dzo. Do wi­dze­nia – po­wie­dzia­ła, wręcza­jąc mu tor­bę.

– Do wi­dze­nia? – po­wtó­rzył, nie ro­zu­mie­jąc, co się sta­ło.

Przy­nio­sła szczo­tecz­kę z ła­zien­ki i po­ło­ży­ła na wierz­chu.

– To chy­ba już wszyst­ko, co nas łączy­ło. Je­steś wol­ny. Mo­żesz wra­cać do swo­jej blon­di w czer­wo­nej kiec­ce.

– O czym ty… – za­czął, ale naj­wy­ra­źniej uświa­do­mił so­bie na­gle, gdzie po­pe­łnił błąd. – Nie po­wie­dzia­łaś nic o su­kien­ce. Nie mo­głem wie­dzieć od cie­bie, że była czer­wo­na… Wko­pa­łem się, tak?

– Do wi­dze­nia. – Nie chcia­ła wda­wać się w żad­ne dys­ku­sje.

Pa­weł wy­glądał, jak­by uszło z nie­go po­wie­trze.

– Nika, po­słu­chaj… to była głu­po­ta, dur­ny flirt… i kil­ka nocy… sam nie wiem, jak to się sta­ło. Nic mnie z nią nie łączy, nie mamy żad­nych wspól­nych te­ma­tów…

– Tyl­ko zja­wi­sko­wy seks? – Uśmiech­nęła się krzy­wo, pró­bu­jąc nie roz­pła­kać się w jego obec­no­ści. – Wyj­dź już, bar­dzo cię pro­szę. I nie pró­buj do mnie dzwo­nić ani pi­sać, za­raz za­blo­ku­ję twój nu­mer, e-mail, wy­rzu­cę cię ze zna­jo­mych… Nie chcę mieć z tobą nic wspól­ne­go, gno­ju!

Na­praw­dę się sta­ra­ła. Mia­ła na­dzie­ję, że nie wy­buch­nie, za­cho­wa kla­sę i god­no­ść. Nie­ste­ty, nie wy­szło.

– Roz­sta­nia rzad­ko od­by­wa­ją się z god­no­ścią i kla­są – po­cie­sza­ła ją Mag­da, we­zwa­na na ra­tu­nek chwi­lę pó­źniej. – Po­wi­nien się cie­szyć, że nie strze­li­łaś go w twarz albo nie ze­pchnęłaś ze scho­dów.

– Ale wy­pchnęłam go za drzwi – szlo­cha­ła We­ro­ni­ka.

– No i słusz­nie. – Mag­da za­pa­rzy­ła jej mi­ętę, na wi­dok któ­rej We­ro­ni­ka za­częła pła­kać jesz­cze roz­pacz­li­wiej.

– Ma­ro­ka­ńska! Jego ulu­bio­na! – wy­ja­śni­ła zdu­mio­nej przy­ja­ció­łce, a ta bły­ska­wicz­nie wy­la­ła go­rący na­par do zle­wu, a nie­mal pe­łne opa­ko­wa­nie her­ba­ty z im­pe­tem ci­snęła do ko­sza.

– Że­gnaj, Pa­we­łku! – za­wo­ła­ła we­so­ło.

A We­ro­ni­ka zno­wu za­la­ła się łza­mi.

Mie­si­ąc pó­źniej mia­ła wra­że­nie, że od­zy­ska­ła już kru­chą rów­no­wa­gę. Ci­ągle co praw­da nie mo­gła pa­trzeć spo­koj­nie na ma­ro­ka­ńską mi­ętę, zie­lo­ne szczo­tecz­ki do zębów, czer­wo­ne su­kien­ki mini… i na wszyst­kie mi­ja­ne blon­dyn­ki, zwłasz­cza te z du­ży­mi usta­mi, w wie­ku mniej wi­ęcej ma­tu­ral­nym. Wy­ra­źnie jed­nak wra­ca­ła do for­my. Uda­wa­ło jej się prze­sy­piać całe noce, jak kie­dyś, umia­ła się już sku­pić na pra­cy, a na­wet po­wo­li za­czy­na­ła znów się uśmie­chać.

– Je­ste­śmy bar­dzo za­do­wo­le­ni z two­jej pra­cy. – Szef za­pro­sił We­ro­ni­kę do sie­bie i pod­su­nął jej ja­kieś wy­dru­ki. – Klien­ci wy­so­ko oce­nia­ją two­je tłu­ma­cze­nia, a od kie­dy je­steś co­dzien­nie w biu­rze, mamy znacz­nie mniej skarg i stre­sów.

– Bar­dzo się cie­szę, dzi­ęku­ję. – Nie wie­dzia­ła, co po­win­na na to od­po­wie­dzieć i cze­go się spo­dzie­wać po ta­kiej in­for­ma­cji. Awan­su? Ale na ja­kie sta­no­wi­sko? Była tłu­macz­ką, nie chcia­ła ro­bić nic in­ne­go, a już na pew­no nie wi­dzia­ła się w roli kie­row­ni­ka roz­dzie­la­jące­go pra­cę i roz­li­cza­jące­go z niej wszyst­kich wspó­łpra­cow­ni­ków z su­ro­wą miną i ze­gar­kiem w ręku. Więc może do­sta­nie pod­wy­żkę? No ale prze­cież tłu­ma­cze za­ra­bia­ją wi­ęcej wte­dy, kie­dy wi­ęcej prze­ło­żą. Pra­ca na pół eta­tu rów­nież zo­bo­wi­ązy­wa­ła ją do prze­tłu­ma­cze­nia pew­nej licz­by stron w ty­go­dniu. Szef nie miał tu chy­ba zbyt zbyt wiel­kie­go pola do ma­new­ru.

– Nie­ste­ty, nie mogę ci za­pro­po­no­wać zna­czącej pod­wy­żki – po­wie­dział, po­twier­dza­jąc jej przy­pusz­cze­nia, ale, o dzi­wo, wca­le nie wy­glądał na zmar­twio­ne­go. Wprost prze­ciw­nie, ro­bił wra­że­nie bar­dzo za­do­wo­lo­ne­go. Tyl­ko dla­cze­go? Nie po­tra­fi­ła od­gad­nąć.

– Mogę już wra­cać do pra­cy? – bąk­nęła We­ro­ni­ka, kie­dy mil­cze­nie się przedłu­ża­ło.

– Tak, tak, oczy­wi­ście. – Szef jak­by na­gle ock­nął się z le­tar­gu. – Tyl­ko jesz­cze jed­no… Nie mogę dać ci pod­wy­żki wi­ęk­szej niż kil­ka pro­cent, ale mam za­miar so­lid­nie za­in­we­sto­wać w twój roz­wój.

– To zna­czy? – za­py­ta­ła ostro­żnie.

Na­gle za­częła się oba­wiać, że to ja­kaś pu­łap­ka. Że szef pra­wi jej kom­ple­men­ty tyl­ko po to, żeby ją skło­nić do zro­bie­nia cze­goś, na co nie ma naj­mniej­szej ocho­ty. Cho­cia­żby wzi­ęcie na sie­bie do­dat­ko­wych obo­wi­ąz­ków bez wy­na­gro­dze­nia albo prze­nie­sie­nie się do dru­giej sie­dzi­by fir­my, czy ra­czej do jej od­dzia­łu, dużo da­lej od cen­trum, w bla­sza­nym ba­racz­ku, któ­ry po­dob­no za­mie­ni się nie­ba­wem w no­wo­cze­sne biu­ro… Tyle że, pa­trząc re­al­nie, nie wcze­śniej niż za rok czy pó­łto­ra. Nie chcia­ła je­ździć do pra­cy pó­łto­rej go­dzi­ny za­miast kwa­dran­sa, i to tyl­ko po to, żeby sie­dzieć w kon­te­ne­rze! Zwłasz­cza te­raz, kie­dy lada mo­ment za­cznie się lato. W tej pusz­ce na sar­dyn­ki musi być strasz­nie go­rąco…

A może szef będzie chciał ją zmu­sić do pra­cy na pe­łnym eta­cie? Nie była tym za­in­te­re­so­wa­na, lu­bi­ła tłu­ma­czyć we wła­snym tem­pie, w domu, z kawą w swo­im kub­ku, w kap­ciach i dre­sie albo w pu­cha­tym zie­lo­nym szla­fro­ku… Cho­ciaż z dru­giej stro­ny, może po­win­na po­wa­żnie to prze­my­śleć? Prze­cież Pa­weł znik­nął z jej ży­cia na do­bre, mia­ła dużo wi­ęcej cza­su, żad­nych ran­dek i week­en­dy tyl­ko dla sie­bie, więc może wca­le nie by­ło­by źle sie­dzieć dłu­żej w biu­rze, za­miast snuć się po miesz­ka­niu z co­raz smut­niej­szy­mi my­śla­mi?

– Po­sta­no­wi­łem cię wy­słać do let­niej szko­ły tłu­ma­czy. – Szef wresz­cie od­pa­lił tę swo­ją wiel­ką bom­bę. – Będą tam lu­dzie z ró­żnych kra­jów, na pew­no wie­le się od sie­bie wza­jem­nie na­uczy­cie. Chcia­łbym, że­byś przy­mie­rzy­ła się do tłu­ma­czeń ka­bi­no­wych. Wie­rzę, że do­sko­na­le so­bie po­ra­dzisz.

Tłu­ma­cze ka­bi­no­wi byli, przy­naj­mniej w oczach We­ro­ni­ki, praw­dzi­wą eli­tą. Mu­sie­li znać język, ale też mieć te wszyst­kie szcze­gól­ne umie­jęt­no­ści, któ­rych Nika kom­plet­nie u sie­bie nie do­strze­ga­ła. Spo­kój, pe­łną kon­cen­tra­cję, ogrom­ny za­sób słów…

– Nie dam so­bie rady – oświad­czy­ła i od razu za­częła się tłu­ma­czyć: – To zna­czy… ja bar­dzo dzi­ęku­ję za wy­ró­żnie­nie, za za­ufa­nie. Ale to nie dla mnie, na­praw­dę. Ja za mało wiem, za mało umiem, ja nie je­stem taką oso­bą…

– Może jesz­cze nie je­steś, ale na pew­no będziesz. – Szef nie prze­sta­wał się uśmie­chać. – Nie za­mie­rzam cię do ni­cze­go zmu­szać. W tej szko­le let­niej sama wy­bie­rasz ob­sza­ry, któ­ry­mi chcesz się za­jąć, spe­cja­li­za­cje, dys­ku­sje, w któ­rych we­źmiesz udział. Wie­le rze­czy dzie­je się tam bar­dzo nie­for­mal­nie, bar­dziej na za­sa­dzie wy­da­rzeń to­wa­rzy­skich. By­łem na ta­kiej let­niej szko­le dwa­dzie­ścia lat temu i do dziś uwa­żam to za jed­no z naj­lep­szych do­świad­czeń za­wo­do­wych i pry­wat­nych.

– Na pew­no będzie wspa­nia­le, dzi­ęku­ję bar­dzo, na­praw­dę… – Jesz­cze nie umia­ła się cie­szyć, zwłasz­cza wi­zja tłu­ma­czeń sy­mul­ta­nicz­nych ją wy­stra­szy­ła nie na żar­ty. No ale i tak nie mia­ła na to lato żad­nych szcze­gól­nych pla­nów. Nie wy­je­dzie z Pa­włem, nie będzie wy­bie­rać ani suk­ni ślub­nej, ani no­wych me­bli… A więc chy­ba może wzi­ąć udział w szko­le let­niej?

– Gdzie to będzie? – za­py­ta­ła, pod­no­sząc się z krze­sła. Sły­sza­ła o ta­kiej szko­le w War­sza­wie i w Kra­ko­wie. Ale zna­jąc jej szczęście, pew­nie tra­fi do cen­trum kon­fe­ren­cyj­ne­go na pust­ko­wiu albo do ja­kie­goś mało eks­cy­tu­jące­go mia­sta typu Ra­dom. Nie ob­ra­ża­jąc, rzecz ja­sna, Ra­do­mia.

– Na Kre­cie – od­po­wie­dział szef, spraw­dza­jąc coś w kom­pu­te­rze. – A do­kład­nie w He­ra­klio­nie. To chy­ba sto­li­ca Kre­ty, po­dob­no nie­zbyt pi­ęk­na w po­rów­na­niu z in­ny­mi miej­sco­wo­ścia­mi na wy­spie…

– Na Kre­cie?! – We­ro­ni­ka po­czu­ła, że musi przy­trzy­mać się bla­tu, żeby nie stra­cić rów­no­wa­gi. I zno­wu opa­dła na krze­sło.

Gre­cja była kra­jem, któ­ry roz­pa­lał jej wy­obra­źnię od dziec­ka. Wszyst­kie te baj­ko­we mity, dzi­wacz­ni bo­go­wie, to­czący mi­ędzy sobą nie­zro­zu­mia­łe woj­ny, bia­łe an­tycz­ne bu­dow­le… No i wy­spy, set­ki ma­le­ńkich wy­se­pek. Kie­dy obej­rza­ła film Mam­ma Mia, aż po­pła­ka­ła się ze zło­ści, że nie ma pie­ni­ędzy, żeby na­tych­miast wy­ru­szyć nad Cy­kla­dy, Spo­ra­dy czy ja­ki­kol­wiek inny grec­ki ar­chi­pe­lag.

Nie po­le­cia­ła tam ani wte­dy, ani w żad­ne ko­lej­ne wa­ka­cje. Po ci­chu li­czy­ła, że Pa­weł za­pa­mi­ętał jej za­chwyt tym fil­mem i fil­mo­wą wy­spą, i że za­bie­rze ją tam na trzy­dzie­ste uro­dzi­ny. Gdy­by tam się oświad­czył, na pew­no nie wa­ha­ła­by się ani chwi­li. Uzna­ła­by to za naj­ro­man­tycz­niej­sze na świe­cie.

No ale Pa­weł miał inne pla­ny. I na­wet je­śli chciał się za­ręczyć, to już na pew­no nie z nią.

– I bar­dzo do­brze, ty dup­ku – mruk­nęła do sie­bie. Po­je­dzie tam bez nie­go i będzie się świet­nie ba­wić.

– Słu­cham? – Szef pa­trzył na nią zdu­mio­ny. Miał oczy okrągłe jak ta­le­rzy­ki.

O mat­ko, chy­ba nie po­wie­dzia­ła tego gło­śno? Przy­naj­mniej tego o dup­ku?!

– Nie wiem, czym so­bie za­słu­ży­łem na wy­zwi­ska…

No tak, oczy­wi­ście, jed­nak to po­wie­dzia­ła!

– Prze­pra­szam… na­praw­dę, bar­dzo prze­pra­szam… – Po­czu­ła, że się czer­wie­ni. – To było do ko­goś in­ne­go…

Mina sze­fa mó­wi­ła ja­sno, że nie bar­dzo jej wie­rzy, oka­zał jed­nak li­to­ść i nie drążył te­ma­tu.

– Ro­zu­miem, że mogę cię zgło­sić na ten wy­jazd do Gre­cji? – upew­nił się tyl­ko.

– Tak, tak! Oczy­wi­ście, że tak. – Uśmiech­nęła się sze­ro­ko, ener­gicz­nie ki­wa­jąc gło­wą. Może los na­resz­cie się do niej uśmiech­nął? Może to fak­tycz­nie będzie naj­lep­sze lato w jej ży­ciu, wbrew temu, co dzia­ło się przez ostat­nie mie­si­ące?

– Fan­ta­stycz­nie, na­praw­dę! Na pew­no opa­lisz się na cze­ko­lad­kę i po­znasz ja­kie­goś Gre­ka, któ­ry wy­bi­je ci z gło­wy reszt­kę wspo­mnień o Pa­we­łku. – Tego sa­me­go dnia po po­łud­niu Mag­da cie­szy­ła się ra­zem z nią. – Szko­da tyl­ko, że nie le­cisz do Aten.

– No, tro­chę szko­da. – We­ro­ni­ka była pew­na, że przy­ja­ció­łka do­sko­na­le pa­mi­ęta jej za­in­te­re­so­wa­nie an­ty­kiem jesz­cze z pod­sta­wów­ki.

Oka­za­ło się jed­nak, że Mag­da mia­ła na my­śli zu­pe­łnie coś in­ne­go.

– Kon­rad roz­pacz­li­wie po­trze­bu­je swo­je­go lap­to­pa. Mo­gła­byś go za­brać ze sobą i pro­blem by­łby z gło­wy – wes­tchnęła. – Wo­la­ła­bym nie wy­sy­łać go pocz­tą czy na­wet ku­rie­rem… Gdzieś nim rzu­cą, coś pęk­nie i będą kło­po­ty.

Kon­rad, no ja­sne! Jej na­rze­czo­ny wy­je­chał do Gre­cji na ty­dzień na uro­dzi­ny swo­jej uko­cha­nej cio­ci miesz­ka­jącej od lat w Ate­nach. Mag­da nie do­sta­ła urlo­pu i nie po­le­cia­ła ra­zem z nim. A on te­raz nie mógł wró­cić, bo mąż cio­ci, Grek, po­czuł się sła­bo tuż przed jej przy­jęciem uro­dzi­no­wym i tra­fił do szpi­ta­la z ci­ężkim uda­rem, a trzy dni pó­źniej zma­rł, ani na mo­ment nie od­zy­sku­jąc przy­tom­no­ści. Cio­cia była w roz­syp­ce, za­miast ra­do­snych ob­cho­dów uro­dzin trze­ba było zor­ga­ni­zo­wać po­grzeb, za­częły się też ja­kieś skom­pli­ko­wa­ne spra­wy spad­ko­we… Kon­rad po­czuł się w obo­wi­ąz­ku zo­stać, żeby jej po­móc, bo nie mia­ła oprócz nie­go wła­ści­wie ni­ko­go bli­skie­go i była ca­łko­wi­cie za­gu­bio­na w gąsz­czu grec­kich prze­pi­sów, oby­cza­jów i w tłu­mie krew­nych, któ­rzy na­gle przy­po­mnie­li so­bie o ist­nie­niu jej męża. Kon­rad obie­cał, że nie zo­sta­wi jej z tym ca­łym ba­ła­ga­nem. Tyle tyl­ko, że nie wzi­ął z Pol­ski kom­pu­te­ra i wła­ści­wie nie mógł zdal­nie pra­co­wać. Pró­bo­wał na po­ży­czo­nym sprzęcie, pró­bo­wał w ka­fej­kach in­ter­ne­to­wych, ale nie wy­cho­dzi­ło. A We­ro­ni­ka, mimo szcze­rych chęci, nie była w sta­nie mu po­móc.

– Lecę pro­sto do He­ra­klio­nu – po­wie­dzia­ła, pró­bu­jąc za­brzmieć tak, jak­by jej było bar­dzo przy­kro. Nie było! Nie zno­si­ła la­tać, nie­na­wi­dzi­ła prze­sia­dek i bar­dzo się cie­szy­ła, że lot po­trwa tyl­ko trzy go­dzi­ny i będzie tak mało skom­pli­ko­wa­ny, jak to tyl­ko mo­żli­we.

Nie­ste­ty, kil­ka dni przed wy­lo­tem oka­za­ło się, że pla­ny się zmie­ni­ły. Ja­kaś mała za­gra­nicz­na li­nia lot­ni­cza, któ­ra ob­słu­gi­wa­ła loty czar­te­ro­we na Kre­tę, wła­śnie wy­co­fa­ła się z pol­skie­go ryn­ku. We­ro­ni­ka mo­gła więc le­cieć inną li­nią, ale z Kra­ko­wa lub Ka­to­wic.

– Do­ja­dę po­ci­ągiem, nie ma spra­wy – po­wie­dzia­ła agent­ce, któ­ra za­dzwo­ni­ła do niej z in­for­ma­cją o zmia­nie pla­nów. – Za­le­ży mi tyl­ko na tym, żeby się po­ja­wić w He­ra­klio­nie w so­bo­tę, bo wte­dy za­czy­na się kurs. Miesz­ka­nie też będzie do­stęp­ne od so­bo­ty…

Agent­ka szu­ka­ła i szu­ka­ła no­we­go po­łącze­nia, po­tem roz­łączy­ła się i w ko­ńcu za­dzwo­ni­ła zno­wu, ale tyl­ko po to, żeby po­wie­dzieć:

– Nie­ste­ty, to nie­re­al­ne. Ża­den z czar­te­rów, na któ­re mam bi­le­ty, nie leci w pi­ątek ani w so­bo­tę. Może pani do­trzeć na Kre­tę we wto­rek wie­czo­rem albo w śro­dę rano.

Ani wto­rek, ani śro­da zde­cy­do­wa­nie nie od­po­wia­da­ły We­ro­ni­ce. Nie chcia­ła spó­źnić się na kurs o pół ty­go­dnia. Nie bar­dzo też mia­ła pie­ni­ądze, żeby po­le­cieć do He­ra­klio­nu już trzy czy czte­ry dni przed kur­sem i wy­na­jąć so­bie po­kój w ho­te­lu. Zresz­tą szef na pew­no nie by­łby za­chwy­co­ny, gdy­by wzi­ęła do­dat­ko­wo pra­wie ty­dzień urlo­pu!

– Może też pani oczy­wi­ście le­cieć z prze­siad­ką, naj­le­piej przez Ate­ny – do­da­ła dziew­czy­na z biu­ra pod­ró­ży. – Loty są co­dzien­nie, z Aten też do­le­ci pani bez pro­ble­mu na ka­żdą wy­spę, na­wet dużo mniej­szą niż Kre­ta.

Prze­siad­ka? Tak, to mo­gło być roz­wi­ąza­nie… Bez­na­dziej­ne, je­śli nie lubi się la­tać sa­mo­lo­ta­mi, ale chy­ba je­dy­ne mo­żli­we.

– No, to na­praw­dę jest su­per roz­wi­ąza­nie! – ucie­szy­ła się Mag­da, słu­cha­jąc re­la­cji przy­ja­ció­łki. – To zna­czy, o rany, wiem, że nie dla cie­bie… Ale Kon­rad mó­głby prze­chwy­cić swój kom­pu­ter, cho­ćby na lot­ni­sku. Na­wet je­śli będziesz mia­ła tyl­ko chwi­lę na prze­siad­kę, może uda­ło­by się to ja­koś zor­ga­ni­zo­wać?

Na prze­siad­kę We­ro­ni­ka mia­ła mieć po­nad czte­ry go­dzi­ny. Wy­star­cza­jąco dużo, żeby nie tyl­ko prze­ka­zać pacz­kę, ale na­wet wy­pić kawę z chło­pa­kiem Mag­dy.

– Nie wiem, jak mam ci dzi­ęko­wać – cie­szy­ła się przy­ja­ció­łka. – To na­praw­dę bar­dzo wa­żne dla mo­je­go Kon­ra­da. Utknął w tych Ate­nach, ciot­ka nie ma ni­ko­go oprócz nie­go, a on ma za do­bre ser­ce, żeby jej od­mó­wić…

We­ro­ni­ka słu­cha­ła jed­nym uchem tych opo­wie­ści o ro­dzin­nych i za­wo­do­wych kło­po­tach chło­pa­ka Mag­dy. Zna­ła je już nie­mal na pa­mi­ęć. A prze­cież mia­ła przed wy­jaz­dem tyle spraw do za­ła­twie­nia. Mu­sia­ła po­za­my­kać pro­jek­ty w pra­cy, prze­ka­zać in­nym tłu­ma­czom i se­kre­tar­ce to, cze­go nie uda­ło się do­ko­ńczyć, za­wie­źć do mamy swo­je uko­cha­ne ro­śli­ny, spa­ko­wać wa­liz­kę…

– Może po­win­naś ku­pić ja­kieś let­nie su­kien­ki? – rzu­ci­ła Mag­da. – Tam będzie po­twor­nie go­rąco, a ty prze­cież nie je­dziesz na Kre­tę na wa­ka­cje. Nie mo­żesz cho­dzić owi­ni­ęta pa­reo albo no­sić szor­tów le­d­wo za­sła­nia­jących po­ślad­ki. Nie­ste­ty, ale mu­sisz wy­glądać dość ofi­cjal­nie, a przy tym ja­ki­mś cu­dem jed­nak się nie ugo­to­wać…

Po­my­sł był do­bry, ale We­ro­ni­ka uzna­ła, że musi wy­star­czyć to, co ma w sza­fie. Nie pla­no­wa­ła tego lata żad­nych da­le­kich wy­jaz­dów, nie mia­ła oszczęd­no­ści… Wci­ąż jesz­cze od­czu­wa­ła w port­fe­lu za­wi­ro­wa­nia w ży­ciu za­wo­do­wym sprzed kil­ku mie­si­ęcy. Te w ży­ciu pry­wat­nym zresz­tą też od­bi­ły się na jej bu­dże­cie. Kie­dy wście­ka­ła się i pła­ka­ła po roz­sta­niu z Pa­włem, nie była w sta­nie pra­co­wać tak wy­daj­nie jak zwy­kle. Tłu­ma­czy­ła mniej, wol­niej, od­mó­wi­ła przy­jęcia kil­ku du­żych zle­ceń, czu­jąc, że nie zdo­ła się na nich sku­pić.

Nie mo­gła więc te­raz sza­leć, wy­da­jąc pie­ni­ądze na wa­ka­cyj­ne ubra­nia. A na­wet je­śli mo­gła­by so­bie po­zwo­lić na jed­ną czy dwie nowe su­kien­ki, wo­la­ła za­brać kil­ka­dzie­si­ąt do­dat­ko­wych euro na Kre­tę. Mia­ła na­dzie­ję, że uda jej się zwie­dzić ja­kieś wy­ko­pa­li­ska albo mu­zeum ar­che­olo­gicz­ne. Sko­ro te­raz, na­resz­cie, mo­gła zo­ba­czyć na wła­sne oczy te sta­ro­żyt­ne skar­by, o któ­rych tyle czy­ta­ła, za­mie­rza­ła sko­rzy­stać z oka­zji.

A więc żad­nych no­wych su­kie­nek!

– Ale wrzu­ci­łaś do wa­liz­ki ko­stium kąpie­lo­wy? – do­py­ty­wa­ła Mag­da, kie­dy wpa­dła do We­ro­ni­ki dzień przed wy­jaz­dem, żeby prze­ka­zać jej kom­pu­ter Kon­ra­da.

– Mam ko­stium, klap­ki, pa­reo i krem z fil­trem – za­pew­ni­ła przy­ja­ció­łkę, cho­wa­jąc lap­top do ba­ga­żu pod­ręcz­ne­go. Nie była pew­na, jak będą zor­ga­ni­zo­wa­ne za­jęcia i czy w ogó­le będzie mia­ła szan­sę pó­jść na pla­żę. Ko­stium zaj­mo­wał jed­nak tak mało miej­sca, że po­sta­no­wi­ła go za­brać.

– Baw się do­brze. I obie­caj mi, że bzyk­niesz się z ja­ki­mś Gre­kiem, cho­ćby zu­pe­łnie nie­zo­bo­wi­ązu­jąco, tyl­ko po to, żeby osta­tecz­nie roz­pra­wić się ze wspo­mnie­nia­mi o nie­wier­nym Pa­we­łku – na­le­ga­ła Mag­da.

We­ro­ni­ka nie mo­gła jed­nak nic obie­cać. Nie była ty­pem pod­ry­wacz­ki. Nie wda­wa­ła się we flir­ty z nie­zna­jo­my­mi, na za­czep­ki, cho­ćby za­baw­ne i kul­tu­ral­ne, re­ago­wa­ła chło­dem, któ­ry mógł spło­szyć naj­go­ręt­sze­go Gre­ka czy Wło­cha.

Dla­cze­go tym ra­zem mia­ło­by być ina­czej? Zdra­da Pa­we­łka spra­wi­ła, że była jesz­cze ostro­żniej­sza i bar­dziej za­cho­waw­cza. Ad­o­ra­to­rzy z Kre­ty nie mie­li żad­nych szans.

– Pani leci z Aten da­lej, do He­ra­klio­nu na Kre­cie, praw­da? – Ste­war­de­sa po­de­szła do niej jesz­cze przed star­tem. – Bar­dzo mi przy­kro, ale dru­ga część pani lotu zo­sta­ła prze­su­ni­ęta o sie­dem go­dzin. Je­den z sa­mo­lo­tów ma awa­rię, po­le­ci pani in­ny­mi li­nia­mi, ale do­pie­ro po dwu­dzie­stej trze­ciej.

We­ro­ni­ka nie wie­dzia­ła, czy ma się śmiać, czy pła­kać. Ile jesz­cze pe­cho­wych sy­tu­acji może ją spo­tkać w tej pod­ró­ży, i to za­nim do­trze na Kre­tę?

– Mam sie­dzieć na lot­ni­sku pra­wie dwa­na­ście go­dzin? – za­py­ta­ła z re­zy­gna­cją ste­war­de­sę. Po czym bły­ska­wicz­nie się zre­flek­to­wa­ła i prze­pro­si­ła: – Wiem, że to nie pani wina. Pani jest tyl­ko po­sła­ńcem przy­no­szącym kiep­skie wie­ści.

– Niech pani to po­trak­tu­je jak do­brą in­for­ma­cję. – Miła dziew­czy­na w do­pa­so­wa­nym mun­dur­ku wca­le nie wy­gląda­ła na za­gnie­wa­ną. – Pani ba­gaż zo­sta­nie prze­ka­za­ny z sa­mo­lo­tu do sa­mo­lo­tu bez pani udzia­łu. Nie trze­ba od­bie­rać i po­now­nie nada­wać. Może pani pod­je­chać do mia­sta, po­spa­ce­ro­wać, po­zwie­dzać, zje­ść coś do­bre­go… Me­trem do­je­dzie pani pro­sto na plac Syn­tag­ma w sa­mym cen­trum. Ja za­wsze jadę zje­ść so­uvla­ki, na­wet je­śli mam tyl­ko kil­ka go­dzin do lotu po­wrot­ne­go.

We­ro­ni­ka po­dzi­ęko­wa­ła z uśmie­chem i prze­klęła w my­ślach ko­niecz­no­ść wy­łącza­nia te­le­fo­nów w cza­sie lotu. Mo­gła­by wy­ko­rzy­stać te dwie go­dzi­ny na przy­go­to­wa­nie się do zwie­dza­nia: prze­stu­dio­wać plan, spraw­dzić, czy jest ja­kieś mu­zeum w po­bli­żu sta­cji me­tra i jak da­le­ko od tego cen­tral­ne­go pla­cu, o któ­rym mó­wi­ła ste­war­de­sa, znaj­du­je się Akro­pol.

No ale prze­cież nie będzie na­ra­żać sa­mo­lo­tu na ja­kąś kosz­mar­ną ka­ta­stro­fę, żeby zgłębić to­po­gra­fię sto­li­cy Gre­cji. Tak na­praw­dę zresz­tą bar­dzo nie lu­bi­ła ła­mać prze­pi­sów, na­wet je­śli nie gro­zi­ło to czy­mś tak kosz­mar­nym jak roz­bi­ty sa­mo­lot. Nie wol­no? No to nie. Po­je­dzie do cen­trum, tak jak ra­dzi­ła ste­war­de­sa, i tam będzie się mar­twić, co ro­bić da­lej. Po­szu­ka pla­nu w ko­mór­ce, za­py­ta ko­goś o naj­cie­kaw­sze miej­sca, albo znaj­dzie punkt in­for­ma­cji tu­ry­stycz­nej i do­wie się w niej wszyst­kie­go, co naj­wa­żniej­sze. Albo… No ja­sne! Po­pro­si o radę Kon­ra­da. Spo­tka się z nim na lot­ni­sku, od razu po wy­jściu, i wy­py­ta, co war­to zwie­dzić. A po­tem ru­szy do cen­trum.

Opa­dła na fo­tel, przy­mknęła oczy i chy­ba na­wet uda­ło jej się za­snąć. Do rze­czy­wi­sto­ści przy­wo­łał ją do­pie­ro głos ka­pi­ta­na:

– Pro­szę za­pi­ąć pasy i wró­cić na swo­je miej­sca. Roz­po­czy­na­my po­de­jście do lądo­wa­nia na lot­ni­sku w Ate­nach. Ma­cie pa­ństwo ogrom­ne szczęście, bo Gre­cja wita was ulew­nym desz­czem. A desz­cze o tej po­rze roku na­praw­dę zda­rza­ją się tu­taj bar­dzo rzad­ko.

Szczęście, na­praw­dę? Uśmiech­nęła się z nie­do­wie­rza­niem. Wo­la­ła­by chy­ba go nie mieć…

Kie­dy już w ter­mi­na­lu włączy­ła swo­ją ko­mór­kę, od razu po­ja­wi­ła się wia­do­mo­ść od Mag­dy: „Nie za­po­mnij, że Kon­rad przy­je­dzie po kom­pu­ter”. „Mam na­dzie­ję, że przy­je­dzie – po­my­śla­ła We­ro­ni­ka. – Ina­czej będę mu­sia­ła tasz­czyć do­dat­ko­we 3 ki­lo­gra­my przez cały dzień. I jesz­cze się mar­twić, czy nic się lap­to­po­wi nie sta­nie w tym nie­zwy­kle rzad­ko zda­rza­jącym się desz­czu, któ­ry będzie miał szczęście mnie zmo­czyć”.

Ale kwa­drans pó­źniej, gdy wy­szła na par­king w to­wa­rzy­stwie Kon­ra­da, po desz­czu nie było już śla­du. Ka­łu­że zni­ka­ły jed­na za dru­gą w go­rącym, su­chym po­wie­trzu.

– Masz je­de­na­ście go­dzin? – Kon­rad był wy­ra­źnie za­do­wo­lo­ny z ta­kie­go ob­ro­tu spraw. – To fan­ta­stycz­nie, za­bio­rę cię na Pla­kę, na Ago­rę i oczy­wi­ście na Akro­pol. Zo­ba­czy­my zmia­nę war­ty na pla­cu Syn­tag­ma, pod par­la­men­tem… zje­my naj­lep­szą mu­sa­kę w mie­ście… To zna­czy, prze­pra­szam, naj­lep­szą robi moja ciot­ka, ale ona dzi­siaj wal­czy z praw­ni­kiem o ja­kiś gaj oliw­ny, któ­re­go spad­ko­bier­cą był jej mąż, więc ra­czej nic nam nie ugo­tu­je.

Kon­rad naj­wy­ra­źniej nie za­mie­rzał zo­sta­wić jej sa­mej. Chciał po pro­stu ja­koś się od­wdzi­ęczyć za kom­pu­ter, któ­ry przy­wio­zła.

– Mag­da pró­bo­wa­ła mi prze­słać wszyst­kie naj­wa­żniej­sze pli­ki, ale nie mo­gła zna­le­źć kil­ku, na któ­rych bar­dzo mi za­le­ża­ło – tłu­ma­czył. – Nie­któ­re za­pi­sa­łem w dziw­nych miej­scach, inne są pew­nie za­łącz­ni­ka­mi do pocz­ty… No i mam na dys­ku apli­ka­cje, któ­rych nie ści­ągnę tu­taj na byle jaki wy­po­ży­czo­ny sprzęt, bo i tak na nim nie za­dzia­ła­ją. Bez tego lap­to­pa nie je­stem w sta­nie ro­bić on­li­ne wszyst­kie­go, co do mnie na­le­ży. Sze­fo­wa już kil­ka razy su­ge­ro­wa­ła, że po­wi­nie­nem się zwol­nić, sko­ro nie mogę wró­cić do fir­my ani w pe­łni wy­daj­nie pra­co­wać na od­le­gło­ść. Te­raz już mogę. Ura­to­wa­łaś mi ży­cie!

We­ro­ni­ka mach­nęła ręką.

– Gdy­by nie te kło­po­ty z sa­mo­lo­ta­mi, nie mo­gła­bym ci po­móc – przy­po­mnia­ła.

– Dwie oso­by przed tobą wca­le nie chcia­ły mi po­móc, mimo że le­cia­ły do Aten – wes­tchnął Kon­rad, za­ci­ska­jąc usta. – Mag­da pew­nie ci o tym opo­wia­da­ła. Oświad­czy­ły, że nie we­zmą od­po­wie­dzial­no­ści za mój kom­pu­ter. A to prze­cież nie byli obcy lu­dzie tyl­ko mój ser­decz­ny kum­pel, a ty­dzień pó­źniej ku­zyn­ka Mag­dy.

We­ro­ni­ka nie mia­ła o tym po­jęcia. Pew­nie Mag­da wo­la­ła jej nie stra­szyć. Nie chcia­ła, żeby na­bra­ła prze­ko­na­nia, że wło­że­nie cu­dze­go kom­pu­te­ra do ba­ga­żu pod­ręcz­ne­go jest czy­mś wy­jąt­ko­wo trud­nym i ry­zy­kow­nym.

– Po­zwól, że spła­cę mój dług, przy­naj­mniej częścio­wo, i po­ka­żę ci wszyst­ko, co naj­pi­ęk­niej­sze w Ate­nach. – Kon­rad ukło­nił się w pas, śmie­jąc się przy tym szel­mow­sko, po czym za­pro­wa­dził We­ro­ni­kę do auta swo­jej ciot­ki.

Sie­dem go­dzin pó­źniej, o za­cho­dzie sło­ńca, sie­dząc na wzgó­rzu Li­ka­wi­tos i po­pi­ja­jąc ret­si­nę, We­ro­ni­ka była go­to­wa przy­si­ąc, że Ate­ny są naj­wspa­nial­szym miej­scem na zie­mi. Nie przy­pusz­cza­ła, że wy­star­czy pół dnia, żeby zo­ba­czyć wszyst­kie naj­wa­żniej­sze punk­ty na pla­nie mia­sta. Spa­ce­ru­jąc po Akro­po­lu i Ago­rze, mia­ła dresz­cze na myśl o hi­sto­rii tych miejsc, o wszyst­kich stu­le­ciach za­pa­mi­ęta­nych przez te bia­łe ka­mie­nie, któ­rych mo­gła do­tknąć. Na Pla­ce za­chwy­ca­ły ją zwie­sza­jące się nad wąski­mi ulicz­ka­mi bu­gen­wil­le. W dziel­ni­cy Ana­fio­ti­ka czu­ła się jak na ma­le­ńkiej wy­sep­ce, tej z fil­mu Mam­ma Mia. Bia­łe dom­ki z nie­bie­ski­mi okien­ni­ca­mi, stro­me schod­ki pro­wa­dzące do ko­lej­nych bu­dyn­ków… Od­po­czy­wa­ła wśród wy­so­kich palm w Ogro­dzie Na­ro­do­wym, by chwi­lę pó­źniej po­czuć się jak dzie­ciak, ba­wi­ąc się z Kon­ra­dem w cho­wa­ne­go w zie­lo­nych tu­ne­lach, w ce­gla­nych ko­lum­na­dach.

No i ten osza­ła­mia­jący za­chód sło­ńca, ogląda­ny z Li­ka­wi­tos…

– To był dzień jak ze snu – przy­zna­ła, bez pro­te­stu przyj­mu­jąc ko­lej­ną szkla­necz­kę lo­do­wa­te­go bia­łe­go wina, któ­re pach­nia­ło ży­wi­cą. Jego smak dziw­nie jej się ko­ja­rzył z tru­skaw­ka­mi je­dzo­ny­mi w dzie­ci­ństwie pro­sto z krza­ka w ogród­ku pra­bab­ci. Ni­g­dy ich nie myła, a zie­mia zgrzy­ta­ła jej w zębach. I wła­śnie te­raz, przez mo­ment, na pod­nie­bie­niu wy­ra­źnie czu­ła smak tej wil­got­nej, tru­skaw­ko­wej zie­mi.

– Ja też świet­nie się ba­wi­łem. – Kon­rad po­chy­lił się w jej stro­nę i po­pa­trzył jej w oczy odro­bi­nę dłu­żej, niż wy­pa­da­ło. – Nie mia­łem na­wet po­jęcia, że je­stem taki zmęczo­ny tymi wszyst­ki­mi spra­wa­mi mo­jej ciot­ki, w któ­re się nie­ocze­ki­wa­nie wpa­ko­wa­łem. I że tak bar­dzo mi bra­ku­je nor­mal­nej roz­mo­wy, śmie­chu i… flir­tu.

– Ja z tobą wca­le nie flir­tu­ję! – We­ro­ni­ka gwa­łtow­nie ze­rwa­ła się z krze­sła. – Nie mam po­jęcia, jak w ogó­le mo­gło ci przy­jść do gło­wy coś tak idio­tycz­ne­go! Je­steś fa­ce­tem Mag­dy, a ja…

A ja? Co niby chcia­ła po­wie­dzieć? „A ja by­łam jesz­cze nie­daw­no na­rze­czo­ną Pa­wła, ale oka­za­ło się, że oprócz mnie ma jesz­cze sek­sow­ną blon­dyn­kę w wie­ku pó­źno li­ce­al­nym”? To miał być ar­gu­ment prze­ciw­ko flir­to­wi? Ra­czej kiep­ski, mu­sia­ła to przy­znać. A żad­ne­go in­ne­go nie umia­ła wy­my­ślić w tym po­śpie­chu i gnie­wie. Urwa­ła więc gwa­łtow­nie i z im­pe­tem od­sta­wi­ła krze­sło na miej­sce, rzu­ca­jąc na sto­lik 10 euro.

– Mam na­dzie­ję, że tyle wy­star­czy – sap­nęła, nie pa­trząc Kon­ra­do­wi w oczy. – Dzi­ęku­ję ci bar­dzo za ten dzień. Je­steś świet­nym prze­wod­ni­kiem. Prze­wod­ni­kiem, ro­zu­miesz? Nie przy­pusz­cza­łam, że mo­żesz uznać mój uśmiech czy fakt, że w ogó­le z tobą roz­ma­wiam, za flirt. Nie mam so­bie w tej spra­wie nic do za­rzu­ce­nia.

Szyb­ko zro­bi­ła ra­chu­nek su­mie­nia. Czy fak­tycz­nie nie było w jej za­cho­wa­niu nic dwu­znacz­ne­go? Czy nie od­gry­wa­ła się na Pa­we­łku? Czy nie spraw­dza­ła, wy­ko­rzy­stu­jąc cy­nicz­nie obec­no­ść Kon­ra­da, czy jesz­cze może się ko­muś po­do­bać? Czy to na­praw­dę nie był ro­dzaj flir­tu?

Nie, nie był! Ab­so­lut­nie nie pod­ry­wa­ła Kon­ra­da. Nie pa­trzy­ła na nie­go jak na mężczy­znę, cho­ciaż – zwró­ci­ła na to uwa­gę do­pie­ro te­raz, po tym jego idio­tycz­nym ko­men­ta­rzu – grec­kie sło­ńce na­praw­dę bar­dzo mu słu­ży­ło. W Pol­sce wy­da­wał jej się ja­kiś ni­ja­ki, wy­pło­wia­ły, tro­chę bez ży­cia. Dzi­wi­ła się na­wet, że ślicz­na Mag­da wy­bra­ła so­bie ta­kie­go mało ener­gicz­ne­go i nie­zbyt atrak­cyj­ne­go fa­ce­ta. Tu, w upal­nych Ate­nach, opa­lo­ny, w błękit­nej ko­szu­li, z kil­ku­dnio­wym za­ro­stem i wło­sa­mi, któ­re chy­ba nie wi­dzia­ły fry­zje­ra od kie­dy przy­je­chał do Gre­cji, spra­wiał wra­że­nie sil­niej­sze­go, bar­dziej zde­cy­do­wa­ne­go i znacz­nie bar­dziej męskie­go.

Ale prze­cież mama i bab­cia po­wta­rza­ły jej często, że żo­na­ty mężczy­zna to mar­twy mężczy­zna. I ona ni­g­dy nie zła­ma­ła tej za­sa­dy. Kon­rad co praw­da nie był jesz­cze żo­na­ty, ale był na­rze­czo­nym Mag­dy, za­jętym, bez cie­nia wąt­pli­wo­ści. A więc ab­so­lut­nie jej nie in­te­re­so­wał.

– Dzi­ęku­ję – po­wtó­rzy­ła raz jesz­cze, a po­tem zła­pa­ła tor­bę i ru­szy­ła bie­giem przed sie­bie, pró­bu­jąc się zo­rien­to­wać, gdzie może być ja­ki­kol­wiek przy­sta­nek, z któ­re­go do­sta­nie się do cen­trum, a po­tem na lot­ni­sko.

– Nie wy­głu­piaj się, We­rka! – Kon­rad pędził za nią w dół wzgó­rza Li­ka­wi­tos. – Wera, po­cze­kaj, sa­mo­chód stoi po dru­giej stro­nie…

– Nie po­ja­dę two­im sa­mo­cho­dem – par­sk­nęła przez ra­mię, nie zwal­nia­jąc ani na mo­ment.

– We­rka, li­to­ści! Nie mia­łem na my­śli nic złe­go. – Kon­rad zrów­nał się z nią i za­sa­pa­ny bie­gł te­raz tuż obok. – Cho­dzi­ło mi tyl­ko o to, że miło po­śmiać się, po­żar­to­wać z dziew­czy­ną w moim wie­ku, w moim języ­ku. Flirt to prze­cież nie jest sy­no­nim zdra­dy, to była kie­dyś za­ba­wa to­wa­rzy­ska…

– Nie chcia­łam, żeby na­sze spo­tka­nie było w ja­ki­kol­wiek spo­sób dwu­znacz­ne – We­ro­ni­ka mu­sia­ła zwol­nić, bo też się już so­lid­nie zdy­sza­ła, ucie­ka­jąc ze szczy­tu wzgó­rza.

– Nie było, przy­si­ęgam! – Kon­rad wy­prze­dził ją, za­stąpił jej dro­gę, zła­pał za ra­mio­na i zmu­sił, żeby spoj­rza­ła mu w oczy. – Prze­cież Mag­da wie, że tu je­steś, sama cię przy­sła­ła… Prze­cież się z nią przy­ja­źnisz. Mu­sia­łbym być kre­ty­nem, pró­bu­jąc cię po­de­rwać.

Po­czu­ła się idio­tycz­nie. Gniew wy­pa­ro­wał w ułam­ku se­kun­dy.

– Nie wiem, co mi strze­li­ło do gło­wy – szep­nęła i po­trząsnęła gło­wą za­kło­po­ta­na. – Chy­ba za dużo ostat­nio mia­łam stre­sów. No i stra­ci­łam wia­rę w mężczyzn, wiesz…

Nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, że Mag­da opo­wie­dzia­ła swo­je­mu na­rze­czo­ne­mu o jej roz­sta­niu z Pa­włem. Sama nie za­mie­rza­ła jed­nak o tym roz­ma­wiać. Przez cały dzień sta­ran­nie uni­ka­ła tego te­ma­tu. W ko­ńcu Kon­rad nie był na­wet jej bli­skim ko­le­gą, wi­dy­wa­li się cza­sa­mi u Mag­dy albo szli we czwór­kę do kina: We­ro­ni­ka i Pa­weł, Mag­da i Kon­rad… Żar­to­wa­li, je­dli ra­zem ko­la­cję i tyle. Ni­g­dy nie roz­ma­wia­ła z nim dłu­żej na ża­den po­wa­żny te­mat. Dla­cze­go więc te­raz mia­ła­by mu opo­wia­dać o tym, że Pa­weł oka­zał się dup­kiem, któ­re­go sku­si­ły dłu­gie nogi ja­kie­jś blon­dyn­ki?

– Mag­da mó­wi­ła mi, co się sta­ło – przy­znał Kon­rad, kie­dy na­resz­cie ochło­nęła i wsia­dła ra­zem z nim do sa­mo­cho­du ciot­ki. – Bar­dzo mi przy­kro, nie przy­pusz­cza­łem, że Pa­weł może wy­wi­nąć taki nu­mer. Je­stem pew­ny, że już za­czął tego ża­ło­wać.

– Nic mnie to nie ob­cho­dzi – mruk­nęła We­ro­ni­ka, choć jej głos zdra­dzał, że jest aku­rat od­wrot­nie.

Ale prze­cież nie mu­sia­ła tłu­ma­czyć się z ni­cze­go chło­pa­ko­wi swo­jej przy­ja­ció­łki!

Je­cha­li w kie­run­ku lot­ni­ska.

– Dzi­ęku­ję – po­wie­dzia­ła, żeby zmie­nić te­mat i roz­ła­do­wać tro­chę na­pi­ęcie, któ­re na­gle po­ja­wi­ło się mi­ędzy nimi. – Bar­dzo ci dzi­ęku­ję za dzi­siej­szy dzień, na­praw­dę był fan­ta­stycz­ny. Za­wsze chcia­łam zo­ba­czyć Ate­ny, ale nie przy­pusz­cza­łam, że mogę zwie­dzić aż tyle w ci­ągu jed­ne­go dnia.

– Ja też dzi­ęku­ję. – Tym ra­zem w gło­sie Kon­ra­da nie było ab­so­lut­nie żad­ne­go pod­tek­stu. Ot, zwy­czaj­na ko­le­że­ńska wy­mia­na zdań. – Ni­g­dy nie opro­wa­dza­łem ni­ko­go po tym mie­ście, cho­ciaż w dzie­ci­ństwie i na­wet jesz­cze w li­ceum spędza­łem tu­taj na­praw­dę spo­ro cza­su. Faj­nie było po­pa­trzeć na Ate­ny tak, jak­bym zno­wu po­zna­wał je po raz pierw­szy. I faj­nie było wi­dzieć twój za­chwyt, oglądać je two­imi ocza­mi.

Na lot­ni­sku oka­za­ło się, że sa­mo­lot na Kre­tę ma dwie go­dzi­ny opó­źnie­nia.

– Idź już – po­pro­si­ła. – Po­sie­dzę, po­czy­tam, nie będę się nu­dzić.

Kon­rad jed­nak na­wet nie chciał o tym sły­szeć. Zo­stał z nią do pó­łno­cy, pi­jąc kawę i opo­wia­da­jąc o swo­jej pra­cy, któ­rą pró­bo­wał wy­ko­ny­wać na od­le­gło­ść, o pa­sji, jaką była mu­zy­ka po­wa­żna, i o ciot­ce, któ­ra z wy­kszta­łce­nia była eko­no­mist­ką, ale w cza­sie wa­ka­cji w Bu­łga­rii po­zna­ła Gre­ka i wy­je­cha­ła bez wa­ha­nia do ja­kie­jś wsi za­bi­tej de­cha­mi, gdzie ów Grek upra­wiał oliw­ki.

– Nie miesz­ka­li w Ate­nach? – zdzi­wi­ła się We­ro­ni­ka.

A Kon­rad wy­ja­śnił, że do Aten przy­je­żdża­li tyl­ko na kil­ka mie­si­ęcy, kie­dy oliw­ki nie wy­ma­ga­ły ich uwa­gi. Przez wi­ęk­szą część roku zaj­mo­wa­li się swo­im ga­jem. I za­mar­twia­niem się tym, kto go przej­mie, kie­dy będą chcie­li prze­jść na eme­ry­tu­rę. Nie mie­li dzie­ci, za to Yor­gos, mąż ciot­ki, miał dwa­na­ścio­ro sio­strze­ńców i bra­tan­ków, go­to­wych sko­czyć so­bie do gar­deł, żeby odzie­dzi­czyć te hek­ta­ry. I wła­śnie te­raz, po jego śmier­ci, za­częła się bez­par­do­no­wa wal­ka mi­ędzy grec­ki­mi krew­nia­ka­mi.

We­ro­ni­ka śmia­ła się do łez, słu­cha­jąc opo­wie­ści o ko­lej­nych bra­ta­ni­cach, sio­strze­ni­cach i ca­łej resz­cie krew­nych, z któ­ry­mi spo­ty­kał się Kon­rad, pró­bu­jąc po­móc ciot­ce. Ni­g­dy nie przy­pusz­cza­ła, że ma taki zmy­sł ob­ser­wa­cji i po­czu­cie hu­mo­ru.

– Ale ty nie opo­wie­dzia­łaś mi jesz­cze o tej let­niej szko­le, do któ­rej się wy­bie­rasz. – Kon­rad do­pił trze­cią kawę i zer­k­nął na ze­ga­rek. – I chy­ba już dzi­siaj nie zdążysz… Może opo­wiesz mi wszyst­ko w dro­dze po­wrot­nej? O ile ci­ągle tu będę, a ty zno­wu będziesz le­cia­ła przez Ate­ny.

– Mam na­dzie­ję, że uda mi się jed­nak wra­cać bez­po­śred­nio z Kre­ty do Pol­ski – po­wie­dzia­ła i na­tych­miast po­czu­ła, że to nie było zbyt grzecz­ne. Jak­by nie chcia­ła już się z nim spo­tkać i wy­pić ko­lej­nej kawy. – To zna­czy… prze­pra­szam… nie mia­łam na my­śli nic złe­go.

– Wiem, wiem. Do zo­ba­cze­nia! – Uśmiech­nął się, od­pro­wa­dza­jąc ją do kon­tro­li bez­pie­cze­ństwa. – W Gre­cji albo w Pol­sce.

– Do zo­ba­cze­nia – od­pa­rła, ca­łu­jąc go szyb­ko w po­li­czek, po czym wy­jęła z tor­by bi­let oraz pasz­port i prze­szła do stre­fy wy­łącz­nie dla pa­sa­że­rów, nie ogląda­jąc się za sie­bie.

Po­tem, już cze­ka­jąc przy bram­ce, na­pi­sa­ła szyb­ko do Mag­dy: „Mi­sja wy­ko­na­na, kom­pu­ter prze­ka­za­ny”.

Wy­łączy­ła te­le­fon z mi­łym uczu­ciem, że za­ła­twi­ła już spra­wę, po­mo­gła przy­ja­ció­łce. Te­raz mo­gła na do­bre za­po­mnieć o Kon­ra­dzie.

Czas na Kre­cie pły­nął tak szyb­ko, że cza­sa­mi nie wie­dzia­ła, czy jest wto­rek, śro­da czy może pi­ątek. Od rana do nocy była na za­jęciach, se­mi­na­riach, warsz­ta­tach, kon­wer­sa­to­riach i wy­czer­pu­jących ćwi­cze­niach z parą na­uczy­cie­li przy­go­to­wu­jących ją do tłu­ma­czeń sy­mul­ta­nicz­nych. Kie­dy sie­dzia­ła w swo­im po­ko­ju, na ostat­nim pi­ętrze ho­te­li­ku na ty­łach gwar­ne­go tar­go­wi­ska, przez cały czas pra­co­wa­ła nad ja­ki­miś tłu­ma­cze­nia­mi, któ­re mu­sia­ła przy­go­to­wać na ko­lej­ny dzień. Nie mia­ła po­jęcia, ja­kim cu­dem lu­dzie z jej gru­py znaj­du­ją czas, żeby wy­brać się ra­zem na pla­żę, na wino czy małą wy­ciecz­kę po mie­ście. Wy­gląda­ło na to, że dla wi­ęk­szo­ści kur­san­tów ży­cie to­wa­rzy­skie było co naj­mniej rów­nie wa­żne jak na­uka. Dwie czy trzy oso­by wręcz trak­to­wa­ły na­ukę jako pre­tekst do do­brej za­ba­wy, któ­ra zaj­mo­wa­ła im zde­cy­do­wa­ną wi­ęk­szo­ść cza­su. He­idi z Ber­li­na i Gian­lu­ca oraz Gio­van­na, oby­dwo­je z Me­dio­la­nu, przy­cho­dzi­li do szko­ły co­dzien­nie spó­źnie­ni, a w oko­li­cach prze­rwy na lunch po pro­stu zni­ka­li bez sło­wa.

We­ro­ni­ka jed­nak pod­cho­dzi­ła do na­uki bar­dzo po­wa­żnie. Nie dla­te­go, że była z na­tu­ry ku­jon­ką – wca­le nie! Po pro­stu uwa­ża­ła, że jest to win­na swo­je­mu sze­fo­wi, któ­ry za­in­we­sto­wał w jej wy­jazd, choć wca­le nie mu­siał. Miał w tym swój cel, chciał, żeby wró­ci­ła do Pol­ski z no­wy­mi umie­jęt­no­ścia­mi, za­mie­rzał po­wie­rzyć jej do­dat­ko­we obo­wi­ąz­ki, a więc mu­sia­ła się po­sta­rać. Na ży­ciu to­wa­rzy­skim oraz no­wych przy­ja­źniach i tak jej nie za­le­ża­ło, mia­ła do­sta­tecz­nie dużo do­brych zna­jo­mych, dla któ­rych za­wsze bra­ko­wa­ło jej cza­su. A co do zwie­dza­nia – zo­sta­wia­ła je na week­en­dy.

W pierw­szą so­bo­tę, któ­rą spędza­ła na Kre­cie, po­je­cha­ła z pra­wie całą gru­pą do pa­ła­cu w Knos­sos. To było naj­słyn­niej­sze i naj­bar­dziej chy­ba kon­tro­wer­syj­ne miej­sce na wy­spie. Ru­iny wspa­nia­łej bu­dow­li, od­no­wio­ne w spo­sób do­syć do­wol­ny przez an­giel­skie­go ar­che­olo­ga sir Ar­tu­ra Evan­sa. Mnó­stwo be­to­nu i in­ten­syw­nie czer­wo­ne ko­lum­ny ro­bi­ły nie­co tan­det­ne wra­że­nie.

– Sta­ro­żyt­ny Di­sney­land dla tu­ry­stów – mruk­nęła nie­zbyt od­kryw­czo i obie­ca­ła so­bie, że na­stęp­ne­go dnia obej­rzy coś znacz­nie bar­dziej au­ten­tycz­ne­go.

Po­sta­no­wi­ła po pro­stu wsi­ąść w au­to­bus i po­je­chać gdzieś da­lej, poza sto­li­cę wy­spy. Ze zdu­mie­niem stwier­dzi­ła, że ten styl ży­cia, któ­ry pro­wa­dzi­ła przez ostat­ni ty­dzień, na­praw­dę do­brze wpły­wa na jej sa­mo­po­czu­cie. Wresz­cie nie my­śli o tym, co zro­bił Pa­weł, nie od­bie­ra te­le­fo­nów od zna­jo­mych, któ­rzy chcą się do­wie­dzieć, co się sta­ło i czy to praw­da, że nie są już ra­zem.

No wła­śnie, te­le­fon… Mru­gał do niej od pew­ne­go cza­su nie­bie­ską dio­dą na znak, że ma ja­kieś nie­ode­bra­ne po­łącze­nie. Po­sta­no­wi­ła spraw­dzić, kto dzwo­nił, do­pie­ro w cza­sie lun­chu. Na ra­zie po­dzi­wia­ła tur­ku­so­we mo­rze, któ­re mie­ni­ło się za oknem au­to­ka­ru. Uśmiech­nęła się do sie­bie z za­do­wo­le­niem. Nie mia­ła po­jęcia, do­kąd tak na­praw­dę je­dzie i czy cze­ka ją tam coś in­te­re­su­jące­go. W nie­dzie­lę wie­le au­to­bu­sów nie kur­so­wa­ło. Po­szła na przy­sta­nek bez żad­ne­go pla­nu i prze­pu­ści­ła dwa pierw­sze po­jaz­dy pe­łne ha­ła­śli­wych tu­ry­stów w szor­tach. Trze­ci był nie­mal pu­sty, wsia­dła więc do nie­go bez za­sta­no­wie­nia. Nie była pew­na, czy za­wie­zie ją na raj­ską pla­żę, czy może do ja­kie­jś gór­skiej wio­ski w głębi lądu. Uzna­ła jed­nak, że za­ry­zy­ku­je. W ko­ńcu jak przy­go­da, to przy­go­da…

Naj­wi­docz­niej kiep­sko wy­bra­ła. W au­to­bu­sie było tyl­ko kil­ku pa­sa­że­rów i to ra­czej miej­sco­wych, a więc nie mo­gła li­czyć na to, że ostat­ni przy­sta­nek znaj­du­je się przy zja­wi­sko­wej la­gu­nie. Nie mo­gła chy­ba li­czyć na­wet na ka­mie­ni­stą za­tocz­kę, bo dro­ga na­gle skręci­ła i za­miast tur­ku­so­we­go mo­rza wi­dzia­ła tyl­ko ska­ły, co­raz bar­dziej dzi­kie. I co­raz mniej prze­my­ka­jących obok sa­mo­cho­dów. Pro­sta z po­cząt­ku dro­ga za­częła się wić i piąć w górę. Wy­ra­źnie je­cha­ła na ja­kieś pust­ko­wie i mo­gła tyl­ko mieć na­dzie­ję, że będzie stam­tąd ja­kiś kurs po­wrot­ny jesz­cze tego sa­me­go dnia.

Przy­go­da, na­praw­dę… Co ją pod­ku­si­ło? Jak­by za mało mia­ła w ostat­nich mie­si­ącach przy­gód!

Wy­jęła ko­mór­kę, chcąc włączyć na­wi­ga­cję i spraw­dzić, gdzie je­dzie, a po­tem… Cóż, trze­ba chy­ba jed­nak wy­si­ąść i spró­bo­wać jak naj­szyb­ciej wró­cić do He­ra­klio­nu.

Te­le­fon nie miał za­si­ęgu. Nie dało się uru­cho­mić mapy, żad­nej stro­ny in­ter­ne­to­wej ani na­wet Mes­sen­ge­ra, przy któ­rym wy­świe­tla­ła się in­for­ma­cja, że cze­ka na nią szes­na­ście no­wych wia­do­mo­ści. Szes­na­ście, se­rio? Cie­ka­we od kogo… Nie do­wie się tego, do­pó­ki nie wy­je­dzie z tych gór i nie zła­pie łącz­no­ści z ja­kąś sie­cią.

W ko­ńcu au­to­bus za­trzy­mał się w ma­le­ńkim mia­stecz­ku, na pla­cy­ku przy kil­ku jed­no­pi­ętro­wych, nie­zbyt uro­dzi­wych dom­kach. Wszy­scy wy­sie­dli, ale dwóch pa­sa­że­rów zo­sta­wi­ło na fo­te­lach swo­je ba­ga­że, jak­by za­raz mie­li je­chać da­lej. We­ro­ni­ka roz­gląda­ła się nie­pew­nie. Wy­si­ąść? Zo­stać? Nie mia­ła po­jęcia, co po­win­na zro­bić.

Kie­row­ca za­wo­łał do niej po grec­ku coś, cze­go oczy­wi­ście nie zro­zu­mia­ła.

– Go­dzi­na prze­rwy – po­wtó­rzył ko­śla­wym an­giel­skim. – Za­my­kam, wyj­dź.

Zro­bi­ła to, o co pro­sił. Na ze­wnątrz ude­rzy­ła w nią fala go­rące­go po­wie­trza. Na­praw­dę nie mia­ła ocho­ty stać w pe­łnym sło­ńcu na tym roz­grza­nym chod­ni­ku przez ca­lut­ką go­dzi­nę.

– Kawa, je­dze­nie? – Kie­row­ca za­uwa­żył jej nie­pew­ny wzrok i po­spie­szył z pod­po­wie­dzia­mi, jak może spędzić ten czas. Wska­zał dło­nią dwa sto­li­ki wy­sta­wio­ne przed prze­szklo­ne drzwi. Przy obu sie­dzie­li star­si bro­da­ci mężczy­źni, po­pi­ja­jąc czar­ną jak smo­ła kawę i dys­ku­tu­jąc o czy­mś z oży­wie­niem.

Kie­row­ca pod­sze­dł do je­dy­ne­go wol­ne­go krze­sła i klep­nął w nie za­chęca­jąco dło­nią.

Mia­ła­by sie­dzieć przy sto­le z le­ci­wy­mi Kre­te­ńczy­ka­mi, nie mo­gąc za­mie­nić z nimi ani sło­wa? Nie, chy­ba jed­nak nie była go­to­wa na ta­kie atrak­cje to­wa­rzy­skie.

– Ef­cha­ri­stó. Ef­cha­ri­stó póli – po­dzi­ęko­wa­ła, uda­jąc za­jętą stu­dio­wa­niem roz­kła­du jaz­dy. Roz­po­zna­wa­ła już wi­ęk­szo­ść grec­kich li­ter, ale ci­ągle nie mia­ła pew­no­ści, do­kąd je­dzie au­to­bus, któ­ry wła­śnie zro­bił so­bie prze­rwę w mia­stecz­ku o nie­zna­nej jej na­zwie.

Kie­row­ca nie za­mie­rzał zo­sta­wić jej w spo­ko­ju.

– Idź! Idź nad je­zio­ro! – po­wie­dział po an­giel­sku. A może coś źle zro­zu­mia­ła? Je­zio­ro? Nie mia­ła po­jęcia, że na Kre­cie są ja­kieś je­zio­ra…

– Je­zio­ro! Pi­ęk­ne je­zio­ro! Idź, bli­sko, wró­cisz na czas, nie bój się. My cze­ka­my, idź! – za­chęcał, ma­cha­jąc ręką w kie­run­ku wąskiej ulicz­ki.

Po­słusz­nie ru­szy­ła w tam­tą stro­nę. Nie tyle z cie­ka­wo­ści, jak wy­gląda grec­kie je­zio­ro na środ­ku wy­spy, co po to, żeby ze­jść wresz­cie z oczu kie­row­cy. Jego chęć po­mo­cy sta­wa­ła się już na­praw­dę męcząca.

Po kwa­dran­sie szyb­kie­go mar­szu zo­ba­czy­ła zie­lo­ne je­zior­ko po­śród sza­rych, su­ro­wych gór. Było kry­sta­licz­nie czy­ste, a jego ta­fli nie prze­ci­na­ła na­wet naj­mniej­sza zmarszcz­ka. Przy­kuc­nęła na ka­mie­niu. Czy to mo­żli­we, że w wo­dzie na­praw­dę pły­wa­ły żó­łwie? Wpa­try­wa­ła się w nie z za­chwy­tem. Ka­wa­łek da­lej za­uwa­ży­ła kacz­ki. Zer­ka­ły na nią z na­dzie­ją, że wyj­mie z tor­by ja­kieś przy­sma­ki i ze­chce się nimi po­dzie­lić.

– Nic z tego, nie tym ra­zem. – Uśmiech­nęła się, pró­bu­jąc uspo­ko­ić od­dech. Była wy­czer­pa­na, a upał da­wał jej się we zna­ki. Chęt­nie usia­dła­by w tej ma­łej ta­wer­nie na brze­gu, wy­pi­ła­by coś zim­ne­go i zja­dła sa­łat­kę ho­ria­ti­ki. Wy­jęła ko­mór­kę, żeby zer­k­nąć na ze­ga­rek. Mia­ła jesz­cze czter­dzie­ści mi­nut. Na sa­łat­kę mar­ne szan­se, ale może zdąży się cze­goś na­pić?

– Kawa frap­pé z mle­kiem i cu­krem oraz wy­ci­ska­ny sok z po­ma­ra­ńczy – po­wie­dzia­ła po­wo­li do kel­ne­ra.

– Oczy­wi­ście, za­raz po­dam. – Ciem­no­wło­sy przy­stoj­niak w nie­do­pi­ętej na pier­si bia­łej ko­szu­li wy­glądał tak, jak­by ce­lo­wo pró­bo­wał się upodob­nić się do fil­mo­we­go Zor­by. Bły­snął w jej kie­run­ku fan­ta­stycz­ny­mi śnie­żno­bia­ły­mi zęba­mi i wska­zał miej­sce pod pa­ra­so­lem. Z ulgą opa­dła na krze­sło i przez mo­ment wy­pa­try­wa­ła w wo­dzie ko­lej­nych żó­łwi. Kel­ner wró­cił z dwie­ma wy­so­ki­mi szklan­ka­mi i po­sta­wił je tuż obok te­le­fo­nu, któ­ry We­ro­ni­ka odło­ży­ła na sto­lik.

Te­le­fo­nu? Jak mo­gła za­po­mnieć o tych szes­na­stu wia­do­mo­ściach, któ­re cze­ka­ły na nią na Mes­sen­ge­rze! Tu­taj chy­ba po­win­no jej się udać po­łączyć z sie­cią i spraw­dzić, kto pi­sał do niej tak upar­cie.

Fak­tycz­nie, w ci­chej ta­wer­nie, w któ­rej nie było ni­ko­go oprócz niej, za­si­ęg był ca­łkiem nie­zły. Bez pro­ble­mu we­szła do in­ter­ne­tu i otwo­rzy­ła li­stę wia­do­mo­ści. Kil­ka przy­szło z Pol­ski i do­ty­czy­ło drob­nych spraw, któ­re te­raz kom­plet­nie jej nie do­ty­czy­ły. Ja­kiś kon­cert, ja­kaś wy­prze­daż, spo­tka­nie to­wa­rzy­skie, na któ­rym rzecz ja­sna nie zdo­ła się po­ja­wić. Po­zo­sta­łe mia­ły dwo­je au­to­rów: Mag­dę i Kon­ra­da.

Kon­rad… Kin­ga po­trząsnęła gło­wą z nie­do­wie­rza­niem. Od ich spo­tka­nia mi­nął ty­dzień, a on nie na­pi­sał w tym cza­sie na­wet zdaw­ko­we­go: „Co u cie­bie?” albo „Jak tam na Kre­cie?”. Dla­cze­go wła­śnie te­raz prze­bu­dził się z le­tar­gu i za­rzu­cił ją wia­do­mo­ścia­mi?

Po­ci­ągnęła przez pa­pie­ro­wą słom­kę duży łyk lo­do­wa­to zim­nej, słod­kiej kawy i za­częła czy­tać. „Jak tam na Kre­cie?” – no pro­szę, pierw­sza wia­do­mo­ść brzmia­ła do­kład­nie tak, jak w jej wy­obra­źni. Oczy­wi­ście nie zdąży­ła na nią od­pi­sać, bo od razu wy­świe­tli­ły się ko­lej­ne, pi­sa­ne wcze­śnie rano. „Mam na­dzie­ję, że jesz­cze tam je­steś, bo lecę dzi­siaj na Kre­tę w spra­wie gaju oliw­ne­go zma­rłe­go wuja”. Nie mia­ła po­jęcia, że te hek­ta­ry po­roś­ni­ęte sta­ry­mi drze­wa­mi oliw­ny­mi, o któ­rych tyle jej opo­wia­dał, znaj­du­ją się na Kre­cie. Nie­mal na pew­no o tym nie wspo­mi­nał. A może to ona nie zwró­ci­ła uwa­gi? „Dziś nie­dzie­la. Może masz tro­chę wol­ne­go cza­su i dasz się wy­ci­ągnąć cho­ćby na małą kawę?”

– Kawę już mam – mruk­nęła do sie­bie i za­raz prze­czy­ta­ła ko­lej­ną wia­do­mo­ść: „Je­stem już w He­ra­klio­nie. Nie wiem, gdzie cię szu­kać!”.

Brzmiał pra­wie jak stęsk­nio­ny ko­cha­nek. Co za bzdu­ra! Prze­cież obie­ca­li so­bie w Ate­nach, że nie będzie mi­ędzy nimi żad­nych dwu­znacz­no­ści. Obie­ca­li, a sko­ro tak, to chy­ba mo­gli się spo­tkać i po pro­stu wy­pić ra­zem kawę? O ile tyl­ko zdo­ła wy­do­stać się wresz­cie z tej wsi!

Zer­k­nęła na ze­gar na wy­świe­tla­czu ko­mór­ki i dusz­kiem wy­pi­ła kawę oraz sok. Mia­ła na­dzie­ję, że jej nie za­szko­dzą, pite jed­no­cze­śnie w ta­kim tem­pie…

– Gdzie my wła­ści­wie je­ste­śmy? – za­py­ta­ła młod­szą i chy­ba jed­nak przy­stoj­niej­szą wer­sję Gre­ka Zor­by, re­gu­lu­jąc ra­chu­nek.

– Za­ros – od­pa­rł chło­pak, po czym wol­niej po­wtó­rzył: – Za­ros. To na­zwa wio­ski. Na je­zio­ro też wszy­scy mó­wią Za­ros, cho­ciaż na­zy­wa się Vo­to­mos. Za­pi­sać ci te na­zwy?

– Nie, dzi­ęku­ję – ski­nęła gło­wą i szyb­ko na­pi­sa­ła nie­zbyt skład­ną wia­do­mo­ść: „Je­stem w Za­ros, jadę gdzieś da­lej, nie mam po­jęcia gdzie. Za­raz wsia­dam do au­to­bu­su. Mam tu pro­blem z za­si­ęgiem. Góry. Za­dzwo­nię za kil­ka go­dzin, jak wró­cę do He­ra­klio­nu”.

Ma­sze­ru­jąc wąską dró­żką z po­wro­tem do au­to­bu­su, po­my­śla­ła, że po­win­na do­rzu­cić ja­kieś sym­pa­tycz­ne sło­wo albo dwa. Coś o tym, że się cie­szy, że zno­wu go zo­ba­czy i że z przy­jem­no­ścią pój­dzie na tę kawę. Sko­ro wszyst­ko mi­ędzy nimi zo­sta­ło wy­ja­śnio­ne, nie mu­sia­ła się chy­ba ha­mo­wać? Ale z dru­giej stro­ny było jej głu­pio. Nie chcia­ła ro­bić nic, co mo­gło­by zde­ner­wo­wać albo za­smu­cić Mag­dę. Czy w ogó­le po­win­na iść na tę kawę?

A Mag­da… czy ona o wszyst­kim wie­dzia­ła? Pew­nie tak… Prze­cież od niej też przy­szło kil­ka wia­do­mo­ści, któ­rych We­ro­ni­ka nie zdąży­ła otwo­rzyć.

„Prze­czy­tam je w au­to­bu­sie. A je­śli nie będzie z nich ja­sno wy­ni­kać, że Kon­rad po­in­for­mo­wał Mag­dę, że leci na Kre­tę, po pro­stu do niej za­dzwo­nię i o to za­py­tam” – po­sta­no­wi­ła, wy­dłu­ża­jąc krok. Nie chcia­ła prze­cież zo­stać w tej gór­skiej wio­sce, na­wet je­że­li za­raz za ostat­ni­mi do­ma­mi roz­ci­ąga­ło się prze­ślicz­ne je­zio­ro.

Kie­row­ca przy­wi­tał ją tak, jak­by była jego daw­no za­gi­nio­ną uko­cha­ną ku­zyn­ką. Wzi­ął pod rękę i za­pro­wa­dził na miej­sce po le­wej, przy oknie – do­kład­nie to samo, na któ­rym sie­dzia­ła przed przy­mu­so­wą prze­rwą w Za­ros.

– Je­zio­ro było? – za­py­tał tro­skli­wie.

Ku­si­ło ją, żeby od­po­wie­dzieć: „Nie było. Znik­nęło. Pew­nie ktoś je ukra­dł”. Chcia­ła­by zo­ba­czyć, jak na to za­re­agu­je. Opa­no­wa­ła się jed­nak i od­po­wie­dzia­ła grzecz­nie:

– Bar­dzo ład­ne, na­praw­dę. Dzi­ęku­ję, że mi pan o nim opo­wie­dział.

– Je­dzie­my. – Kie­row­ca od­wró­cił się i po­sze­dł w stro­nę swo­je­go fo­te­la. Wi­dząc to, z ka­wiar­ni koło przy­stan­ku wy­pa­dło kil­ka osób. Jed­na po dru­giej za­częły wsia­dać do au­to­bu­su.

We­ro­ni­ka wy­ko­rzy­sta­ła ten mo­ment i za­wo­ła­ła do kie­row­cy:

– A do­kąd je­dzie­my?

– Do­kąd? – po­wtó­rzył, chy­ba nie­pew­ny, czy do­brze ją zro­zu­miał. – Py­tasz, do­kąd je­dzie au­to­bus? Je­dziesz i nie wiesz?

– Jadę i nie wiem – od­po­wie­dzia­ła, śmie­jąc się jak sza­lo­na. Ta cała eska­pa­da wy­da­ła jej się na­gle nie­zwy­kle za­baw­na. Kto wie, może wy­lądu­je w ja­kie­jś fa­bry­ce, do któ­rej tym au­to­bu­sem do­wo­zi się ro­bot­ni­ków? Albo w szpi­ta­lu? Hur­tow­ni wody mi­ne­ral­nej z dala od ja­kich­kol­wiek miej­sco­wo­ści? Co jej przy­szło do gło­wy, żeby nie spraw­dzić tra­sy?!

– Máta­la – kie­row­ca po­wie­dział to z dumą, jak­by in­for­mo­wał, że za­bie­ra ją pro­sto na au­dien­cję do kró­lo­wej. I zno­wu wy­sze­dł zza kie­row­ni­cy i sta­nął przy jej fo­te­lu.

– Máta­la. – We­ro­ni­ka po­ki­wa­ła gło­wą, jak­by ta na­zwa co­kol­wiek jej mó­wi­ła.

– Máta­la do­bra. – Kie­row­ca nie re­zy­gno­wał. – Máta­la pi­ęk­na. Mo­rze, góry, Bob Dy­lan…

– Bob Dy­lan? – Nie była pew­na, czy do­brze go zro­zu­mia­ła.

– Bob Dy­lan. No­bel. Wiesz?

– Wiem – uzna­ła, że nie ma sen­su ci­ągnąć da­lej tej kon­wer­sa­cji. – Dzi­ęku­ję.

Wy­jęła z tor­by ko­mór­kę, żeby po­ka­zać, że uwa­ża roz­mo­wę za za­ko­ńczo­ną. Za­mie­rza­ła uda­wać, że pi­sze pil­ną wia­do­mo­ść, ale nie mu­sia­ła ni­cze­go uda­wać. Prze­cież cze­ka­ło na nią sie­dem nie­od­czy­ta­nych wia­do­mo­ści od Mag­dy.

„Kon­rad chce się z tobą ko­niecz­nie skon­tak­to­wać, będzie dzi­siaj na Kre­cie” – mó­wi­ła pierw­sza.

„Ode­zwij się do Kon­ra­da, pro­szę!” – to była dru­ga.

I da­lej w tym sa­mym sty­lu.

Do­pie­ro w szó­stej wia­do­mo­ści po­ja­wił się kon­kret: „Cho­dzi o oliw­ki. Musi mieć tłu­ma­cze­nie do­ku­men­tów z grec­kie­go na an­giel­ski, z pol­skie­go na grec­ki… Kil­ka ró­żnych kom­bi­na­cji. Na cito. Ma na­dzie­ję, że mu po­mo­żesz, bo nie może zna­le­źć ni­ko­go, kto zro­bi to na ju­tro rano. A ty prze­cież masz na tym swo­im kur­sie tłu­ma­czy z ró­żnych kra­jów”.

We­ro­ni­ka po­czu­ła dziw­ne ukłu­cie żalu, kie­dy zro­zu­mia­ła, że Kon­rad szu­ka kon­tak­tu tyl­ko z po­wo­du tłu­ma­czeń, któ­rych po­trze­bu­je. Nie, nie cho­dzi­ło o kon­tak­ty męsko-dam­skie, już usta­li­li, że żad­ne z nich nie ma ta­kich my­śli ani pla­nów. Zwłasz­cza że w całą spra­wę za­an­ga­żo­wa­na była Mag­da. Po pro­stu miło spędzi­li czas w Ate­nach i przez chwi­lę mia­ła wra­że­nie, że Kon­rad ma ocho­tę na po­wtór­kę. Kawę, roz­mo­wę, spa­cer po pla­ży.

Nie? No to nie. I tak nie mia­ła na to cza­su.

„Ja­sne, ode­zwę się do nie­go, jak tyl­ko wró­cę z Máta­li. Wszyst­kim się zaj­mę. Nie martw się” – obie­ca­ła Mag­dzie.

„Co to jest Máta­la?” – za­py­ta­ła od razu przy­ja­ció­łka.

„Nie mam po­jęcia” – od­pi­sa­ła zgod­nie z praw­dą.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.

Spis treści

Li­lia­na Fa­bi­si­ńska

Gro­ta z wi­do­kiem

Mag­da­le­na Maj­cher

Pod­róż ostat­niej szan­sy

Na­ta­sza So­cha

W ko­lo­rze Sie­ny

Jo­an­na Sza­ra­ńska

Ale­ja Ci­chych Szep­tów

Edy­ta Świ­ętek

Na prze­kór lękom

Mag­da­le­na Wala

Dra­cu­la w kąpie­lów­kach