Czarny ptak - Waszkiewicz Bohdan - ebook

Czarny ptak ebook

Waszkiewicz Bohdan

4,1

Opis

Zabić potwora czy ogolić brodę lub ostrzyc? Dla niego nie ma żadnej różnicy. Jest robota, trzeba ją wykonać. 

Golibroda, wojak, płatny morderca, cwany lis  - jednym słowem Brzytew. Pamiętacie go? Kto sięgnął po pierwszą część przygód Golimistrza, ten pamięta na pewno, bo trudno zapomnieć tak nietuzinkowego bohatera. Jeśli natomiast ktoś go do tej pory nie zna, to po pierwsze – teraz ma znakomitą okazję, by ten brak nadrobić, po drugie – wcale nie musi szukać początku tej opowieści. Brzytew wkracza w nowy rozdział życia, a przeszłość, cóż, pojawia się czasem w krótkich wspomnieniach, nie ma już jednak znaczenia. 

Mimo nowych okoliczności (przyrody i nie tylko), mimo zmian, jakie zachodzą w charakterze Golimistrza (szlachetnieje! No, dobra, odrobinę), w dalszym ciągu pozostaje on  spryciarzem, mistrzem we władaniu bronią różną oraz pogromcą potworów wszelakiej maści, które staną mu na drodze. 
W historii tej roi się od przygód (i humoru), szczęk szabel ogłusza, pod nogami chlupocze krew i… woda, która odegra tu ważką rolę. Może nie tyle sama woda, co pewne wodne stworzenie. Jakie i jaką rolę? Przeczytajcie, to się dowiecie.   

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
3
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Siedząc na trawiastym dywanie, patrzył urzeczony na zachód słońca. Podczas zimy nie zapuszczał się nad rzekę, więc gdy tylko nadeszły cieplejsze dni, bez dłuższego namysłu opuścił miasto. W ciągu ostatnich kilku miesięcy budziła się w nim coraz większa tęsknota za widokiem Bamary i porastającej jej brzegi roślinności. Brzytew lubił w samotności podziwiać zachody słońca. Odpoczywał przy nich od zgiełku grodu i jednocześnie popuszczał wodze wyobraźni. Wpatrywał się w pomarańczową tarczę, dopóki całkowicie nie zniknęła za koronami drzew.

Gdzieś obok Bezimienny skubał dopiero co wschodzącą trawę, sycąc się smakiem dziewiczego soku. Kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, Golimistrz cmoknął na wierzchowca i wstał na równe nogi. Chciał czy nie, musiał wracać do miasta, lecz wiedział, że przed nim jeszcze niejeden równie zachwycający zachód słońca.

Śpiew martwicy 

Niepokojący hałas wyrwał Marfuka z płytkiego snu. Po tylu latach spędzonych w borze nabrał cech i przyzwyczajeń zwierząt, więc kiedy po zmroku zamykał oczy, jego uszy zachowywały czujność aż do wybudzenia. Skupił się, usiłując wyłowić obcy szmer spośród conocnych znanych mu doskonale dźwięków. Jeszcze mocniej wytężył słuch, który ominął cichutkie bzyczenie komara, nieco wyżej natrafił na jaszczurkę wdrapującą się po pniu leszczyny, by następnie wpaść do niewielkiej dziupli i zastać w niej sowę karmiącą larwami swoje potomstwo. Jego słuch powędrował jeszcze wyżej, aż począł szybować nad wierzchołkami drzew. I wreszcie odnalazł to, czego szukał.

Ptak.

Marfuk wyczołgał się z prowizorycznego szałasu. Skierowawszy oczy na niewielki prześwit pomiędzy gałęziami świerku, z nieukrywanym zaciekawieniem skupił wzrok na rozgwieżdżonym niebie. Chwilę potem, na tle rozjaśnionym światłem księżyca, pojawił się czarny kształt. Pustelnik rozpoznał w nim orła, a rozmiary zwierzęcia wprawiły go w zdumienie. Nigdy dotąd nie napotkał tak ogromnego ptaka. Zauważył coś w jego szponach, lecz zabrakło mu czasu na rozwikłanie tajemnicy, co właściwie padło ofiarą drapieżnika. Nocny lotnik tak jak się niespodziewanie pojawił, tak samo szybko zniknął z pola widzenia, lecąc w sobie tylko znanym kierunku. Porównanie zdobyczy do rozmiarów orła ugruntowało w pustelniku przekonanie, że mógł to być jeleń lub osioł, a w każdym razie coś równie dużego.

Wrócił do szałasu. Jednak targany złym przeczuciem nie zmrużył już oka do białego rana.

*

Przechadzał się, jak zazwyczaj, po leśnych ostępach, sprawdzając, czy wszystko było w należytym porządku. Wiedza Marfuka o borze mogła zaimponować nawet królewskiemu leśnikowi, a żaden myśliwy tym bardziej się do niego nie umywał. Znał tutaj każdą ścieżkę, drzewo, ukryte i porośnięte paprocią polany oraz większość zwierząt od lat tolerujących jego obecność. Tak naprawdę był niejako we własnym ogromnym domu. Podczas obchodu znalazł pisklę sójki, które wypadło z gniazda. Delikatnie umieściwszy ptaka za pazuchą, ze zwinnością kota wspiął się na drzewo i w ten sposób malec na powrót dołączył do rodzeństwa. 

Tego dnia wyplątał jeszcze nietoperza z krzaków jeżyn oraz pomógł jeleniowi, który zaplątał się porożem w gęste gałęzie świerku. W sumie uznał spacer za umiarkowanie spokojny, gdyż nieraz zdarzyło się, że miał znacznie więcej pracy.

Gdy przechodził obok Martwych Bagien, coś zwróciło jego uwagę. Z początku nie zdawał sobie sprawy, że otoczenie moczarów wygląda jakoś inaczej niż zwykle, aż nagle przystanął i rozejrzał się wnikliwiej.

Jak okiem sięgnąć nie kręciło się tu ani jedno zwierzę. Pustelnik wiedział, iż bagna nie cieszyły się wśród leśnej fauny szczególną popularnością, niemniej zawsze widywał tutaj bobry, piżmaki czy nawet zabłąkane sarny, które natychmiast przeganiał, chroniąc je w ten sposób przed grząskimi pułapkami. A już najbardziej zdziwił go niemal zupełny brak rechotu żab. Zdarzyło się od czasu do czasu pojedyncze kumkanie, jednak przeważnie było tutaj znacznie głośniej.

Zbliżył się do brzegu bujnie porośniętego rozlewiska, choć nie lubił tego robić. Czuł się nieswojo na podmokłym terenie, wiedząc, jakie niebezpieczeństwo niesie za sobą zbyt dalekie zapuszczenie się w głąb mokradeł. Powiódł wzrokiem, dokładnie, krok po kroku, przeczesując błotnisty krajobraz. Dookoła bajora, z torfiastego kożucha wyrastał tatarak w towarzystwie trzciny, a pod nimi snuła się karłowata rokicina. Czarna woda trwała w bezruchu, prawie całkowicie przykryta liśćmi wodorostów dużymi jak karczmiane miski.

Pewien szczegół przykuwał jednak uwagę.

Marfuk wprawnym okiem wyodrębnił, pośród mchu i trawy, ledwie widoczny ślad. Ciągnął się od tafli wody nieco w głąb lasu, ale niezbyt daleko. Trop przypominał odcisk czółna. Ale skąd i po co komu łódka na Martwych Bagnach? Pustelnik pokręcił z niedowierzaniem głową i podjął decyzję, że zaczai się opodal, by poczekać na rozwój wydarzeń. Chcąc rozwikłać tę niecodzienną zagadkę, znalazł kryjówkę w jednym z zagajników, z którego miał idealny widok na okolicę.

*

Zapadł zmrok. Świerszcze rozśpiewały się w najlepsze, a gwiazdy coraz liczniej pojawiały się na nieboskłonie, niczym publiczność oczekująca z niecierpliwością na koncert. Do chóru próbowały dołączyć nisko latające muchy i komary, jednakże ich bzyczenie wybrzmiewało zbyt cicho, tworząc nieśmiałe i ledwie słyszalne tło.

Pustelnik uparcie lustrował z ukrycia rozciągającą się przed nim panoramę. Po przedłużającej się wnikliwej obserwacji, jego powieki sprawiały wrażenie coraz cięższych. Zdając sobie sprawę, że za moment zaśnie jak suseł, postanowił działać. Z kieszeni niedbale uszytego futrzanego kaftana wydobył kilka ususzonych liści. Przez chwilę mielił je w zębach, po czym głośno przełknął, robiąc przy tym minę, jakby zjadł garść soli. Chwilę później targnęły nim silne dreszcze. Parsknął jak koń na widok koryta pełnego owsa, a oczy otworzył niemal dwa razy szerzej niż zwykle, nadając im prawie idealnie okrągły kształt. Serce waliło mu teraz w szaleńczym tempie, a on sam błyskawicznie zalał się potem. Najchętniej wstałby, żeby odbyć długi spacer, ale jakoś się opanował i znowu świdrował wzrokiem Martwe Bagna.

Czekał.

Nagle zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Jedyny słyszalny dźwięk był powodowany przez lekki wiosenny wiatr, kiedy flirtował namiętnie z liśćmi brzóz, delikatnie całując je i pieszcząc swym oddechem. Wydawać by się mogło, że czas stanął w miejscu.

Cichy bulgot zabrzmiał nienaturalnie głośno. Na błyszczącej tysiącem gwiazd powierzchni wody pojawiły się pojedyncze bąble.Chwilę później pęcherzy przybyło, a po bajorze zaczęły wędrować kręgi, ciągle się powiększając, by przeobrazić się w niewielkie fale i miarowo uderzać o brzeg.

Marfuk zamarł. Wstrzymał oddech i usłyszał bicie własnego serca. Domyślił się, że coś zasiedliło mokradła. Po jego głowie gnała myśl za myślą, kiedy próbował znaleźć jakiś sposób na wywabienie stworzenia z topieli. Okazało się, iż nie musiał tego robić.

Coś powolutku wynurzyło się nad taflę. Ledwie widoczna w ciemności głowa, częściowo ukryta pod długimi włosami, obracała się w lewo i prawo. Po krótkiej obserwacji otoczenia stworzenie ruszyło niespiesznie do brzegu, czy to płynąc, czy też maszerując po dnie bagna. W końcu wynurzyło się do połowy. Pustelnik ujrzał nagie ciało istoty, a duże piersi, rozcinające wodę niczym dziób szkunera, udzieliły odpowiedzi na pytanie o jej płeć. Znalazłszy się przy samym brzegu, kobieta poczęła wypełzać na suchy ląd, zdradzając tajemnicę skrywaną przez odmęty. Pokryty łuskami rybi ogon zalśnił srebrem w świetle gwiazd.

Dziad borowy przyglądał się niecodziennej sytuacji z niedowierzaniem w oczach. Wprawdzie niejednokrotnie słyszał plotki o syrenach, jednak nie dawał im tak do końca wiary, ponadto żadna z opowiadanych historii nie mówiła o jakiejkolwiek żyjącej na bagnach. Następną zagadkę, trapiącą jego umysł, stanowiło pochodzenie stworzenia. Wykluczył możliwość, że syrena mogła długo ukrywać się na mokradłach, gdyż dość regularnie przechadzając się w ich okolicy, wcześniej zauważyłby jej obecność.

Owinięta zielonymi wodorostami i umorusana szlamem podczołgała się dalej w głąb lądu. Usiadłszy na szerokim pniu, ulokowała się wygodnie, odsuwając na bok swój długi ogon, i zastygła w zupełnym bezruchu. Była smukła albo raczej długa. Na oko wyglądała na wyższą niż jakikolwiek człowiek.

Rozłożyła szeroko ręce i w tej pozie zaczęła cichutko nucić.

Przyczajony pustelnik przypomniał sobie jedną z legend i natychmiast wetknął palce do uszu. Wahał się, czy wziąć nogi za pas, jednak nie opuścił posterunku. Ciekawość zwyciężyła. Zamarł w oczekiwaniu.

Oczy syreny zapłonęły zielonym blaskiem, a śpiew niósł się razem z wiatrem po najbliższej okolicy. Nawet na moment nie przerwała koncertu, z zapałem lustrując wzrokiem okoliczne zagajniki.

Spomiędzy krzaków wyskoczył duży zając. Przystanąwszy niedaleko, strzygł długimi uszami to w lewo, to w prawo, po czym, kicając nieśpiesznie po wilgotnej trawie, nieśmiało ruszył do źródła dźwięków. Wreszcie zatrzymał się na wyciągnięcie ręki od nucącej postaci. Przez chwilę słuchał pieśni, z ciekawością przyglądając się jej wykonawczyni.

Przypuściła atak. Jej ostre szpony bez kłopotu dosięgnęły celu. Uniosła zdobycz na wysokość oczu. Zając wił się i piszczał wniebogłosy. Na twarzy syreny niespodziewanie zaszła zmiana. Wciąż śpiewające usta rozwarły się nienaturalnie, ukazując dwa szeregi długich zębisk, a miłe tony przerodziły się w dziki ryk. Zacisnęła dłonie na szaraku jeszcze mocniej, aż pociekła gęsta krew. Jednym kłapnięciem szczęk przegryzła zająca na pół i przeżuła razem z kośćmi. Kiedy zabierała się za ostatni parujący kawał mięsa, coś odwróciło jej uwagę.

Dziad borowy nie wytrzymał. Uświadomiwszy sobie, że ucichł syreni śpiew, poczuł nagły przypływ odwagi połączonej ze sporym pokładem gniewu. Nie namyślając się ani chwili dłużej, zacisnął w dłoniach solidny drąg i ruszył na bestię. Uderzał na oślep. Obijał przekrzywiony łeb, waląc weń z całej siły. Trzasnęło.

Marfuk stanął jak wryty.

Istota miażdżyła w zębach potężny drąg niczym koza łodygę trzciny. Wykorzystując jego wahanie, zamachnęła się szponiastą ręką. W ostatniej chwili uskoczył do tyłu, a i tak poczuł uderzenie w klatkę piersiową. Upadł na miękki mech. Zignorowawszy ból, zerwał się na równe nogi. Syrena połknęła naraz pozostałą część zająca i popełzła w kierunku kolejnej ofiary.

Pustelnik nie czekał. Wiedział już, że nie ma najmniejszych szans w starciu z wrogiem, więc puścił się w te pędy w głąb lasu. Miał też świadomość, że poczwara jest zbyt wolna na suchym lądzie, aby go dopaść. Gnał ile sił w nogach, na wszelki wypadek wpychając palce do uszu. I to najgłębiej, jak tylko mógł. Dokuczał mu piekący ból klatki piersiowej, ale i tak w duchu dziękował, że miał na sobie grube futro. Gdyby przywdział lżejszy strój, byłby już trupem.

Do szałasu wślizgnął się ostatkiem sił. Zanim skrajnie zmęczony legł na posłaniu, rozejrzał się wokół, by się upewnić, że zgubił pościg. Jednak strach nie pozwolił mu zasnąć.