Czarna lista - Holly Seddon - ebook + książka

Czarna lista ebook

Holly Seddon

4,1

Opis

Gratulacje, ktoś chce, abyś umarł.

Gdy Greg, mąż Marianne, ginie w wypadku, kiedy jedzie rowerem do pracy, musi ona uporządkować pozostawiony przez niego świat. Oszalała z rozpaczy, przeszukuje laptop męża. Czytanie jego dawnych mejli ją uspokaja. Przegląda też historię oglądanych przez niego stron. Pewnego dnia odkrywa, że Greg wchodził na strony dark web.

Dlaczego szanowany pracownik organizacji charytatywnej i oddany mąż logował się na strony, które obrazują skrajne okrucieństwo ludzi? Strony, gdzie wszystko jest możliwe, wystarczy tylko podać cenę? Marianne bierze głęboki oddech i się loguje... Przeszukuje dane i odnajduje na liście ofiar zabójcy swoje nazwisko.

Zaczyna się bać. Nie wie, czy Greg chronił ją, czy też należał do spisku osób, które chcą ją zamordować. Zgłębia ten świat, który tak wciągnął Grega. Podejrzewa, że mąż został zmuszony do robienia niemoralnych rzeczy, aby ją chronić. Że uległ szantażowi.

Wdaje się w niebezpieczną rozgrywkę z mordercą, który otrzymał na nią zlecenie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (78 ocen)
33
24
16
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karina0712

Nie polecam

Zdecydowanie nic ciekawego. Szybki dnf😥
00
AgniechaT72

Nie oderwiesz się od lektury

super temat na książkę
00
wiolla0

Nie oderwiesz się od lektury

wciagajaca fabuła
00
Zmijakonda

Nie oderwiesz się od lektury

mega
00
margolas

Dobrze spędzony czas

Świetnie napisana książka,wciągająca .Wreszcie coś interesującego i zaskakującego.
00

Popularność




Część 1

1

Obec­nie

1

Marianne

Sobota, 11 wrze­śnia 2021

Ramiona Marianne spo­wija cień. Posadzka jest zimna, więc pod­wija palce u stóp, a przez plecy prze­cho­dzi ją dreszcz. W porów­na­niu do jej miesz­ka­nia w Hack­ney sze­re­go­wiec nale­żący do Noaha Rich­monda jest ogromny, ona zaś naj­bar­dziej lubi prze­by­wać w tym nie­wiel­kim chłod­nym ogródku. Oto­czony murem i nie­wi­doczny dla sąsia­dów, z zasa­dzo­nym przez zmarłą żonę Noaha ozdob­nym drzew­kiem wiśni, które zosta­wia miej­sce wyłącz­nie na drew­nianą ławeczkę.

Marianne siada na brzegu ławki, przy­pala papie­rosa i patrzy na nagie gałę­zie drzewka. Gdy usia­dła tu po raz pierw­szy, kilka mie­sięcy temu, trzę­sąc się jed­no­cze­śnie z poczu­cia winy i eks­cy­ta­cji po ich pierw­szej wspól­nie spę­dzo­nej nocy, drzewko było pełne różo­wych pąków. Dzi­siej­szego poranka musiała zamieść opa­dłe kwiaty. Deli­katne stare płatki zwi­nięte niczym małe piąstki.

Zacią­ga­jąc się głę­boko po raz ostatni, przez krótką chwilę wspo­mina ostatni week­end z Gre­giem. Her­bata, tost, „The Obse­rver”. Żad­nych papie­ro­sów, sie­dze­nia na tara­sie, dowia­dy­wa­nia się o sobie cze­goś nowego. Żad­nych poga­wę­dek, wybu­chów śmie­chu. Nie to co kie­dyś. Jed­nak nawet wśród ciszy cały czas dało się wyczuć głę­bo­kie przy­wią­za­nie, miłość i sza­cu­nek, któ­rymi darzyli się wza­jem­nie przez dłu­gie lata.

W nie­dzielę zje­dli pie­czeń przy­go­to­waną jak zwy­kle przez Grega.

We wcze­śniej­szych latach goto­wał pełen entu­zja­zmu, a ona zja­dała wszystko z wdzięcz­no­ścią. Czy ostat­nim razem w ogóle mu podzię­ko­wała?

Wciąż potrafi wyobra­zić go sobie w ich miesz­ka­niu, jak robi zapie­kankę w ponie­dział­kowy wie­czór. Taki rytuał. Przy­go­to­wy­wał ją z tego, co zostało z nie­dziel­nego posiłku. Zapie­kanki zawsze wycho­dziło wię­cej, niż byli w sta­nie zjeść, toteż resztę dzie­lili na por­cje i zamra­żali. Tyle ponie­dział­ków, tyle zapie­ka­nek, któ­rych obraz widzi w sepii i bez szcze­gó­łów. W jej wspo­mnie­niach Greg zawsze stoi w małej kuchni ich miesz­ka­nia, z przy­pró­szo­nymi mąką brwiami i brodą, a jego obrączka leży na bla­cie, pod­czas gdy on zagniata cia­sto.

Marianne wcho­dzi do środka i zastaje w kuchni Noaha piją­cego pro­te­inowy shake. Na nią czeka dzba­nek pełen paru­ją­cej kawy.

– W porządku? – pyta Noah przez ramię, wyj­mu­jąc kubek z kre­densu. Marianne naj­pierw kiwa głową, potem nią kręci, a w końcu przy­tula się do niego od tyłu. Czuje jego mię­śnie, gdy nalewa jej kawy. To wciąż dla niej coś nowego.

Przez chwilę stoją w ciszy. W końcu Noah ją prze­rywa.

– Wiem, że zabrzmi to jak tru­izm – mówi ostroż­nie – ale pierw­sza rocz­nica naprawdę jest naj­trud­niej­sza. – Ona wtula się w niego jesz­cze bar­dziej, a on cicho kon­ty­nu­uje: – Ni­gdy nie będzie łatwo, ale następne są odro­binę lep­sze.

Przy­tula go mocno, wdzięczna, że nie musi tłu­ma­czyć, co się dzieje. Chyba nawet nie potrafi.

Według zegara w kuchni wła­śnie minęła jede­na­sta trzy­dzie­ści. Rok temu o tej porze dostała tele­fon.

– Marianne Hey­wood?

– Tak, z kim roz­ma­wiam?

– Sier­żant poli­cji metro­po­li­tar­nej. Czy jest ktoś obok pani?

Myślała, że zemdleje i runie na pod­łogę w pokoju nauczy­ciel­skim.

Minął rok, a ona już obej­muje innego męż­czy­znę. W zeszłym roku myślała, że ni­gdy nie będzie na to gotowa. A jed­nak przez ostat­nie kilka mie­sięcy, spę­dza­jąc w tym domu dużo czasu, coraz wyraź­niej widziała przed sobą nowe życie. Wła­sne gniazdko obok Noaha. Nowe zwy­czaje. Żarty, które są zro­zu­miałe tylko dla nich dwojga, podo­bień­stwa i wspo­mnie­nia, które budo­wała przez lata z Gre­giem, teraz wspa­niale prze­cho­dzą fazę począt­kową w jej związku z Noahem. Ale dzi­siaj nie może o tym myśleć. Ten dzień należy do Grega.

*

Marianne wycho­dzi póź­nym popo­łu­dniem, zanim córka Noaha, Daisy, wróci do domu. Dla wszyst­kich jest jesz­cze za wcze­śnie i Marianne wciąż nie poznała pię­cio­latki. Sytu­ację uła­twia despe­ra­cja dziad­ków ze strony matki dziew­czynki, któ­rzy nie chcą stra­cić jedy­nej wnuczki, tak jak stra­cili córkę. Daisy jest u nich przy­naj­mniej raz w tygo­dniu, zazwy­czaj w pią­tek, i w tym cza­sie Noah i Marianne mogą uda­wać nie­skrę­po­wa­nych żad­nymi zobo­wią­za­niami kochan­ków cie­szą­cych się wspól­nymi chwi­lami.

– Dopóki cię nie pozna­łem, nie byłem gotowy na zwią­zek – powie­dział Noah już w pierw­szy pią­tek, kiedy u niego została.

– To tak jak ja – odparła Marianne, wybie­ra­jąc łatwe kłam­stwo zamiast skom­pli­ko­wa­nej prawdy.

Teraz Marianne patrzy na wła­sne znie­kształ­cone odbi­cie w czar­nym lakie­rze swo­jego małego samo­chodu. Krę­cone brą­zowe włosy ma potar­gane. W kąci­kach nie­bie­skich, znów błysz­czą­cych oczu poja­wiły się nowe zmarszczki. Nawet jej skó­rzana kurtka jest wygnie­ciona i poście­rana. Marianne ślini palec i wyciera roz­ma­zany tusz pod oczami, a potem grze­bie w tor­bie w poszu­ki­wa­niu klu­czy­ków.

Drzwi wej­ściowe ponow­nie się otwie­rają i Noah wybiega w samych skar­pet­kach. Jest od niej wyż­szy o głowę i dwa razy szer­szy w ramio­nach. Ogromny męż­czy­zna. Przy­tula ją mocno, a Marianne czuje bicie jego serca przez cienką koszulkę, którą on ma na sobie.

– Jestem tu, jeśli będziesz mnie potrze­bo­wała – mówi, odsu­wa­jąc się i powoli kie­ru­jąc z powro­tem w stronę domu. – Ale nie będę się narzu­cał.

Zegar w samo­cho­dzie poka­zuje sie­dem­na­stą trzy­dzie­ści sie­dem. Cofa­jąc auto z pod­jazdu, Marianne pró­buje przy­po­mnieć sobie, co robiła o tej godzi­nie rok temu, jed­nak wspo­mnie­nia są roz­myte, jakby ktoś wyrzu­cił czarną skrzynkę dla jej wła­snego dobra.

Chwilę po dzie­więt­na­stej Marianne wkłada klucz do lep­kiego zamka i wcho­dzi do swo­jego miesz­ka­nia w Hack­ney. Po nocy, kiedy stało puste, pach­nie jak prze­ci­wień­stwo życia. Nie do końca śmier­cią, bar­dziej czymś pomię­dzy.

Kupili je, reali­zu­jąc pierw­szy punkt swo­jego planu, sie­dem lat temu. Naj­lep­sze, na co mogli pozwo­lić sobie nauczy­cielka i dzia­łacz spo­łeczny. Pod­czas kon­sul­ta­cji ich doradca kre­dy­towy gło­śno wzdy­chał.

Rodzice Grega zaofe­ro­wali, że się dołożą, ale dumna Marianne nie mogła zaak­cep­to­wać tej pro­po­zy­cji.

Budy­nek został prze­ro­biony ze zruj­no­wa­nego wik­to­riań­skiego domu na miesz­ka­nie na pię­trze i tanią jadło­daj­nię na par­te­rze. Po mie­siącu w całym miesz­ka­niu śmier­działo ole­jem. Kilka mie­sięcy temu bar został zamknięty przez służby sani­tarne, a Marianne zła­pała się na tym, że bra­kuje jej cha­rak­te­ry­stycz­nego zapa­chu.

Syn­drom sztok­holm­ski, zażar­to­wałby Greg.

Od tego czasu pomiesz­cze­nie na par­te­rze stoi puste, zasło­nięte od ulicy meta­lo­wymi żalu­zjami.

Dokład­nie rok temu.

Otwiera szafę od strony, w któ­rej ubra­nia trzy­mał Greg, i ostroż­nie wyj­muje jego ulu­bioną koszulę. Zsuwa ją z wie­szaka. Marianne pieką oczy. Chwyta za mate­riał, jakby chciała się przy­tu­lić, i głę­boko wciąga powie­trze przez nos, ale koszula już nim nie pach­nie. Czuć tylko słaby zapach płynu do płu­ka­nia tka­nin, który wtedy był w pro­mo­cji. Wkłada ją i ostroż­nie zapina. Jest na nią sporo za duża. Greg nie był wysoki, ale od tam­tego czasu Marianne wyraź­nie zma­lała.

Nie potrafi wyobra­zić sobie robie­nia tego samego z ubra­niami Noaha. Jesz­cze nie. Jest o wiele więk­szy, ale nie o to cho­dzi. Jego świat jest kom­pletny, a ona dopiero do niego wcho­dzi. Noah przy­wi­tał ją z otwar­tymi ramio­nami, lecz to wciąż nie jej świat. Marianne i Greg zbu­do­wali swój wspól­nie. Byli dwu­oso­bową rodziną.

Patrzy w lustro i zasta­na­wia się, co pomy­ślałby Greg, gdyby w tej chwili stał za nią. Że ulega sła­bo­ściom? Że go lek­ce­waży? Jej ciało wciąż nosi zapach innego męż­czy­zny, z któ­rym spę­dziła noc. A może tak jak ona przy­po­mniałby sobie, jacy byli przez więk­szość trwa­nia mał­żeń­stwa, dopóki pod koniec coś nie zaczęło się sypać.

– Kocham cię. – Wyobraża sobie, jak do niej mówi.

– Na zawsze – odpo­wiada na głos Marianne w pustym miesz­ka­niu.

Wciąż mając na sobie koszulę Grega, siłuje się z oknem w kuchni, żeby otwo­rzyć je na tyle, by móc się wychy­lić. Z okna roz­po­ściera się widok na podwórka innych miesz­kań­ców, ale ona ni­gdy nie widziała tam żywej duszy. Zaciąga się szybko i głę­boko, wydmu­chu­jąc dym w stronę tego, co miało być ogród­kami, i dalej, ku kar­ło­wa­tym drzew­kom.

Po ślu­bie oboje rzu­cili pale­nie. Pla­no­wali, jak to nowo­żeńcy, zro­bić to na zawsze. Nie chcieli, żeby papie­rosy pod­ło­żyły rako­twór­czą bombę pod ich marze­nia. Gre­gowi poszło dość łatwo, ni­gdy nie palił dużo, nato­miast Marianne miała z tym spory pro­blem i nie zno­siła swo­jej sła­bo­ści. Nawet gdy „ofi­cjal­nie” rzu­ciła już fajki, nie­raz pękała i czę­sto­wała się papie­ro­sami zna­jo­mych pod­czas wie­czor­nych wyjść, bła­gała o nie kole­gów z pracy w trudne dni albo kupo­wała pota­jem­nie paczkę po rzad­kich kłót­niach z Gre­giem. A w ostat­nich mie­sią­cach jego życia jedna paczka zamie­niła się w dwa­dzie­ścia, ukry­tych nie­dbale w szafce kuchen­nej.

A potem – rok temu – wbie­gła do małego pokoju w szpi­talu, w któ­rym stała sofa z absur­dal­nym kwia­to­wym wzo­rem. Wszę­dzie, gdzie się obej­rzała, wid­niały naklejki „zakaz pale­nia”.

– Mogę go zoba­czyć? – zapy­tała.

Chwila ciszy, głę­boki oddech.

– Bar­dzo mi przy­kro – zaczął lekarz, trzy­ma­jąc dło­nie w wyćwi­czony spo­sób.

Marianne usia­dła ciężko na paskud­nej sofie, sku­liła się i nie­wiele do niej tra­fiało. Kiedy w końcu otwo­rzyła oczy, myślała tylko o tym, że musi zapa­lić.

Pod­czas tam­tego tygo­dnia wypa­liła tyle, że zżół­kły jej palce, a skła­da­jący kon­do­len­cję wstrzy­my­wali oddech, kiedy ją przy­tu­lali. Matka wciąż otwie­rała okna, wpusz­cza­jąc do miesz­ka­nia wrze­śniowy wiatr, który nie­bez­piecz­nie pod­ry­wał kartki z ostat­nimi sło­wami Grega. Pew­nego razu Marianne zatrza­snęła je wszyst­kie, krzy­cząc do matki Bóg wie co i poka­zu­jąc na nale­żące do Grega notat­niki i bazgroły, krót­kie notatki i para­gony, które wcze­śniej ją iry­to­wały, ponie­waż zasła­niały dro­go­cenną powierzch­nię w ich „małym, ale ele­ganc­kim” miesz­ka­niu.

Każdy arte­fakt życia staje się świę­to­ścią w obli­czu śmierci.

*

Stwier­dze­nie „na zawsze” ma teraz dla niej mniej­sze zna­cze­nie i nie pla­nuje tego zmie­niać. Gasi papie­rosa na beto­no­wym para­pe­cie, doda­jąc kolejną czarną kropkę do kolek­cji. Wrzuca peta do zapeł­nio­nej nimi doniczki, w któ­rej kie­dyś miała zamiar coś zasa­dzić, i zamyka okno, popy­cha­jąc fra­mugę z łusz­czącą się farbą.

Otwiera pustą lodówkę i uchyla zepsute drzwiczki zamra­żal­nika. Nie­wielka prze­strzeń, z któ­rej ni­gdy nie korzy­stała. Zoba­czyła ją dopiero, gdy trza­snęła drzwiami lodówki i urwała się osłona. W środku wciąż tkwił kawa­łek cia­sta przy­go­to­wa­nego przez Grega któ­re­goś ponie­działku. Odle­gła reflek­sja.

Marianne wyj­muje ostroż­nie cia­sto i trzyma niczym nowo­rodka. Twardy dowód na to, że Greg kie­dyś tu był, żył i trosz­czył się na tyle, żeby dla nich goto­wać. Wspa­niałe rodzinne posiłki tylko dla dwojga. Płyną jej łzy, kiedy włą­cza pie­kar­nik. Po nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu roz­nosi się zapach stę­chli­zny. W wyobraźni sły­szy głos Grega:

– Co robisz w mojej kuchni, kocha­nie?

– Wybacz – szep­cze Marianne – ale jeśli tego nie zjem, nie­długo będzie do wyrzu­ce­nia.

Powoli roz­mraża cia­sto w mikro­fa­lówce – teraz nie ma już odwrotu. Nie prze­czy­tasz o tym w ulot­kach o roz­pa­czy. Kiedy nastę­puje wła­ściwy czas, żeby zna­leźć nowego kochanka? Kiedy jest w porządku zjeść ostatni kawa­łek cia­sta?

Wyj­muje je ostroż­nie z pla­sti­ko­wego pudełka i z gry­ma­sem na twa­rzy stwier­dza, że nie tylko się roz­mro­ziło, ale na brze­gach poja­wiły się też pęche­rzyki powie­trza.

– Prze­pra­szam – szep­cze znowu.

Zawsze żar­to­wali, że ma dwie lewe ręce w kuchni.

– Potra­fi­ła­byś przy­pa­lić jajka na twardo – śmiał się. – Jesteś kuchen­nym Rambo.

Uśmie­cha się na to wspo­mnie­nie, wsu­wa­jąc bla­chę z cia­stem do pieca. Od dłuż­szego czasu nie zja­dła nor­mal­nego posiłku w domu. Wciąż będąc kuchen­nym Rambo, kupo­wała gotowe obiady, zama­wiała coś albo naj­zwy­czaj­niej nie jadła, zamiast zawra­cać sobie głowę posił­kami. Ale to coś innego. Wypala kolej­nego papie­rosa, gdy cia­sto dopieka się w pie­kar­niku, po czym nakrywa do stołu.

Na początku ma trud­no­ści z prze­ły­ka­niem. Jakby nie zja­dała resztki domo­wego cia­sta tylko część Grega. Kani­ba­li­styczne odczu­cie. Jed­nak chwilę póź­niej zna­jomy smak i mięk­kość cia­sta, któ­rych bra­ko­wało jej przez ostatni rok, cał­ko­wi­cie opa­no­wują jej zmy­sły. Szlo­cha, gdy połyka ostatni kawa­łek. Ostat­nia cząstka Grega wła­śnie znik­nęła.

– Tak bar­dzo za tobą tęsk­nię – mówi do pustego tale­rza. – Chcia­ła­bym, żebyś był tu ze mną każ­dego pie­przo­nego dnia.

Zerka w stronę zeszy­tów ćwi­czeń i szkol­nego lap­topa, ale dosko­nale zdaje sobie sprawę, że dzi­siaj nie popra­cuje. Jest zbyt naje­dzona i smutna.

Zrobi to, co zawsze robiła w rocz­nicę ich ślubu i uro­dziny Grega. To, co robiła pod­czas pierw­szych samot­nych nocy, kiedy łóżko wyda­wało się takie zimne, a noce okrop­nie się dłu­żyły. I potem, kiedy kato­wała się wspo­mnie­niami, gdy łóżko było cie­płe, ale nie od ciała Grega.

Dziś w nocy wsiąk­nie we wszystko, co po nim pozo­stało.

*

Przez kilka pierw­szych tygo­dni po pogrze­bie i długo przed tym, zanim poznała Noaha, wsią­kała w rze­czy „ana­lo­gowe”. Było tego sporo. Foto­gra­fie, krót­kie notki z początku związku, pre­zenty i ubra­nia. Prze­glą­dała notat­niki Grega, pełne bazgro­łów i spi­sów, a nawet pry­skała wokół jego wodą koloń­ską.

W końcu zapra­gnęła wię­cej i zwró­ciła się w stronę cyfro­wych pozo­sta­ło­ści. Boże, tego dopiero był ogrom. Usia­dła na ich łóżku z grze­ją­cym się lap­to­pem na kola­nach i zaczęła od pierw­szych wymie­nia­nych mejli.

W zeszłym mie­siącu, gdy prze­czy­tała już wszystko, do czego zdo­łała się doko­pać na swoim sta­rze­ją­cym się lap­to­pie, się­gnęła po lap­top Grega.

Naj­pierw przej­rzała histo­rię wyszu­ki­wa­nia, krzy­wiąc się przy stro­nach por­no­gra­ficz­nych. W końcu zde­cy­do­wała się prze­czy­tać mejle z począt­ków ich zna­jo­mo­ści, jak ten do mamy, w któ­rym napi­sał, że poznał dziew­czynę: „ma na imię Marianne i jest nauczy­cielką. Myślę, że ją polu­bisz”. Nie stało się tak, ale Marianne podzi­wiała jego opty­mizm. Mama Grega zawsze ocze­ki­wała, że syn wróci w rodzinne strony, gdy „zdoła już wyrwać się z Lon­dynu”, a Marianne zni­we­czyła ten plan. Nie­ważne, że chęt­nie roz­wa­ży­łaby prze­pro­wadzkę za gra­nicę; Greg zawsze pod­kre­ślał, że nie chce wra­cać do Szko­cji. Ale jego matka obwi­niała za to Marianne.

Prze­szu­ki­wała lap­top Grega ostroż­nie, bar­dziej ze stra­chu niż z sza­cunku, a kiedy padła bate­ria, spra­wia­jąc, że czar prysł, poczuła ulgę. A teraz znów to robi. Wie­działa, że tak będzie.

Kie­dyś uwa­żała to za nor­malną rzecz. Dużo ludzi w gru­pie wspar­cia dla osób w żało­bie, do któ­rej cho­dziła, mówiło o listach miło­snych i pamiąt­kach. Że chwy­ci­liby je jako pierw­sze w razie pożaru. Nie­któ­rzy przy­no­sili na spo­tka­nia ostat­nie kartki świą­teczne lub pierw­sze upo­minki walen­tyn­kowe i ści­skali je ner­wowo, kiedy się wypo­wia­dali. Pro­blem pole­gał na tym, że ostat­nio zapy­tała Noaha, czy on prze­gląda stare mejle i doku­menty swo­jej żony i czyta jej listy i pamięt­niki. Leżeli na jego łóżku, w ubra­niu, i trzy­mali się za ręce. Jak zna­leźli się w tej pozy­cji? Tego nie potrafi sobie przy­po­mnieć, ale pamięta, że roz­ko­szo­wali się sobą, dzie­lili sekre­tami i zapa­mię­tale roz­ma­wiali.

– Prze­glą­dasz rze­czy Louise? – zapy­tała, a on wsparł się na łok­ciu.

– Co masz na myśli? – powie­dział. – Posor­to­wa­łem jej ubra­nia i…

– Nie – naci­skała Marianne. – Pytam, czy prze­glą­dasz jej rze­czy, któ­rych nie poka­zy­wała ci, kiedy jesz­cze tu była. Listy, mejle i… – Zamil­kła. Wyraz jego twa­rzy spra­wił, że nie­mal spa­liła się ze wstydu. Ni­gdy wię­cej nie poru­szyła tego tematu.

Lap­top Grega stoi teraz przed nią na biurku. Stary. Roz­ła­do­wany. Zaku­rzony. Marianne roz­wija kabel, wsa­dza wtyczkę do kon­taktu i otwiera klapę. Z nie­któ­rych przy­ci­sków starły się sym­bole, więc poszu­kuje przy­ci­sku „Włącz”, jakby czy­tała braj­lem. Mruga świa­tełko i lap­top zaczyna leni­wie szu­mieć, Marianne otwiera butelkę Pinot Noir.

Ekran w końcu wyświe­tla ostatni obraz z poprzed­niej sesji, a ona nalewa wino do kie­liszka, wyciąga papie­rosa z paczki i przy­suwa pło­mień zapal­niczki do twa­rzy.

*

Poznali się w lipcu 2013 roku. Greg wła­śnie przy­je­chał z rodzin­nej Szko­cji, gdzie przez kilka lat po uzy­ska­niu dyplomu z geo­gra­fii szu­kał swo­jej życio­wej drogi. Marianne prze­nio­sła się naj­pierw z Devon do East Endu, a potem w rejony połu­dnio­wego Lon­dynu. Ona zro­biła to w pośpie­chu. On wszystko prze­my­ślał. Poznali się w auto­bu­sie linii czter­dzie­ści osiem pew­nego zakra­pia­nego alko­ho­lem piąt­ko­wego wie­czoru.

Tamto lato spę­dzone w mie­ście. Oboje mieli po dwa­dzie­ścia kilka lat. Praw­dziwe życie dopiero się dla nich zaczy­nało.

Wymie­nili się nume­rami tele­fo­nów. Następ­nego ranka obu­dziła się i prze­czy­tała trzy wia­do­mo­ści. W pierw­szej pytał, czy chcia­łaby zoba­czyć wystawę sztuki ulicz­nej w Tate Modern. W dru­giej prze­pra­szał za bycie nachal­nym. „W pełni zro­zu­miem, jeśli się obu­dzisz i poża­łu­jesz poda­nia numeru tele­fonu kom­plet­nie obcemu męż­czyź­nie”. I trze­cia: „Boże, zacho­wuję się jak wariat. Zda­łem sobie sprawę, że to już trze­cia wia­do­mość. Mogę zacząć jesz­cze raz? Jeśli będziesz miała ochotę, to chęt­nie się spo­tkam, ale nie obrażę się, jak odmó­wisz. Twój Greg”.

To poże­gna­nie ją roz­czu­liło.

Poznali się po pijaku i nie do końca potra­fiła przy­po­mnieć sobie jego twarz. Męż­czy­zna cze­ka­jący przed gale­rią miał spi­cza­sty nos i wyso­kie kości policz­kowe. Z auto­busu wyglą­dał na jakieś metr sie­dem­dzie­siąt pięć, był szczu­pły, ale musku­larny.

Miał na sobie białą koszulkę i ciem­no­nie­bie­skie dżinsy. Przy­ciął brodę, ale wciąż wyglą­dał, jakby miesz­kał w buszu. Ona wło­żyła nie­bie­ską sukienkę w stylu lat pięć­dzie­sią­tych i upięła fry­zurę vic­tory rolls. Dodała do tego szpilki, żeby czuć się wyż­sza. Jak się natych­miast oka­zało, nie­po­trzeb­nie.

Kiedy opusz­czali gale­rię, Greg głę­boko wes­tchnął.

– Nic z tego nie zro­zu­mia­łem. Masz ochotę napić się piwa?

– Mam wielką ochotę na piwo – odpo­wie­działa, roz­pu­ściła włosy i potrzą­snęła nimi, idąc.

Dzień zamie­nił się w wie­czór, który spę­dzili, jedząc frytki z koszyczka i popi­ja­jąc piwo z butelki. Sie­dzieli na beto­no­wym molo Bank­side i wymie­niali się histo­riami. Oto, kim jestem. A oto, kim ja jestem. Wszyst­kie te słowa rzu­cone w zapo­mnie­nie przy zacho­dzą­cym słońcu. Wie­działa, że będzie ich wię­cej, dla­tego nie przej­mo­wała się za bar­dzo, by cokol­wiek zapa­mię­tać.

Powoli i łagod­nie prze­szli do codzien­nych kon­tak­tów. Tele­fony w nocy, mejle za dnia. Jej, pisane naprędce pomię­dzy lek­cjami. Jego, poru­sza­jące ogólne tematy i czę­ste. Marianne przy­po­mina sobie, jak wtedy dzie­lił się z nią wszyst­kimi prze­my­śle­niami.

– Nie potra­fisz zosta­wić niczego dla sie­bie – mówiła mu.

– Powin­naś być wdzięczna, że prze­sy­łam ci taki wodo­spad mądro­ści – odpo­wia­dał swoim mięk­kim i melo­dyj­nym szkoc­kim akcen­tem.

Kiedy wodo­spad wysechł? W zeszłym roku. Ale wcze­śniej zamie­nił się w cienki stru­my­czek.

Na początku spo­ty­kali się w wyzna­czone dni. Tanie kola­cje za kupony, bo byli zbyt spłu­kani, nawet żeby dbać o pozory. Filmy w tanich kinach i prze­my­ca­nie prze­ką­sek z pobli­skiego sklepu.

Pomię­dzy spo­tka­niami jesz­cze wię­cej słów. Nie­koń­czący się ciąg mejli. Re. Re. Re. Re. Re. Re. Re. Re. A jed­nak.

*

Oczy­wi­ście dzi­siej­szej nocy nie ma żad­nych nowych wysła­nych mejli i jest to bole­sne jak ni­gdy. Marianne czy­ści fol­der „Spam” i anu­luje sub­skryp­cję kilku witryn. Tro­chę jak wyry­wa­nie chwa­stów z ogródka. Zaję­cie dla wdowy.

Jej ulu­biony wysłany przez Grega mejl to ten, w któ­rym pierw­szy raz wyznał jej miłość.

– Mej­lowo? Znak cza­sów – żar­to­wała jej kole­żanka, Cla­ire.

Ale nie cho­dziło o postęp tech­no­lo­giczny, tylko o jego brak pew­no­ści sie­bie.

Marianne wła­śnie szuka tego mejla. Otwiera fol­der „Wysłane” i wpi­suje „kocham” w wyszu­ki­warce. Oczy­wi­ście poja­wiają się setki wyni­ków. Bie­rze łyk wina i sor­tuje od naj­star­szych, po czym zasko­czona odchyla się na krze­śle. Jenna. Oczy­wi­ście. Greg zało­żył skrzynkę mej­lową kilka lat przed pozna­niem Marianne, ale ona, patrząc na te wia­do­mo­ści, czuje się, jakby ktoś ją spo­licz­ko­wał.

Jenna. Ta, która od niego ode­szła. Marianne bie­rze głę­boki oddech i klika w pierw­szy mejl zawie­ra­jący frazę „kocham”, który Greg wysłał do swo­jej byłej dziew­czyny. „Kocham Cię” jest wple­cione w ogólną poga­wędkę. Oczy­wi­ście zało­żył to konto, kiedy Greg i Marianne spo­ty­kali się już kilka lat. Poznali się pod­czas magi­sterki.

Marianne klika w kolejną wia­do­mość. Potem w następną i następną.

Roz­mowy z Jenną są krót­sze niż te, które Greg pro­wa­dził z Marianne. Jenna, dzielna pani adwo­kat, praw­dzi­wie nowo­cze­sna dziew­czyna. Prze­stań, teraz nie ma to już zna­cze­nia. Marianne wyszu­kuje wszyst­kie mejle do i od Jenny Fari­barn. Czy­ta­nie nie­przy­jem­nych mejli z koń­co­wego etapu związku będzie łatwiej­sze dla serca. Marianne zauważa po tytu­łach mejli, że ich zwią­zek zmie­nił się w taki pełen oskar­żeń i cze­pia­nia się. Klika w jeden z mejli, w któ­rym Jenna gani Grega za to, że zapo­mniał zosta­wić dzie­się­ciu fun­tów, które jej wisiał. W kolej­nym Greg nie­zdar­nie pró­buje wytłu­ma­czyć Jen­nie, o co cho­dziło mu poprzed­niej nocy, kiedy „ura­czyła go prawną gadką, zamiast pozwo­lić mu mówić”. Greg zawsze wolał mejle od SMS-ów. Stara zadra z cza­sów limitu do stu czter­dzie­stu zna­ków.

– Mam za dużo do prze­ka­za­nia – żar­to­wał.

W skrzynce jest też dziwny mejl od niego do Jenny, wysłany już po tym, jak Greg poznał Marianne. Nie­zdarna próba pozo­sta­nia w przy­ja­ciel­skich rela­cjach: „Tak tylko spraw­dzam, co u Cie­bie!”.

Kon­wer­sa­cja umarła na długo przed ślu­bem Grega i Marianne. Ale jest jesz­cze jedna wia­do­mość. Marianne mruga szybko i bie­rze spory łyk wina. Mejl wysłany do Jenny kilka dni przed śmier­cią Grega. Nie widziała go wcze­śniej, ponie­waż znaj­do­wał się w fol­de­rze „Archi­walne”. Odkryła go dopiero przy wyszu­ki­wa­niu po fra­zie. Tytuł brzmi: „Potrze­buję Cię”.

Jenna

Możemy się spo­tkać? Mogę do Cie­bie przy­je­chać? Jak wolisz, możemy poroz­ma­wiać przez tele­fon. Wiem, że minęło mnó­stwo czasu, ale bła­gam, nie odwra­caj się ode mnie.

Greg xxx

Nie może zna­leźć odpo­wie­dzi w skrzynce odbior­czej. Spraw­dza archi­wum – nic. Kosz? Pusty. Wyczy­ścił go przed śmier­cią. Chciał ukryć odpo­wiedź Jenny?

Nocne niebo zmie­niło kolor na ciem­no­nie­bie­ski. Na ulicy panuje cisza.

– Potrze­buję cię.

Ja cię potrze­bo­wa­łam, Greg.

Wpa­truje się i czyta raz jesz­cze. I znowu.

Zra­niona tymi sło­wami Marianne zasta­na­wia się nad namie­rze­niem Jenny. Chce do niej zadzwo­nić, może nawet na nią nakrzy­czeć. Ale prze­cież nie odpo­wie­działa i pew­nie też go opła­kuje. Musiała dowie­dzieć się o śmierci Grega – oboje pocho­dzą z tego samego małego mia­steczka. Może zigno­ro­wała wia­do­mość, nie czu­jąc tego samego, co ewi­dent­nie on czuł do niej. I teraz musi z tym żyć. Zresztą jest już za późno na tego rodzaju tele­fon. Zbyt ciemno, a Marianne zbyt mocno zapra­wiła się winem.

Trzy całusy w pod­pi­sie, tak jak w innych kon­wer­sa­cjach z Jenną, zamiast zwy­cza­jo­wych dwóch, na które Marianne i Greg zde­cy­do­wali się bez słowa. Czy Greg spo­tkał Jennę i mieli krótki romans? Czy naj­zwy­czaj­niej w świe­cie chciał zdra­dzić Marianne?

Był zde­spe­ro­wany, żeby zoba­czyć tę, która od niego ode­szła, lata po tym, gdy widział ją po raz ostatni? Jak mógł? Czemu w ostat­nich dniach życia był pochło­nięty rela­cją ze swoją byłą dziew­czyną sprzed miliona lat? Marianne ni­gdy nie spo­dzie­wa­łaby się tego po Gregu. Kie­ru­jący się zasa­dami i na wskroś dobry Greg. Ale w tam­tym okre­sie już się wyco­fy­wał, więc jak ma mieć pew­ność?

Marianne prze­jeż­dża dłońmi po twa­rzy i prze­szu­kuje mnó­stwo fol­de­rów na pul­pi­cie jego lap­topa. Nie jest pewna, czego szuka. Zdjęć Jenny? Wska­zó­wek, że pla­no­wał roz­wód? Nie wie, ale gorącz­kowo prze­gląda pliki.

W końcu coś znaj­duje.

Nie jest to zdję­cie Jenny ani list miło­sny.

Ikonka. Nazwa.

Co jest, kurwa?

Nie wie­dzia­łaby, co to jest, gdyby nie pod­słu­chała grupy uczniów, któ­rzy roz­ma­wiali o tym w szkole. O depra­wa­cji. O tym, że wszystko można tam zna­leźć.

Prze­chwa­lali się. Pew­nie kła­mali.

To prze­glą­darka inter­ne­towa, ale nie taka, z któ­rej sama korzy­sta. Coś zgoła innego. Tunel do ciem­nego i nie­mo­ral­nego miej­sca, znaj­du­ją­cego się pod powierzch­nią zwy­kłego inter­netu. Do miej­sca nie­le­gal­nego, wypeł­nio­nego naj­gor­szym złem i gdzie wszystko jest dostępne za odpo­wied­nią opłatą.

Marianne z prze­ra­że­niem zdaje sobie sprawę, że Greg nie tylko pisał do swo­jej byłej, ale też dostał się do dark webu.

2

Marianne

Ściem­niło się tak szybko, że ekran świeci jej teraz nie­mi­ło­sier­nie w oczy. Opiera się na krze­śle z zesztyw­nia­łymi i napię­tymi ramio­nami. Mruga tak szybko, jakby chciała powie­kami zetrzeć obraz tego, co widzi. Oczy­wi­ście, to tak nie działa. Wciąż sie­dzi w ich miesz­ka­niu, przy stole dla dwojga. Butelka czer­wo­nego wina przed nią jest pusta, a z popiel­niczki wysy­puje się popiół. Na ekra­nie wid­nieje ikona dark webu. W miej­scu, gdzie Greg ukrył ją przed Marianne.

Co mam zro­bić?

Nie będąc w sta­nie prze­two­rzyć w gło­wie swo­jego odkry­cia, Marianne bie­rze popiel­niczkę i wrzuca jej zawar­tość do kosza. Po kuchni roz­nosi się śmier­dząca chmura popiołu.

Nie­zdar­nie spłu­kuje kurz z gru­bego kie­liszka, który stał nie­uży­wany przez dłuż­szy czas. Musi wspiąć się na kre­dens, żeby się­gnąć po pra­wie pustą butelkę Macal­lana.

– Czło­wiek ze Szko­cji wyj­dzie – mawiał Greg późno w nocy, po czym zasy­piał po dwóch łykach, gdy Marianne myła zęby. Butelka to pre­zent, który ojciec dał swo­jemu jedy­nemu synowi w ostat­nie święta przed śmier­cią Grega. Otrzy­my­wał jedną co roku i spę­dzał kolejne dwa­na­ście mie­sięcy, powoli ją wypi­ja­jąc.

Palce jej się trzęsą, gdy zapala kolej­nego papie­rosa i głę­boko się zaciąga. Potem bie­rze łyk whi­sky. Siada ciężko na krze­śle i bie­rze kolejny. Jest roz­trzę­siona. Przez chwilę patrzy tępo na swoje blade palce trzy­ma­jące papie­rosa, jakby nale­żały do kogoś innego.

Jakimś cudem zro­biła się dwu­dzie­sta trze­cia. Kiedy minął ten czas? Powinna sku­pić się na życiu tu i teraz i zamknąć ten stary lap­top. Może nawet wszystko z niego usu­nąć albo go wyrzu­cić.

Pomysł znisz­cze­nia wszyst­kiego, co znaj­duje się na dysku, spra­wia, że jej serce przy­spie­sza jesz­cze bar­dziej. Dla­czego cią­gnęło go do tam­tego mrocz­nego miej­sca? Dla­czego nic nie wie­działa? Czy w jakiś spo­sób może być to powią­zane z Jenną? Jakiś rodzaj cho­rej obse­sji, która ich połą­czyła?

Czuje prze­ra­że­nie. Ostat­nim razem, gdy prze­szu­ki­wała zawar­tość lap­topa, w histo­rii prze­glą­da­nia zna­la­zła por­nosy, w czym nie było nic dziw­nego. Nic, z czego trzeba byłoby się tłu­ma­czyć albo poszu­ki­wać w dark webie.

Oczy­wi­ście w miarę upływu lat inten­syw­ność współ­ży­cia spa­dała i prze­ro­dziła się w coś bar­dziej natu­ral­nego i rzad­szego. Oboje byli bar­dzo zajęci, a Greg do tego był mocno zestre­so­wany. Jeśli już, to Marianne cho­dziła sfru­stro­wana i bra­ko­wało jej namięt­no­ści i dotyku.

Czego bra­ko­wało mu w tym, co mogła mu dać żona i filmy z poły­sku­ją­cymi cia­łami?

Zamyka oczy i przez głowę prze­cho­dzą jej myśli o skó­rze i metalu, o krwi i stra­chu. Nawet nie wie, czego pró­buje sobie nie wyobra­żać.

Nie­któ­rych rze­czy lepiej nie widzieć.

Jej serce wali coraz moc­niej. Otwiera oczy, a ona wciąż tam jest – mała ikonka wpa­tru­jąca się w nią niczym Biały Kró­lik w Ali­cję.

Marianne chwiej­nym kro­kiem prze­cho­dzi przez kuch­nię, żeby nalać sobie resztkę whi­sky. Strzela knyk­ciami, roz­ła­do­wu­jąc napię­cie, po czym z kre­densu, gdzie kie­dyś trzy­mali jedze­nie, wyciąga nową paczkę papie­ro­sów.

Zapala jed­nego i mocno się zaciąga. Siada na krze­śle i wpa­truje się w ekran lap­topa. Trzęsą jej się ręce; popiół spada na stół.

Jebać to.

Marianne klika dwu­krot­nie w ikonkę i wstrzy­muje oddech.

*

Otwiera się dłu­żej niż zwy­kła prze­glą­darka. Tak długo, że Marianne zasta­na­wia się, czy na­dal działa, ale w końcu poja­wia się okno. Na pierw­szy rzut oka niczym się nie różni. Zna­joma ramka i otwarte cztery karty – praw­do­po­dob­nie z ostat­niego logo­wa­nia.

Prze­gląda je. Pierw­sza to usługa mej­lowa, o któ­rej ni­gdy nie sły­szała. Żad­nych zapi­sa­nych danych, więc nie ma szans się zalo­go­wać. Pró­buje jego stan­dar­do­wych logi­nów i haseł, ale nic z tego.

Czyli miał sekretny adres mej­lowy.

Prze­gląda dalej i zasta­na­wia się, co złego jesz­cze znaj­dzie. Cia­sto i wino ciążą jej na żołądku. Następna karta jest cha­otyczna. Marianne chwilę zaj­muje uświa­do­mie­nie sobie, na co patrzy.

Przy­naj­mniej nie jest to strona z obrzy­dli­wymi por­no­sami. Bar­dziej przy­po­mina stare forum inter­ne­towe, podzie­lone na pod­ka­te­go­rie. Ostroż­nie prze­wija w dół. Wydaje się, że to swego rodzaju rynek. Każda pod­ka­te­go­ria ofe­ruje pro­dukty innej maści. Broń, far­ma­ceu­tyki, eks­tre­malne porno, a nawet filmy snuff. Takie, o któ­rych żar­to­wali tamci ucznio­wie. Wtedy myślała, że wyol­brzy­miają. Prze­cież to nie może być prawda.

Co tu robi­łeś, Greg?

Wpa­truje się w stronę inter­ne­tową i stara się cokol­wiek zro­zu­mieć. Oprócz ogło­szeń sprze­daży jest pełna obrzy­dli­wych obraz­ków i gifów. Użyt­kow­nicy posłu­gują się dziw­nym żar­go­nem. Plus mie­szanka głu­pich tema­tów, bez­sen­sow­nych roz­mów i prze­chwa­łek.

Do tego więk­szość tre­ści na stro­nie wydaje się okrutna. Greg pra­co­wał z ofia­rami han­dlu ludźmi. Poma­gał oso­bom w bez­na­dziej­nej sytu­acji. W ostat­nich mie­sią­cach życia szybko się iry­to­wał, ale zawsze był miły i dobry. Nie inte­re­so­wały go tego rodzaju roz­rywki. Cho­ciaż nie spra­wiał też wra­że­nia kogoś, kto miałby przed nią tajem­nicę, albo kogoś, kto wie, jak uży­wać dark webu. Nie był rów­nież typem czło­wieka, który w przy­pły­wie zło­ści kon­tak­tuje się ze swoją byłą, a jed­nak to zro­bił.

Bła­gam, nie odwra­caj się ode mnie.

Kiedy się poznali, Greg pra­co­wał w fun­da­cji pomocy zwie­rzę­tom. Na rand­kach poja­wiał się z kłacz­kami sier­ści swo­ich puszy­stych gości na spodniach.

Jed­nak to ludziom zawsze chciał poma­gać. Powie­dział jej o tym na pierw­szej randce, mru­żąc oczy przed pro­mie­niami słońca pada­ją­cymi na Tamizę. Ludziom, któ­rych trak­to­wano jak zwie­rzęta, współ­cze­snym nie­wol­ni­kom.

Gdy kilka lat póź­niej dostał posadę w małej orga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej Hid­den Humans, stał się bar­dziej poważny i zafra­so­wany. Każ­dego tygo­dnia poja­wiało się wię­cej osób, któ­rym nie mógł pomóc w takim stop­niu, jak by sobie tego życzył. Ci bez­bronni ludzie wra­cali do świata wynaj­mo­wa­nych i opła­ca­nych gotówką miesz­kań i – w naj­lep­szym wypadku – do pracy bez umowy. Widmo powrotu do wyzy­sku wisiało nawet nad tymi, któ­rym wcze­śniej udało się uwol­nić.

Cał­ko­wi­cie poświę­cił się pracy. Dwoił się i troił, żeby robić coraz wię­cej. Pod­czas ich ostat­nich waka­cji, w lecie przed jego śmier­cią, gdy Marianne czy­tała thril­lery przy base­nie i piła kok­tajle alko­ho­lowe aż do przy­jem­nego wiro­wa­nia w gło­wie, Greg cho­dził ner­wowo i nie umiał się zre­lak­so­wać. Był zestre­so­wany i zasta­na­wiał się na głos, ile jesz­cze pocią­gnie w tak nie­wdzięcz­nej i fru­stru­ją­cej pracy. Liczba ludzi w potrze­bie spę­dzała mu sen z powiek. Miał naturę spo­łecz­nika i czło­wieka czynu. W upal­nym wło­skim słońcu spę­dzał czas, wycią­ga­jąc małe żabki z basenu i wypusz­cza­jąc je na wol­ność. Marianne obser­wo­wała go zza oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych. W fil­trze pew­nie znaj­do­wało się ich wię­cej, niż mógł ura­to­wać.

Jakim cudem ten Greg śmiał się z żar­tów, na które patrzy teraz Marianne? Jak mógł spę­dzać czas, prze­glą­da­jąc witryny, na któ­rych można obej­rzeć egze­ku­cję na żywo?

Chwilę póź­niej to zauważa. Teraz wszystko nabiera sensu. Pod­ka­te­go­ria sku­piona na kupo­wa­niu ludzi. Głów­nie kobiet. Trwają licy­ta­cje. Nie ma żad­nych zdjęć, jedy­nie wymiary i „gwa­ran­cja” dobrego zdro­wia.

Och, Greg. Dobry sama­ry­ta­nin od zawsze. Widocz­nie szu­kał ludzi, któ­rzy wpa­dli w tara­paty. Marianne zasta­na­wia się, czy kie­dy­kol­wiek udało mu się tu kogoś ura­to­wać. Czy kie­dy­kol­wiek pokrzy­żo­wał plany kupu­ją­cym. Oczy­wi­ście, o ile te ogło­sze­nia są w ogóle praw­dziwe. Ni­gdy nie mówił jej o tym miej­scu ani nie rzu­cał żad­nych alu­zji. Czę­sto żar­to­wała, że on ni­gdy nie prze­staje mówić i zawsze pro­wa­dzi jakiś mono­log. Ale jak widać, mil­czał o poważ­nych spra­wach.

Ma wyrzuty sumie­nia, że zakła­dała naj­gor­sze. Klika w następną kartę.

To kolejne forum, ale prost­sze, mniej na nim zawar­to­ści. Wygląda na miej­sce spo­tkań akty­wi­stów. Dla innych podob­nych jemu, z wiel­kim ser­cem i sze­roko otwar­tymi oczami. Czy to fair? Greg bywał naiwny, ale nie ufał byle komu. W ogóle nie mówił o tym miej­scu. Albo po pro­stu mi nie ufał.

Myśli jesz­cze raz o mejlu, który Greg wysłał do Jenny. Czuje nara­sta­jący ból w klatce pier­sio­wej.

W prze­ci­wień­stwie do poprzed­nich na tej kar­cie jest w sta­nie klik­nąć „Cof­nij” i odtwo­rzyć kroki Grega. Klika raz. Strona ładuje się tak wolno, że wydaje jej się, że sły­szy obra­ca­jące się try­biki. W tym sie­dli­sku zła wszystko dzieje się o wiele wol­niej. W końcu ekran wyświe­tla obraz.

Tytuł posta brzmi: SUPER­MAR­KET ZABÓJ­CÓW ZHA­KO­WANY.

Czyta jego treść, nie dowie­rza­jąc:

Może to kaczka dzien­ni­kar­ska, ale wygląda na to, że ktoś zha­ko­wał bazę danych Super­mar­ketu Zabój­ców. Może­cie wyszu­kać każ­dego, za kogo wyzna­czono nagrodę. Warto spraw­dzić, czy któ­raś z gru­bych ryb han­dlu ludźmi znaj­duje się na liście lub kto­kol­wiek, komu się przy­glą­da­cie. Mało praw­do­po­dobne, żeby ktoś z nas przy­cią­gnął taką uwagę, ale i tak zale­cam spraw­dze­nie.

Tu jest link.

Na początku przy­cho­dzi jej do głowy, że to wkręt. Link wydaje się bar­dzo dziwny, nawet pomi­ja­jąc to, do czego niby prze­kie­ro­wuje. Nie przy­po­mina nor­mal­nego URL. Ciąg liczb i lite­rek nie do zapa­mię­ta­nia. Nie klik­nie w niego. Jest zbyt ostrożna, zbyt nie­ufna w sto­sunku do tech­no­lo­gii i nie­bez­piecz­nych sekret­nych miejsc, któ­rych istoty nie rozu­mie.

Klika w ostat­nią kartę, którą Greg zosta­wił włą­czoną w prze­glą­darce. I zdaje sobie sprawę, że ona być może ni­gdy nie otwo­rzy­łaby tego rodzaju linku – linku do spisu osób do zli­kwi­do­wa­nia – ale Greg to zro­bił. Lista wid­nieje tuż przed jej oczami.

*

Strona wydaje się z pozoru pro­sta jak na coś, co trak­tuje o śmierci. Nie­chluj­nie skle­jona razem z oknem wyszu­ki­wa­nia. Wygląda, jakby została stwo­rzona przez dziecko.

Chcesz wie­dzieć, czy znaj­du­jesz się na czar­nej liście? – głosi napis. Wpisz tu swoje nazwi­sko.

Na stro­nie nie ma strza­łek wstecz ani do przodu, więc nie jest w sta­nie spraw­dzić, co wpi­sy­wał Greg. Praw­do­po­dob­nie nazwi­ska han­dla­rzy ludźmi, może innych dzia­ła­czy. Czy szu­kał sie­bie? Czy powi­nien szu­kać sie­bie? Czy naro­bił sobie wro­gów, szpe­ra­jąc w tym miej­scu w poszu­ki­wa­niu Bóg wie czego i kogo?

Przez cały poprzedni rok Marianne była prze­ko­nana, że Greg zgi­nął w wypadku. Ale co, jeśli…?

Bez namy­słu wystu­kuje jego nazwi­sko na kla­wia­tu­rze. Na pewno nie został zabity, na pewno. Ale… ale. Kur­sor trzę­sie się przed nią na ekra­nie, a ona zasta­na­wia się, czy to przez whi­sky, czy to ta strona inter­ne­towa.

Gre­gory Dar­row.

Enter.

Przez chwilę nic się nie dzieje, po czym strona się ładuje. Nad oknem wyszu­ki­wa­nia poja­wia się napis.

Brak rezul­ta­tów. Spró­buj ponow­nie.

Wpi­suje: Greg Dar­row.

Enter.

Brak rezul­ta­tów. Spró­buj ponow­nie.

Gło­śno wypusz­cza powie­trze. Greg został potrą­cony pod­czas jazdy na rowe­rze na ruchli­wiej lon­dyń­skiej ulicy nie­da­leko domu przez kie­rowcę, który uciekł z miej­sca wypadku. Trzy­na­sty rowe­rzy­sta, który zgi­nął w tym mie­ście w poprzed­nim roku. Był dobrze wycho­wa­nym czło­wie­kiem, każdy go lubił. Jasne, posze­rzał zakres swo­ich obo­wiąz­ków w pracy, żeby poma­gać tym w potrze­bie, ale to zazwy­czaj ozna­czało poży­cza­nie im pie­nię­dzy albo cho­dze­nie na mar­sze i pro­te­sty. Może cza­sem namie­rzał daw­nych klien­tów poprzez ten tajny kanał, ale nie ma szans, żeby zwró­cił na sie­bie uwagę pie­przo­nego łowcy głów.

Co jest ze mną nie tak?

Oczy­wi­ście, że na liście nie ma jego cho­ler­nego nazwi­ska. Zgi­nął w tra­gicz­nym wypadku, a w tej chwili ona padła ofiarą głu­piego żartu.

Jakby chcąc sobie to udo­wod­nić, wpi­suje jesz­cze jedno nazwi­sko.

Marianne Hey­wood.

Enter.

Ponow­nie nic się nie dzieje. Marianne powoli mruga i głę­boko oddy­cha. Podej­muje decy­zję, że ni­gdy nie powróci do tego okrop­nego miej­sca. Cokol­wiek Greg pró­bo­wał tu zała­twiać, to jego świat, nie jej. Jego biz­nes i nie­po­radne metody rato­wa­nia świata, dla któ­rego, podob­nie jak dla niej, to wielka strata, że Grega już nie ma. Zako­pie to miej­sce wraz z mej­lem do Jenny i skupi się tylko na pozy­tyw­nych wspo­mnie­niach. Będzie opła­ki­wała naj­lep­sze cechy męża i zapo­mni o wszyst­kich pyta­niach, ponie­waż nie ma już kto na nie odpo­wie­dzieć.

Strona się zała­do­wuje.

Wyniki wyszu­ki­wa­nia: Marianne Hey­wood, Hack­ney, data uro­dze­nia: 7 sierp­nia 1987.

Obok napisu wid­nieje nie­wiel­kie czarno-białe zdję­cie jej twa­rzy.

Nad wyni­kiem wyszu­ki­wa­nia poja­wia się tekst roz­po­czy­na­jący się i koń­czący emotką przed­sta­wia­jącą czaszkę: Gra­tu­la­cje, ktoś pra­gnie two­jej śmierci.

3

Sam

Gdy cho­dzę w ciem­no­ści po jego kuchni i ostroż­nie wymi­jam naroż­niki, czuję zapach ostat­niego posiłku, który przy­go­to­wał. Pach­nie czymś sma­żo­nym, śnia­da­nie mające przy­go­to­wać go na trud­no­ści noc­nej zmiany.

Zasła­niam nos i sta­ram się cicho oddy­chać.

Nawet jeśli wcze­śniej bra­ko­wało mi pew­no­ści, to wró­ciła od razu po wśli­zgnię­ciu się do środka. Nie ma tu żywej duszy. Powie­trze nie­ska­lane nikim innym. Żad­nego odde­chu ani cie­pła innego ciała, oprócz mojego. On jest teraz w maga­zy­nie mar­ketu budow­la­nego – zmar­no­wany talent, ale to dla niego naj­lep­sze miej­sce. Z dala od ludzi.

Nie włą­czam świa­teł. Po co zwra­cać uwagę cie­kaw­skiego sąsiada. W ciągu kilku sekund prze­cho­dzę przez kory­tarz i wcho­dzę po scho­dach. Znam drogę dzięki poprzed­niej wizy­cie, poza tym mam tę trasę w gło­wie, przejdę ją z zamknię­tymi oczami. Dobre przy­go­to­wa­nie to pod­stawa. Nie ma miej­sca na błędy. Nie zła­pią mnie, nie przez takiego czło­wieka jak on.

Drzwi do jego gabi­netu są otwarte, a ekran kom­pu­tera szary. Nie muszę patrzeć, co wyświe­tla, ponie­waż dosko­nale wiem.

Wcho­dzę na pal­cach do sypialni. Łóżko jest nie­po­ście­lone, a pościel śmier­dzi nim. Tak jak poprzed­nio, prze­pi­sane przez leka­rza tabletki nasenne leżą na sto­liku noc­nym. Wycią­gam z opa­ko­wa­nia nie­tknięty bli­ster i wyci­skam dwa­na­ście pigu­łek na dłoń w ręka­wiczce. Drugą ręką wsa­dzam pustą folię do tyl­nej kie­szeni spodni.

Do małej szklanki z wodą sto­ją­cej nie­opo­dal łóżka wrzu­cam cztery pigułki i ostroż­nie mie­szam. Roz­pusz­czą się cał­ko­wi­cie, gdy będzie cho­wał się pod koł­drę, zbyt zmę­czony, żeby wymie­nić wodę, zanim się napije. Jeden łyk powi­nien wystar­czyć, żeby spał pod­czas reali­za­cji kolej­nego kroku.

Kiedy jestem z powro­tem na par­te­rze, wrzu­cam kolejne cztery pigułki do nie­mal opróż­nio­nej butelki czer­wo­nego wina, sto­ją­cej obok płyty kuchen­nej – na wszelki wypa­dek. Ostat­nie cztery pigułki wpa­dają z plu­śnię­ciem do otwar­tego kar­tonu z mle­kiem w lodówce. Nie­któ­rzy lubią mleczne napoje przed snem – szcze­gól­nie ci, któ­rzy mają z nim pro­blemy. Nagle czuję zapach jedze­nia, więc szybko zakrę­cam mleko i zamy­kam lodówkę. Skręca mi kiszki. Brzy­dzę się jedze­nia pozo­sta­wio­nego przez innych ludzi.

Pierw­sza część zakoń­czona. Po cokol­wiek się­gnie, będzie spał na tyle długo, żeby umoż­li­wić reali­za­cję czę­ści dru­giej.

W kilka sekund wra­cam na górę, po cichutku, jestem w skar­pe­tach. Nie muszę spraw­dzać roz­kładu pomiesz­czeń na tele­fo­nie. Dosko­nale wiem, gdzie wszystko zna­leźć. Obraz wrył mi się w pamięć po wielu wizy­tach w tym miej­scu. Cza­sem muszę sobie przy­po­mi­nać, że wyko­na­nie zada­nia jesz­cze przede mną. Życze­niowe myśle­nie, tak to się nazywa.

Uno­szę pokrywę boj­lera i wyj­muję swój zestaw narzę­dzi.

Po skoń­czo­nej pracy robię zdję­cie i wgry­wam je na ser­wer. Dowód na wyko­na­nie przed­ostat­niego zada­nia. Pozwa­lam sobie na nie­znaczny uśmiech, gdy mijam gabi­net i scho­dzę po scho­dach.

Potem zdej­muję maskę, moc­niej nacią­gam kap­tur, wkła­dam buty i wycho­dzę tą samą drogą.

4

Marianne

Marianne sie­dzi prze­ra­żona na krze­śle, z głową odrzu­coną do tyłu, jakby ktoś zabrał ją na sza­loną prze­jażdżkę kolejką gór­ską.

W miesz­ka­niu jest ciemno, pokój roz­świe­tla jedy­nie nie­bie­skie świa­tło z ekranu lap­topa. Ktoś wrza­snął na ulicy. Kilka chwil póź­niej roz­lega się gło­śny śmiech.

Serce wciąż jej wali. Ponow­nie spo­gląda na ekran. To naprawdę jej nazwi­sko. I miej­sce zamiesz­ka­nia. Data uro­dze­nia. Jej zdję­cie. Na pie­przo­nej czar­nej liście!

Marianne mruży oczy i przy­gląda się czarno-bia­łej foto­gra­fii. W bla­dym świe­tle dotyka swo­jego ciała, prze­jeż­dża pal­cami po kon­tu­rach twa­rzy, cały czas wpa­trzona w malut­kie zdję­cie. Kiedy zostało zro­bione? Ma na nim zwią­zane włosy, jak zwy­kle w pracy, i nie patrzy w obiek­tyw. Rów­nie dobrze może pocho­dzić z kadru tele­wi­zji prze­my­sło­wej na stro­nie szkoły. Jedno z setek zamiesz­cza­nych na Face­bo­oku.

Mimo chłodu w pokoju, czuje, jak po ple­cach spływa jej kro­pelka potu.

Kto jesz­cze jest na liście? Przy­po­mina sobie sprawę sprzed lat, gdy zha­ko­wano por­tal rand­kowy dla ludzi będą­cych w związ­kach mał­żeń­skich, któ­rzy mieli ochotę na romans. Nazwi­ska i adresy mej­lowe każ­dej osoby, która korzy­stała z por­talu, udo­stęp­nione w inter­ne­cie i umoż­li­wia­jące do dziś wyszu­ka­nie swo­jego part­nera przez zain­te­re­so­wa­nych mał­żon­ków. Są ich tam tysiące. Nie­roz­trop­ność ludzi ujaw­niona na zawsze. Kata­kumby wstydu. Ale romans to jedno, a zna­le­zie­nie się na czar­nej liście to coś zgoła innego.

Klika przy­cisk „Wstecz”, wraca do pierw­szej strony, po czym ponow­nie pró­buje połą­czyć się z tą, z któ­rej wyszła, ale nic się nie dzieje. Prze­łą­cza na inną kartę – tę, na któ­rej Greg dostał wia­do­mość o czar­nej liście – dwa razy klika „Cof­nij”, ale tra­fia jedy­nie na główny czat dla dzia­ła­czy cha­ry­ta­tyw­nych. Żad­nych wska­zó­wek, czego Greg szu­kał i po co.

Ni­gdy wcze­śniej nie czuła stra­chu w domu. Nie tutaj, nie w jej gniazdku. Nawet wtedy, gdy jeden z przy­ja­ciół Grega rzu­cił nie­roz­trop­nie żart, że jej mąż nawie­dza miesz­ka­nie. Teraz jest zbyt prze­ra­żona, żeby zamknąć oczy. Dla­czego jest tu tak ciemno? Szybko wstaje od stołu, włą­cza wszyst­kie świa­tła i spraw­dza, czy drzwi na pewno są zamknięte.

Gdyby tyle nie wypiła, wsia­dłaby do samo­chodu i poje­chała do Noaha. Może tak­sówka? Nie, jego córka jest już w domu. Wypa­da­nie z Ubera kom­plet­nie pija­nym, pero­ro­wa­nie o dark webie i pró­bach zabój­stwa nie jest wyma­rzo­nym spo­so­bem na przed­sta­wie­nie się. Mimo tego wszyst­kiego, co stało się dziś w nocy, tę chwilę warto zacho­wać na póź­niej. Nie chce jej tym ska­zić. Czym­kol­wiek to jest.

Dreszcz prze­cho­dzi jej po karku, a włosy stają dęba, jakby była obser­wo­wana. Odwraca się, żeby spoj­rzeć, ale oczy­wi­ście nikt za nią nie stoi.

Czyżby Greg zna­lazł mnie na tej witry­nie? Wła­śnie to zoba­czył rok temu? Czemu mnie nie ostrzegł, do cho­lery? I z jakiej, kurwa, racji za moją głowę wyzna­czono nagrodę?

Oczy­wi­ście, jak mógł ją ostrzec, skoro został potrą­cony, zanim miał ku temu oka­zję. Może uznał, że to dow­cip, i żało­wał, że w ogóle zer­k­nął? A może ni­gdy nie wyszu­ki­wał jej nazwi­ska, a to jest… co? Zbieg oko­licz­no­ści?

Kurwa, co w ogóle jest praw­dziwe?

Stara się myśleć trzeźwo. Wymy­ślić jakiś sen­sowny następny krok. Co zro­biłby Noah? Obśmiał to wszystko? Przede wszyst­kim ni­gdy by nie spoj­rzał.

Co powinna teraz zro­bić? Co robią ludzie w takich sytu­acjach? Znaj­du­jąc swoje nazwi­sko na czar­nej liście w takim bagnie w inter­ne­to­wym pod­zie­miu?

Klika w ostatni post i czyta komen­ta­rze. Wiele kwe­stio­nuje zha­ko­wa­nie strony i nazywa każ­dego, kto wpi­sał swoje praw­dziwe nazwi­sko kom­plet­nym kre­ty­nem (oczy­wi­ście bar­dziej kwie­ci­stym języ­kiem). Ale jedna z odpo­wie­dzi mrozi jej krew w żyłach.

„Nie rób tego. Nie patrz. Mówię serio. Koleś, z któ­rym cza­sem tu roz­ma­wia­łem, zna­lazł swoje imię na innej czar­nej liście i poszedł z tym do glin. Jebany kre­tyn. Wyśmiali go, a następ­nego dnia został zna­le­ziony z pode­rżnię­tym gar­dłem”.

Brzmi jak kom­pletna bzdura, ale… Ale. Kto miałby ją obser­wo­wać, gdy pój­dzie na poste­ru­nek? I co zro­bi­łaby poli­cja? Do czego by zaj­rzeli, gdyby się zgło­siła? Przej­rze­liby lap­topy nale­żące do niej i Grega? Ich mejle? Prze­ka­za­liby rezul­taty śledz­twa szkole, w któ­rej pra­cuje? Chyba mają taki obo­wią­zek?

To wszystko musi być, i na pewno jest, jakiś głupi żart.

Zamyka karty i lap­top. Świa­tło ekranu gaśnie, a pokój zdaje się wiro­wać. W gło­wie szumi jej od wina, whi­sky i nasu­wa­ją­cych się pytań.

To musi być chory żart. Żart kogoś, kogo śmie­szą takie rze­czy. Na pewno nie jest to nor­malna osoba – pew­nie jeden z tych trolli inter­ne­to­wych, któ­rzy czer­pią przy­jem­ność z cier­pie­nia innych. Ma kilku takich w star­szych kla­sach. Głów­nie chłop­ców, nie­pew­nych tego, kim chcą być i jak mają komu­ni­ko­wać się w spo­łe­czeń­stwie – a przez to czer­piących ze złych wzor­ców. Jeden szcze­gól­nie przy­cho­dzi jej na myśl. Rob­bie. Jakże inny od swo­jego spo­koj­nego star­szego brata, Marca. Nie­zmienny zło­śliwy uśmie­szek na twa­rzy Rob­biego od zawsze mówił Marianne, że chło­pak może wie­dzieć wię­cej, niż powi­nien. O róż­nych rze­czach, łącz­nie z jej pry­wat­nymi spra­wami.

Jak trudno zna­leźć w inter­ne­cie czy­jeś zdję­cie i datę uro­dze­nia? A potem zaser­wo­wać w tak prze­ra­ża­ją­cej for­mie? To pew­nie naj­prost­sza rzecz, jeśli się na tym zna.

Tylko dla­czego moje nazwi­sko, a nie nazwi­sko Grega? Jeśli to żart, to czy nie powinno wysko­czyć imię i nazwi­sko każ­dego czło­wieka?

Prze­jeż­dża dło­nią po twa­rzy, sta­ra­jąc się zna­leźć jakieś logiczne wytłu­ma­cze­nie. Uspo­kój się. Może nie wyszu­kuje Grega, bo nie żyje. To zda­nie wyrywa ją z zamy­śle­nia.

To wszystko nie jest praw­dziwe. Zmę­cze­nie i whi­sky pła­tają jej figla. Poza tym opła­ku­jesz Grega – przy­po­mina jej głos w gło­wie.

Tak, opła­kuję. Zgi­nął dokład­nie rok temu. Rocz­nica zeszła na drugi plan przez cały ten bała­gan. Wstaje odro­binę za szybko i prze­wraca krze­sło. Echo roz­nosi się po całym miesz­ka­niu. Chwiej­nym kro­kiem pod­cho­dzi do łóżka, kła­dzie się po stro­nie, gdzie spał Greg, i owija się jego koszulą niczym kafta­nem bez­pie­czeń­stwa.

Ponow­nie wyobraża go sobie pod­czas ich ostat­nich waka­cji, nachy­la­ją­cego się nad base­nem i despe­racko wyła­wia­ją­cego żabki. I jego reak­cję, gdy myszy poja­wiły się w ich kuchni, o Boże. Marianne chciała kupić trutkę, żeby pozbyć się ich natych­miast, kiedy zoba­czyła odchody w jedze­niu. Greg osłu­piał, gdy o tym usły­szał, i kupił huma­ni­tarne pułapki.

Nie zadzia­łały. Za każ­dym razem wycią­gał pustą.

– Daj im czas – powta­rzał.

Potem myszy się roz­mno­żyły. Każ­dego ranka znaj­do­wali odchody. Spod listew sły­chać było pisz­cze­nie głod­nych małych, a za szafką z jedze­niem poja­wiła się dziura.

W związku z tym Marianne zabez­pie­czyła dziurę i wypeł­niła luki mię­dzy listwami, pod­czas gdy Greg patrzył zbul­wer­so­wany.

– Trutka albo śmierć z głodu – powie­działa w końcu. – Musisz radzić sobie z pro­ble­mami, a nie zosta­wiać je mnie.

Czyżby wziął jej radę zbyt dosłow­nie?

5

Sam

Pod­mie­niam karty SIM w moim tele­fo­nie. Teraz mogę robić to nawet we śnie. Moje palce potra­fią wyczuć róż­nicę w ich deli­kat­nych rysach i wcię­ciach. Ludzie wokół mnie zgrzy­tają zębami i gapią się w smart­fony, cze­ka­jąc w kolejce po poranną nie­dzielną kawę i muf­finy. Tyle kofe­iny i cukru, aż dziw bie­rze, że cała kawiar­nia nie drży.

Włą­czam tele­fon i zamy­kam oczy. Nie pamię­tam ostat­niej prze­spa­nej spo­koj­nie nocy. Czuję, jak dopada mnie zmę­cze­nie.

Gładki, meta­lowy tele­fon w mojej dłoni wibruje. Zaszy­fro­wana wia­do­mość. Ostat­nie zada­nie zakoń­czyło się suk­ce­sem. Tle­nek węgla. Tra­giczny wypa­dek. Pole odha­czone. Zado­wo­lony klient.

Kolejne zada­nie już czeka.

Otwie­ram plik. Gdyby ktoś spoj­rzał w stronę sto­lika, przy któ­rym sie­dzę, zoba­czyłby nie­wzru­szoną twarz. Nawet znu­dzoną. Z tym, że prawda ma wiele twa­rzy. Nie czuję rado­ści z wyko­na­nego zada­nia. To coś moc­niej­szego, ale i deli­kat­niej­szego. Można to nazwać nadzieją. A pod fasadą pul­suje strach, jak zawsze. Ten sam, który powo­duje czuj­ność.

Kel­nerka przy­nosi mi kawę. Uśmie­cham się wdzięcz­nie, ale ona patrzy już gdzie indziej, kom­plet­nie mną nie­za­in­te­re­so­wana. Plik w końcu się zała­do­wał. Biorę łyk kawy i prze­glą­dam szcze­góły.

Ma na imię Marianne.

6

Marianne

Nie­dziela, 12 wrze­śnia 2021

Marianne śpi głę­boko aż do nie­dziel­nego poranka, kiedy budzą ją pul­su­jąca głowa i skrę­ca­jące się kiszki. Ośle­pia świa­tło, które wciąż świeci się w sypialni. Idzie chwiej­nym kro­kiem, żeby je wyłą­czyć. Wypija całą butelkę wody, korzy­sta z łazienki, po czym wraca do łóżka, wymi­ja­jąc brudy z wczo­raj: popiół, torba, z któ­rej wystają rze­czy do pra­nia, i prze­wró­cone krze­sło.

Spę­dza w łóżku kolejne kilka godzin, tkwiąc w pół­śnie i jęcząc z powodu kaca. Budzi się na dobre, gdy niebo wciąż jest sza­ro­bure.

Gdzieś w oddali, zza zasło­nek, docho­dzi dźwięk budzą­cego się do życia mar­ketu Broad­way. W parku po dru­giej stro­nie ulicy bawią się pełne ener­gii dzieci. Marianne jest w sta­nie tylko leżeć nie­ru­chomo niczym trup.

*

Wczo­raj obu­dziła się w łóżku Noaha. Czuła na ple­cach cie­pło jego ciała. Koł­dra, pod którą spali, nosiła jego mor­ski zapach. Wciąż byli zaspani, gdy pod­cią­gnął jej koszulę nocną. Pro­mie­nie poran­nego słońca ryso­wały żółte kon­tury na zasło­nach, gdy przy­parła do niego. Żar, słońce, zapach soli mor­skiej. Czuła coś podob­nego do przy­jem­no­ści. Coś jak zapo­mnie­nie.

Po wszyst­kim wyśli­zgnęła się z łóżka, a on chwy­cił ją mocno za nad­gar­stek. Ode­tchnęła gwał­tow­nie.

– O Boże, prze­pra­szam – powie­dział Noah, prze­stra­szony. – Po pro­stu nie mogę się tobą nacie­szyć.

Spoj­rzała w dół i uśmiech­nęła się. Włosy opa­dły jej na twarz niczym kur­tyna w teatrze. Gdy patrzyła na pomiętą przez ich igraszki pościel, Noah przy­cią­gnął ją do sie­bie swo­imi potęż­nymi jak u mary­na­rza z kre­skówki ramio­nami. Kie­dyś zwy­kła się śmiać z takich męż­czyzn. Oni zwy­kli się śmiać. „Wielki jak brzoza i głupi jak koza” – mawiał Greg. Ale Noah nie jest głupi. I cało­wał ją rów­nie namięt­nie, jak ją kochał. Odwza­jem­niła poca­łu­nek. Chrza­nić poranny oddech.

Potrafi wyobra­zić sobie miłość do Noaha. I to już wkrótce. To wcze­sny etap, ale przy tych mrocz­nych wyda­rze­niach, przez które stali się sin­glami, czas spę­dzony razem wydaje się być jak świa­tełko w tunelu. Ma nadzieję, że on czuje to samo.

*

Ale teraz leży sama, zzięb­nięta i prze­stra­szona. W całym budynku jest tylko ona. Żad­nych sąsia­dów. W dni powsze­dnie te puste teraz prze­strze­nie są biu­rami wypeł­nio­nymi nie­zisz­czo­nymi marze­niami pra­cow­ni­ków zatrud­nio­nych na godziny. Poni­żej pustka po upa­dłym biz­ne­sie, a pod­da­sze roi się od pają­ków i świą­tecz­nych deko­ra­cji, któ­rych ona ni­gdy już nie użyje. Pogrąża się w smutku na myśl o ich ostat­nich świę­tach. Nie­po­trzeb­nie była taka draż­liwa i odmó­wiła wizyty u jego rodzi­ców. Czy kie­dy­kol­wiek wyba­czą jej, że pozba­wiła ich ostat­nich wspól­nych świąt z synem?

Pierw­sze święta po śmierci Grega spę­dziła w nowym domu matki we Fran­cji. Więk­szość czasu prze­le­żała w łóżku dla gości, nie­zdolna do roz­mów. Teraz myśli o Noahu. Wyobraża go sobie, jak ostroż­nie pakuje pre­zent dla Daisy swo­imi gru­bymi pal­cami. Jak sobie pora­dzi, gdy jego córka wej­dzie w wiek nasto­letni i zrobi się opry­skliwa i buń­czuczna? Marianne ma nadzieję, że dołą­czy do nich w przy­szłe święta. A potem, w przy­szłych latach, może nawet pomoże Daisy przejść przez trudy dora­sta­nia, jak dziew­czyna dziew­czy­nie. Oczy­wi­ście nie zastąpi jej mamy, ale cho­ciaż postara się zbli­żyć. Może, gdyby wszystko dobrze się poto­czyło, Daisy mia­łaby młod­szego bra­ciszka albo sio­strzyczkę.

Jeśli wciąż będę na tym świe­cie.

„Gra­tu­la­cje, ktoś chce two­jej śmierci”.

Jako nauczy­cielka histo­rii czę­sto posłu­guje się sło­wem „śmierć”. Tysiące zgi­nęło tu, król zgi­nął tam. To dla niej tak nor­malne jak pod­gry­za­nie dłu­go­pisu, gdy klasa w ciszy pra­cuje. Śmierć nie była czę­ścią jej życia przez długi czas, a potem wpa­ro­wała w momen­cie, gdy Greg został potrą­cony przez samo­chód. Jaki koniec jest jej pisany? I dla­czego? W szcze­gól­no­ści dla­czego?

Marianne spę­dziła ostatni rok, malu­jąc dla sie­bie nowe życie. Nowe porządki, nowy chło­pak. Nowa przy­szłość. A teraz śmierć znów puka do jej drzwi. Ale to nie może być prawda.

Dud­nie­nie serca roz­cho­dzi się w czaszce i kościach. Brzuch pomru­kuje, po ostat­nim kawałku świę­tego cia­sta nie ma już śladu, pozo­stały jedy­nie kwas i żółć. Skóra pie­cze, poczy­na­jąc od głowy, a na sto­pach koń­cząc. Każdy oddech jest płytki. Zeszłej nocy nie pod­łą­czyła tele­fonu do łado­wa­nia, była zbyt pijana i zde­ner­wo­wana, żeby myśleć o takich przy­ziem­nych rze­czach. Znaj­duje go w pościeli.

Z bólem serca sięga do gniazdka, żeby pod­łą­czyć tele­fon. SMS od Jane, która prze­bywa w Dubaju, z zapy­ta­niem, czy chce poga­dać. Nie­ode­brane połą­cze­nie od mamy, musiała już spać. Wia­do­mość na What­sAp­pie od Noaha: „Myślę o Tobie, xxx”. Wysłał ją o dwu­dzie­stej trze­ciej, kiedy Marianne wciąż drą­żyła temat mrocz­nej strony inter­netu.

Zmu­sza się do wsta­nia z łóżka i powłó­cząc obo­la­łymi nogami, wcho­dzi do chłod­nego salonu. Odsuwa krze­sło i siada ostroż­nie przy stole. Jej wzrok wędruje ku lap­to­powi Grega. Nie­otwie­ra­nie go wydaje się naj­prost­szą rze­czą, więc dla­czego zeszłej nocy nie mogła się powstrzy­mać? Inni pogrą­żeni w żało­bie mał­żon­ko­wie nie robi­liby tego. Noah by go nie otwie­rał.

Ale Marianne zerwała pie­częć z tego demo­nicz­nego pudełka. Greg w sekre­cie pisał do swo­jej byłej i prze­szu­ki­wał dark web, a Marianne jest pozo­sta­wiona sama sobie, żeby wal­czyć z tym, co nad­ciąga, cho­ciaż nie wie, dla­czego to nad­ciąga. Ani kiedy. I czy w ogóle.

I choć stara się to wszystko uło­żyć w jakąś logiczną całość, w gło­wie wciąż sły­szy głos: „To nie może być prawda, to nie może być prawda, to nie może być prawda”. Bo to nie może być prawda. Nor­malni ludzie nie tra­fiają na czarną listę.

*

We wciąż pod­łą­czo­nym do łado­wa­nia tele­fo­nie wyszu­kuje numer do naj­bliż­szego komi­sa­riatu poli­cji. Znaj­duje tylko numer dla połą­czeń w spra­wach nie­na­glą­cych. Czy jest jakaś bar­dziej nagląca sprawa niż zagro­że­nie życia? I tak, dzwo­niąc na poli­cję, będzie czuła się jak sza­le­niec.

Wystu­kuje 141, nie będąc pewna, czy na­dal nie­wy­świe­tlane są numery dzwo­niące. Czeka w kolejce. Lekka muzyczka roz­brzmie­wa­jąca w słu­chawce wwierca się w jej ska­co­waną głowę.

W końcu odzywa się kobieta mówiąca z deli­kat­nym walij­skim akcen­tem. Czyta jakąś for­mułkę, wresz­cie pyta:

– W czym mogę pomóc.

Marianne gło­śno prze­łyka ślinę. Od czego zacząć?

– Cho­dzi o…

– Tak?

– Cho­dzi o zagro­że­nie mojego życia.

– Jeśli jest pani w sytu­acji bez­po­śred­niego zagro­że­nia życia, pro­szę się roz­łą­czyć i zadzwo­nić na dzie­więć…

– Nie, nie jestem. To zna­czy, nie wiem kiedy… ani czy w ogóle…

– Może pani podać swoje nazwi­sko i adres, z któ­rego pani dzwoni?

– Nie, prze­pra­szam, nie mogę. Muszę pozo­stać ano­ni­mowa.

– Pro­szę pani, nie jeste­śmy w sta­nie pomóc, nie wie­dząc, kim pani jest, a to brzmi…

– Nagry­wa­cie to? – pyta nagle Marianne.

– Cóż, tak, połą­cze­nia są nagry­wane w celach szko­le­nio­wych, mówi­łam o tym na…

– Może­cie prze­stać nagry­wać?

Co jeśli ktoś namie­rzy połą­cze­nie? Albo wła­mie się do bazy nagrań?

– Nie­stety, nie mam nad tym kon­troli, ale nagra­nia są tylko do użytku wewnętrz­nego. Skąd podej­rze­nie, że pani życiu grozi nie­bez­pie­czeń­stwo?

– Okej. Zabrzmi to kurio­zal­nie, ale zoba­czy­łam coś w dark webie. Czarna lista dla łow­ców głów została zha­ko­wana i można spraw­dzić, czy twoje nazwi­sko się na niej znaj­duje.

Kobieta mil­czy.

– Naj­pierw wyszu­ka­łam nazwi­sko męża, który zgi­nął rok temu, ale jego tam nie było.

– Prze­pra­szam, twier­dzi pani, że mąż został zamor­do­wany? – Głos kobiety jest teraz szorstki.

– Nie, mój mąż zgi­nął w wypadku dro­go­wym, ale póź­niej wpi­sa­łam swoje imię i nazwi­sko i jestem na tej liście.

– Pani nazwi­sko znaj­duje się w bazie danych dla łow­ców głów w dark webie? – Kobieta led­wie ukrywa nie­do­wie­rza­nie. Mówi gło­śniej, a Marianne wyobraża sobie jej kole­gów, któ­rzy nachy­lają się do słu­chawki, żeby lepiej sły­szeć.

– Tak – potwier­dza Marianne. – Nie wiem, co mam robić. Boję się, że jak pójdę na komendę, to się dowie­dzą i tylko pogor­szę sprawę.

– Kto się dowie?

– Łowcy głów.

– Łowcy głów – powta­rza kobieta.

Marianne igno­ruje jej ton.

– Jeśli jed­nak pójdę na komendę, to co się sta­nie?

Kobieta się zasta­na­wia.

– Cóż, naj­pierw trzeba będzie zło­żyć wstępne zezna­nie. Póź­niej będzie musiała pani podać swoje imię i nazwi­sko, a następ­nie funk­cjo­na­riu­sze wypy­tają o szcze­góły, dla­czego uważa pani, że jest na…, w…, hm…, bazie danych łow­ców głów.

– Nie­ważne.

Tuż przed roz­łą­cze­niem Marianne sły­szy chi­chot. Trudno się dzi­wić, w końcu to komiczne. Absur­dalne.

Chyba tracę rozum.

7

Sam

Jest tu z czym pra­co­wać. Nie­wiel­kie miesz­ka­nie nad nie­czynną kawiar­nią. Uży­wane auto ze sła­bym wyni­kiem w testach zde­rze­nio­wych. Nauczy­cielka, która poko­nuje tę samą trasę do i z pracy. Wdowa, która śpi samot­nie w sypialni na tyłach budynku. Już wiem wystar­cza­jąco dużo, ale mimo zmę­cze­nia nie mogę stra­cić kon­cen­tra­cji. Jestem zbyt bli­sko mety.

Na szczę­ście cele są skłonne do nie­chluj­stwa. W szcze­gól­no­ści te, które uwa­żają, że oso­bom takim jak oni ni­gdy nie dzieje się nic złego. I to tylko dla­tego, że wcze­śniej nie prze­żyli niczego podob­nego.

Jest takie powie­dze­nie o indyku, który myślał o nie­dzieli.

8

Marianne

Marianne wio­dła raczej mało kon­tro­wer­syjne życie. Naj­więk­szym „dra­ma­tem”, który prze­żyła w mło­do­ści, było zosta­wie­nie rodziny przez ojca i urwa­nie z nim kon­tak­tów, co pew­nie jest dość typowe. W jej rodzin­nym mia­steczku, Devon, zna­la­złoby się pew­nie kilka osób w takiej samej sytu­acji.

Wyje­chała do dużego mia­sta naj­szyb­ciej jak tylko mogła, bar­dziej ucie­ka­jąc od cze­goś, niż jadąc ku cze­muś. Nie za bar­dzo wie­działa, czym to „coś” jest. Po stu­diach skoń­czyła kurs nauczy­ciel­ski i oka­zało się, że jest w tym dobra. Poczuła ulgę, ale i nie­po­kój. Ni­gdy nie pod­bije świata. Ambit­nie pod­cho­dzi do swo­jej pracy, ale daleko jej do karie­ro­wiczki.

Czyżby wku­rzyła nie­wła­ściwe osoby na uni­wer­sy­te­cie? Na pewno nie w taki spo­sób, żeby po latach odbiło się to na niej ryko­sze­tem. Może to sprawka któ­re­goś z rodzi­ców? Raczej spore nad­uży­cie.

Marianne Hey­wood jest dobrą nauczy­cielką, pro­wa­dzi wygodne życie. Ostat­nio przy­tra­fiła jej się tra­ge­dia, ale z opty­mi­zmem wcho­dzi w nowy zwią­zek. Ma jeden sekret, ale bar­dziej wsty­dliwy niż mroczny, choć wola­łaby, żeby nikt o nim nie wie­dział i nie zasu­ge­ro­wał się, że może mieć ich wię­cej.

Ponow­nie spo­gląda na lap­top Grega. Jej mąż nie miał wpły­wo­wych zna­jo­mych. Czy mógł mieć jakichś wro­gów? Czyżby wty­kał nos w nie swoje sprawy? Marianne myśli o cza­cie dla dzia­ła­czy cha­ry­ta­tyw­nych i fru­stra­cji Grega spo­wo­do­wa­nej wymu­szo­nym, powol­nym tem­pem jego pracy. Może w despe­ra­cji poszedł na skróty, żeby polep­szyć sytu­ację?

– Greg – szep­cze, spo­glą­da­jąc na jego stronę łóżka w sypialni. – Zro­bi­łeś coś kurew­sko głu­piego?

Na zewnątrz szare chmury ustą­piły miej­sca pro­mie­niom słońca. Jed­no­stajne dud­nie­nie ruchu ulicz­nego daje znać, że noc zmie­niła się w dzień. Notat­niki Grega wciąż są poroz­rzu­cane po stole w kuchni, a torba oparta o łóżko. Ślady po nim są wszę­dzie. Może naj­wyż­szy czas bli­żej im się przyj­rzeć. Jemu, wła­snym wspo­mnie­niom i temu, kim był.

Od tego może zale­żeć jej życie.

*

W porów­na­niu do czy­stego domu Noaha z desi­gner­ską sofą miesz­ka­nie Marianne wygląda, jakby ktoś przed chwilą się do niego wła­mał. Jeśli im wyj­dzie, zde­cy­do­wa­nie będzie musiała popra­wić się w sprzą­ta­niu. Czy w jego miesz­ka­niu znaj­dzie się miej­sce na jej bibe­loty? Dla tego, co pozo­stało jej z życia?

Notat­niki Grega leżą na stole w kuchni, szu­flada z bibe­lo­tami jest wypeł­niona jak ni­gdy wcze­śniej, a regał ugina się pod nad­mia­rem ksią­żek, dodat­ków do gazet, sta­rych pamięt­ni­ków i nie­otwar­tych listów.

Odsuwa zasłony. Żółte pro­mie­nie wpa­dają do środka i pod­świe­tlają każdy tań­czący pyłek kurzu i zagu­biony paproch. Marianne czuje w gło­wie iry­tu­jący szum przez mno­gość rze­czy, z któ­rymi musi sobie pora­dzić, i przez krótką chwilę ma ochotę spa­lić wszystko i odejść.

Zamiast tego robi sobie kawę i zapala pierw­szego dzi­siaj papie­rosa, który przy­pra­wia ją o mdło­ści. Nie otwiera okna w kuchni, jak zro­bi­łaby zazwy­czaj. Pod­cho­dzi do drzwi i jesz­cze raz spraw­dza, czy wczo­raj w nocy dokład­nie je zamknęła. Potem wkłada naj­bar­dziej wygodne ubra­nie i wrzuca prze­po­coną koszulę Grega oraz wszyst­kie brudne rze­czy do pralki.

Ponow­nie zerka na notat­niki i przez chwilę wyobraża sobie, że może zebrać z nich odci­ski pal­ców pozo­sta­wione przez męża, który odszedł. Nie, nie „odszedł”, żad­nych eufe­mi­zmów – Greg ich nie­na­wi­dził. Pozo­sta­wione przez męża, który zgi­nął.

Kto będzie czy­ścił jej kamienną tabliczkę, gdy ona obróci się w proch?

Naj­lep­sza przy­ja­ciółka Marianne ze szkoły wciąż mieszka w Devon. Życie popro­wa­dziło je w prze­ciw­nych kie­run­kach. Kiedy ostatni raz spo­tkała się z Niną? Widziała jej córkę led­wie kilka razy. A Jane, poznana na stu­diach, która teraz mieszka w Dubaju i pra­cuje w mię­dzy­na­ro­do­wej szkole? Gdyby Marianne do niej zadzwo­niła, tak jak zro­biła po śmierci Grega, Jane powie­dzia­łaby, żeby rzu­ciła wszystko i przy­je­chała do niej, ale nie mia­łaby tego naprawdę na myśli. Nikt nie mówi takich rze­czy na poważ­nie.

Jest jesz­cze Abi, z którą łączy ją naj­bliż­sza rela­cja z całej kadry pra­cow­ni­czej. Pro­blem polega na tym, że Abi jest sze­fową ochrony. Nie ma szans, żeby Marianne wspo­mi­nała przy niej o dark webie. Zosta­łaby zawie­szona.

Czy cała ta sytu­acja odbi­łaby się jakoś na Noahu? Nie, jeśli coś wyda­rzy się teraz, są na zbyt wcze­snym eta­pie. Boże, nikt nie zasłu­guje, żeby prze­cho­dzić przez śmierć part­nera dwa razy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki