Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Publikacja ma na celu przybliżenie zasad powoływania i funkcjonowania biegłego z zakresu kryminalistycznej rekonstrukcji wypadków drogowych, w tym metody ustalania prawdy materialnej. Biegły, jako pomocnik procesowy na wszystkich etapach postępowania, a więc zarówno przygotowawczego, prowadzonego przez Policję i nadzorowanego przez prokuratora, jak i postępowania sądowego, odgrywa wielokrotnie decydującą rolę na drodze do słuszności rozstrzygnięcia. Warunek podstawowy, o czym niejednokrotnie biegli zapominają, powinien być spełniony, a mianowicie opinia musi być rzetelna, niezwykle precyzyjna, a zaprezentowane wnioski muszą graniczyć z pewnością, a zatem winny w pełni rekonstruować zdarzenie drogowe.
Opracowanie jest adresowane do: biegłych, policjantów, prokuratorów, sędziów, adwokatów, radców prawnych, studentów studiów technicznych i prawniczych, pracowników naukowych zajmujących się prawnymi problemami ruchu drogowego.
Przedmowę do książki, mającą charakter artykułu recenzyjnego, napisał Wojciech Kotowski od 40 lat zajmujący się prawnymi problemami ruchu drogowego.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 108
Rok wydania: 1981
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jules
Supervielle
CZŁOWIEK Z PAMPY
Tytuł oryginału: L'homme de la pampa
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1981
Okładka, strona tytułowa, ilustracje Jacek Gaj
Redaktor Jerzy Brzozowski
Redaktor techniczny Bożena Korbut
Printed in Poland
Wydawnictwo Literackie, Kraków 1981 Wyd. I. Nakład 20 000 + 283 egz.
Ark. wyd. 4,6. Ark. druk. 6,5 Papier druk. mat. kl. IV, 82 X 104 cm, 70 g Oddano do składania 12 XII 1980 Podpisano do druku 15 VIII 1981
Druk ukończono w październiku 1981
Zam. nr 2603/81 F-13-52. Cena zł 20.—
Drukarnia Wydawnicza, Kraków, ul. Wadowicka 8
ISBN 83-08-00529-2
Zawarłszy w niej marzenia i prawdę, farsę, niepokój, napisałem tę krótką powieść z myślą o dziecku, jakim byłem i które prosi mnie o opowiastki. Nie zawsze są one odpowiednie dla jego czy też mojego wieku, a to staje się dla nas okazją, aby zmierzać nawzajem ku sobie i czasem spotykać się w cieniu ludzkiej radości.
Stojąc z odkrytą głową w drzwiach wagonu, który wiózł go ku Północy, pozwalał polnemu wiatrowi igrać na czaszce, gdzie cienkie strugi włosów i lśniące fragmenty łysiny przypominały deszcz i piękną pogodę.
Wrażenia z dzieciństwa chłodnymi uderzeniami owiewały mu twarz. Czyż pierwsze lata jego życia, w trwałych granicach pamięci, nie spoczywały w kolebce strzeżonej nocą przez niebieski księżyc pampy, a we dnie przez parę czajek wydających przenikliwy pisk, który jeszcze brzmiał mu w uszach?
Jego o pięćdziesiąt lat młodsza od nóg dusza swawolnie baraszkowała na wietrze. Fernandez y Guanamiru trzymał ją przed sobą na wilgotnej, perlistej nitce wiejskiego poranka. Niekiedy, w czasie jazdy pociągu, do wagonu dobiegał ryk: w takim szorstkim stylu wyrażała się pampa, jak ktoś, kto znając w obcym języku zaledwie kilka słów, chciałby je wyposażyć we wszystkie odcienie swej myśli, a nawet więcej, kierowany nadmierną ambicją.
Horyzont czeka bez zdziwienia na tę wieś nie znającą linii łamanych, dobrze wiedząc, iż zerwie się ona spod ogromnego nieba, aby ku niemu podążyć.
Na równinie tylko ptaki wykreślają w powietrzu ulotne krajobrazy, które przedłużają swym śpiewem.
To one muszą dźwigać ciężar i odpowiedzialność czterech pór roku, ofiarowywać tajemnicę i dal nieobecnego lasu. A cóż to za praca na wiosnę! Jakże, jeśli ma się tylko dwa skrzydła, ukazać Orne pola, radość gałęzi, tysiące pączków w ogrodzie różanym, oddać wszystkie zapytania powietrza i jego okrzyki?
W obramowaniu drzwi pojawia się prawdziwa oaza: zagajnik, galopujące konie, chata i dwie Metyski wieszające bieliznę w kolorze biedniackiej bieli i wyblakłego różu. W głowie Guanamiru przewijają się zamiany, odjazdy, obrazy przychodzące z zewnątrz i układające się wygodnie, jakby chciały zostać na dłużej. Oto eukaliptus, który zajmuje i przesyca wonią miejsce niedobrej myśli; baranek na próżno szukający swej matki, co padła na łące, odnajduje ją skubiącą trawę wzdłuż głównej myśli podróżnego.
„Szczęśliwy baranek, westchnął Guanamiru, ach, szczęśliwszy od trzydziestu moich bastardów, co pokornie tułają się po równinie w poszukiwaniu ojca”.
Kochał ich z roztargnieniem i spokojem wielkiego posiadacza, jego dobroć krzewiła się wszędzie tam, gdzie miał ziemie. Lecz nigdy nie zapominał wysłać w dniu uzyskania przez nich pełnoletności wędzidła i ostróg zbitego srebra, „aby nauczyli się być mężczyznami jak się patrzy”. Chcąc przyjść im z pomocą w razie jakiegoś nieszczęścia, Guanamiru zaznaczał ich przemieszczenia na wiszącej mapie kraju przy pomocy szpilek z proporczykami z czerwonego jedwabiu. Powodowany zabobonnym poczuciem ojcostwa obawiałby się czegoś w rodzaju krwotoku, gdyby trochę jego dalekiego jestestwa przeszło z majątku Yacari do majątku Tibijo, 20 mil na wschód, a główna siedziba jego osoby nie byłaby o tym natychmiast powiadomiona i zmiana zarejestrowana, a przez to uprawomocniona na mapie.
Guanamiru wysiadł z pociągu na stacji Palito, znajdującej się najbliżej jego wielkiej posiadłości San Jacinito.
Przed udaniem się do domu podróżny odwiedzał zawsze komisarza, który mieszkał naprzeciwko stacji.
Ciemniejszy i bardziej wilgotny niż grudka ziemi po burzy, człowiek ten — za cenę dyskretnego daru złożonego z kilku szarych wołów — brał na siebie zadanie powiadamiania estanciera o ślubie którejś z jego dawnych kochanek i zasygnalizowania mężowi niebezpieczeństwa, jakie ryzykował przeszkadzając człowiekowi posiadającemu więcej rasowych byków, niż byłoby trzeba dla pokrycia sześćdziesięciu tysięcy krów.
Biuro, czerwono-niebieskie jak świeżo otwarty brzuch, stanowiło oprawę dla tych wizyt. Mówiono o stanie bydła oraz wybiegów i rozstawano się z trudem po półgodzinie lepkich uprzejmości.
Tymczasem zarządca Guanamiru, Nieprzeliczony (nazwany tak, gdyż urodził się w dniu nieprzeliczonych męczenników z Saragossy), czekał na niego w drzwiach komisariatu trzymając w ręce cugle dwóch koni, które pory roku pokrywały na przemian błotem i pyłem.
Różnorodne, wymagające jednoczesnej uwagi zajęcia (takie jak kastrowanie starych byków i naprawa lampy na ranczo) sprawiły, że Nieprzeliczony, skrupulatny aż do przesady, zaczął zezować, co nie spotkało się z dezaprobatą jego pana; znał on bowiem przyczynę owego defektu i widział w niedomaganiu dowód nadzwyczajnej gorliwości.
Nazajutrz, kiedy tylko świt pokazał koniuszek swego przejrzystego ucha, karnawałowa niedziela ujrzała Guanamiru w siodle. Udawał się on na przegląd swych krów i z rozkoszą świeże powietrze poranka wciągał w płuca prosto z jego wiejskiego źródła. Wzrok Guanamiru padł na obszerne, wypłowiałe i źle połatane portki rządcy, który mu zawsze towarzyszył. Tak, był on jednym z jego trzydziestu potomków, i być może tym, którego przedkładał nad innych.
Guanamirska krew płynęła incognito w tych szczupłych udach i w sercu, z pewnością zmęczonym nadużyciem mate. Czasem estanciero miał ochotę uznać swego syna, w pośpiechu, za jakimś kaktusem, nie zsiadając nawet z konia. Na przeszkodzie stawała mu własna dystrybucyjna koncepcja sprawiedliwości, która aprobowałaby ten akt tylko w łączności z dwudziestoma dziewięcioma gestami podobnej natury. A to byłoby dla niego już za wiele.
Kawałek horyzontu oderwał się bezładnie, aby złączyć się z ziemią i ruszyć naprzód na czterech nogach. Wyrosły mu rogi i powtórzyło się to w setkach miejsc na równinie. Przychodziły stamtąd zwierzęta wszystkich maści, wolno, pociągane logicznym ciężarem swych łbów. Wstawały kościste krowy zmieniając pozycję swych kątów i upartym profilem przyłączały się do ruchu maszerujących stad bydła. Osamotnione cielęta szukały w popłochu matczynego zapachu, by wreszcie dopaść z powrotem do wymion kołyszących się jak dzwony.
Pędząc na koniu jakiś gauczo pomknął obrócony tyłem, a wrócił przodem, w tumanie kurzu pełnym pysków i oddechów.
Guanamiru myślał:
„Bracia, siostry, kuzyni, kuzynki, wujkowie, siostrzenice, wszystkie te zwierzęta bez względu na maść, wiek czy płeć, bez żadnej ceremonii, trzymiesięczne cielaki idące czasem przed starymi, już niepłodnymi bykami, całe to bydło, z łbami odkrytymi pomiędzy rogami, pilnie chowa swe flaki w przezornych brzuchach i udaje, iż nie wie — jak czynili to już ich ojcowie — że któregoś dnia ich ciało może stać się mięsem od rzeźnika”.
Wszystkie te porykiwania, lśniące pyski, balansujące szyje, poruszające się nogi zdawały się być posłuszne jakiejś mechanicznej, okrywanej pod ziemią sile, która ściągała bydło z równiny z pomocą sześciu obdartych, krzepkich i prosto trzymających się w siodłach gauczów.
Estanciero przyłapał się na ocenianiu możliwości zaistnienia bydła w pustych miejscach wewnątrz różnych maszerujących grup. Zwierzęta te, nie znające nawet swych imion, myślał, należały do niego całkowicie, od najdalszego włoska w ogonie aż po najwyższy ton w ich
porykiwaniach.
Gdyby chciał, mógł poddać je działaniu wszystkich klimatów, polarnego klimatu lodówki czy równikowego upału kuchni. Aby się o tym przekonać i wzmocnić gestem swe wrażenie, zbliżył się do czarnej jałówki i poklepał ją po grzbiecie dłonią ozdobioną okrutnymi rubinami.
Po południu estanciero postanowił dotrzymać towarzystwa swemu rządcy, który od piętnastu lat w karnawałową niedzielę, wylawszy sobie na głowę cały flakonik różanej wody, obchodził w przebraniu wszystkie zabudowania majątku.
W głębi stajni Guanamiru znalazł Nieprzeliczonego, który przeprosił za swój wygląd. Miał przecież na głowie papierową czapkę, zieloną aż po sam czubek, którą dostał od narzeczonej, na grzbiecie perkalową bluzkę matki, białą w czarne groszki. Zarys wysokich butów prześwitywał przez bordowe pończochy od siostry.
Po kilku sekundach przykrego wahania podał swemu panu jedną z dwóch masek, które trzymał w ręku:
„Jeśli pan pozwoli, ta jest ładniejsza”, powiedział z pokorą. Była to twarz czerwono-okropnie-czarna, pocięta przecinkami, jak z katechizmowego piekła. Guanamiru skwapliwie założył maskę. Zaraz też zaczął się pod nią uśmiechać dobrotliwie. Może miał on nadzieję, że w ten sposób zmniejszy złe wrażenie, jakie na ludziach zrobi jego gęba, czy też pysznił się swym uśmiechem, ukrytym przed jakimkolwiek lustrem, uśmiechem kierowanym wyłącznie do siebie, do swojego najgłębszego „ja” albo też, jeszcze dyskretniej, do wizji, jaką chciał o sobie stworzyć.
Otóż i siedzą na koniach. Przycupnięci w mizernym cieniu domostwa peoni chciwie im się przypatrują. Tyle ciekawości podkopuje pewność Guanamiru. Wyznając pogląd, że właściciel powinien dawać przykład powagi nawet w okresie karnawału, wiesza maskę na siodle i postanawia wyprzedzić swego rządcę i oczekiwać go wraz z farmerami na kolejnych ranczach.
W promieniu pięciu mil wszyscy już wiedzieli, jaki będzie tego dnia strój Nieprzeliczonego i że zagości on u nich.
Psy dostrzegały go z oddali i podnosiły oszczerczy protest.
Czy miało to miejsce w chacie nr 1 na drugiej parceli czy w czwartej chacie na trzeciej albo nawet w domku ukochanej — Metyski o niebieskich oczach przybyłych jakby z Anglii na tę daleką pustynię — dialog nie ulegał zmianie.
Nieprzeliczony, proszę wstąpić, w domu jest chłodno.
Wchodziło się na ciemne jak piwnica ranczo, w obłokach gryzącego dymu smażeniny. Miejsce przy stole zajmowano z pieczołowitością, jakby chodziło o całe życie.
I zdejmowali czajnik z ognia.
Czajnik, czarny na czarnym tle, opalony z wszystkich stron aż po dzióbek, skazany na nieustanne przypiekanie żywym ogniem, ukazywał bezwstydnie swój brzuch pokryty skorupą wielu nakładających się na siebie warstw sadzy. A jednak z czajnika wylewała się na pierwsze żądanie gaucza przezroczysta woda, woda posłuszna i promienna jak narzeczona. Zmieszana z mate dawała intensywną błogość całemu ciału aż po przodków spoczywających w grobie.
Panował niezmierny upał. Pot spływał po policzkach. Czasem któraś z dziewcząt znikała, by powrócić po chwili, odświeżona grubą warstwą białego pudru. Napierające chwile milczenia pełzały jak jaszczurki po ścianach, chcąc połączyć się z nieskończoną ciszą przestrzeni.
Krótki uśmiech. Po nim zapadała zachłanna cisza. Milczenie to leżało na żołądku. Aby je strawić, bez przerwy podawano wrzącą mate.
Co jakiś czas uśmiechano się do siebie przez przeźroczysty blok ciszy. Popijano wódkę kukurydzianą.
— A więc do zobaczenia w przyszłym roku, jeśli Pan Bóg pozwoli doczekać.
I gauczo z powrotem szedł odrabiać pańszczyznę uciechy, w upale dnia, który czekał go przy wyjściu i siłą ubierał w kaftan ognia.
Guanamiru i jego zarządca błąkali się w zapiekłym kurzu aż do wieczora. Konie, o grzywach pełnych confetti i spoconych szyjach, dziwiła ta eskapada, której celu nie znały. Szły przygnębione, nie zważając na odgłosy wokół siebie.
Przez całą noc zły sen był dla estancierą przedłużeniem tej nieszczęsnej Niedzieli. Widział siebie, jak przyjeżdża do miasteczka w samym sercu pampy i kieruje się do kiepskiej kawiarni: Ośrodka Przemysłu i Handlu. Kilku mężczyzn siedzących na szybkich koniach grało w bilard na nieskończenie długim stole, gdzie bile potrzebowały czasem tygodnia, aby się zderzyć. Zdarzało im się przebyć nawet z górą 50 mil. Niekiedy gracze wstrzymywali galop, aby napoić konie. Obserwatorom tej dziwnej gry podawano wódkę. Materace w barwach narodowych leżały na ziemi przygotowane na noc.
Guanamiru opuścił to dziwne miejsce, aby znaleźć się, ciągle jeszcze we śnie, w bardzo komfortowej chacie, gdzie bydło, konie i owce, zabłocone i brudne, lecz skrupulatnie przybrane w maski, spieszyło złożyć wizytę i poprzysiąc mu wierność. Pochłonięte groteskowymi pozdrowieniami przybywały do Guanamiru, który oczekiwał ich z rozmaitymi napojami orzeźwiającymi i krótkim przemówieniem widocznym na końcu języka. Zwierzęta nie chciały go słuchać, odmawiały zdjęcia masek i picia — aby się nie powalać — jak mówiły. Następnego dnia Guanamiru, któremu Nieprzeliczony o piątej godzinie przyniósł właśnie ma te do łóżka, głośno krzyknął, aby usłyszały go najodleglejsze rejony duszy:
— Proszę ja kogo! Czy mam pozwolić, aby żywcem mnie pochowano? Nawet podczas snu te dzikie pustkowia trzymają mnie w swej mocy. I od rana muszę przełykać ten napitek gaucza, tak gorzki, bo nie dodaję cukru, żeby pokazać, iż jestem tu swojakiem. A dlaczego w południe i wieczorem podają mi tylko wołowinę? Co się tymczasem dzieje z rosyjskim kawiorem, rdzeniem chilijskiej palmy i kukurydzą cukrową z Desirade? Czym jest dla mnie ten karnawał, przyziemny, w tym równinnym kraju? A to bydło, co beznadziejnie czeka na swe długie wakacje? A ci gauczowie, co uganiają bez przerwy na koniu, nawet we śnie, nawet po to, by się udać z jednego pokoju rancza do drugiego albo po śmierci dostać się do nieba? Te rozległe równiny są mi niezbędne tylko wtedy, gdy przebywam dalej niż o 300 kilometrów od nich!
Wyrosłem już z wieku, kiedy beczące zmierzchy napełniają duszę elegijnym drżeniem. Wyrosłem też z wieku, kiedy okrężnym gestem uznaje się wszystkie swoje nieślubne dzieci.
Czas już jechać do stolicy, gdzie na peronie dworca, spoglądając na zegarek, oczekują mnie nieznani przyjaciele.
Pod wpływem tej krótkiej podróży odżyła tylko w Guanamiru choroba pustynna, która nękała go od dawna, kiedy przemieszkiwał w estancji. Dolegliwość ta, wywołana ogromnym rozleniwieniem na ciągnącej się w nieskończoność wsi, dokuczała właścicielowi estancji nawet podczas nieokiełznanych gal opad, które podejmował w porywach szaleństwa. Kiedy zanosiło się na burzę, Guanamiru doznawał nawet wrażenia, że kurczący się łuk horyzontu ściska mu czaszkę tak skutecznie jak usztywniacz z pudełka na kapelusze. A przecież aż do czterdziestego roku chciał sam zarządzać ziemiami odziedziczonymi po ojcu. Taką przysięgę uczynił na bankiecie hodowców, któremu prezydował, zgodnie z życzeniem Guanamiru, w ukwieconym boksie jego byk Occiput IV, odznaczony złotym medalem w salonie Durham. W rzeczywistości zarządzał on swoimi ziemiami tylko w takim stopniu, w jakim decydował o kolorze nieba i wilgotności powietrza, ale sąsiedzi, którym imponował siłą spojrzenia, uważali go za zbawcę Pampy i to mu wystarczało.
Po ostatecznym powrocie do Las Delicias kazał sobie
