43,99 zł
Dwie kobiety. Jeden testament. Tajemnica, która zmieni wszystko.
Arlo jest terapeutką, uczy ludzi, jak radzić sobie z bólem. Wie, co powiedzieć, gdy ktoś czuje się niewidzialny. Umie przekonać, że dzieciństwo nie definiuje całego życia. Ale kiedy umarł jej ojciec, cała ta wiedza przestała mieć znaczenie. Zwłaszcza gdy okazało się, że wykreślił Arlo z testamentu.
W tym samym czasie Mickey, przedszkolanka z bagażem trudnych doświadczeń, niespodziewanie dowiaduje się, że została w tym testamencie uwzględniona. Jednak aby dostać spadek, musi spełnić jeden warunek – odbyć serię sesji terapeutycznych u Arlo.
Żadna z nich nie wie, że są siostrami. Obie mierzą się z żalem do ojca – jedna za to, że ją porzucił, druga za to, że odrzucił ją w ostatniej chwili. Spotkanie zmusza je do konfrontacji z przeszłością i odpowiedzi na pytanie, czym tak naprawdę jest rodzina. Z każdym kolejnym spotkaniem granice między pacjentką a terapeutką się zacierają, a prawda, którą odkrywają, okazuje się trudniejsza do zaakceptowania, niż mogły przypuszczać.
„To co nam zostawił" to poruszająca historia o rodzinnych więziach, trudnych wyborach i odwadze, jakiej potrzeba, by otworzyć się na nowe. To opowieść o nas wszystkich – o tym, co robimy, by zasłużyć na czyjąś miłość, o tym, co boli najbardziej, i o tym co zostaje, kiedy już nie mamy do kogo zadzwonić.
Morgan Dick to to kanadyjska pisarka. Publikowała opowiadania oraz artykuły na łamach licznych magazynów i portali, między innymi „Grain”, „Carousel”, „Geist”, „The New Quarterly” i CBC. Jej twórczość była wielokrotnie nagradzana i wyróżniana w konkursach literackich. Gdy nie pisze, wędruje po szlakach w Górach Skalistych lub biega na nartach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 385
Data ważności licencji: 7/20/2029
Tytuł oryginału: Favourite Daughter
© Morgan Dick, 2025
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025
Copyright © for the translation by Aleksandra Żak
Opieka wydawnicza: Alicja Konieczka
Opieka redakcyjna: Anna Małocha
Przyjęcie tłumaczenia: Magdalena Drab
Adaptacja makiety na potrzeby wydania: Atelier 2
Adiustacja i korekta: Atelier 2
Promocja i marketing: Kinga Smerlińska-Pis
Projekt okładki: Eliza Luty
Fotografie na okładce: kobieta po lewej – lenaer / Shutterstock, kobieta po prawej – Ekaterina Jurkova / Shutterstock, mężczyzna – Bùi Hoàng Long / Pexels
ISBN 978-83-8135-562-9
Ta książka to fikcja literacka. Imiona, postacie, miejsca i zdarzenia są dziełem wyobraźni autorki lub zostały użyte fikcyjnie. Wszelkie podobieństwo do miejsc, zdarzeń i osób żywych lub martwych jest przypadkowe.
www.otwarte.eu
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Cameron, Leviemu i Beckettowi
Mickey dowiedziała się o śmierci ojca z nekrologu. Nie została wymieniona wśród jego najbliższych i nie dziwiło jej to. Ani też nie bolało. Bez żadnych emocji plasnęła gazetą o papiery na biurku, odsunęła je i postanowiła już nigdy więcej nie myśleć o nekrologu ani o swoim ojcu.
Obróciła się, by lepiej widzieć jedynego przedszkolaka pozostałego w sali. Siedział w kucki na dywanie.
– Fajny samolot.
Ian nie podniósł wzroku znad Lego.
– To kosmiczny myśliwiec.
– A, to przepraszam.
Minęło czterdzieści pięć minut od zamknięcia przedszkola. Mickey zdążyła pozbierać z podłogi wszystkie skrawki chusteczek, odłamki kredek i okruchy ciastoliny. Wypucowała stoły, zmywając z nich klej i mus jabłkowy. Poodkładała samochodziki, kolejki, bobasy o szklanych oczkach, różowe stetoskopy. Zostało tylko Lego. I Ian.
Spojrzenie Mickey na chwilę powędrowało ku drzwiom do łazienki. To już kilka godzin.
– A szybko lata ten twój kosmiczny myśliwiec?
Ian wymamrotał coś pod nosem i zupełnie bez powodu zrzucił kapcie, robiąc – jak to on – nadąsaną minę, jakby wszystko na świecie go wkurzało.
Mickey powstrzymała uśmiech. Ten dzieciak to chyba jej ulubieniec.
Od drzwi dobiegł odgłos ciężkich kroków i brzęk kluczy. Mickey odwróciła się, spojrzała w zniszczoną twarz dyrektorki przedszkola Jean Donoghue i zobaczyła...
Niepokój. Cholera.
– Dzień dobry, pani Morris – odezwała się ze sztuczną słodyczą godną dietetycznej coli, z którą się nie rozstawała. – Cześć, Ian.
Ian zerknął na nią wściekle i wrócił do układania Lego. Tak, to zdecydowanie ulubieniec Mickey.
Jean podeszła do biurka nauczycielki, przysiadła na jego krawędzi, po czym leciutko wzruszyła ramionami, potwierdzając to, czego się obawiały: trzeba będzie dzwonić po służby.
– Nie odebrała komórki? – spytała Mickey.
– Dzwoniłam cztery razy.
Mickey ogarnął chłód rozczarowania.
– Może dajmy jej jeszcze dziesięć minut? Zasługuje chociaż na tyle.
W karcie Iana podano, że matka ma dwadzieścia lat, a ojca brak.
Jean dopiła colę i zgniotła w dłoni puszkę. Podkład oblepiał zmarszczki wokół jej zimnych, szarych oczu.
– Znasz regulamin placówki.
Tani wykręt. Owszem, mama Iana powinna przyjechać za dziesięć czwarta, tak samo jak wszystkie inne mamy. Powinna czekać pod salą, powitać syna uściskiem, buziakiem i pudełeczkiem z pokrojonym jabłkiem i masłem orzechowym. Ale to nie ona tutaj zawiniła. Pewnie musiała zostać dłużej w pracy, bo choć nie znosiła posady kelnerki, nie mogła jej rzucić, skoro właściciel mieszkania podniósł jej czynsz o trzydzieści pięć procent. A teraz jeszcze Jean zamierzała wezwać służby?
Mickey pomyślała o własnej matce i o kawalerce, w której przez lata mieszkały. Pusta lodówka, światła, które zapalały się tylko czasami. A wszystko przez to, że ojciec...
Nie. Trzeba zatrzymać te myśli. Zapomnieć i o nim, i o gazecie, która leżała teraz tak, jakby nie było w niej nic ważnego – po prostu mogła się przydać do prac z papier mâché.
Mickey wzięła głęboki wdech, ale wciąż czuła w uszach pulsowanie krwi, a w gardle ucisk.
– To trudny czas dla jego mamy.
– To trudny czas dla mnie. Mam dziś trzecią randkę z moim księgowym. – Jean wrzuciła do stojącego obok biurka kosza na odpady wtórne pustą puszkę po coli, która z klekotem spadła na dno, a potem zamilkła. – Trzecią. Muszę iść.
Mickey nie wierzyła własnym uszom, choć to było do przewidzenia. Jean zbliżała się do emerytury i większość dnia pracy spędzała, oglądając na TikToku, jak ludzie kroją hiperrealistyczne torty.
– No to idź. Ja zostanę.
– Nie mogę się na to zgodzić.
– To żaden prob...
– Na pewno? – Jean zdjęła z szyi smycz i upuściła ją koło laptopa Mickey. – Tu są klucze. Jesteś cudowna. Naprawdę. Ta praca to twoje powołanie.
To była prawda. Mickey miała twarz nauczycielki przedszkolnej: zwyczajną, w kształcie serca, z obszernym czołem i szeroko rozstawionymi, budzącymi sympatię oczami. Miała radosny, śpiewny głos, szeroki uśmiech i dość cierpliwości, by dwadzieścia sześć par rączek włożyć do dwudziestu sześciu par rękawiczek. Przedszkole było jej powołaniem, jej przeznaczeniem, jedyną rzeczą, dzięki której nie gniła teraz gdzieś w rowie.
– Dam ci podwyżkę. – Jean zaśmiała się szczekliwie. – Tyle że nie mogę. Gdybym mogła, tobym ci dała. Przecież wiesz.
Pensja była żałosna, a Mickey miała sporo wydatków.
Skoro już o tym mowa...
– Zanim pójdziesz, skorzystałabym z toalety.
– Oczywiście, oczywiście.
Mickey zgarnęła torebkę z biurka i znacząco skinęła do Jean głową.
– To te dni. – Co oczywiście mogłoby być prawdą.
Jean zasalutowała jej trzema palcami.
Mickey przebiegła parę kroków i zwolniła do marszu. Bieg, marsz. Bieg, marsz. Wymijała wężowym torem stoliki w kształcie rombów i małe żółte krzesełka. Przecisnęła się przez drzwi do łazienki. Opadła na dziecięcy sedes i zajrzała do torebki. Portfel, okulary... paczka chusteczek antybakteryjnych, plastry... biografia Hillary Clinton, którą wzięła z książkodzielni osiem miesięcy temu i której nawet nie otworzyła...
Zacisnęła dłonie na ekoskórze. Po co się w ogóle robi takie wielkie torby? No po co? Z czystego poczucia obowiązku nawrzucała do niej badziewia. I teraz to, co nie było badziewiem – to, czego chciała, czego potrzebowała – nie dawało się znaleźć.
Hillary Clinton uderzyła o podłogę. Ładowarki i słuchawki bezprzewodowe przelewały się Mickey przez kolana. Do gardła podeszła ze szczypaniem żółć. Gdzie to jest? Może w biurku? Bo na pewno nie zostało w domu.
W końcu natrafiła palcami na chłodny plastik i we wszechświecie znów zapanował ład, rozproszone księżyce i gwiazdy powracały grzecznie na miejsca. W końcu znalazła tani bidon na wodę, który napełniła rano przed wyjściem z domu.
Pchnęła palcem zatyczkę, zbliżyła ustnik do warg i napiła się wódki.
Na suficie migotała żarówka, światło kurczyło się, pęczniało i znów się kurczyło. Nadeszło cudowne uczucie skupienia. Mickey osiągnęła stan dostrojenia i spokoju. Jakby zyskała wzrok absolutny. Chyba był o tym jakiś wiersz. O tym, że wieczność może się zmieścić w ziarnku piasku, a nieskończoność w godzinie. A może na odwrót? Postanowiła to później wygooglować.
Po kolejnych kilku łykach Mickey odłożyła butelkę i wstała – nawet nie próbowała się wysikać. Przedszkolanki nigdy nie sikają. Na ich etapie ewolucji to zbędne.
Gdy już wyszła, zastała Jean wpatrzoną z zachwytem w telefon.
– Dasz wiarę, że to jest tort, a nie but narciarski? – Pokazała Mickey wyświetlacz.
– Nie dam. – Mickey powstrzymała beknięcie.
Jean ruszyła do wyjścia.
– Nie czekaj dłużej niż pół godziny.
Potem zostali tylko we dwoje.
Ian konstruował kolejny kosmiczny myśliwiec, a Mickey spokojnie siedziała przy biurku z głową pełną racjonalnych myśli. To niedobrze opiekować się dzieckiem pod wpływem alkoholu. Mickey o tym wiedziała. Dlatego nigdy, przenigdy tego nie robiła, dziś był jedyny wyjątek. Od czasu studiów pedagogicznych miała zasadę: ani kropli alkoholu, dopóki nie wsiądzie w autobus do domu. Gniecenie w brzuchu przypomniało jej, że powinna już w nim siedzieć.
Czy nie byłoby jeszcze gorzej, gdyby wezwała policję? A tym samym pchnęła Iana w odmęty systemu opieki społecznej? Mickey nie wątpiła, że większość rodziców zastępczych to życzliwi ludzie o dobrych intencjach. Ale nawet jeśli Ian trafi do kogoś dobrego – doceniającego jego kreatywność, gotowego słuchać o wszystkim, co chłopiec wie o podróżach kosmicznych – to ten ktoś i tak nie pokocha go jak mama. A on na zawsze zapamięta dzisiejszy dzień jako ten, w którym został zabrany. „Zabezpieczony”. Tak się to nazywało.
Nie. Lepiej posiedzieć i poczekać.
Mickey objęła się ramionami. Nie myślała o butelce w torbie ani o tym, jak bardzo miała ochotę na kolejny łyk. A już na pewno nie myślała o swoim ojcu. O jego serdecznym śmiechu, o tym, jak udawał Tygryska, o letnich niedzielnych spacerach nad rzekę i karmieniu kaczek. Lubił spędzać czas na świeżym powietrzu, pamiętała to. Leżeć w cieniu wysokich drzew, przycinać w ogrodzie krzewy, te z puszystymi białymi kwiatami.
Mickey się skrzywiła. Wibrował jej pośladek.
NUMER NIEZNANY
To już trzeci raz dzisiaj. Wsunęła telefon z powrotem do kieszeni jeansów, ręce schowała pod pachy i patrzyła przez małe okno w sali, jak wieczór rozpycha się po niebie.
Dziesięć minut później znów zawibrował jej tyłek.
NUMER NIEZNANY
Położyła iPhone’a na biurku i wbiła w niego wzrok. Mogła odebrać, sprawdzić, kto dzwoni. Nawet jeśli to telemarketer, ankieter albo oszust żądający natychmiastowego przelewu w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów, może powie coś ciekawego. Mickey będzie mogła zapytać o pogodę w Toronto, Dallas czy gdziekolwiek. Zagadać o rodzinę, dowiedzieć się czegoś o teściach, którzy wpadli bez zapowiedzi i nie chcą wyjechać, o nastolatkach zaszytych w pokojach, palących e-papierosy i żywiących się płatkami śniadaniowymi. Będzie trochę śmiechu, może nawet łzy. Całkowicie zatraci się w rozmowie.
Odebrała.
– Halo?
Pół sekundy szumu.
– Michelle?
Gardło Mickey się zacisnęło. Nikt jej tak nie nazywał.
– Michelle Kowalski? – Ochrypły męski głos.
– Tak? – powiedziała. – To znaczy nie. Ale tak.
– Dobrze. – Pierwsza sylaba się ciągnęła: „Doooobrze”. – Przepraszam, czyli to pani? Michelle Kowalski?
– Jestem Michelle Morris.
– Aha. Szukam Michelle Kowalski, córki Adama Kowalskiego.
– To ja. To znaczy w pewnym sensie.
Mickey, odkąd skończyła czternaście lat, używała nazwiska Morris, nazwiska panieńskiego mamy. Chociaż rodzice rozstali się niemal trzydzieści lat temu, mama wciąż używała nazwiska byłego męża, Kowalski, co było tak popieprzone, że nawet nie dawało się skomentować.
– Kto mówi? – spytała.
– Nazywam się Tom Samson. Jestem prawnikiem w kancelarii Samson, Baker i Chen.
Mickey przypomniała sobie nagle o niewypełnionej deklaracji podatkowej, niezwróconych książkach z biblioteki i o pierwszej muffince, którą podwędziła ze sklepu jako dziesięciolatka. Poczuła potrzebę, by się zasłonić, ukryć.
– Prawnikiem?
Wielkie niebieskie oczy Iana podniosły się na nią na chwilę, po czym znów spoczęły na flocie statków kosmicznych, które zbudował na dywanie: ustawionych w formacji, gotowych do ataku.
– Dzwonię w sprawie pani ojca.
I znowu wspomnienia: jego śmiech, Tygrysek, chleb, kaczki. Noszenie na barana. Jego szerokie ramiona i dębowy zapach. Lody w rożku. Kalosze i błotniste kałuże. Mały różowy rower na dwóch kołach, głos przy jej uchu: „No dalej, kochanie. Dasz radę”.
– Zatrudnił nas parę lat temu do zarządzania majątkiem – wyjaśniał prawnik. – Nie wiem, jak często pani z nim rozmawia.
Ani razu w ciągu dwudziestu sześciu lat. Teraz już nigdy nie porozmawiają. Ulżyło jej, a zarazem... nie. Choć nie wiedziała dlaczego.
– Przeczytałam... – Mickey urwała, nie zdołała powiedzieć: „nekrolog”. – To znaczy, wiem... wiem, że... że nie żyje.
– Moje kondolencje.
W tych słowach było coś bardzo obraźliwego.
– Dziękuję.
– Pewnie, eee, pewnie domyśla się pani, do czego zmierzam.
Mickey nie miała pojęcia.
– Uwzględnił panią w testamencie.
Mickey zatrzymała to zdanie w myślach, obracała je i wykręcała, oglądała z różnych stron. „Uwzględnił panią w testamencie”. Znała znaczenie każdego z tych słów osobno. Razem nie znaczyły nic. Sieczka słowna, antyzdanie.
– Co?
– Ojciec zostawił pani... – króciutka, ale znacząca pauza – ... pewne aktywa.
Aktywa oznaczały własność, inwestycje, udziały. Aktywa to pieniądze. Coś, co kochający rodzice zostawiają swoim dzieciom – dar jednego pokolenia dla drugiego.
– To chyba jakaś pomyłka – powiedziała Mickey.
Na linii zapadła cisza. Słyszała, jak serce jej wali, zegar tyka, a Ian nuci motyw z pewnej opery kosmicznej.
– Może łatwiej będzie, jeśli się spotkamy – zaproponował prawnik. – Kancelarię mamy w centrum albo może ja mógłbym gdzieś do pani dojechać?
Mickey odszukała gazetę na stercie na biurku, otworzyła stronę z nekrologami i przyjrzała się zdjęciu zmarłego taty. Przez dwadzieścia sześć lat w ogóle się nie zmienił. No, może trochę. Ale pomijając łysą głowę i obwisłą szyję, zachował dawny blask – ten promienny uśmiech i błysk w oku.
„Rozłącz się” – przekonywała siebie.
– Michelle? Jest tam pani?
„Rozłącz się w tej chwili”.
– Tak. Jestem.
– Miałaby pani czas dziś wieczorem?
Ian otwarcie wpatrywał się teraz w Mickey z nieodgadnioną miną. Była prawie piąta. Pewnie był zmęczony, głodny i bał się bardziej, niż chciałby się przyznać.
Mickey chętnie napiłaby się jeszcze ze swojego bidonu.
– A podwiózłby mnie pan? – zapytała.
*
Żółty liść topoli przemknął po chodniku i przylgnął do kostki Iana. Chłopiec opuścił wzrok i westchnął, na parę sekund wbił w liść puste spojrzenie, a potem go strząsnął. Wszystko to wyglądało tak przygnębiająco, że Mickey miała ochotę się rozpłakać.
Uklękła, by być na wysokości jego wzroku, tak jak zawsze.
– Niedługo będziesz w domu.
Chłopiec gmerał przy jednym ze swoich kosmicznych myśliwców, podnosił malutką pokrywę kokpitu i odsłaniał ukrytego w środku ludzika Lego – zapaśnika sumo, o ile Mickey się nie myliła.
– Mama jest czasem strasznie zajęta. Ale bardzo mnie kocha.
Mickey nagle ogarnęło pragnienie, by zabrać go do domu, przygotować mu ciepłą kąpiel i dać do rąk kubek kakao, przeczytać bajkę i przyrządzić jego ulubioną kolację – wiedziała, że to zapiekany makaron z serem. Oczywiście nie mogła tego zrobić. Za to zapięła mu kurtkę i poprawiła podwinięty kołnierzyk.
– Oczywiście, że kocha.
Przez kolejnych dziesięć minut stali przy krawężniku zwróceni plecami do przedszkola, u ich stóp wisiały długie cienie. Wrzesień jeszcze się nie skończył, ale dni były krótkie, a chłód przenikliwy. W tej części kraju zima miała w zwyczaju przychodzić wcześnie i zostawać na długo.
Spodnie Iana zsunęły mu się odrobinę z bioder, gdy wkładał klocki do kieszeni.
– Mogę iść na zjeżdżalnię?
– Niestety nie. Zaraz ktoś po nas przyjedzie.
Na widok każdego przejeżdżającego auta Mickey czuła ucisk w żołądku. Nie pomyślała, żeby spytać, czym jeździ prawnik.
– Dlaczego się pani denerwuje? – zapytał Ian.
– Nie denerwuję się.
– To czemu pani tupie?
– Nie tupię.
Ian uniósł brew.
– Umarł mój tak zwany ojciec – przyznała Mickey. Dzieciaki to niezawodni wykrywacze ściemy.
– Pani jaki ojciec?
– Nie zasługuje na miano ojca, ale formalnie nim jest. – Mickey potrząsnęła głową. – Był.
– Aha – westchnął Ian filozoficznie.
Nie chodziło o to, że Mickey miała zrytą psychikę. Zrobiła przecież licencjat. Jadła zieleninę. Stać ją było, by zapłacić za prąd, zdołała nie uśmiercić swojej małej paprotki. Tak, właśnie, całkiem nieźle radziła sobie w świecie i prawie nie prosiła przy tym o pomoc. No i co, że miała parę słabostek? To tylko alkohol. Czasami marihuana. Od czasu do czasu Bridgertonowie. Czy to miało jakieś znaczenie? Była dorosłą, trzydziestotrzyletnią osobą. Jeśli chciała wrócić do domu i wypić pół litra wódki przy pieprznym romansie kostiumowym, to miała do tego, cholera, prawo.
– Pani Morris?
Jakiś mężczyzna podszedł do nich powolnym, nierównym krokiem pięćdziesięcioparolatka ze starą kontuzją sportową. Miał na sobie granatowy garnitur i wąskie okulary przeciwsłoneczne, budzące w Mickey rzewne wspomnienie początku XXI wieku.
– Pan jest pewnie Samson – odparła.
Prawnik zdjął okulary i zamrugał, patrząc na Iana.
– Czy to pani...
– Mój uczeń.
– Aha. – Samson wcale nie sprawiał wrażenia, że coś zrozumiał.
– Jego mamie coś wypadło, więc podrzucimy go do domu – oświadczyła stanowczo Mickey.
Zapuka do drzwi, a mama Iana otworzy spocona, zgrzana i wciąż ubrana w roboczy strój kelnerki – w wyobrażeniu Mickey była to bladoniebieska sukienka z guzikami przez środek. „Bardzo przepraszam” – powie, mocno przytulając synka. – „I dziękuję”. A potem prawnik odwiezie Mickey do jej małego mieszkanka, by mogła robić to samo, co każdego wieczoru. Właśnie taki był plan.
– Ian, to jest pan Samson.
– Tom. Samson. – Mężczyzna wyciągnął rękę, ale chłopiec tylko na nią popatrzył. – Ja, eee... – Ręka opadła. – Zaparkowałem za rogiem.
Cała trójka wgramoliła się do lśniącego czarnego mercedesa. Mickey zajęła miejsce z przodu i wprowadziła w Google Maps adres Iana. Telefon zaczął dawać wskazówki i ruszyli, oddalali się od centrum pełnego knajp z kebabami, apartamentowców w budowie i szyldów o sprzedaży nieruchomości przejętych od dłużników. W powietrzu wisiały ziemiste opary wody kolońskiej Samsona.
Mickey, sama nie wiedząc czemu, wyciągnęła z torebki gazetę – nie była nawet pewna, po co ją zabrała. Wyrzuci ją, gdy tylko wróci do domu.
Z głębokim żalem zawiadamiamy o śmierci Adama Kowalskiego, który odszedł w wieku 61 lat po długiej chorobie.
Chorował. Rak? Coś z wątrobą? Czemu ją to w ogóle obchodzi?
Pozostanie w pamięci kochającej żony Leonory i córki Charlotte.
Mickey złożyła gazetę na pół, a potem znów na pół, i znów, i znów, aż papier nie dawał się już zagiąć. Teraz ma ze dwadzieścia pięć lat, ta cała Charlotte. To dorosła kobieta z anegdotami z podróży i ulubioną kawą. Nie jest już księżniczką z warkoczykami, którą Mickey zawsze sobie wyobrażała. Wyobrażała sobie, bo nigdy nawet nie widziała jej zdjęcia. Nie chciała go oglądać.
Mama przez lata śledziła wydarzenia z życia taty i jego nowej rodziny, nigdy nie zapomniała, by ot tak, od niechcenia zapytać o niego wspólnych znajomych, kiedy się na nich natykała. Nieodmiennie powtarzała wszystkie te informacje Mickey, która mogła jedynie zatykać uszy. („Zapisali ją do prywatnej szkoły, dasz wiarę? Ponoć gra w golfa. Dziewięciolatka”).
Samson zerknął na Mickey, jego spojrzenie skakało między jej dekoltem a twarzą.
– Chyba jest pani bardzo podobna do mamy, prawda?
Mickey aż zemdliło. Ten facet przypominał jej tych wszystkich facetów w garniakach, z którymi miała do czynienia jako dwudziestoparolatka, tych, którzy upijali ją najdroższą tequilą i ocierali się o nią biodrami na lepkich klubowych parkietach. Tych, którym rano nie była w stanie spojrzeć w oczy.
– A skąd pan wie?
– Pani tata pokazał mi kiedyś zdjęcie.
Serce prawie rozsadziło jej żebra.
– Proszę go tak nie nazywać.
– Nabożeństwo jest jutro.
Mickey zignorowała tę informację.
Samson zerknął na Iana w lusterku wstecznym, gdy podjeżdżali do czerwonego światła.
– Fajny samolot.
– To kosmiczny myśliwiec – warknął chłopak.
Zaparkowali pod wysokim szeregowcem z oknami wychodzącymi na ulicę, za którymi widać było elegancką białą jadalnię. Na ładnie wykoszonym trawniku stały dwa żółte drewniane leżaki. Nawet po powtórnym sprawdzeniu adresu Mickey wciąż nie była pewna, czy dotarli we właściwe miejsce.
Odwróciła się, by zerknąć na Iana na tylnym siedzeniu.
– Tutaj mieszkasz?
Ale on już odpiął pas, wysiadł z auta i popędził w stronę domu. Mickey dogoniła go na czas, by zadzwonić do drzwi.
Ukazał się w nich mężczyzna o wyglądzie modela z reklamy męskich perfum, co budziło w Mickey dziwny wstręt: szczecina na policzkach, zamyślone spojrzenie, rozpięta do połowy elegancka koszula. Chyba najpierw zauważył ją.
– Tak?
Potem dostrzegł Iana.
– Cześć. Co się dzieje?
Ian przepchnął się do środka i zsunął plecak, który niemal bezdźwięcznie opadł na parkiet. Chłopiec zniknął za rogiem, po chwili trzasnęły jakieś drzwi.
Mickey ogarnęło złe przeczucie. Coś tu było nie tak.
– Pan jest ojcem Iana? – zapytała.
Mężczyzna się roześmiał.
– Wujkiem.
Mickey zerknęła mu przez ramię, rozejrzała się za oznakami obecności mamy Iana. Miała tu być. Musiała tu być.
– Mieszka pan tu?
– To mój dom.
Jego dom. Czyli mieszkają wszyscy razem?
– Przepraszam... kim pani jest? – Miał coraz bardziej niespokojną minę.
– Nauczycielką – wyjaśniła powoli Mickey. – Liczyłam, że uda mi się chwilę porozmawiać z Evelyn.
Mężczyzna podrapał się po karku, pochylił głowę tak bardzo, że widać było przerzedzone włosy na jej czubku.
– Ja myślałem... że Ian pojechał z nią. Dziś rano wyjechała.
Słowa kolejno zapadały się w tkanki miękkie Mickey, każde wbijało się w nią jak pocisk. „Dziś. Rano. Wyjechała”.
– Evelyn to pana siostra? – zapytała, szybko myśląc.
– Przyrodnia.
Mickey przyjrzała mu się bliżej. Miał zbyt kanciastą szczękę. Zbyt umięśnioną klatę. Wymodelowane włosy nad czołem estetycznie opadały na bok. Ogółem wyglądał na dupka – no trudno. Był najbliższą rodziną Iana, musiał wystarczyć.
– Zajęcia zaczynają się w poniedziałek o dziewiątej – powiedziała. – Dopilnuje pan, żeby dotarł?
Wskazał na siebie.
– Ja?
– Pan.
– Nie mogę się nim opiekować. Ja nie jestem... Nie mogę. – Po jego szyi i policzkach rozlał się rumieniec. – Po prostu nie mogę.
– Nie dosłyszałam pańskiego imienia – powiedziała tak pewnym głosem, na jaki mogła się zdobyć. Przed wyjściem z przedszkola pociągnęła kolejny łyk z bidonu, ale rausz, a raczej spokój, jasność, dawno minęły. Świat znowu spowiły chmury. Musiała dotrzeć do domu.
– Christopher. Chris.
Mickey oparła dłonie na jego ramionach.
– Słuchaj, Chris. Sprawa wygląda tak. Ten mały człowiek w środku potrzebuje kogoś, kto zrobi mu obiad. Kogoś, kto się z nim pobawi. Kogoś, kto przygotuje mu kąpiel i przeczyta bajkę na dobranoc. Potrzebuje przytulenia. Te zadania, czy tego chcesz, czy nie, przypadły tobie. Dzisiaj jesteś za to odpowiedzialny. Nikt poza tobą tego nie zrobi. Rozumiesz?
Miał oczy jak dwie piłki.
– T... tak.
Mickey obróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie.
– Dzieci mają być w placówce na dziewiątą. Nie zapomnij spakować drugiego śniadania i przekąski.
– Ale... co, jeśli tego nie ogarnę?
Obejrzała się i zobaczyła, że jego przystojna twarz nieco przywiędła. Bez otoczki zuchwałości był trochę podobny do siostrzeńca. Zwłaszcza oczy, opadające w dół zewnętrzne kąciki.
Podbiegła z powrotem na werandę, dała Chrisowi swój numer i posłała uśmiech, który miał go pokrzepić.
– Żebyś mógł zadzwonić, jeśli... – miała na myśli „kiedy” – ... coś pójdzie nie tak.
Wróciła do auta, gdzie Samson siedział z rozłożoną na kolanach teczką.
– Przejdę do rzeczy – powiedział.
Chociaż silnik był zgaszony, Mickey zapięła pas. O cokolwiek chodziło, chciała mieć to za sobą.
– Śmiało.
– Ojciec zostawił pani pieniądze.
Mickey poczuła, jak opada jej szczęka. Pierwsze dwa słowa rozbrzmiały wyraźnie i prawdziwie. Dwa ostatnie – wręcz przeciwnie. Ojciec zwykle brał, a nie dawał.
Samson podał jej niewielką żółtą kopertę.
– Wypłata funduszy jest uwarunkowana pani zgodą na spełnienie kilku warunków.
Rozdarła kopertę i wytrząsnęła z niej zawartość – pojedynczy arkusz brystolu. Gdy zaczęła czytać napisany wymyślną czcionką tekst, po jej ramionach i szyi rozlało się gorąco. To przecież bez sensu.
– Voucher na siedem sesji terapeutycznych.
– Tak, w... – Samson zajrzał do teczki – ... gabinecie Momentum.
Mickey zamachała kartką w powietrzu.
– Co to ma niby znaczyć?
– To warunki, które musi pani spełnić.
„Warunki”, czyli... Nie, to nie mogła być prawda.
– Nie dostanę pieniędzy, dopóki nie pójdę na terapię?
– Do tego się to sprowadza.
Mickey cisnęła voucher na deskę rozdzielczą.
– Ja pierdolę.
– Fakt, to dość nietypowe.
Mickey była teraz kompletnie przegrzana, gumka w jej spodniach robiła się wilgotna od potu. Dźgała przycisk na drzwiach pasażera, chcąc opuścić szybę, ale ona ani drgnęła.
– Ja pierdolę, co to ma być?
– Jest tu notatka od niego. Przeczytać?
Mickey prychnęła. Za trzydzieści minut będzie sobie leżeć w domu z butelką rosyjskiej czystej. Niepotrzebny jej ten durny prawnik z durnymi okularami. Niepotrzebne jej grosze, które ojciec postanowił jej rzucić. Niepotrzebne żadne...
– „Mojej córce Michelle zostawiam sumę pięciu i pół miliona dolarów”.
Mickey zaciągnęła się powietrzem, a w każdym razie próbowała.
– „Rozumiejąc krzywdę, jaką jej wyrządziłem jako młody ojciec, oraz potrzebę naprawienia szkód z pomocą specjalisty, proszę o zamrożenie tych funduszy do czasu, gdy Michelle odbędzie siedem pięćdziesięciominutowych sesji psychoterapeutycznych. Jeśli Michelle nie zdecyduje się na odbycie sesji w ciągu trzech miesięcy, moją wolą jest przekazanie owej kwoty fundacji hospicyjnej Sunrise”. – Samson zamknął teczkę. – To tyle.
Mickey próbowała przełknąć ślinę, ale ta funkcja życiowa też była ponad jej możliwości. Boże, dlaczego tu jest tak gorąco?
– Wie pani, ja chodzę na terapię. – Samson wzruszył ramionami.
– Tak?
– Jeśli mi pomaga, to jestem pewien, że pomoże każdemu. – Gdy Samson odwracał się do niej, wydawał się dziwnie zrozpaczony. – Bo ja naprawdę jestem dupkiem.
– Coś tak czułam – odezwała się słabo Mickey. Słowa „pięć” oraz „milionów” wciąż odbijały się od ścian jej czaszki, tłukły się od jednej strony mózgu do drugiej.
– Miałem romans z młodszą asystentką w kancelarii. Zdradziłem najlepszą dziewczynę, jaką miałem. Lydię, słodką, zabawną, bystrą. Jest lekarką. Lekarką! A to jeszcze nie wszystko. Nie panuję nad złością. Jestem pracoholikiem. Jestem narcyzem i mizoginem.
Mickey wciskała losowe przyciski na konsoli, próbując włączyć klimę.
– Czemu pan mi to mówi?
– Bo terapia działa. Spotykanie się z kimś i rozmowa o problemach... Działa. – Otworzył usta, zamknął je i znów otworzył. – Zresztą, kto wie? Może pani polubi tego terapeutę.
Mickey tylko się zaśmiała.
– Co ja mam zrobić z jego butami? Są ich całe sterty. Eleganckie, sandały, na polowania. Buty na polowania! Ma ich chyba z dziesięć par. Do tego mokasyny, takie z frędzelkami. Ten człowiek nigdy w życiu niczego nie wyrzucił.
Matka dwukrotnie obróciła kartę pogrzebową, jakby nie przeczytała jej już dotąd osiemdziesiąt razy. Przy trzecim obrocie karta prześlizgnęła się między jej palcami i popłynęła na marmurową posadzkę. Kobieta miała tak długie i grubo zdobione paznokcie, że jej dłonie z ledwością spełniały swoją funkcję.
– Cholera.
Arlo zerknęła na maleńkie zdjęcie ojca leżące niedbale na podłodze. Nie potrafiła otrząsnąć się z poczucia, że nawet teraz, po tym, jak wydała na jego pogrzeb czterdzieści tysięcy dolarów, jest nią rozczarowany. Stypa szła zupełnie nie tak, jak powinna. Za zimno, za duży pogłos. Brak miejsc do siedzenia. I ta muzyka – brrr, muzyka.
– Czy oni właśnie puścili Abbę?
Matka wciśnięta w ołówkową spódnicę z wysiłkiem przykucnęła i podniosła kartę. Wstając, pociągnęła spory łyk rieslinga, na krawędzi kieliszka został kolejny wiśniowy odcisk ust. Ludzie się gapili, ale przecież gapili się przez cały dzień.
– Czy eleganckie buty męskie z lat osiemdziesiątych przyjmie instytucja charytatywna?
– Kto wie? – odparła Arlo z uszami obolałymi od hałaśliwego dyskotekowego euroszajsu. Tatuś na pewno nie chciałby tego słuchać. On lubił jazz, roots rock, soul. Chrapliwy wokal, przeszywające ballady. Uczucie! Był mężczyzną pełnym uczucia.
– A co z cukrzykami? – zapytała matka.
I delikatności. Nikt nie miał takiego serca jak on. Nie przegapił ani jednego występu baletowego, szkolnego teatrzyku czy meczu. Płakał na ślubie Arlo. Powstrzymał się przed rzuceniem „a nie mówiłem?”, kiedy dziesięć miesięcy później się rozwiodła. Tatuś był dla niej wsparciem, nawet wtedy, gdy był już całkiem chory i kiedy parę miesięcy przed jego śmiercią doszło do Incydentu i straciła pracę.
Jakieś sześć metrów dalej stała była szefowa Arlo, całkiem sama przy stoliku koktajlowym, z kieliszkiem czerwonego wina, zupełnie spokojna i opanowana. Arlo sama nie wiedziała, czy fakt, że Punam dziś przyszła, to wzruszający gest, czy gówniana zagrywka.
– Charlotte? Słuchasz mnie?
– Nie. Tak. Co? – Arlo otwierała Shazam w telefonie.
– Kto trzyma aż tyle butów? Nawet ja tylu nie mam. A przecież uwielbiam buty. – Matka poprawiła czarny fascynator z piórkiem (wysoki na minimum piętnaście centymetrów), kupiony specjalnie na tę okazję. – To wszystko jakiś absurd.
Arlo się zagotowała.
– To faktycznie Abba.
– Chyba po prostu zatrzymam te buty.
– Dlaczego to teraz włączyli?
– Czy to by było dziwne?
– Co to niby jest, impreza z okazji czyjejś pięćdziesiątki? Muszę coś z tym zrobić.
Arlo zaczęła przeciskać się przez tłum.
Przebiegła parę kroków i zwolniła do marszu. Bieg, marsz. Bieg, marsz. Wymijała wężowym torem wieńce na sztalugach i kelnerów niosących tartaletki z kawiorem. Przeskoczyła nad marynarką, która spadła na ziemię. Oparła się łokciami o bar.
– Przepraszam.
Barman właśnie polerował kieliszek do szampana lnianą serwetką. Łuki białego światła odbijały się od szkła i wciskały pod powieki Arlo niczym piasek.
– Czy możemy zmienić muzykę? Mój tata nie znosił Abby. No po prostu nie znosił.
Barman nie przestawał polerować kieliszka, nie zmienił muzyki. Spod baru dobiegał szum i gulgot niewielkiej zmywarki.
– Przepraszam – dodała. – On bardzo, bardzo by tego nie chciał.
Barman ze stoickim spokojem po raz ostatni przejechał szmatką po kieliszku, odstawił go i odwrócił się do srebrnego macbooka stojącego na blacie za barem.
– Dziękuję – zwróciła się Arlo do pleców barmana.
Zacisnęła dłonie, które przez ostatnie miesiące były tak zajęte głaskaniem taty po twarzy, poprawianiem mu poduszek i zwilżaniem mu ust małą różową gąbeczką. Teraz miała puste ręce. Nie wiedziała, co z nimi zrobić. Nie wiedziała też, jak się zachować, jak stanąć, jaką zrobić minę. Wyobraziła sobie, jak może wyglądać osoba, której skremowany ojciec nie znajduje się właśnie w perłowej białej urnie, na postumencie z przodu pomieszczenia, i usiłowała tak właśnie wyglądać: swobodnie, dojrzale, spokojnie.
Tu była połowa tatusia – kupka pyłu w kamiennym dzbanku. Druga połowa trafiła do ziemi, parę minut jazdy samochodem stąd. Dużo dyskutowały o proporcjach – ile pochować, ile zatrzymać. Jeszcze więcej o tym, jak ma wyglądać nagrobek. Wybrały prostą stojącą tablicę – marmurową z akcentami z brązu i specjalnym grawerem – która miała zostać odsłonięta podczas drugiej ceremonii za kilka miesięcy. Wcale nie była zbyt pretensjonalna.
Piosenka Abby ucichła. Zamiast niej rozległa się ballada Eda Sheerana. To było... chyba gorsze.
– Przepraszam, pani Charlotte?
Obok Arlo stanął jakiś mężczyzna. Miał około pięćdziesiątki, gęste brwi, krawat bolo i szpakowate włosy. Jeden ze znajomych tatusia z pracy?
– Tak – powiedziała. – Ale wszyscy mówią do mnie Arlo.
– Urocze zdrobnienie.
Chciała rzucić coś kąśliwego, ale się powstrzymała. Bo była swobodną, dojrzałą, spokojną osobą.
– Tata mi je nadał.
– Aha. No jasne. – Mężczyzna się zawstydził, co ucieszyło Arlo. – Nazywam się Tom Samson, jestem prawnikiem pani ojca.
– Miło mi. – Arlo znów odwróciła się do barmana, który zaczął przyrządzać gęsty, zielony koktajl. Podniosła głos, by przekrzyczeć huk blendera: – Przepraszam. Przepraszam!
Dłoń Samsona spoczęła na jej łokciu.
– Wiem, że pani i mama nie chcecie się od razu zajmować kwestiami prawnymi...
– Nie – przerwała mu, wpatrując się w krzykliwy sygnet z kamieniem szlachetnym na jego małym palcu. – Nie chcemy.
– ... ale powinniśmy znaleźć czas, by we trójkę porozmawiać. I to szybko.
Arlo w końcu znów została dostrzeżona przez barmana.
– Przepraszam. To też... też nie do końca pasuje. Może jazz?
Barman wskazał komputer.
– No to może sama pani wybierze?
Arlo ugryzła się w policzek. Wyszła chyba na dziwną i czepialską. Ale to nie jej wina. To wina tego dnia, pustych dłoni i głupiego, irytującego prawnika, który wciąż jej dotykał.
– Nie, nie. To pana... pan powinien decydować... Ale może Ella Fitzgerald, jeśli pan ją ma?
Barman znów odwrócił się do niej plecami.
– Widzi pani, musimy parę rzeczy naprostować – powiedział Samson. – W kwestii testamentu. Może „naprostować” to nie jest właściwe słowo. To skomplikowana sprawa.
Arlo warknęła coś wymijająco. Dlaczego on nie przestawał gadać? Nie potrafił załapać aluzji? Może był po prostu strasznie zadufany, a jego arogancja maskowała głębokie niedowartościowanie? Zazwyczaj kusiłoby ją, żeby się tego dowiedzieć.
– Nie chciałbym, by były panie zaskoczone.
Uciszyła go. Z głośnika nad ich głowami rozległo się Bewitched, Bothered, and Bewildered, a ona znów miała siedem lat, tańczyła na stopach taty w salonie, a na gramofonie obracał się jeden z jego winyli. On był taki wysoki, a Arlo taka mała, przez krótką chwilę wszystko było ide...
Jej serce podskoczyło, jeszcze zanim w pełni dotarł do niej hałas, nie jeden dźwięk, ale trzy: trzask drewna, brzęk tłuczonej porcelany i chór przerażonych westchnień. Po drugiej stronie sali leżał przewrócony stolik koktajlowy, jakaś starsza kobieta w jeansowych ogrodniczkach przepychała się przez wianuszek lubujących się w samoopalaczach przyjaciółek matki z tenisa, po jej plecach spływały faliste żółte włosy.
Arlo od razu wiedziała, kto to.
– Odwalcie się. Wszyscy.
Kobieta odwróciła się w stronę postumentu, wpatrując się w urnę zawierającą połowę tatusia, cudownego tatusia, tatusia z szerokimi ramionami i dębowym zapachem.
Sala na krawędziach pola widzenia Arlo pociemniała. Wszystko znikło – wszystko poza perłowobiałą urną. Musiała dotrzeć do niej pierwsza.
Rzuciła się naprzód i przepchnęła do postumentu. Złapała kobietę za nadgarstek.
Napotkała spojrzeniem podkrążone oczy.
A więc to była pierwsza żona tatusia. Deborah. Nawet teraz, gdy pod opuszkiem palca Arlo bił jej puls, wydawała się niemal nierealna. Była zjawą, mgnieniem, powidokiem osoby ze zdjęcia zrobionego polaroidem, które tata przechowywał w dolnej szufladzie biurka. „Ale kto, ona?” – zapytał w dniu, gdy przyłapał Arlo na myszkowaniu. – „To nikt ważny. Ktoś, kogo znałem dawno temu”.
Poruszając się z nadświetlną prędkością, a zarazem w zwolnionym tempie, Deborah wyciągnęła wolną rękę i zgarnęła urnę, ściskając ją w zgięciu łokcia.
Arlo rozluźniła chwyt. W myślach widziała, jak Deborah upuszcza urnę, jak prochy rozsypują się po podłodze, ujrzała poryw biblijnego wiatru przemykającego przez salę, unoszącego połowę tatusia na wieki wieków.
– Odłóż go!
Matka przydreptała w swojej ołówkowej spódnicy.
Rozmowy ustały, wszystkie oczy skupiły się teraz na Deborah. Kelnerzy zamarli z tacami w dłoniach. Barman – Arlo spostrzegła to z ukłuciem furii – był wniebowzięty.
– To mój mąż. – Matka wskazała urnę ostrzem paznokcia.
Deborah podniosła podbródek, rozciągając obwisłą skórę na szyi. Była starsza od matki, sporo starsza.
– Był też moim mężem. Niech pani spyta jego wierzycieli.
– Zróbmy wszystkie głęboki wdech – powiedziała Arlo.
Wyjąkała coś o empatii i spojrzeniu z szerszej perspektywy, ale sama ledwie słyszała własne słowa. Była zbyt zajęta analizowaniem całej sytuacji, próbą wyobrażenia sobie takiego jej przebiegu, by jej ukochany ojciec nie skończył na podeszwach butów gości.
– Ty pierdolona wariatko. – Matka stała nos w nos z Deborah i przez chwilę zaciskała usta niczym zwieracz. – Wiesz, czym jesteś? Jesteś pasożytem.
Deborah uniosła niemal wyłysiałe brwi.
– To nie ja jestem ubrana od stóp do głów w Gucciego.
– To Alexander McQueen – syknęła matka. – To wszystko Alexander McQueen.
Arlo wcisnęła się między kobiety. Wiedziała, że nikt inny nie zdoła załagodzić sytuacji. Nikt inny nie zachowa się jak dorosły.
– Mamo. Idź się przejść.
– Nie mogę iść się przejść. Ta oszołomka próbuje mi ukraść męża.
– Nie jest oszołomką – powiedziała Arlo. – Tylko człowiekiem, człowiekiem w żałobie.
Matka się zaśmiała.
– To do ciebie podobne. Współczucie, przebaczenie, kumbaya. No to, kurwa, trudno, bo ja nie pozwolę...
– Stop – powiedziała Arlo tak stanowczo, że przez połyskliwą, napompowaną botoksem twarz matki przetoczył się szok. Położyła dłonie na jej ramionach i odwróciła ją. – Ja się tym zajmę.
Tak samo jak zajęła się domem pogrzebowym, bankiem i ludźmi od kart kredytowych. Wystała się w półtoragodzinnej kolejce do okienka, żeby dostać kartę zgonu, załatwić zgłoszenie zgonu i odebrać akt zgonu, bo jak się okazało, to były trzy różne rzeczy – i nie było wiadomo, co z tego jest konieczne – a kiedy czekała, anulowała pakiet medyczny tatusia, rozwiązała jego fundusz emerytalny, unieważniła kartę seniora, paszport, prawo jazdy, zadzwoniła w sprawie polisy na życie, odwołała ubezpieczenie samochodu i członkostwo w miejscowym klubie strzeleckim.
Teraz rozejrzała się po tłumie i powiedziała:
– Może poopowiadacie sobie jakieś anegdotki? Zjecie łososia w cieście? To prywatna rozmowa.
Ludzie się odwracali, mamrocząc i robiąc zawstydzone miny.
Arlo wzięła oczyszczający wdech przeponą, próbowała zapomnieć o matce i o tartaletkach z kawiorem, a zamiast tego usiłowała skupić się na osobie, która przed nią stała. Wiedziała, że wyplącze się z tego zamieszania rozmową. Słowa, jak dojrzałe jabłka, tylko czekały, by po nie sięgnąć.
– Deborah? – odezwała się łagodnie. – Czego pani tak naprawdę chce?
Deborah wzmocniła uścisk na urnie.
– To niesprawiedliwe.
Arlo pozwoliła, by cisza przez chwilę się ciągnęła – to była jej specjalność. Jeśli poczeka się dłużej i pozwoli drugiej osobie mówić, są spore szanse, że to zrobi.
– Dlaczego on tak łatwo się ze wszystkiego wymigał? – spytała kobieta. – Naprawdę chciałabym wiedzieć.
– Nie powiedziałabym, że łatwo – odparła Arlo, otrząsając się ze wspomnienia rozdętego brzucha taty unoszącego szpitalną pościel.
– Musimy żyć ze wszystkim, co zrobił. Wszystkim, czym był. On nie musi. On nie musi z tym wcale żyć. Czasami, przysięgam... ciągle jestem taka wściekła. Na niego. Teraz, kiedy umarł, nie mam gdzie tego podziać. Tej wściekłości. A on na nią zasługuje, wiesz? Był wrednym, samolubnym pijakiem, który zniszczył życie mnie i córce. Michelle ma tak skrzywioną psychikę, że nawet sama o tym nie wie.
Na twarzy Arlo pojawił się grymas. Michelle. To imię od zawsze drażniło ją niczym bzyczenie muchy.
– Kurczyłam się przy nim. Czułam, że jestem nikim. Że jestem bezradna. – Ciało Deborah otoczyło urnę, gdy przyciskała ją do piersi, z łokciami u boków niczym łamliwe skrzydła.
Arlo od razu wiedziała, co trzeba powiedzieć.
– Ludzie w ciągu swojego życia bardzo się zmieniają.
W zapadniętych oczach Deborah błysnął gniew.
– Nie chcę słuchać o tym, jakim... jakim dobrym ojcem był dla ciebie ani innych takich. Jakim dobrym mężem dla twojej... dla twojej...
– Nie chodziło mi o niego. Chodziło mi o panią.
Deborah rozchyliła usta.
– Nosi pani w sobie dużo bólu. Aż trudno go sobie wyobrazić. Ale ten czas sprzed trzydziestu lat już minął. Nie jest już pani bezradna. Jest pani bohaterką tej historii. Bardzo panią proszę, niech go pani odłoży.
Minęło pięć sekund, potem dziesięć, piętnaście. Deborah nic nie mówiła, nic nie robiła. Arlo poczuła, jak ogarniają ją wątpliwości. Źle oceniła sytuację? Ale to jej się nigdy nie zdarzało.
W końcu w oczach kobiety coś zaczęło się zmieniać, rozpacz zastygła w determinację i Arlo wiedziała, że to koniec.
Deborah trzema długimi krokami wróciła do postumentu i odstawiła urnę. Zrobiła wdech i na wydechu się roześmiała.
– Ty dokładnie wiesz, co powiedzieć, prawda?
Na tym polegał jej fach. Była psycholożką.
Później Punam podeszła do Arlo przy barze i ścisnęła ją za ramię – tym prostym, idealnie wyważonym dotykiem sprawiła, że Arlo poczuła się ceniona i akceptowana. Była to umiejętność, która budziła w niej zarówno podziw, jak i żal. Pracowały we dwie w gabinecie psychologicznym, Arlo została na czas nieokreślony odsunięta przez Punam od pracy z pacjentami, ale wciąż nie umiała się zdobyć na to, by ją znienawidzić. W każdym razie nie do końca.
– Jak się trzymasz? – zapytała szefowa.
Arlo zdobyła się na przytomną minę.
– Tak, jak można się spodziewać.
Prawda była taka, że miała się fantastycznie. Rozmowa z Deborah była elektryzująca. Co za emocje – dotrzeć do czyjegoś serca, wydobyć nadzieje i lęki i przekuć je w coś mocniejszego – w działanie. Tak bardzo za tym tęskniła.
Punam wskazała okolice postumentu.
– Nie wiem, co tam się wydarzyło, ale nie wyglądało na łatwe. Zdolna z ciebie dziewucha.
Arlo poczuła przypływ dumy. Czy to źle? Udało jej się zapobiec katastrofie dzięki równowadze i taktowi. Do tego po przespaniu zaledwie pięciu godzin.
Potem Punam rzuciła uwagę tak swobodną, że Arlo nie była pewna, czy dobrze ją usłyszała:
– Chyba powinnaś wrócić.
– Dokąd? – Na pewno nie do pracy.
– Rozmawiałam z kolegium... – zaczęła Punam.
Arlo wstrzymała oddech. Kolegium: bogowie-regulatorzy, przekładają z szali na szalę piórka i kamienie i decydują, którzy psychologowie mają prawo wykonywania zawodu, a którzy nie.
– ... i teraz, skoro pozew zakończył się ugodą, uważają, że już czas.
Arlo nie wiedziała, co powiedzieć. Punam była pieprzoną gwiazdą w świecie terapii. Zdobywała międzynarodowe nagrody, wydawała książki. Jakiś recenzent „New York Timesa” okrzyknął ją nową Brené Brown. Grzywkę układała w długi, zaczesany na bok lok, który idealnie okalał jej czoło i pieścił zewnętrzny kącik lewego oka. Jedna szansa na pracę z nią to już cud, ale dwie?
Punam powiedziała, że Arlo dostałaby dawny gabinet i podwyżkę po pierwszych sześciu miesiącach. Nie potrzebowała jej – roczna pensja początkowa była sześciocyfrowa, nie mówiąc już o spadku – ale jeśli jej umiejętności są tyle warte...
– Byłby oczywiście okres próbny. Regularne superwizje i omawianie przypadków. Parę testowych tygodni, żeby zobaczyć, czy wszystko pasuje i jak sobie radzisz z klientami. Ale tak, posada jest twoja, gdy tylko będziesz gotowa.
„Gdy tylko będę gotowa” – pomyślała Arlo, wpatrując się w czwarty kieliszek wina. Była właściwie gotowa już teraz.
– Dam znać.
– Odpocznij. Zrób dla siebie coś miłego. – Punam zaśmiała się ponuro. – Jak Boga kocham, zasługujesz na to po tym koszmarze.
Arlo faktycznie zasługiwała na małą przyjemność. Może na odrobinę zabawy.
Z drugiej strony baru znów zerkał na nią Tom Samson.
Spojrzenie Darii, zwykle twarde i niewzruszone, teraz złagodniało w zaskoczeniu.
– Pięć milionów dolarów?
– I pół – dodała Mickey. – I pół!
Siedziały razem w kuchni Darii z pudełkiem paluszków chlebowych i butelką absoluta – jak zwykle w sobotni wieczór. Mickey zawsze podziwiała pięćdziesięciokilkuletnią sąsiadkę z naprzeciwka, której słowiański zaśpiew, krótka fryzura i wiecznie pochmurna mina składały się na sposób bycia kogoś, kto wyraźnie ma wszystko w dupie.
Daria wychyliła wódkę, jakby to był soczek jabłkowy, i odstawiła kieliszek do góry dnem na chwiejący się stolik.
– To gdzie problem?
Mickey nie wiedziała od czego zacząć. Zawsze się domyślała, że jej ojciec jest bogaty, ale nie aż tak, by mieć pięć i pół miliona. Fakt, że postanowił tym majątkiem zwabić ją do gabinetu terapeuty...
– Problem w tym, że to absurd.
– Iść na terapię to absurd? – zapytała Daria.
– Absurd, że rozgrzeszył siebie z traumy, jaką on u mnie wywołał, zmuszając mnie, żebym przeżywała ją na nowo. – Mickey urwała na chwilę, by docenić własną elokwencję. – To największa głupota, arogancja, egotyzm, o jakich słyszałam.
Jakaś pomarańczowa plama przemknęła po płytkach i zatrzymała się u ich stóp.
Mickey zerknęła pod stół na nowego kociaka Darii, kulkę nakrapianej sierści imieniem Rybka.
– Ma wielgachne uszy.
– Bo to ashera. Pół-lampart. Bardzo drogi. – Daria odnosiła sukcesy jako artystka, a przynajmniej tak zawsze twierdziła. Jej rzeźby, metalowe, w różnym stopniu rozebrane sylwetki, nie były w guście Mickey. – Jak urośnie, będzie wielka jak doberman.
– To...
„Przerażające” – pomyślała Mickey.
– ... ekstra.
Daria wbiła w nią ostre jak laser spojrzenie – kolejny z jej talentów.
– No co? – spytała Mickey, kiedy już nie mogła tego znieść.
– Arogancja i egotyzm to to samo, nie?
– Nie o to chodzi.
– Chyba to samo. Chwila, sprawdzę.
Daria przeszła do pokoiku obok – dżungli lamp z frędzlami i starych map. Gdy ściągała z półki przy oknie słownik polsko-angielski, słońce prześwietliło jej bladą podomkę, jej nogi zmieniły się w chude cienie.
– To nieważne – powiedziała Mickey. Daria powinna okazać choć trochę oburzenia po wszystkim, przez co wczoraj przeszła jej sąsiadka. Powinna przeklinać i jęczeć ze współczuciem. Kręcić głową. Przynajmniej przewrócić oczami. Boże!
– Tak, jak myślałam. – Daria zatrzasnęła słownik, odstawiła go na półkę i wróciła na miejsce przy stole. – Ale słuchaj, to nietrudne. Siadasz sobie, gadasz z terapeutą czterdzieści, pięćdziesiąt minut i idziesz. Ja się bardziej trudzę, a dużo mniej płacą.
– Wątpię, żeby to było aż takie łatwe.
Mickey jako nastolatka i dwudziestoparolatka dość się nachodziła na terapię, złożyła dość nabożnych pokłonów pudełku chusteczek, wypowiedziała dość oczekiwanych od niej słów.
– Bo masz traumę? – zapytała Daria.
Mickey się skrzywiła.
– Nie mam traumy.
– Sama mówiłaś. Dopiero co.
– Wcale że nie.
Nie mówiła tak! A może?
– No przed minutą. Nie chcesz „przeżywać na nowo traumy”. Tak mówiłaś.
Mickey poszukała ojca w umyśle: sięgnęła teraz głębiej, poniżej głosu Tygryska i kwiatów w ogrodzie, do mroczniejszego zakątka pamięci. Znalazła smród piwa zalatujący od ojca, jego półnagie ciało rozciągnięte na kanapie, niebieski kocyk, którym go przykrywała, kiedy chrapał. A potem niekończące się telefony od firm windykacyjnych, pukanie do drzwi, ekipy przeprowadzkowe w identycznych koszulkach polo przyjeżdżające po...
Nie. Nie mogła o tym myśleć.
– To była trauma, ale to nie tak, że ja ją ciągle mam – powiedziała Mickey. – Po prostu mówiłam... Chodzi o zasadę.
Oczy Darii parę razy się uchyliły i przymknęły.
– Czyli co?
– On odszedł. Któregoś dnia, miałam wtedy siedem lat, po prostu zniknął. Poszedł kupić chleb i nie wrócił. I to dosłownie. Straszliwy banał, nie uważasz?
Daria wykrzywiła usta, a jej język wypchnął jeden z policzków.
– Ciągle o tym myślisz, o tym chlebie.
– A jak miałabym nie myśleć? – zapytała Mickey. – Ten chleb zmienił bieg mojego życia.
– Ty wiesz, mój ojciec też był niedobry. Bił mnie i matkę co dzień przez trzynaście lat. – Podciągnęła rękawy podomki i pokazała blade ślady wzdłuż łokci. Długie linie przecinające mniejsze niczym tory kolejowe. – Miałam operację, składali mi kości. Wiesz, ile teraz o tym myślę?
Mickey przełknęła ślinę.
– Ile?
– Wcale. Właśnie tyle o tym myślę. – Rękawy opadły, blizny zniknęły. – Ten terapeuta... może dobrze ci zrobi.
– Nie chcę tych pieniędzy. – Co Mickey by z nimi niby zrobiła? Kupiła sobie łódź? Jacht? – W zupełności mi wystarcza pensja nauczycielki.
– Mieszkasz na czterdziestu metrach kwadratowych – zaśmiała się Daria.
Mickey nie wiedziała, co w tym zabawnego.
– Ty tak samo.
Daria wskazała strój Mickey – stary T-shirt pod kiepsko dopasowanymi sztruksowymi ogrodniczkami.
– Ubrania kupujesz w supermarkecie.
– Jestem oszczędna.
– A pijesz nawet więcej niż ja.
Kręgosłup Mickey zesztywniał pod szczypiącym uczuciem. Kiedyś ciągle słyszała takie zrzędzenie od ludzi. Od mamy. Zawsze powtarzała: „Martwię się o twoje zdrowie” albo „Chciałabym, żebyś nie przesypiała całego weekendu”, albo „To chyba nie jest normalne, żeby w cztery dni wypijać cały litr wódki”.
Daria skinęła na kieliszek Mickey.
– Który to był?
– Drugi – odparła ostrożnie Mickey.
– Wypiłaś pięć.
– Wcale nie wypiłam.
Jasne, że wypiła.
Twarz Darii się zmieniła. Mickey z początku nie umiała skategoryzować tej miny: tego uśmieszku, delikatnie zsuniętych brwi. Potem zrozumiała – czułość. Daria patrzyła na nią z czułością. Mama też tak robiła.
Mickey dopiła swoją wódkę. Przyjście tutaj było błędem.
– Dzięki za to. Następnym razem ja stawiam.
Następnego razu nie będzie.
– Wrócisz jutro? – spytała Daria z nadzieją w głosie. – W niedzielę chodzę na spacer. Przyjdź. Pogadamy jeszcze.
– Muszę sprawdzić, co mam w planach. Mogę być zajęta.
W oczach Darii znów pojawił się chłód.
– Rozumiem.
*
W poniedziałek Mickey weszła do sali i zastała czekającą na nią Jean. Dyrektorka miała ponurą minę, nawias obejmujący jej usta był dziś szczególnie mocno zarysowany. U jej boku mocno zbudowana obca kobieta w beżowej garsonce zerkała na zmianę na wyświetlacze dwóch iPhone’ów. Obie siedziały na maleńkich krzesełkach przy maleńkim stole i wyglądały śmiertelnie poważnie.
– Co się stało? – spytała Mickey.
Jean i nieznajoma zerwały się na równe nogi i popatrzyły po sobie.
Trzecia kobieta, też obca, w sukience w grochy do pół łydki, siedziała przy innym stole i przecierała tęczowe blaszki cymbałków mokrą chusteczką.
– Dzień dobry – przywitała się Mickey. – Kim pani jest?
Kobieta z jeszcze większą zawziętością wycierała cymbałki.
– Kto to jest? – zwróciła się Mickey do Jean.
– Nauczycielka na zastępstwo – odparła dyrektorka.
Brzuch Mickey się ścisnął. Cokolwiek się tu działo, nie wyglądało dobrze. Wyglądało bardzo, bardzo niedobrze.
– Nie prosiłam o zastępstwo.
– Porozmawiajmy w moim gabinecie.
– Może po zajęciach? – zaproponowała Mickey. – Muszę się przygotować. Hej... to ma być gdzie indziej.
Zastępczyni wstała i zaczęła odkładać cymbałki na półkę obok kalendarza ściennego zamiast na tę obok tablicy z alfabetem. Jak ona śmiała?
Jean sięgnęła pod okulary i potarła powieki, rozmazując fioletowy cień po policzkach i skrzydełkach nosa.
– Do mojego gabinetu, Mickey.
Jakiś odruch samozachowawczy kazał Mickey zostać na miejscu. W tym gabinecie czekały na nią straszne rzeczy.
– Nie chcę.
– Dobrze. – Jean opadła na krzesło, pani Garsonka też. – Możemy pomówić tutaj.
Manicure Garsonki migotał w blasku świetlówek. Każdy paznokieć był upiłowany w ostry czubek, końcówki miała pomalowane na zielono.
– Możesz mówić, ale ja muszę się przygotować. W poniedziałki zawsze najpierw wystawiam skrzynki sensoryczne.
Mickey przeszła w kąt sali i zdjęła pokrywę wielkiego pojemnika z żelowymi kuleczkami. Ogarnął ją impuls zajęcia rąk, robienia tego, co zwykle.
– Dzisiaj chyba wystawię kuleczki zamiast piasku. Ian robi za duży bałagan.
Garsonka otworzyła skórzany notatnik, zdjęła skuwkę z grubego długopisu, który kosztował pewnie z osiemdziesiąt dolarów, i zapisała coś na pustej stronie.
– Jesteśmy tu ze względu na Iana – powiedziała Jean.
Mickey zamarła. Przez jej umysł przebiegła seria obrazów, każdy kolejny bardziej przerażający od poprzedniego: Ian skulony samotnie na dworcu autobusowym; Ian snujący się po zaułkach w centrum miasta w swoich butach ze Spidermanem; Ian leżący na metalowym stole z zawieszką na palcu u nogi i nacięciem w kształcie litery Y zrobionym do sekcji zwłok. Nigdy nie powinna go zostawiać z tym obleśnym, odpicowanym wujkiem.
– Co się stało? Nic mu nie jest?
– Ian jest cały i zdrowy – powiedziała Jean.
– Na pewno?
– Tak, na pewno.
Serce Mickey znów zaczęło walić.
– No to w czym problem?
Jean miała teraz cień rozmazany po całej twarzy.
– Co ci strzeliło do głowy, żeby zabrać dziecko z terenu placówki?
Garsonka zerknęła ostro na Jean.
Mickey zamrugała. Czy ona zabrała dziecko z terenu placówki? W sumie tak. Zabrała.
– Ja... chciałam tylko...
Nie wiedziała, jak dokończyć zdanie. O co tu chodziło? Skrzynki sensoryczne. Zdjęła pokrywę z kolejnej skrzynki. Dzieci niedługo przyjdą, potrzebna im stymulacja dotykowa.
– Zajęcia dawno się skończyły i wiadomo było, że jego mama się nie pojawi.
– Mówiłam, żebyś wezwała policję.
– Nie zbaczajmy z tematu – odezwała się po raz pierwszy Garsonka. Jej głos zabrzmiał skwiercząco. – Prawda jest taka... – Wpatrzyła się w Jean, otwierając ponaglająco oczy.
– Prawda jest taka... – zaczęła Jean – ... że zostajesz zwolniona.
– Wysłana na niepłatny urlop – poprawiła Garsonka.
– Wysłana na niepłatny urlop – poprawiła się Jean.
Potem padły kolejne słowa – dużo prawniczego żargonu i coś o związku nauczycieli... W pewnym momencie Mickey dostała do ręki wizytówkę. Nie wiedziała, od kogo. Świat rozpadł się na punkciki światła i cienia. Kiedy wreszcie zobaczyła wyraźnie salę, Jean i Garsonka znowu stały, a zastępczyni układała na dywanie nie to, co trzeba – zamki, tory kolejowe, dinozaury.
– To nie. – Mickey wyciągnęła miniaturowy buldożer z ciepłych, miękkich dłoni zastępczyni. – Zamierzałam się tego pozbyć. Sidak i Ella ciągle się o niego kłócą.
Zastępczyni zrobiła pół kroku do tyłu, jej brwi zniknęły pod grzywką w stylu Bettie Page.
– Aha... myślałam...
– A kolejkę zawsze wystawiam dopiero po kręgu.
Mickey przepchnęła się za zastępczynię i wytoczyła zabawkową kuchnię zza rogu. Panował tu kompletny chaos, a ona nie miała czasu, by wszystko uporządkować.
– Gdzie buteleczki keczupu? Ktoś je poprzestawiał? – Mickey odwróciła się do zastępczyni, a ta skuliła się i przywarła plecami do tablicy. – Pani je przestawiła?
Kobieta potrząsnęła głową.
– Przysięgam, ja...
– Czemu pani robi bałagan w mojej kuchni? – zapytała Mickey. – Dlaczego...
Poczuła na bicepsie czyjąś dłoń.
Jean patrzyła na nią smutno.
– Słonko... daj już spokój.
Mickey uchyliła się przed dotykiem Jean. Nie pozwoli, by ktoś się nad nią użalał albo ją pacyfikował. To jej sala. Jej dzieciaki. Rok szkolny trwał dopiero od miesiąca, a ona już wiedziała, kto potrzebuje dodatkowej pomocy przy zdjęciu butów, kto się rozpłacze, kiedy złamie się kredka, kto najczęściej wkłada sobie ręce w...
Plątały jej się nogi. Sala wystrzeliła ku górze, jej wzrok wypełniły rzędy świetlówek, pomalowanych na biało rur, podwieszanego sufitu z zaciekami. Podłoga wyszła jej naprzeciw, spotkała się z jej plecami.
Ból promieniował na zewnątrz z jej ramienia, którym uderzyła o... o co? Wykręciła rękę, by sięgnąć pod plecy i wyciągnęła plastikowego bałwana. Jego marchewkowy nos oraz jedna z gałęziowych rąk odłamały się przy kolizji.
Z daleka rozległ się głos Jean:
– O Jezu.
Garsonka górowała teraz nad Mickey. Z tej perspektywy jej twarz wydawała się dłuższa i węższa, jakby uwięziona w okrutnym uścisku.
– Jest siódma pięćdziesiąt, panno Morris. Dzieci niedługo tu będą. To ich sala, miejsce, gdzie przychodzą, by nawiązywać przyjaźnie, bawić się, poznawać świat. Miejsce, gdzie mają swoją rutynę. – Garsonka się uśmiechnęła. – Stabilność. To tutaj kluczowe słowo. Dzieci potrzebują stabilnych dorosłych. Pani taka teraz nie jest.
Mickey podparła się na łokciach i zerknęła na siebie krytycznie. Leżała na podłodze. Bolały ją plecy. Warga, którą chyba przygryzła przy upadku, miała metaliczno-słony smak. W dodatku coś zaczynało w niej buzować – uczucie, którego nie umiała nazwać, szarpiące, grożące wybuchem. Wiedziała tylko, że jeśli tu zostanie, może się rozpłakać. Dzieci będą się gapić albo podejdą, żeby ją przytulić, albo ze strachu skulą się na krzesełkach.
Może Garsonka ma trochę racji.
Zaciskając zęby, Mickey obróciła się na bok i pozbierała z podłogi kawałki połamanego bałwana. Gdy już stała, podała bałwana zastępczyni, która skrzyżowała ramiona i odwróciła wzrok.
Mickey odłożyła więc odłamki na półkę.
– Wystarczy posklejać.
Spojrzała na rząd małych wieszaczków na ścianie, na szafki, w których dzieci niedługo zostawią kurtki, czapki, plecaki z Psim patrolem.
– To ma być niepłatny urlop?
Garsonka wróciła już na tycie krzesełko przy tycim stoliku.
– Do wyjaśnienia sprawy.
– Wyjaśnienia czego? – Mickey nie rozumiała.
Co takiego zrobiła? Dopilnowała, by dziecko w potrzebie wróciło do domu, gdzie jego miejsce. To właśnie zrobiła.
Jean obejrzała się w dużym lustrze przy kąciku z książkami i wytarła policzki chusteczką. Obok na ścianie widniały ponaklejane przez Mickey laminowane kółeczka z różnymi afirmacjami („Ciężko pracuję”, „Jestem mądra”, „Mogę wszystko”).
– Nie możesz jechać sobie gdzieś z dzieckiem własnym samochodem, Mickey.
– To nie był... – Mickey urwała. Wspominanie o prawniku tylko pogorszy sprawę.
– Najbliższą wypłatę dostanie pani jak zwykle – powiedziała Garsonka, znowu przeglądając dwa telefony naraz. – A potem już nic.
Dalsza część w wersji pełnej
