Człowiek na rondzie - Janusz Rudnicki - ebook
NOWOŚĆ

Człowiek na rondzie ebook

Janusz Rudnicki

0,0

Opis

„Małe epiki” Janusza Rudnickiego otwierają duże okna na jeszcze większy, autoironicznie opowiedziany świat. Zbiór wypełniają żywe, wielobarwne wiązanki powagi i kpiny, szczerości i wymysłu. Zostaje tu zawarty pewnego rodzaju autobiograficzny pakt z czytelnikami, który jednak – gdy tylko ton staje się zbyt poważny – jest podważany nagłymi ucieczkami w biografię w stylu buffo. W ciętej i przewrotnej prozie autor kusi realistycznymi umiejscowieniami, jak rodzimy Kędzierzyn-Koźle czy warszawskie śródmiejskie ulice z kultowymi knajpami. Przekonuje wymienionymi z imienia i nazwiska postaciami kultury, doniesieniami medialnymi z czasu pandemii oraz wzruszającymi wspomnieniami o zmarłych znajomych. Każde zdanie stawia czytelników bliżej bohatera, który, chcąc nie chcąc, daje odmieniać się przez wszystkie życiowe przypadki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 186

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Bratu Bo­gu­siowi

1. MAŁA EPIKA

PAŁAC, ZE­GAR, WINDA

Stoję pod Cen­tral­nym, mgła, nie wi­dać wie­życzki Pa­łacu, nie wi­dać na nim go­dziny.

Dawno temu w ca­łej sto­licy je­den był tylko ze­gar, ten wła­śnie. Czwór­po­sta­ciowy, na każdą stronę je­den. I gdy przy­szła mgła, nikt nie wie­dział, która go­dzina. Męż­czyźni z pracy nie mo­gli wyjść, a ko­biety za mąż.

Nie tylko w War­sza­wie, w ca­łej Pol­sce je­den to był tylko ze­gar. Lud­ność z ca­łego kraju nad­cią­gała, naj­wię­cej chło­pów na fur­man­kach, pa­trzyli, która go­dzina, i od razu wra­cali na swoje wsie. A tam już wszy­scy na nich cze­kali, każdy chciał wie­dzieć, która to ta go­dzina, my­śleli, że ona stoi w miej­scu aż do chwili, w któ­rej się o niej do­wie­dzą.

Po­je­chał raz do sto­licy mój przy­szły oj­ciec i nie wró­cił z go­dziną, a z żoną. Było tak, że tra­fił na mgłę, więc żeby cała ta wy­prawa nie była na darmo, po­sta­no­wił prze­je­chać się windą. Nie, nie dla wi­doku, bo prze­cież mgła, a dla sa­mej windy, sły­szał o nich, ale ni­gdy nie wi­dział. W win­dziarce za­ko­chał się już na wy­so­ko­ści pię­tra pierw­szego, na dru­gim w nim ona, o tym, że są w win­dzie, przy­po­mnieli so­bie na pię­trze trzy­dzie­stym, pra­wie że w nie­bie wzięli ślub i kiedy wró­cili na zie­mię, panna młoda była już w ciąży.

Tak to po­częty zo­sta­łem w win­dzie Pa­łacu Kul­tury i Na­uki w War­sza­wie i uro­dzi­łem się w Koźlu – cie­kaw­sze miał­bym ży­cie, gdyby było od­wrot­nie.

DANE OSO­BOWE

Imię i na­zwi­sko, data uro­dze­nia? Nie do­ty­czy. Miej­sce uro­dze­nia? Okno ży­cia.

Le­ża­łem jako pod­rzu­tek, bez żad­nej kar­teczki, nie chciały mnie na­wet pie­lę­gniarki. Pory roku po­zna­wa­łem na wła­snej skó­rze. Była zima, za­ma­rza­łem, przy­cho­dziła wio­sna, ta­ja­łem, w le­cie go­to­wa­łem się w ukro­pie wła­snym, udu­sił­bym się, gdyby nie je­sień.

Za mamki mia­łem chmury, kiedy kar­miły mnie śnie­giem, wy­glą­da­łem, jakby ule­piły mnie dzieci. A desz­czu pi­łem tyle, że jako zbior­nik na desz­czówkę ra­to­wa­łem pola przed su­szą.

Po po­sił­kach czę­sto się du­si­łem, nie było ni­kogo, kto by mnie pod­niósł do od­bi­cia, po­tem gra­łem ob­ra­żo­nego, ale to śmieszne, nie było prze­cież przed kim.

Kiedy wy­ra­stał mi pierw­szy zą­bek, ba­łem się, żeby to nie był ostatni.

Pew­nego dnia po­czu­łem, że mu­szę wy­chy­lić się z tego okna, wsta­łem i ru­szy­łem w świat. Tak się zwy­kło pi­sać, ale do­kąd można iść, jak nie w świat. Za­raz na pierw­szym roz­wi­dle­niu cztery mia­łem drogi do wy­boru, na cztery strony świata, my­śla­łem, że cho­dzi o cztery pory roku, i nie wie­dzia­łem, w którą skrę­cić, wy­cho­wy­wała mnie prze­cież każda z nich. Sta­łem tak długo, aż lu­dzie wzięli mnie za słup przy­drożny, roz­ło­żyli mi ręce, przy­bili do nich ta­bliczki, i tak za­czą­łem nowe ży­cie. W pio­nie, po­ka­zu­jąc drogę do miej­sco­wo­ści, w któ­rych ni­gdy nie by­łem.

Za­pu­ści­łem włosy i ko­rze­nie, sia­dały na mnie ptaki, wy­glą­da­łem ma­je­sta­tycz­nie, my­śla­łem, że umrę jak drzewo, sto­jąc. Ale przy­szło małe trzę­sie­nie ziemi i stra­ci­łem ra­cję ist­nie­nia, bo nie­wiel­kie miej­sco­wo­ści prze­stały ist­nieć. Ścięli mnie i zro­bili ze mnie tro­ciny, ale i tak mia­łem szczę­ście. Mo­głem skoń­czyć w worku tre­nin­go­wym lub go­rzej, spra­so­wany po­słu­żył­bym na opał, ale nie, zo­sta­łem izo­la­cją pod­łogi w Mu­zeum Ziemi Ko­ziel­skiej.

Jest do­brze, mam wi­dok na su­fit i mało kto po mnie cho­dzi, bo mało kto tu przy­cho­dzi. Jest do­brze, jako syn tejże Ziemi mam prze­cież matkę. Cza­sami sprzą­taczka prze­leci mnie mo­krą szmatą, ostat­nio czyni to co­raz bar­dziej fi­lu­ter­nie. Nie, nie, ni­czego so­bie nie obie­cuję. Tak naj­le­piej, wtedy cie­szy wszystko, co się wy­da­rzy.

ARMIA CZE­RWONA I ŚWI­NIE

Dzwo­nią gdzieś dzwony dziś, od razu wiem, w któ­rym ko­ściele. Tym w sa­mym środku Kę­dzie­rzyna. Sto me­trów? Może na­wet bli­żej był, jest do dziś dom z czer­wo­nej ce­gły.

Pa­mię­tam są­siada z dołu, a nie pa­mię­tam ro­dzi­ców. Od­kry­łem, że pa­mię­tam wszystko, co pa­mię­tam, a nie pa­mię­tam nic z tego, czego nie pa­mię­tam. Pa­mię­tam, że wtedy nie było co do garnka wło­żyć, nie było na­wet garnka.

Są­siad z dołu wy­glą­dał jak strach na wró­ble i trzy­mał świ­nie na po­dwórku. Go­to­wał dla nich kar­to­fle w skór­kach i tak pach­niało, że chcia­łem zo­stać jedną z nich, to było pierw­sze moje ma­rze­nie: zo­stać świ­nią. Co za róż­nica, i tak ży­li­śmy wtedy wszy­scy jak w chle­wie. Raz po­pro­si­łem go o je­den kar­to­fel, po­wie­dział: a po co ci jeść, je­śli i tak bę­dziesz znowu głodny. Wszy­scy by­li­śmy wtedy głodni, je­dyne, czego można się było na­jeść, to wstydu.

Ulica na­zy­wała się Ar­mii Czer­wo­nej, jest do dziś, na­zywa się Dok­tora Ju­dyma. W mie­ście był, jest do dziś Cmen­tarz Żoł­nie­rzy Ra­dziec­kich. Strach na wró­ble stra­szył nie tylko wró­ble, po­wie­dział mi, że w nocy ci żoł­nie­rze wstają z mo­gił i ro­bią ob­chód mia­sta, czer­wone od krwi szkie­lety Ar­mii Czer­wo­nej prze­cho­dzą pod na­szym oknem, to je­dyna bajka na do­bra­noc, którą pa­mię­tam z tych, które pa­mię­tam.

Były ko­miny Azot i ko­miny Bla­chowni Ślą­skiej, są do dziś. Dym z nich opa­dał tak ni­sko, że dzieci nie mo­gły tra­fić w nim ze szkoły do domu, a jak w końcu tra­fiły, to ro­dzice nie mo­gli ich po­znać, bo po dro­dze uro­sły.

Te z Azot, po­wo­jenne, pro­le­ta­riac­kie, truły nas – z pa­to­sem. Te z Bla­chowni, po­nie­miec­kie – jak na iro­nię. To ża­den przy­pa­dek, że z tego, co pi­szę, dymi i jedno, i dru­gie.

NA KO­LA­NACH DO­OKOŁA ŚWIATA

Byłem mały, na wa­ka­cje na wieś jeź­dzi­łem, do ro­dziny ojca, faj­nie było, krowy były, ale ja do­iłem bab­cię, dzia­dek był skąpy.

Kosz­mar ple­wie­nia. Na ko­la­nach, w upale, chwast po chwa­ście wy­ry­wać, mój oj­ciec też ple­wił, jak był mały, i dzia­dek ko­wal też, i jego oj­ciec, i tak da­lej, szta­feta po­ko­le­niowa ple­wią­cych. Jakby usta­wić nas tak jed­nego za dru­gim, to ten pierw­szy, co ple­wić za­czął, byłby za­raz za mo­imi ple­cami, cho­dzi mi o to, że­śmy na­szą grządką już całą kulę ziem­ską oto­czyli.

I tak, i dnia pew­nego przy­je­chała Ania, ku­zynka, lat czter­na­ście, o dwa lata star­sza, też z mia­sta, pod pa­chą książka Ania z Zie­lo­nego Wzgó­rza, do ty­tułu do­pa­so­wane zie­lone oczy, i też mu­siała ple­wić, na ko­la­nach i w upale, ona pierw­sza, ja za nią, tak tro­chę jak cie­lak za krówką, i na­gle.

Z tego go­rąca za­rzu­ciła su­kienkę na plecy, a pod nią nie miała nic, to zna­czy wszystko. I tak oto, na tym polu, w tym słońcu i na ko­la­nach, zo­ba­czy­łem burz­liwą moją przy­szłość. Z roz­dzia­wioną gębą pa­trzy­łem na świat, który otwo­rzył się przede mną jak miech akor­de­onu, naj­pierw od tyłu, a po­tem – bo od­wró­ciła się do mnie i po­wie­działa: po­plew mnie tro­chę, i po­ło­żyła się na plecy – od przodu. To było ostat­nie jej lato, prze­je­chał ją pi­jany trak­to­rzy­sta, dwa razy, bo my­ślał, że jesz­cze jej nie na­je­chał, i cof­nął. Dzia­dek w dzień po­grzebu wa­lił w ko­wa­dło tak, że dzwony ko­ścioła po­ło­żyły po so­bie uszy, a mi do dziś wzgó­rek, na któ­rym leży cmen­tarz, ko­ja­rzy się z ło­no­wym.

Spy­ta­cie, dla­czego ple­wi­li­śmy w jed­nym rzę­dzie tę samą grządkę, a nie obok sie­bie dwie na­raz? Dla pew­no­ści, żeby ani je­den chwast po nas nie zo­stał, bab­cia z ki­jem spraw­dzała. Pa­mię­taj­cie, ani je­den chwast, tak trzeba żyć, weź­cie to so­bie do serca.

PODŁOGA MO­KRA, POD­ŁOGA SU­CHA

Teściową po­zna­łem dzięki żo­nie. Te­ścia też. On długi i cienki, ona prze­ciw­nie, pa­so­wali do sie­bie jak nitka do ro­lady. Beze mnie to by się Lucka roz­pa­dła – żar­to­wał Jó­zef. To aku­rat jesz­cze nie­złe. To od biedy też: moja Lucka jest nie za­wsze ludzka. Go­rzej z tym: po­ciąg do sie­bie po­czu­li­śmy w po­ciągu. Bo się po­znali w ja­kimś tam po­ciągu. Za któ­rymś ra­zem nie wy­trzy­ma­łem tego po­ciągu w po­ciągu i wy­la­łem na niego wrzą­tek. Nie żeby od razu wielki pro­blem, to było jesz­cze w PRL-u, więc wrzą­tek co prawda był, ale zimny, ja­kiś jed­nak cierń mię­dzy nami po­zo­stał.

No weźmy taki cho­ciażby in­cy­dent: syn­kowi na­szemu, a jego wnu­kowi, wy­szedł pierw­szy zą­bek, zro­bi­li­śmy małą uro­czy­stość, teść pod­szedł do niego z bu­telką piwa i so­bie o ten zą­bek ją był otwo­rzył. Nie żeby od razu wielki pro­blem, tro­chę krwi, tro­chę krzyku i po krzyku, ja­kiś jed­nak cierń mię­dzy nami po­zo­stał.

Lucka miała jedną pa­sję – ob­se­syj­nie myła pod­łogi i szlag ją tra­fiał, bo bez prze­rwy wcho­dzi­li­śmy jej na mo­kre. Faktu, że prze­cież nie było su­chego, nie przyj­mo­wała do wia­do­mo­ści.

Ma­ło­mówna, do Jó­zefa mó­wiła cza­sami: ro­lada bez nitki da so­bie radę, ale co zro­bić ma ze sobą nitka bez ro­lady? Lub, my­jąc na­czy­nia, po­wta­rzała: całe ży­cie w zle­wie, może na mo­jej ulicy za­świeci też kie­dyś słońce, choćby i czarne.

Pew­nego dnia Jó­zef wró­cił z po­grzebu, usiadł na stołku w przed­po­koju, zdjął buty i nie wie­dział, co da­lej. Iść do kuchni, iść do po­koju? Nie wie­dział, bo wszę­dzie było su­cho.

A to „czarne” stąd, że ży­li­śmy na Ślą­sku. Czarny śnieg pa­dał na czarną zie­mię, czarne było mleko i czarne my­śli, i czarne wszyst­kie sce­na­riu­sze. Dla­tego po­wstały ko­pal­nie, bo tylko wę­giel był biały.

KOT, DRZEWO, STRAŻ PO­ŻARNA

Jak po­zna­łam two­jego ojca? Nie mó­wi­łam ci? Młoda by­łam i sama by­łam, tylko z ko­tem, i raz mi ten kot na drzewo wszedł i zejść nie chciał, ja wie­dzia­łam, że sam i tak zej­dzie, wi­dział kto kiedy szkie­let kota na drze­wie, no ale za­dzwo­ni­łam po straż po­żarną, żeby po­roz­ma­wiać z kimś, może po­znać, bo prze­cież oni też są sa­motni i nu­dzą się, kie­dyś tę­czę na nie­bie ga­sili, no i przy­je­chali, kie­rowcą był twój oj­ciec, ścięli to drzewo i po miauku, kto tam bę­dzie na górę wła­ził, no to za­pro­si­łam ich na kawę, sie­dzimy, a on na mnie tak pa­trzy i pa­trzy, i mówi: ja je­stem jed­nostką nie tylko ludzką, ale też ra­tow­ni­czo-ga­śni­czą, spe­cja­li­stą od ga­sze­nia ognia we­wnętrz­nego je­stem, czym ujął mnie, no to po­wie­dzia­łam: a ja je­stem Zośka, jak ten ba­ta­lion, i tak od słowa do słowa i już po­czu­li­śmy się jak ta sznu­rówka, niby dwa końce, a jedna, i pa­trzę przez okno, jak od­jeż­dżają, i wi­dzę, że ten kot przed samą ma­ską, a on go nie wi­dzi, bo ru­sza, pa­trząc w moje okno, twarz dłońmi za­kry­łam, i kiedy od­kry­łam, to już go nie było, a na ulicy zo­stał czarny pla­cek, masz ci te­raz, babo, no ale co, kota na męża za­mie­ni­łam, źle? Byś się nie uro­dził, gdyby nie ten kot, Ja­nuszku, a nasz ślub to też był, nie po­wiem, wo­zem stra­żac­kim my je­chali, lu­dzie ma­chali jak to do pary mło­dej, tak my­śle­li­śmy, ale się oka­zało, że to wóz się pali, zro­biło się zwar­cie, no i trzeba było szybką ak­cję sa­mo­ga­śni­czą ro­bić, straż po­żarną my ga­sili, suk­nia ślubna mi się za­pa­liła, sta­łam i pło­nę­łam, żywą po­chod­nią by­łam, i zga­sił mnie twój oj­ciec, raz na za­wsze, ale to inna hi­sto­ria, ta spa­lona suk­nia ślubna do dziś na stry­chu, że­byś tylko do­pil­no­wał, żeby mnie w niej po­cho­wali...

ANO WEŹMY DZIADKA MO­JEGO...

Bro­ni­sława. Wtedy, kiedy żył, nie dziś. Wady? Ga­lo­pu­jący za­nik pa­mięci. Za­lety? Patrz: wady. No bo: oprócz faktu sa­mych na­ro­dzin nic się w jego ży­ciu nie wy­da­rzyło. No do­bra, raz ukra­dli mu buty w po­ciągu, kiedy spał, i szedł w zi­mie w skar­pet­kach do domu, no i do­szedł ja­koś, i już, ko­niec. Cho­ciaż nie ko­niec, bo do­ce­nił wtedy buty, bo je stra­cił, a domu i babci nie do­ce­nił ni­gdy.

No i weźmy bab­cię moją Jań­cię. Sło­dy­cze przed Bron­kiem cho­wała, bo ten nic, tylko sło­dy­cze, i cały był już z tego nie­je­dze­nia słaby. Cho­wała je po ką­tach, ale on jak dzik za tru­flami, wy­niu­chał je za­wsze. Więc prze­stała je ku­po­wać, ko­niec, Bro­nek, ina­czej zo­sta­nie z cie­bie ino ogo­nek. Ale pa­trz­cie, pa­trz­cie – dzia­dek, za­miast ga­snąć, na­pędu do­sta­wał, kiedy przy­cho­dziły są­siadki, to py­tały: co tak błysz­czy w tym wieku ten twój chłop niby wy­po­le­ro­wany krysz­tał jaki?

Błysz­czy – to mało, jesz­cze zę­bem je­dy­nym na przo­dzie świeci, za­częła nie­po­koić się Jań­cia co­raz bar­dziej, a już cał­kiem bać, kiedy Broń­ciu drzwi li­sto­noszce otwo­rzył. A ta ze stra­chu o mało nie ze­mdlała. Bo zo­ba­czyła czło­wieka z ob­ja­wem wście­kli­zny, bo z ust to­czyła mu się piana.

Ta­jem­nicę prze­miany dziadka bab­cia od­kryła, kiedy włą­czyła zmy­warkę. Pra­wie wszyst­kie kap­sułki były nad­gry­zione, po­my­ślała o my­szy, ale za­raz chwy­ciła się za głowę, no prze­cież! Kap­sułki ko­lo­rowe i w fo­lii, więc my­ślał, idiota, że to małe ga­la­retki. Nad­gry­zał i wy­plu­wał, bo prze­cież nie pa­mięta ten chłop na­wet tego, że nic nie pa­mięta. I wtedy ja­koś ta­koś roz­czu­liła się Jań­cia. Za­śmiała się na­wet, no bo która ko­bieta nie dość, że ma Nep­tuna z jed­no­zę­bem, to jesz­cze sama jak We­nus. No bo Broń­ciu był już z tych ta­ble­tek jak piana mor­ska cały.

MYŚL­NIK W NA­ZWIE „KĘDZIE­RZYN-KOŹLE”

Kędzie­rzyn-Koźle ma w środku coś jak myśl­nik i wła­śnie w nim, mię­dzy jed­nym mia­stem a dru­gim, leży wieś Kłod­nica. A w niej cmen­tarz, a na nim groby, a je­den z nich po­wi­nien na­le­żeć do babci i dziadka. Po­wi­nien, bo był, ale go nie ma, jak to się stało?

Całe lata w jed­nym oni miesz­ka­niu stali, bab­cia w jed­nym po­koju, dzia­dek w dru­gim. Wi­dzieli się, kiedy mu­sieli, czyli pra­wie ni­gdy, na po­siłki w kuchni usta­lone mieli go­dziny. Dla­czego tak, wy­ja­śniać nie trzeba, mał­żeń­stwo to ciężki ka­wa­łek chleba.

Aż nad­szedł dzień, w któ­rym po raz pierw­szy od dawna zna­leźli się obok sie­bie, znie­do­łęż­nieli mia­no­wi­cie, i w jed­nym sa­mo­cho­dzie jak kró­lew­ską parę prze­wieźli ich do Domu Spo­koj­nej Sta­ro­ści. Mało tego, za­miesz­kali w jed­nym ma­łym po­koju z dwoma łóż­kami, na dwa osobne nie było ich stać, no cóż, no cóż, ży­cie to nie bu­kiet róż.

Bab­cia bez prze­rwy mó­wiła o prze­klę­tym jej lo­sie, który pod ko­niec ży­cia we­pchnął ją na salę tor­tur, a dzia­dek wył w po­duszkę. I jakby było mało, bab­cia do­stała udaru, po któ­rym tylko śpie­wać mo­gła, a nie mó­wić. Każde zda­nie jak aria: za­aa­mknij okno; otwórz oknooo; za­aa­mknij się. Dzia­dek nie wy­trzy­mał i pod­jął dzia­ła­nie, po raz pierw­szy od wielu, wielu lat ob­jął ją. Za szyję. Źle jed­nak ob­li­czył siły, wy­glą­dał już, biedny, jak łyk wody, i do­stał przy tej jakże uciąż­li­wej prze­cież pro­ce­du­rze du­sze­nia czło­wieka przez czło­wieka ataku serca. Po­wie­działby, gdyby mógł: zgi­ną­łem na fron­cie walki z oku­pan­tem.

Bab­cia, po­grą­żona w jakże ra­do­snej ża­ło­bie, żyła nad­spo­dzie­wa­nie długo. Ich grób, tak jak cały cmen­tarz, za­lała wielka po­wódź w roku 1997, trumny ru­szyły w mia­sto i oko­lice jak las bir­nam­ski. W tych kę­dzie­rzyń­skich re­ga­tach ich łódź za­gi­nęła w od­mę­tach ko­smosu po­wiatu ko­ziel­skiego.

SCHA­BOWY, ZIEM­NIAKI, MI­ZE­RIA

Dawno, dawno temu, za gó­rami i rze­kami był raz so­bie PRL. A w nim, gdzieś u jego stóp, żyli so­bie mama i dwóch jej sy­nów, Bo­guś i ja, tro­chę młod­szy. Taty nie było, tata był na fron­cie, ja­kichś tam ro­bót eg­zy­sten­cjal­nych, mama la­tała mię­dzy jed­nym koń­cem a dru­gim i nie umiała ich zwią­zać. Je­dyną atrak­cją były leje po bom­bach, gdyby nie wojna, nie by­łoby gdzie się ba­wić. Je­dli­śmy chleb z musz­tardą, na de­ser kostki maggi, głodni by­li­śmy tak, że kie­dyś chcie­li­śmy zjeść li­sto­no­sza ra­zem z jego torbą, mięso było od święta.

Raz na Dzień Dziecka na stole wy­lą­do­wały nam z ko­smosu dwa pła­skie ta­le­rze, a na nich ko­tlet, ziem­niaki i mi­ze­ria. A za­pach roz­niósł się od nich nie­biań­ski tak, że Bo­guś aż ukląkł, a ja za­raz za nim. Do ko­ścioła nie mu­sie­li­śmy cho­dzić, mie­li­śmy wła­sną Trójcę Prze­naj­święt­szą, Bóg był w pa­nierce, Syn jego z ko­per­kiem, a Duch Święty w śmie­ta­nie. A ma­mie na wi­dok nas klę­czą­cych łzy na­pły­nęły do oczu i wy­szła do ła­zienki. Rzu­ci­łem się za­raz na mój, a Bo­guś mówi: co ty ro­bisz? Na­przód kar­to­fle, a po­tem scha­bowy, naj­lep­sze na de­ser! To dla­czego ty tak nie ro­bisz – za­py­ta­łem, a on po­wie­dział, że aż tak za mię­sem nie prze­pada, no to ja na­przód te kar­to­fle ja­dłem, całe je po­ły­ka­łem, żeby było szyb­ciej, i jak już je koń­czy­łem, to on mi go ukradł, ten ko­tlet, na swój ta­lerz go dał, i za­czą­łem tak pła­kać, że mama wy­le­ciała z ła­zienki, i ja krzy­cza­łem, że Bo­guś mi ukradł ko­tlet, a mama po­pa­trzyła na mój ta­lerz, że pu­sty, i na jego, na ko­tlet i kar­to­fle na nim, a Bo­guś po­ka­zał na mnie i po­pu­kał się w czoło, i po­wie­dział do mamy: ja jesz­cze nie za­czą­łem, i mama mi nie uwie­rzyła: a kar­to­fle gdzie, też ci wziął? Nie wstyd ci kła­mać? I do­sta­łem od niej po gło­wie, i za karę na dwór nie mo­głem wyjść, sie­dzia­łem głodny i sam, i ża­ło­wa­łem, że się od razu do­ro­słym nie uro­dzi­łem, tak jak mama.

Za­po­mnia­łem szybko o tym Dniu Dziecka, to do­wód na to, że czło­wiek jest z na­tury do­bry. Aż po wielu, wielu la­tach, w roku, w któ­rym wró­ci­łem do Pol­ski i za­miesz­ka­łem w War­sza­wie, pierw­szego czerwca te­le­fon: dzień do­bry, mamy dla pana do­stawę, jest pan pod swoim ad­re­sem? Ja zdzi­wiony, prze­cież ni­czego nie za­ma­wia­łem, tak, tak, pan nie, kto inny. I puka do drzwi ku­rier, i po­daje mi kar­ton, i kiedy go otwie­ram, za­pach roz­nosi się nie­biań­ski. I te­raz tak, te­raz przy­się­gam na moje scho­ro­wane już ko­lana, uklęk­nął­bym, Bo­guś, gdy­bym mógł.

PS. Star­szym bra­tem by­łem ja, ale le­piej pi­sać z per­spek­tywy ofiary niż kata.

LATAR­NIK

Dawno bar­dzo temu, kiedy by­łem jesz­cze w Ham­burgu Niem­cem, a li­sty z Pol­ski do­no­siły go­łę­bie pocz­towe, bo gra­nice były za­mknięte na amen, zro­bi­łem kurs na ope­ra­tora dźwigu i tak zna­la­złem się sto me­trów nad zie­mią. Mój pierw­szy krok w chmu­rach, by tak rzec.

Na żu­ra­wiu wie­żo­wym praca jak na statku, od­chyły ta­kie, że buja jak na mo­rzu, scho­dzisz, bra­cie, i idziesz do domu, to jak­byś po pi­jaku wra­cał. No i te pie­lu­chy mię­dzy no­gami, la­ta­ją­cych to­a­let wtedy jesz­cze nie było. Nie, nie, nie że­bym się skar­żył, wi­dok mia­łem taki, że pa­trzy­łem, jak w Kę­dzie­rzy­nie mama obiera ziem­niaki, z przy­zwy­cza­je­nia za dużo, bo tata już je, ale u in­nej, na dru­gim końcu mia­sta.

Pode mną zie­mia, a pod nią gór­nicy, oni koń­czą pracę i jadą do góry, ja koń­czę, jadę na dół, i spo­ty­kamy się po­środku, czyż nie piękny ten świat i nie piękne to ży­cie?

Pew­nego dnia go­łąb do mnie przy­le­ciał, w dzio­bie nie ga­łązka, a list, z War­szawy: weź udział w ak­cji „Prze­kroju” re­dak­cji! Cho­dzi o na­pi­sa­nie opo­wia­da­nia z dzie­się­ciu tylko słów, ani mniej, ani wię­cej, łącz­nie ze spój­ni­kami. Za­my­śli­łem się jak la­tar­nik przy Panu Ta­de­uszu, ale za­po­mnieć o za­pa­le­niu la­tarni to nic przy la­niu be­tonu, za­la­łem na dole całą bry­gadę tak, że wy­glą­dali od razu jak po­mniki. A zda­rzyło się to aku­rat pierw­szego wrze­śnia, więc dy­rek­cja była pewna, że to moja pol­ska, pry­watna, be­to­nowa ze­msta za nie­miecką wojnę, i wy­le­cia­łem z pracy. Tak samo jak on wtedy, ten pol­ski biedny tu­łacz.

PS. Opo­wia­da­nie na dzie­sięć słów: „No i wtedy mama po­łknęła klu­cze, żeby tata nie od­szedł”.

PODEJ­ŚCIE DO LĄ­DO­WA­NIA

Ham­burg, po­dej­ście do lą­do­wa­nia, po­wrót do prze­szło­ści. Au­to­bu­sem do domu, kie­dyś domu. W któ­rym to so­bie żona i mąż oraz dwóch ma­łych sy­nów miesz­kało. A po­tem w świat pierw­szy po­szedł mąż, po­tem je­den po dru­gim sy­no­wie i ostała się tylko żona, Ewa, ostat­nia ko­bieta na tej wspól­nej ich kie­dyś ziemi.

Już w win­dzie, tro­chę nie­swojo, nie było mnie pra­wie rok, na pewno po­wie jak za­wsze: co, na wy­stępy go­ścinne? Bo czę­sto po­wta­rza, że z ży­cia to­ur­née so­bie zro­bi­łem, wcho­dzę, a ona?

Na ko­la­nach w ła­zience klę­czy, przed pralką, wy­gląda, jakby się do niej mo­dliła, i mówi, jak­bym przy­szedł z kuchni o coś za­py­tać, a nie z da­leka po dłu­gim cza­sie przy­je­chał. Mówi: sta­nęła i ko­niec, aku­rat dziś. Bo dziś ten młod­szy, Jan, trzy­dzie­ści lat koń­czy, a ta pralka też, bo ku­pi­li­śmy ją w dniu uro­dzin jego. (Star­szy, Mi­chaś, wło­żył go do niej i zro­bił zdję­cie). A w tej pralce te­raz jego pra­nie, wła­snej nie ma, nie chce, chce do mamy przy­jeż­dżać, taki ry­tuał, więc?

Więc wy­cią­gamy to pra­nie z wody i wy­krę­camy, ra­zem, ja za je­den ko­niec, ona za drugi. Kie­dyś też tak było, ale sta­li­śmy bli­żej sie­bie, bo krót­sze były te ich kla­moty, te­raz trzy­mamy dy­stans. Pra­nie do wora, wór na plecy i idziemy do pralni, wy­glą­dam jak Dzia­dek Mróz let­nią porą. Nie­da­leko pralni małe je­zioro, więc nad nim na ławce cze­kamy, aż pro­gram się skoń­czy, jak jest?

Spo­koj­nie jest, jest cie­pły wiatr i drzewa szu­mią, ko­jąco jest. Nie trzeba nic mó­wić. Kaczki łażą po na­szych cie­niach, bo wie­czór i słońce wia­domo co, chyli się. Jak moje ży­cie. Można by je na nowo zmon­to­wać, tu przy­ciąć, tam wy­ciąć, tro­chę prze­sor­to­wać, upłyn­nić, ale do­bra tam. Za nami ścieżka do ulicy, a za ulicą ta pral­nia. I w jed­nej z pra­lek piorą się rze­czy jed­nego z sy­nów. Który jak do­ra­stał, jedno miał ma­rze­nie: tato, ja bym tak chciał, żeby się w ży­ciu w ogóle nie li­czyć.

NA PAL­MIE

Widok z drona: pa­no­rama War­szawy, na­stęp­nie na­jazd na rondo de Gaulle’a, po­tem zbli­że­nie na palmę, na pal­mie sie­dzę ja. To mój pro­test, moja mała apo­ka­lipsa, prze­cież się nie pod­palę, świe­ce­nie przy­kła­dem to nie moja bajka.

Sie­dzę tu już tak długo, deszcz pi­jąc i korę je­dząc, że wie o tym na­wet li­sto­nosz, dziś wdra­pał się do mnie i po­dał list, od matki.

Sy­neczku ko­chany, co ty wy­pra­wiasz w tej War­sza­wie na tym drze­wie? Po­ka­zy­wali cię w te­le­wi­zji tej pu­blicz­nej, z pa­skiem „Opo­zy­cja wraca tam, skąd przy­szła”, nic z tego nie ro­zu­miem. W skle­pie by­łam, sły­sza­łam, jak ka­sjerka mówi do dru­giej: o, to ta stara Rud­nicka, matka od tego na drze­wie. Czy ja ja­kąś małpę uro­dzi­łam, py­tam się cie­bie. Nie będę wy­cho­dzić przez cie­bie do sklepu, umrę z głodu. Już u nas i tak bieda taka idzie, że aż strach. Jak umarła są­siadka moja, to na sek­cji zna­leźli w niej jej sta­rego kota, nie miała co jeść. Na cmen­ta­rzu lu­dzi cho­wają na sto­jąco, do po­łowy, do pasa, bo nie stać ni­kogo na płyty z po­pier­siem. Cho­dzisz mię­dzy gro­bami i się kła­niasz, za­miast mo­dlić, zwa­rio­wać można. Umarł też Tu­taj, pa­mię­tasz go? Ten sie­rota, co cho­dził po mie­ście i krzy­czał „Tu­taj je­stem, tu­taj!”. A nikt go nie wo­łał ani nie szu­kał, biedny. Na­pi­sali mu na po­pier­siu „Tu­taj leży Tu­taj”, ktoś prze­kre­ślił „leży” i na­pi­sał „stoi”. A w tym ko­cie to zna­leźli jesz­cze mysz, ach, co to za świat, co to za ży­cie, siedź tam i już, a do Kę­dzie­rzyna nie wra­caj. I grzeczny mi bądź na tym drze­wie, tak jak cię ste­rana ży­ciem matka wy­cho­wała.

MÓJ CZAS

Pra­nie zro­bi­łem, my­śląc, że w dniu tym nic już tak spek­ta­ku­lar­nego się nie wy­da­rzy, tym­cza­sem? Na bal­ko­nie je wy­wie­si­łem, bo słońce, i przy­szedł na­gle wiatr zdra­dziecki, na oko z dzie­sięć w skali Be­au­forta, i po­rwał mi ko­szulę białą. Mógł wziąć, co chce, ale nie ją. Ta ko­szula z dziada mo­jego i pra­dziada, od po­wsta­nia li­sto­pa­do­wego do war­szaw­skiego, ślady kul na niej, a na ple­chach dziura po ar­ma­cie. Wszystko, tylko nie ona, to prze­cież ko­twica pa­mięci rodu mo­jego. I le­cąc w dół, ma­cha rę­ka­wami, jak czło­wiek, i kiedy lą­duje na ziemi, to tak jakby na gro­bie.