CIENIE GÓRSKICH SZLAKÓW - ARKADIUSZ BARANOWICZ - ebook

CIENIE GÓRSKICH SZLAKÓW ebook

Arkadiusz Baranowicz

1,0
19,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wśród mgieł tatrzańskich dolin i surowych szczytów, gdzie cisza mówi więcej niż słowa, a każdy krok na szlaku zdaje się prowadzić nie tylko w głąb gór, ale i w głąb siebie – rozgrywa się opowieść, która przenika duszę. Cienie górskich szlaków Arkadiusza Baranowicza to mroczna, gęsta od emocji i symboliki powieść kryminalna, w której przeszłość powraca z siłą lawiny, a samotność bywa równie niebezpieczna jak sprawca zbrodni. Emerytowany śledczy wraca do Zakopanego – nie z tęsknoty, lecz z potrzeby rozliczenia się z tym, co zostało niedopowiedziane. Tatry nie są tu malowniczym tłem – są żywym, niemal mistycznym bytem, który pamięta więcej, niż ludzie chcieliby, by pamiętał. Każdy szlak prowadzi do tajemnic, a każdy cień – do prawdy, którą łatwiej byłoby zostawić w zamieci.

 

Baranowicz pisze z wyczuciem i siłą – jego język hipnotyzuje, a tempo narracji wciąga czytelnika w górski krajobraz pełen niepokoju, psychologicznego napięcia i głębokich ludzkich dramatów. To opowieść nie tylko o zbrodni, ale też o winie, pamięci i tym, co zostaje, gdy opadnie śnieg, a echo ucichnie. Dla miłośników literatury, która sięga głębiej niż tylko do rozwiązania zagadki – Cienie górskich szlaków to książka, która zostawia ślad. Tak jak góry – piękna, surowa i niebezpiecznie prawdziwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 411

Rok wydania: 2025

Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
uszka

Nie polecam

przeintekualizowane, rozwlekłe teksty i przemyślenia.
00



Arkadiusz Baranowicz

CIENIE GÓRSKICH SZLAKÓW

RedaktorYvonne Horn

KorektorSandra Olejniczak

Projektant okładkiFormaPressAB Poland

© Arkadiusz Baranowicz, 2025

© FormaPressAB Poland, projekt okładki, 2025

Kiedy emerytowany śledczy przyjeżdża do Zakopanego, nie spodziewa się, że tatrzańska cisza skrywa brutalne rytuały i duszne, przemilczane sekrety. Na tle surowego piękna gór bohater musi stawić czoło nie tylko zagrożeniu czającemu się w cieniu, ale i własnym lękom, potęgowanym przez łagodną schizofrenię.

Autor tworzy pełną napięcia, hipnotyczną opowieść, w której groza wyrasta z legend, szeptów natury i najciemniejszych zakamarków ludzkiej duszy.

ISBN 978-83-8414-803-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

„Woda leży cicho —

jakby od wieków wstrzymywała oddech,

czekając aż coś się zbudzi na dnie.

Powietrze stoi,

gęste jak żywica,

a każda igła świerku zdaje się patrzeć.

Cisza w tych górach nie jest pusta —

to martwe głosy,

które nigdy nie zdążyły odbić się echem”.

„Księga Ostatnich” — miejsce znalezienia — nieznane

PROLOG

Góry nie śnią o ludziach. To ludzie śnią o górach. Śnią o ich ciszy, która wcale nie jest ciszą, lecz westchnieniem ziemi, ciężkim i głębokim niczym oddech starca, który pamięta wszystko. Śnią o śniegu, który zasypuje nie tylko ścieżki, ale i krzyki tych, co poszli za daleko. O skałach, które nie rozróżniają stóp turysty od stóp zbiega.

Noc w Tatrach nie jest zwykłą nocą. Jest gardłem, którym ziemia mówi szeptem, zbyt cicho, by usłyszeć to za dnia. Ale nocą… nocą można usłyszeć wszystko. Jeśli tylko ma się odwagę.

Piszę te słowa nie dlatego, że pragnę, by ktoś w nie uwierzył. Piszę, bo wiem, że kiedyś, ktoś natrafi na nie przypadkiem, w miejscu, gdzie kurz i czas zakryją już wszystkie dowody.

Piszę, bo pewne historie nie mogą umrzeć w ciszy.

Niedawno stuknęło mi pięćdziesiąt lat. Nikt tego nie wypowiedział — poczułem tę liczbę w przestrzeni między oddechem a tykaniem zegara.

Pół wieku.

Pół czegoś, co nigdy nie było całością.

Połowę tego czasu przeżyłem, usiłując zrozumieć ludzi, a drugą połowę, próbując zrozumieć siebie.

Byłem śledczym, policjantem od spraw bez rozwiązań, specjalistą od śladów, które prowadzą donikąd. Teraz jestem tylko mężczyzną, który nie potrafi zasnąć.

Bo nocą, gdy Warszawa milknie, a Wisła płynie ciężko, niosąc w sobie ciężar wspomnienia, w mojej głowie otwierają się drzwi. Te same drzwi, które zobaczyłem tam, w Tatrach, kiedy Morskie Oko patrzyło na mnie czarną, ślepą źrenicą.

Wiem, że za nimi coś czeka.

MORSKIE OKO

Kilkanaście lat wcześniej…

Tamtejsza noc w Tatrach nie była nocą. Była zawieszeniem wszystkiego, co znane, wypłukaniem barw i dźwięków, snem drzew i kamieni. W Dolinie Rybiego Potoku cisza miała kształt — szorstki i chropowaty, przypominający pęknięte dłonie starego drwala. Z każdą minutą robiła się cięższa, gęstsza, lepka niczym żywica.

Morskie Oko leżało u stóp gór niczym martwe zwierzę. Tafla ciemna, zamarznięta, przypominająca zaklęte lustro, którego nie miał odwagi dotknąć nikt przy zdrowych zmysłach. Ale ja wiedziałem, że to nie była woda. To było oko. I to oko patrzyło prosto na mnie.

Stałem przy brzegu, z rękoma schowanymi głęboko w kieszeniach starej kurtki. Wiatr wciskał się w kark, śnieg skrzypiał pod butami. Wszystko we mnie było zamarznięte, poza myślami. One buzowały, drżały pod czaszką — rozszalałe, wygłodniałe, niczym stado ptaków rzucających się na padlinę.

Od miesięcy śniły mi się twarze pod wodą. Oczy bez powiek. Usta, które poruszały się, choć nie było w nich głosu. Słowa, które słyszałem tylko nocą, między jednym a drugim skurczem serca.

„Otwórz im drzwi.”

Babcia moja zawsze mówiła o topielcach. O duszach, które nigdy nie znalazły brzegu. O tych, którzy przepadli w rzece, w jeziorze, w stawie. Mówiła, że ich ciała giną, ale dusze zostają. Czekają.

Wiedziałem już, że Morskie Oko nie było jeziorem. Było więzieniem. Kiedy odnaleźli tę dziewczynę — zaginioną wcześniej — leżała dokładnie tutaj. Biała skóra, jak wykuta z lodu. Włosy wachlarzem rozłożone w mule. Na piersi wycięty symbol. Okrąg. Oko.

W raportach napisano: nieszczęśliwy wypadek.

Nikt nie pytał o znak. Ale ja wiedziałem.

Wiedziałem, bo widziałem więcej. Widziałem ich twarze, ich palce pod taflą. Ich szepty.

„Jeszcze troje. Drzwi muszą zostać otwarte.”

Za moimi plecami poruszył się las. Nie wiatr. Coś więcej. Cisza stężała, napięła się niczym struna.

Przy kapliczce niedaleko schroniska ktoś zostawił różaniec. Koraliki rozsypane w śniegu, niczym krople krwi. Nie odwróciłem się.

Wiedziałem, że patrzy na mnie coś więcej niż noc.

Bo Morskie Oko było lustrem. A to, co patrzyło z drugiej strony, było głodne.

ROZDZIAŁ 1

WARSZAWA

7 marca 2025, godz. 17.30

Życie nauczyło mnie, że słowa są jak ślady na śniegu — niepozorne, chwilowe, ale mogą kogoś zaprowadzić w miejsca, z których już nie ma powrotu. A jednak, zanim człowiek zrozumie, że jedno zdanie może przewrócić komuś świat, wypowiada je lekko, bez świadomości ciężaru.

Miłość nie przychodzi wtedy, kiedy jej szukasz. Czasem przychodzi w momencie, gdy telefon dzwoni, a ty nie masz ochoty z nikim rozmawiać. Właśnie wtedy.

Życie, którego się nie spodziewasz, zaczyna się od telefonu.

Zawsze.

Nazywam się Arkadiusz Nowicki.

Nigdy nie zaczynam od siebie. Zawsze wolałem być cieniem w tle, obserwatorem, nie uczestnikiem. Tak mnie nauczyli — najpierw patrz, potem słuchaj, dopiero na końcu mów. Milczenie ma swoją wagę. Dziś jednak muszę złamać własną zasadę.

Bo nikt inny tej historii nie opowie.

Mam pięćdziesiąt pięć lat. Śląsk we mnie siedzi jak kurz w płucach. Urodziłem się w mieście, które pachniało rudą, pyłem i niedopowiedzeniem. Tam, gdzie szyby górnicze wystawały zza horyzontu niczym gniewne palce, tam nauczyłem się, że życie jest ciężarem, który trzeba dźwigać bez skargi.

Ojciec był górnikiem. Matka — świętsza od świętych — była kobietą o spojrzeniu cięższym niż niedzielne kazania. Miała w sobie bezkompromisową wiarę, która nie zostawiała miejsca na wątpliwości. Wszystko, co nie mieściło się w różańcu i pacierzu, było zagrożeniem. Miłość była obowiązkiem, nie wyborem. Dziecko miało być grzeczne, posłuszne i milczące.

Pamiętam jej ręce — zawsze zajęte. Do południa ścierała kurz z meblościanki, popołudniu ściskała różaniec, a wieczorem moje ramię, gdy mówiła szeptem: „Pamiętaj, synku, Bóg patrzy nawet wtedy, gdy ty nie patrzysz”.

Wychowali mnie w milczeniu. W domu, gdzie rozmowy ograniczały się do nakazów, zakazów i modlitw. Nauczyłem się nie mówić o tym, co boli. Nie płakać. Nie marzyć. Patrzeć i słuchać. Bo każde nieopatrzne słowo mogło zostać zapamiętane i rozliczone.

Zostałem śledczym. Przez trzydzieści lat rozplątywałem w Warszawie węzły cudzych dramatów. Wydział Kryminalny Komendy Stołecznej Policji. Sprawy, których nikt nie chciał tknąć. Dzieci zamknięte w walizkach. Kobiety w rzece. Ślady krwi prowadzące donikąd. Mówili o mnie „człowiek od spraw specjalnych”. Bo wiedziałem, że prawda nigdy nie leży tam, gdzie jej szukamy. Prawda lubi ukrywać się pod warstwą pozorów. Zawsze była gdzie indziej.

Jestem na emeryturze. Oficjalnie. Nieoficjalnie wciąż wchodzę tam, gdzie noc jest zbyt gęsta, a policja już nie ma siły patrzeć.

W papierach nie znajdziesz adnotacji o mojej chorobie schowanej pod stertą teczek, zdjęć moich córek i rozwodowych dokumentów, które tylko raz otworzyłem. Diagnoza: łagodna schizofrenia paranoidalna. Ciche piekło. Słyszę rzeczy, których nie ma. Ale widzę rzeczy, które są.

Stanąłem przy oknie. Patrzyłem na Warszawę, która nie miała pojęcia, jak łatwo życie może przesunąć się o kilka milimetrów, zmieniając tor.

Był marzec. Miasto przypominało zmięty papier — niebo ołowiane, chodniki wilgotne, powietrze ciężkie od tłumionych myśli i wiatru. Siedziałem w swoim mieszkaniu na Powiślu, z filiżanką gorzkiej kawy w dłoniach, patrząc w okno, gdzie deszcz rysował na szybie mapę mojej samotności.

Telefon zadzwonił. Numer nieznany. Odebrałem.

Mam w sobie jakąś irracjonalną potrzebę, by usłyszeć głosy ludzi, których nie znam. Może po to, by przypomnieć sobie, że jeszcze istnieję.

— Nowicki, słucham.

Po drugiej stronie zawisła cisza. Taka, w której słyszysz nie tyle brak słów, co czyjąś niepewność. Oddech był cichy — jakby zatrzymany w zawieszeniu, pełen wahania, czy powinien zaburzyć mój dzień.

— Dzień dobry… — głos był miękki, dziewczęcy, z nutą nieśmiałości. — Nazywam się Emilia Pajączkowska. Dzwonię w sprawie… ubezpieczenia zdrowotnego.

Mogłem się rozłączyć. Powinienem. Ale w tym głosie było coś, co sprawiło, że nie potrafiłem.

— Pani Emilio… — przeciągnąłem jej imię, smakując je na języku. — Kto dziś jeszcze troszczy się o moje zdrowie?

Zawahała się.

— To… tylko krótka rozmowa. Chciałam zaproponować panu wyjątkową ofertę… Ubezpieczenie zdrowotne, które zabezpieczy pana i pańskich bliskich na wypadek nieprzewidzianych zdarzeń. Wypadków, poważnych chorób… Zdaję sobie sprawę, że takie rozmowy nie należą do najprzyjemniejszych, ale czasem warto pomyśleć o sobie wcześniej.

Jej głos był profesjonalny, lecz pod tym wyuczonym tonem kryła się miękkość, której nie mogłem zignorować. Młodość. Ciepło.

— Rozumiem… — odparłem łagodnie. — Musi pani mieć niełatwą pracę.

— To tylko praca — odpowiedziała, ale w jej głosie było coś, co przeczyło tej prostocie. — Ale tak naprawdę… mam nadzieję, że ludzie, do których dzwonię, po prostu na chwilę się zatrzymają. Że się zastanowią. Życie potrafi być przewrotne, panie Arkadiuszu.

Jej sposób mówienia nie miał w sobie nachalności, raczej pewną delikatność, której nie spodziewałem się po kimś, kto sprzedaje polisy.

— Zaskakuje mnie pani… — przyznałem, prawie półgłosem. — Pani głos brzmi jak kogoś, kto bardziej dba o ludzi niż o biznesowy wynik.

Zawahała się na moment, a potem zapytała:

— Czy mogłabym zadać panu kilka pytań? To krótki wywiad, żeby dopasować ofertę do pana potrzeb. Oczywiście… nie musi pan odpowiadać, jeśli nie chce.

Poczułem, że coś we mnie mięknie. Jej głos był inny, niż się spodziewałem — nie ten oficjalny, zimny ton, który zwykle towarzyszy takim rozmowom. Brzmiał miękko, dojrzale, z nieuchwytną nutą nieśmiałości, niczym muzyka sącząca się w deszczowe popołudnie. Gdyby głosy miały wiek, powiedziałbym, że ten skrywał w sobie młodość.

Spojrzałem na zegarek. Po całym dniu pracy byłem wyczerpany. Tego dnia wszystko, co mogło pójść nie tak, poszło źle. Miałem w sobie zmęczenie, którego nie umiałem ukryć, a jednocześnie coś podpowiadało mi, żeby nie kończyć tej rozmowy zbyt szybko.

— Jeśli mamy rozmawiać o moim zdrowiu i życiu… — zawahałem się lekko. — Czy mogę zaproponować coś w zamian?

— Co takiego? — zapytała ostrożnie.

— Skoro masz zadawać pytania o moje życie, może powinniśmy przejść na „ty”. Będzie łatwiej.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Ale była to ta dobra cisza, w której ktoś się uśmiecha.

— Myślę, że mogę zrobić dla pana… dla ciebie ten wyjątek — odpowiedziała w końcu cicho. — Skoro już znamy swoje imiona.

— Dziękuję, Emilio. A skoro już jesteśmy na „ty”… możesz mi obiecać jedno?

— Co takiego?

— Że zadzwonisz do mnie po weekendzie.

Zawahała się na moment, a kiedy znów się odezwała, w jej głosie było coś — coś, co brzmiało tak, jak gdyby właśnie odpędzała własne wątpliwości.

— W poniedziałek…? — powtórzyła cicho. — Wolałabym dzisiaj to załatwić. Nie chcę tego odkładać.

Uniosłem brwi, lekko zaskoczony jej stanowczością.

— Jak chcesz. Ale ostrzegam — po pracy nie jestem najlepszym rozmówcą. Myśli mi się plączą, a to, co mówisz, zasługuje na pełną uwagę. Poza tym jest piątek… — urwałem, nie wiedząc nawet, czy to ostrzeżenie, czy może próba odroczenia czegoś, co i tak wisiało między nami.

Po drugiej stronie znów rozbrzmiał jej cichy śmiech.

— W takim razie… do usłyszenia, Arkadiuszu. Ale kolejnym razem chciałabym naprawdę porozmawiać. Nie między słowami. Nie między sprawami. Chciałabym, żebyś mnie wysłuchał, a nie tylko zbył uprzejmością. Znajdziesz dla mnie chwilę? — Jej głos zadrżał nieznacznie, pełen niepewności, jak gdyby obawiała się, że prosi o zbyt wiele.

— Znajdę. Nawet jeśli cały świat będzie tego dnia czegoś ode mnie chciał — odparłem, nie wiedząc jeszcze, jak bardzo mówię prawdę.

— W takim razie… do usłyszenia.

Gdy telefon ucichł, w pokoju została tylko cisza — ale nie była już tą samą ciszą co zawsze. Przypominała przestrzeń, którą ktoś ledwie uchylił, zostawiając niedomknięte drzwi. Za nimi zaczynały krążyć myśli, miękkie niczym dym, nieuchwytne, ulotne, pełzające w półmroku.

Spojrzałem przez okno na Powiśle. Miasto kończyło dzień ospale, bez pośpiechu, znużone własnym hałasem. Światła latarni zapalały się jedno po drugim, jak oddechy ludzi, którzy nie potrafili zasnąć. Wisła płynęła ciężko. Była ciemna, gęsta i przypominająca atrament, a dachy kamienic tonęły w grafitowej poświacie. Nad horyzontem gasły resztki dnia, powoli i bezgłośnie — niczym niedopalony papieros w dłoni kogoś, kto dawno przestał liczyć godziny.

Myśli o telefonicznej konsultantce układały się we mnie jak niewypowiedziane zdania — zbyt wiele słów, za mało odwagi, żeby je wypowiedzieć. Kim była ta kobieta, której głos wdarł się do mojego uporządkowanego świata i rozciął go niczym cienką kartkę? Jakie tajemnice skrywała między wersami, które rzucała mimochodem, jakby sprawdzała, czy podążę za nimi dalej?

Znowu.

Trzy. Trzy. Trzy.

Cyfry rozżarzone w ciemności, niczym wypalone piętno na wewnętrznej stronie powiek. Czerwień wyświetlacza zegara przecięła mrok pokoju ostrym, nieubłaganym światłem — nie jak czas, lecz jak wyrok. Wiedziałem już, że tej nocy sen się nie pojawi. Bo tej nocy nie będzie snu.

Sekwencja trzech trójek — liczba, która otwierała drzwi i żarzyła się we mnie jak znak wypalony od wewnątrz.

3.33.

Nie czas. Nie godzina. Znak. Jak wytatuowane na niebie ostrzeżenie, którego nie potrafiłem rozszyfrować.

Dawniej — kiedy to się zaczęło — myślałem, że to przypadek. Kolejny z niewinnych absurdów, które ścigają człowieka na granicy jawy i snu. Ale z czasem zacząłem rozumieć, że to nie przypadek. Ani sen.

Bo nocą, między jedną sekundą a drugą, czas się rozkleja. Pęka niczym cienka tafla lodu pod stopami.

Wstałem bezszelestnie — tak, by nie obudzić nawet samego siebie. W półmroku pokoju sięgnąłem po Biblię, której nie dotykałem od lat. Otworzyłem ją na przypadkowej stronie, dokładnie tak, jak robiła to kiedyś moja matka, gdy pragnęła, by Bóg przemówił do niej w ciszy.

Trafiłem na pustą. Strona była czysta, nieskazitelna, biała — jak śnieg świeżo opadły na bezludne pole. Przez ułamek sekundy pomyślałem, że to kpina. Ale zaraz potem zrozumiałem, że pustka też jest odpowiedzią. Trzeba tylko patrzeć wystarczająco długo.

Bo pustka nie jest brakiem. Pustka jest miejscem na szept.

Wyszedłem na balkon. Powietrze było zimne, noc lepka od cieni przemilczeń. Miasto spało — przynajmniej tak chciało, żebym wierzył. Gdzieś w oddali zamruczał tramwaj, nieśmiały, zagubiony w czasie. Światła ulicznych lamp drgały jak puls.

Stałem tam, sam, a jednak nie samotny. Bo godzina 3.33 nie jest godziną dla ludzi.

To godzina dla tych, co słyszą.

Kiedy spojrzałem na niebo, wydawało mi się, że ktoś je przeciął cienkim skalpelem. Że noc była pęknięta.

W słuchawce — tej, w której nie podjąłem rozmowy, a która i tak szumiała mi w głowie — ktoś powiedział:

— Trzy. Trzy. Trzy.

Nic więcej. Ani imienia. Ani prośby.

Tydzień temu zapisałem w notesie, że to kod. Że może Bóg mówi do mnie w liczbach, skoro nigdy nie nauczyłem się słuchać Jego słów.

Trzy cyfry. Tryptyk. Coś świętego i niedokończonego zarazem. Niczym moje życie, które zawsze urywało się w połowie zdania.

Wczoraj przysiągłbym, że widziałem cyfry mojego zegara cofające się, topniejące sekunda po sekundzie — zupełnie tak, jakby sam czas nie chciał istnieć o tej godzinie. Wycofywał się, niemal zawstydzony swoją obecnością.

A dzisiaj…

Dzisiaj już wiem, że to nie czas mnie budzi.

To coś innego. Coś, co czeka po drugiej stronie godziny.

Stałem na balkonie długo. Zziębnięty, wpatrzony w noc, która patrzyła na mnie ze wzajemnością.

Czasem słyszę szepty. Może to wiatr, może wspomnienia, a może coś, co ma moje imię zapisane gdzieś tam, w mroku.

Tego nie wiem.

Wiem tylko, że trzy powtarzające się trójki to nie czas. To lustro.

A ja nie lubię tego, co w nim widzę.

ROZDZIAŁ 2

WARSZAWA

10 marca 2025, godz. 17.25

Ludzie lubią myśleć, że człowieka definiują decyzje, które podejmuje jako dorosły. To nieprawda. Najmocniej kształtują nas rzeczy, które wydarzyły się, zanim wiedzieliśmy, kim chcemy być.

Urodziłem się w Bytomiu. W mieście, gdzie kamienice są brudne jak ręce górnika wracającego z szychty, a powietrze zawsze pachniało węglem i niedopowiedzianymi marzeniami. Na Śląsku nie rozmawiało się o uczuciach. Tam uczucia wpychano pod skórę razem z pyłem, który osiadał na parapetach, w płucach, w oczach.

Mój ojciec był człowiekiem z kamienia. Milczał częściej, niż mówił, a gdy już zabierał głos, jego słowa spadały ciężko, niczym grudzień osiadający na nagich drzewach. Wiecznie zmęczony — pracą, światem, a może samym sobą — zamknięty w sobie na podobieństwo starego, zardzewiałego pudełka po narzędziach, którego nikt nie odważył się otworzyć. W jego spojrzeniu tlił się gasnący blask — jakby od lat tłumił w sobie płomienie, o których świat nie miał się nigdy dowiedzieć.

Matka… była zupełnym przeciwieństwem ojca — świętsza od papieża, jakby każdy nieostrożny krok mógł sprowadzić na nas gniew nieba. Modliła się za wszystko i wszystkich, nawet za tych, którzy złamali jej serce. Przypominała firankę w oknie — zawsze obecna, przezroczysta, przesiąknięta krochmalem i niedopowiedzeniami. Jej miłość była czysta, ale twarda — niczym krzyż nad drzwiami: obecny, choć nie zawsze wygodny.

Na zewnątrz byliśmy przykładną rodziną. W środku — cicho pękaliśmy.

Od dziecka uczono mnie, że mężczyzna nie płacze, nie marzy, nie słucha serca. Że życie to rachunek do zapłacenia, a miłość to słowo zbyt wielkie, by je wypowiadać.

Byłem chudym, nieśmiałym chłopakiem. Zbyt wrażliwym na świat, zbyt cichym wśród kolegów z podwórka, którzy biegali po osiedlu z podbitymi oczami i przekleństwami na ustach. Nie pasowałem. Nigdy nie pasowałem.

Pierwszą dziewczynę pocałowałem pod blokiem, kiedy miałem dwanaście lat. Kasia. Miała rude włosy, piegi i śmiała się tak, jakby nie znała wstydu. Ja znałem. Moje ręce drżały, kiedy dotykałem jej policzka. Byłem wtedy jeszcze dzieckiem w ciele chłopaka, który udawał, że rozumie świat.

Inicjację seksualną przeszedłem sześć lat później, w pokoju z tapetą w kwiaty, podczas jednej z tych domówek, na których wszyscy udawali dorosłych. Dziewczyna miała na imię Gabriela. Niczego o niej nie wiedziałem, poza tym, że pachniała tanimi perfumami i mówiła „lubię cię” tuż przed tym, jak zgasiła światło. Po wszystkim czułem pustkę, której nie rozumiałem. Nie była miłością. Była tylko dowodem, że potrafię być mężczyzną, chociaż wtedy nie miałem pojęcia, co to znaczy.

W moim domu nigdy nie rozmawiało się o miłości. O seksie — tym bardziej. Matka chodziła co niedzielę do kościoła, ojciec pił piwo i przeklinał pod nosem, potem zasiadali razem do obiadu, udając, że świat jest w porządku. Ich Bóg był surowy i zimny, a grzech czaił się w każdym spojrzeniu. Mnie nie pytano o marzenia. Pytano, czy odrobiłem lekcje i dlaczego znowu siedzę sam, zamiast kopać piłkę z chłopakami.

Więc siedziałem sam. Czytałem książki, patrzyłem w niebo i marzyłem o ucieczce. Ze Śląska, z tej rodziny, z siebie samego.

Z czasem nauczyłem się chować uczucia głęboko. Uśmiechać się, kiedy było trzeba, i milczeć, kiedy coś bolało. Dzieciństwo mnie nie złamało, ale nauczyło mnie jednej rzeczy — nie wierzyć w to, co ludzie mówią. Bo w Bytomiu wszyscy mówili dużo, ale kochali mało.

Dlatego, gdy po latach usłyszałem głos Emilii w słuchawce — w innym życiu, pod innym niebem, w nowej skórze — nie mogła wiedzieć, że mówi do chłopaka z Bytomia, który przez całe dzieciństwo słyszał tylko: „Bądź cicho. Nie przeszkadzaj. Nie marz.”

Nie wiedziała jeszcze, że każdy jej szept stanie się dla mnie wartością większą niż wszystko, co kiedykolwiek wcześniej słyszałem.

Ale miała się tego dowiedzieć.

Telefon zadzwonił o tej samej porze co w piątek. Punktualnie — dźwięk zdawał się już wpisany w rytm mojego dnia, niczym serce, które odzywa się zawsze wtedy, gdy próbujesz zapomnieć, że jeszcze bije.

Numer wciąż wyświetlał się nieznany, ale głos, który krył się po drugiej stronie, już znałem.

Odebrałem bez wahania.

— Słucham…

— Cześć… to ja. Emilia — odezwała się cicho, z lekkim zawahaniem, choć tym razem brzmiała odrobinę pewniej niż w ubiegłym tygodniu. — Obiecałam, że zadzwonię.

Jej głos otulił mnie miękko, niczym ciepły koc w zimny dzień. Delikatny, melodyjny, a jednak podszyty czymś profesjonalnym. Mimo tej wyćwiczonej uprzejmości, słyszałem w nim coś więcej. Cień nieśmiałości. Coś kruchego, co chciało się ochronić.

— Czekałem na twój telefon — powiedziałem spokojnie, odchylając się w fotelu. — Możemy przejść do rzeczy. Ale ostrzegam… dziś być może staniesz się moją spowiedniczką.

Zaśmiała się cicho. Ten śmiech był jak promień słońca wpadający przez zakurzoną szybę.

— To dobrze, bo mam kilka pytań… zanim zaproponuję ci ochronę. Mogę?

— Masz moje pełne przyzwolenie. Możesz rozebrać mnie ze słów.

Odchrząknęła lekko, jakby na moment zapomniała, że jest w pracy.

— Dobrze. Zacznijmy od podstawowych informacji… Podasz mi datę urodzenia?

— Grudzień, tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty dziewiąty. Pięćdziesiąt pięć lat na karku, trzy miesiące, siedem dni plus jeden, który zmienił moje życie — ten, kiedy zadzwoniłaś.

Znów ten cichy śmiech, rozlewający się po mnie ciepłem, które trudno było zatrzymać.

— Stan cywilny?

Zawahałem się, bo każde słowo miało swoją wagę.

— Rozwiedziony. Od pięciu lat. Dwie dorosłe córki. Dwa adresy, w których nie ma już dla mnie miejsca.

— Mhm… — zanotowała coś, a jej głos na chwilę spoważniał. — Miejsce zamieszkania?

— Warszawa. Powiśle. Blisko Wisły, daleko od ludzi.

— Pracujesz?

Uśmiechnąłem się krótko.

— Oficjalnie — emerytowany śledczy Wydziału Kryminalnego. Nieoficjalnie — specjalista od spraw, których nikt nie chce dotykać. Dorabiam, pomagając tam, gdzie policja rozkłada ręce. Czasem doradzam, czasem układam fakty, które nie pasują do siebie na pierwszy rzut oka.

— Dochód miesięczny?

— Wystarczający, by żyć. Zlecenia są różne. Raz lepsze, raz gorsze. Średnio… piętnaście tysięcy, czasem mniej, czasem więcej. Ale nie pieniądze trzymają mnie przy życiu.

Po drugiej stronie słyszałem jej oddech. Spokojny, rytmiczny. Lubiłem ten dźwięk. Zbyt wiele lat spędziłem w ciszy, która bolała.

— Powiedz… masz jakieś poważne schorzenia, choroby przewlekłe?

Zaśmiałem się gorzko.

— Jedyną chorobą, na którą cierpię, jest samotność. Ale nie wiem, czy obejmuje ją twój pakiet ubezpieczeniowy.

Zamilkła na moment.

— A tak medycznie?

— Podwyższone ciśnienie. Serce czasem bije nie tak, jak trzeba. Lekkie problemy z kręgosłupem i kolanami. Zwyczajny rachunek za lata życia. Ale ogólnie… jestem w dobrej formie. Nawet jeszcze biegam rano, żeby uciec przed własnymi myślami.

— Nałogi?

— Kawa, od czasu do czasu e-papieros. I zaczynam podejrzewać, że twój głos.

Zatrzymała się. W tej przerwie między słowami była przestrzeń większa niż między Tatrami a Warszawą.

— Rodzeństwo?

— Jedynak.

— Posiadasz majątek? Nieruchomości?

— Mieszkanie w Warszawie. Kamienica w Bytomiu, po rodzicach. Mały domek w Beskidach, kupiony kiedyś z myślą o rodzinie, której nie potrafiłem zbudować.

Zamilkła na chwilę. Słyszałem szelest kartki, stukot długopisu, jej miękki oddech.

— Wiesz, Arku… — powiedziała w końcu, głosem, który już nie był głosem konsultantki. — Myślę, że rzadko ktoś słucha cię tak, jak ja teraz.

— Nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś mnie słuchał.

— Dziękuję… — odezwała się miękko. — Za szczerość. Za to, że nie zbywasz mnie słowami.

— Może dlatego, że nigdy nie miałem komu mówić prawdy — dokończyłem cicho, sam dla siebie bardziej niż dla niej.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Ale nie była to cisza niezręczności ani cisza zmęczenia. Była to cisza kogoś, kto słucha uważnie. Cisza, która daje przestrzeń, by powiedzieć coś więcej, jeśli tylko się odważysz.

— Wiesz… — odezwała się w końcu, powoli, jakby ważyła każde słowo. — W pracy uczą mnie mówić szybko, rzeczowo, bez zbędnych emocji. Ale dziś… nie umiem tak mówić. Nie z tobą.

Jej głos był miękki, kruchy — przypominał liść, który bezszelestnie osiadł na wodzie, nie burząc jej powierzchni.

— Cieszę się, że zadzwoniłam — dodała ciszej. — Bo słuchając cię, Arku, mam wrażenie, że w końcu ktoś mówi do mnie, nie do tego, co robię.

Uśmiechnąłem się, nie patrząc na nic, tylko na ciemniejące okno.

— A ja, Emilio, czuję, że od dawna nikt nie próbował mnie wysłuchać.

Po drugiej stronie słuchawki jej oddech był spokojny, rytmiczny, trochę niepewny, niczym pierwszy krok na cienkim lodzie.

— Powiedz… czy chciałbyś, żebym znowu odezwała się jutro? — zapytała cicho, prawie szeptem.

To nie było pytanie zawodowe. To było pytanie dziewczyny, która otworzyła drzwi, nie wiedząc, co znajdzie po drugiej stronie.

— Tak — odpowiedziałem. — Zadzwoń. Nawet jeśli nie będziesz miała nic do sprzedania.

Zamilkła na moment, a potem wyszeptała:

— W takim razie… do usłyszenia, Arkadiuszu.

— Do usłyszenia, Emilio.

Rozłączyłem się, a świat wokół wypełniła cisza. Już nie ta sama co wcześniej — cieplejsza, miękka na krawędziach, przypominająca światło sączące się zza uchylonych drzwi. Było w niej coś z obietnicy rozmowy, zdolnej odmienić bieg wszystkiego.

Nie wiedziałem jeszcze, że ta rozmowa była początkiem czegoś, co przekroczy granice słów, i że od tej chwili będę słuchał świata tylko po to, by znowu usłyszeć jej głos.

ROZDZIAŁ 3

WARSZAWA

11—14 marca 2025

Ludzie mówią o przyzwyczajeniach tak, jakby były czymś banalnym — nawykiem, który wkrada się w codzienność i czyni ją nieco lżejszą, mniej poszarpaną. Ale są przyzwyczajenia, które wchodzą pod skórę nie dlatego, że ich szukasz, ale dlatego, że przychodzą do ciebie same, kiedy nie masz już nic, co mogłoby cię trzymać przy ziemi.

Telefon zadzwonił, zanim zdążyłem nalać sobie herbaty.

Punktualnie. Dokładnie o tej samej porze co dzień wcześniej.

— Halo…? — mój głos zabrzmiał niżej niż zwykle, chropowato, jakby nie całkiem należał do mnie.

— To ja — odezwała się.

Nie musiała się przedstawiać. Rozpoznałem ten głos tak, jak rozpoznaje się zapach deszczu na rozgrzanym bruku albo śmiech, który zna się od zawsze, choć nigdy nie słyszało się go naprawdę.

Był miękki i ciepły — szept, który rozrywa ciszę składowaną latami w najciemniejszym kącie serca.

— Cześć — powiedziałem, choć to słowo nigdy nie leżało mi dobrze na języku. — Myślałem, że dziś nie zadzwonisz.

Po drugiej stronie zawisła krótka cisza. Taka, w której słychać zawahanie, może cień uśmiechu, może coś, co chowa się między oddechem a słowem.

— Nie lubię niedokończonych rozmów — odpowiedziała. — A poza tym… myślę, że jeszcze nie powiedziałeś mi wszystkiego.

Zaśmiałem się cicho. Sam do siebie. Bo jeszcze nikt nie wypowiedział wobec mnie tak prostego zdania, które miałoby w sobie tyle prawdy.

— Nikt nigdy nie powiedział mi, że chce mnie słuchać — przyznałem. — Nie wiem, czy umiem mówić tak, żeby ktoś chciał.

— Spróbuj — powiedziała. — Zaczniemy od małych rzeczy.

I tak zaczęło się coś, co później nazwałem rytuałem. Każdego dnia o tej samej porze jej głos wkradał się w moją ciszę, nieproszony, ale potrzebny, niczym plaster przyłożony do starej rany.

Emilia pytała o rzeczy nieważne, codzienne. Czy lubię kawę gorzką czy słodką. Jaką piosenkę nucę, gdy myślę, że nikt nie słyszy. Czy umiem zasnąć, gdy pada deszcz. Co robię z rękami, kiedy nie mam nic do powiedzenia. Czy tęsknię za czymś, co nigdy się nie wydarzyło. I dlaczego tak długo nie potrafię powiedzieć, że wszystko będzie dobrze — nawet sobie.

Nie wiedziała, że tymi pytaniami rozkłada mnie na czynniki pierwsze.

Ale między tymi pozornie banalnymi pytaniami przemycała coś więcej. Coś, co nie miało nic wspólnego z ankietą ani callcenterową rutyną.

Słuchała tak, jak słucha się słów długo wyczekiwanych — takich, które mają moc przywrócić sens i równowagę.

A ja mówiłem.

Może dlatego, że nie miałem już nikogo, kto chciałby słuchać.

Ostatnie dni przesączały się przez palce, nieodróżnialne, sklejone w pochód szarych godzin bez początku i końca. Ale wieczory rządziły się innym prawem. Bo właśnie wtedy, tuż przed jej telefonami, serce zaczynało przyspieszać rytm — niespokojne, jakby przeczuwało, że te rozmowy nie skończą się tylko na słowach.

Dzisiaj, kiedy wróciłem do mieszkania, klucze upadły na stolik z dźwiękiem, który wydał mi się zbyt głośny. Światło na korytarzu migotało leniwie, a powietrze pachniało deszczem.

To był dzień, który nie zapowiadał niczego. Ot taki zwykły jak każdy.

A jednak — pod moimi drzwiami leżała pocztówka.

Stara, pożółkła, rogi zagięte niczym skrzydła ptaka po burzy.

Na froncie Zakopane. Giewont w zachodzącym słońcu, niebo rozmazane pociągnięciem pędzla. Obrazek, który mogłeś znaleźć w każdym kiosku dwadzieścia parę lat temu.

Odwróciłem kartkę.

Tylko jedno zdanie, zapisane pospiesznie, pismem, które znałem, choć nie potrafiłem powiedzieć skąd:

„Tam, gdzie milczenie jest głośniejsze niż słowa. Czekaj na znak. Zakopane.”

Coś ścisnęło mnie w gardle — czas oplótł szyję i zaczął zaciskać się powoli, bez pośpiechu, niczym pętla zbudowana z chwil, których nie da się cofnąć.

Znałem to uczucie. To było to samo, co wtedy, gdy odbierałem telefon i słyszałem głosy tych, których już nie było.

Przez cały wieczór nie potrafiłem się skupić. Moje myśli krążyły wokół tej kartki, jak ćma wokół płomienia. Próbowałem racjonalizować — głupi żart, przypadek, błąd.

Ale coś we mnie wiedziało, że nie było przypadków.

Nie w moim świecie.

Następnego dnia telefon zadzwonił punktualnie.

— Cześć — powiedziałem, zanim jeszcze zdążyła się odezwać.

— Cześć, Arkadiuszu — jej głos był spokojny, miękki, jak wtedy, gdy wiatr porusza firanką w letnią noc. — Dobrze, że odebrałeś. Bałam się, że dziś nie chcesz ze mną rozmawiać.

— Nie ma dnia, kiedy bym nie chciał — odpowiedziałem szczerze. — Ale powiedz mi, Emilio… co byś zrobiła, gdybyś dostała pocztówkę od nieznajomego?

Zawahała się. Słyszałem bezgłośne napięcie, w którym zatrzymała oddech.

— Zależy, co byłoby na niej napisane.

— „Czekaj na znak” — powiedziałem cicho. — „Zakopane”.

Cisza po drugiej stronie była cięższa niż zazwyczaj. Jakby nie wiedziała, czy się uśmiechnąć, czy zamilknąć na zawsze.

— Może chodzi o to, żebyś nie zamykał drzwi zbyt wcześnie — odezwała się w końcu.

— Albo o to, bym wreszcie miał odwagę je otworzyć — odpowiedziałem.

Tego samego wieczoru znalazłem kolejną pocztówkę na podłodze pod drzwiami. Taki sam obrazek. Taki sam papier. Ale na odwrocie inne słowa, zapisane tym samym niecierpliwym pismem:

„Otwórz im drzwi.”

Długo stałem przy oknie, wpatrując się w ciemniejące niebo nad Powiślem. Miasto szerzyło się pode mną — pulsujące, brudne, nieprzewidywalne. A w mych myślach rozbrzmiewał jej głos, cichy i delikatny, dochodzący z zakamarków, które trudno było mi nazwać:

„Nie zamykaj drzwi, Arkadiuszu…”

Tylko że ja wiedziałem już, że niektóre drzwi, kiedy raz je uchylisz, nigdy nie dadzą się zamknąć.

ROZDZIAŁ 4

WARSZAWA

17 marca 2025 godz. 0.55

Noc w Warszawie ma zupełnie inny zapach niż noc w górach. Tutaj pachnie kurzem, rozgrzaną blachą dachów, niedopalonymi papierosami i starymi snami tych, którzy dawno przestali wierzyć, że jutro przyniesie coś nowego.

Nie spałem.

Od chwili, gdy po raz drugi znalazłem pocztówkę pod drzwiami, w mojej głowie coś zaczęło się rozklejać. Nitki, które przez lata spajały moje zmysły, puszczały jedna po drugiej.

Leżałem na kanapie, wsłuchany w oddech miasta. Samochody przemykały pod oknem cichymi cieniami, tramwaj zgrzytał kołami o szyny gdzieś w oddali, a zegar na ścianie odmierzał sekundy z bezlitosną dokładnością.

W dłoni ściskałem telefon.

Przebiegałem palcem po liście połączeń i za każdym razem zatrzymywałem się na jednym numerze — wypalającym się w pamięci głębiej niż zwykły ciąg cyfr.

Emilia Pajączkowska. Konsultantka ubezpieczeniowa. Jej głos miał w sobie coś więcej niż słowa — znał moje myśli, zanim zdążyłem je wypowiedzieć.

A jednak coś we mnie nie dawało spokoju.

Może to zawodowy nawyk. A może coś starszego, głębszego, sięgającego czasów, kiedy człowiek nie ufał temu, co widział i słyszał, bo wiedział, że rzeczy najważniejsze dzieją się pomiędzy.

Włączyłem komputer.

Zacząłem od prostych rzeczy. Wpisałem jej imię i nazwisko w wyszukiwarkę. Wyniki były banalne — Facebook, kilka osób o podobnym nazwisku, ale żadnej Emilii Pajączkowskiej pasującej do mojej wyobraźni i do tego co już o niej wiedziałem.

Zajrzałem na LinkedIn — pusto. GoldenLine — nic. Instagram — podobnie.

Żadnych profili, żadnych zdjęć, żadnych znajomych.

W XXI wieku brak śladu w Internecie to bardziej podejrzane niż obecność.

Przeszedłem na stronę firmy ubezpieczeniowej, której nazwę podała podczas którejś z rozmowy. Szukałem w zakładce „Zespół”, w stopkach, nawet w regulaminach.

Nic.

W systemie KRS brak wpisu na jej nazwisko.

Otworzyłem inną bazę. Tę, do której dostęp wciąż miałem z czasów, gdy moje nazwisko znaczyło więcej niż teraz. Nie była to baza urzędowa. Raczej ta… drugiego obiegu.

Zaginieni. Poszukiwani. To wynikało z mojego zboczenia zawodowego — nie potrafiłem do końca zaufać, bo wiele w życiu widziałem. Ludzie, którzy zniknęli z dnia na dzień. Albo tacy, którzy znikali od środka — centymetr po centymetrze.

Wpisałem dane, tyle ile znałem.

Nie znałem daty urodzenia.

Nie znałem drugiego imienia.

Nie znałem niczego, poza tonem jej głosu i kształtem uśmiechu, który zostawał pod skórą, jak drzazga zbyt piękna, by ją wyjąć.

System zamyślił się dłużej, niż powinien.

Brak wyników.

Tylko tyle.

Patrzyłem na ekran w milczeniu, oczekując przemiany liter pod wpływem samego spojrzenia. Marzyłem, by słowo ‘brak’ przesunęło się, rozwarło drogę i wpuściło mnie dalej.

Ale nie wpuściło.

Emilia Pajączkowska — nie istniała.

A jednak mówiła do mnie.

Dotykała słowami.

Zamknąłem laptopa. Noc była ciężka, lepka, niczym oddech kogoś, kto stoi zbyt blisko.

Na biurku spoczywały dwie pocztówki. Zakopane, potężne szczyty, niebo rozlane na kartonie niczym zraniona skóra.

Wpatrywałem się w przesłane słowa, próbując traktować je jak wskazówki na mapie, której kształt wciąż pozostawał dla mnie zagadką:

„Tam, gdzie milczenie jest głośniejsze niż słowa. Czekaj na znak. Zakopane.”

„Otwórz im drzwi.”

Wiedziałem już, że nic z tego nie jest przypadkowe.

O drugiej trzydzieści w nocy telefon zadzwonił niespodziewanie.

Zerwałem się z kanapy, zanim zdążyłem pomyśleć. Numer wyświetlił się nieznany, ale nie miałem wątpliwości, kto dzwoni.

— Arku… — jej głos był cichszy niż zwykle, prawie jak szept. — Nie śpisz?

— Ostatnio nie mam w zwyczaju — odpowiedziałem, starając się brzmieć lekko, ale w moim głosie było coś, czego nie mogłem ukryć. Pęknięcie.

— Czułam, że nie śpisz — powiedziała. — Dlatego zadzwoniłam.

Cisza między nami miała ciężar aksamitnej mgły, podczas gdy marcowy mrok za oknem ciążył jak zaschnięta żywica.

— Emilio… — zacząłem, ale nie wiedziałem, jak dokończyć.

— Wiem — przerwała. — Sprawdzałeś mnie, prawda?

Zamarłem.

Miała w sobie taką moc, jakby potrafiła przeniknąć niewidzialną nić połączenia i czytać w mojej głowie wers po wersie.

— I co znalazłeś? — zapytała wreszcie.

— Nic — wyrwało mi się szeptem.

Jej milczenie było przeciążone — nie próżnią, lecz ciężarem wszystkiego, czego jeszcze nie powiedziała.

— Bo nie ma mnie nigdzie — odparła w końcu. — Przynajmniej nie tam, gdzie mnie szukałeś.

Uderzyło mnie nie to, co usłyszałem, lecz sposób, w jaki to powiedziała. W jej głosie brzmiała prawda, którą nosiła w sobie latami, a którą przypadkiem właśnie uwolniłem.

— Kim jesteś, Emilio? — zapytałem, choć wiedziałem, że tej nocy nie usłyszę odpowiedzi.

Zamiast tego usłyszałem ledwie słyszalny szept:

— Zanim powtórzysz to pytanie… musisz być gotowy na odpowiedź.

Po chwili dodała cicho, bardziej do siebie niż do mnie:

— Bo niektóre odpowiedzi zmieniają wszystko.

Rozłączyła się, zanim zdążyłem zapytać o cokolwiek więcej. Dopisałem do ostatniego połączenia jej imię oraz nazwisko i wcisnąłem przycisk „zapisz”.

Siedziałem w półmroku, w mieszkaniu pachnącym chłodem nocy i zawiedzionym snem, w którym nie śni się już nic.

Na biurku, obok filiżanki niedopitej herbaty, leżały dwie pocztówki.

Giewont spoglądał na mnie z papieru w roli oskarżyciela, ciche przypomnienie drzwi, których nigdy nie powinienem otwierać.

A mimo to wiedziałem, że je otworzę.

FRAGMENT „KSIĘGI OSTATNICH”

(odnaleziony w schronisku pod Giewontem, data nieczytelna)

„Okno dusz”

Mówią, że cisza w górach jest święta. Ale nie każda cisza jest błogosławieństwem. Są takie noce, kiedy cisza nie śpi, tylko nasłuchuje.

Dawni ludzie, ci, których kości spoczywają pod omszałymi kamieniami, wiedzieli to dobrze. Nie zapisywali tej prawdy na papierze, bo papier by tego nie udźwignął. Opowiadali ją tylko szeptem, przy ogniskach, gdy wiatr szarpał świerki, a wilki patrzyły z daleka.

Mówili, że świat ma pęknięcia. Że są miejsca, w których ziemia nie jest ziemią, a czas przestaje iść prosto.

Że tam, gdzie góry kładą swój cień na wodzie, pojawia się coś, czego nie widać za dnia.

Mówili o „Oknie Dusz”.

To nie jest okno, które można znaleźć w ścianie.

To nie jest brama, którą można zamknąć kluczem.

To tafla, cienka jak szept, ciężka jak grzech.

Raz na pokolenie, w czternastą noc po nowiu, kiedy godzina układa się w trzy powtarzające się trójki, Okno otwiera się szerzej niż zwykle.

Wtedy, gdy śnieg topnieje, ale jeszcze nie zniknął.

Wtedy, gdy cisza w górach staje się zbyt gęsta.

Wtedy przychodzi „Pasterz Bez Stada” — ten, co stracił swoje owce dawno temu i teraz szuka ich dusz wśród ludzi.

Nie widać go.

Ale można go usłyszeć, jeśli ktoś zbyt długo patrzy w taflę jeziora, zbyt długo wpatruje się w swoje odbicie.

Szepty. Kroki za plecami. Oddech na karku.

Bo gdy spojrzysz w lustro zbyt głęboko, ono zacznie patrzeć w ciebie.

A to, co zobaczysz, nie będzie twoją twarzą.

ROZDZIAŁ 5

WARSZAWA

18 marca 2025, godz. 3.33

Są noce, które nie potrafią odejść, choć świt już depcze im po piętach — gęste, uparte, nierozcieńczalne. Jak dym papierosa zgaszonego za późno, unoszą się w powietrzu tuż nad skórą: niewidoczne, lecz duszne, osiadające w płucach wspomnieniem czegoś, co nie chce minąć. Tej nocy Warszawa, choć tonęła w blasku latarni i ekranów, była ciemna w środku — przypominała człowieka, który przestał śnić, ale jeszcze nie potrafił się obudzić.

Cisza wewnątrz mieszkania była zbyt gęsta, zbyt wyraźna, jakby miała fakturę, którą można było rozpoznać pod palcami. Czułem ją w gardle, w żołądku, pod żebrami. Leżałem na kanapie, nie do końca pewny, czy śnię, czy już nie, bo myśli kłębiły się we mnie — poplątane nici, których nie sposób rozplątać bez rozdarcia całości.

Zegar cyfrowy na ścianie jarzył się niecierpliwie czerwienią, powtarzając w nieskończoność te same trzy cyfry — 3.33 — niczym mantra, ostrzeżenie, znak zapisany w języku, którego jeszcze nie rozumiałem.

Nie spałem, choć powieki były ciężkie.

Nie marzyłem, choć obrazy w mojej głowie układały się w coś więcej niż przypadkowy strzęp myśli.

Byłem i nie byłem w swoim mieszkaniu, choć ściany wokół wciąż pachniały moją codziennością.

Tego ranka, jeśli można tak nazwać tę godzinę, śniło mi się na jawie jezioro.

Ale nie takie, jakie widuje się na pocztówkach.

To, które widziałem, nie miało barw. Nie miało brzegu. Nie miało nieba nad sobą. Była tylko tafla wody — ciemna niczym zamknięte oczy, gładka jak skóra przed pierwszym cięciem.

Stałem na jej skraju, boso, nie czując chłodu kamieni pod stopami, nie słysząc oddechu wiatru, który zwykle towarzyszył takim miejscom. W powietrzu nie było nic poza ciszą, ale nie była to cisza spokojna. Raczej ten rodzaj milczenia, który rodzi się, gdy ktoś zbyt długo patrzy w lustro i zaczyna widzieć coś więcej niż własną twarz.

W tafli nie odbijało się niebo, nie odbijała się góra ani żaden inny fragment świata. Tylko te twarze.

Dziesiątki, setki twarzy unoszących się tuż pod powierzchnią — jezioro zatrzymało ich oddech i nie potrafiło już oddać. Były blade, białe, oczy miały otwarte szeroko, bez powiek, bez mrugnięcia. Ich usta poruszały się bezgłośnie, przypominając liście zatopione w wodzie, które wiatr próbował trącać.

Pośród nich była młoda twarz.

Twarz kobiety.

Pod wodą. Martwa, a jednak żywa.

Jej włosy falowały powoli, niczym trawy na dnie jeziora, a rozmyte spojrzenie nie było ani oskarżeniem, ani prośbą — było faktem. Nieuniknionym. Nieodwracalnym.

Jej usta poruszały się powoli, układając słowa, których nie mogłem usłyszeć, ale wiedziałem, co mówi.

„Otwórz drzwi.”

Wypowiedziała te nieme słowa tak, jak wypowiada się zaklęcie, którego nie da się cofnąć.

Otworzyłem oczy z uczuciem pęknięcia — cicho, bez huku, ale nieodwracalnie. Powietrze w pokoju było ciężkie, smakowało żelazem i kurzem, a zegar nie przestał jeszcze świecić swoją czerwoną prawdą.

3.33

Nie wiem, dlaczego spojrzałem w tamtą stronę. Może to był przypadek. Może coś mnie zmusiło.

W przedpokoju, tuż przy drzwiach wejściowych, pojawił się mrok.

Nie miał twarzy ani kształtu, nie rzucał własnego cienia, choć był utkany z najczystszej ciemności. Stał nieruchomo — zbyt wysoki i zbyt bezgłośny, by być jedynie plamą na ścianie.

Stał tam i patrzył na mnie. Choć nie miał oczu.

Może patrzył przez drzwi.

A może patrzył ze mnie.

Zanim zdążyłem się poruszyć, zniknął — rozpłynął się w powietrzu bez śladu, jak dym, który nie zostawia zapachu.

Ale w pokoju coś zostało. Echo czegoś, co nigdy nie miało prawa się wydarzyć.

Wstałem powoli, czując, że nie mam już wpływu na to, co się dzieje. Świat wokół mnie przestał być miejscem, które znałem. Każdy mebel, każda książka, każdy drobiazg w moim mieszkaniu stał się nagle obcy — należał do kogoś, kto już dawno odszedł.

Podszedłem do okna.

Świt nieśmiało podnosił powieki nad miastem.

Niebo było blade, rozlane niczym niedopity atrament, a powietrze pachniało wilgocią i czymś jeszcze — zapowiedzią wiosny, która jeszcze nie potrafiła zakwitnąć.

Na ulicach nie było nikogo. Tylko śmieciarka przesuwała się powoli między kamienicami, a jej światła rozcinały mrok na kawałki.

Wróciłem do przedpokoju.

Pod drzwiami leżała kolejna pocztówka. Tym razem inna.

Nie było na niej gór, nie było zachodzącego słońca, nie było krajobrazowej idylli.

Tylko jedno zdanie, zapisane niepewnie — jakby ręka, która je kreśliła, sama nie była pewna, czy powinna to zrobić:

„Cień już stoi za tobą.”

Nie podniosłem kartki od razu.

Patrzyłem na nią długo, nie potrafiąc jej odczytać.

Za oknem świt zbladł jeszcze bardziej, a powietrze zgęstniało — stało się napięte, zwiastując coś nieuchronnego.

W mojej głowie wciąż brzmiał głos, którego nigdy nie słyszałem na jawie:

„Otwórz drzwi.”

FRAGMENT „KSIĘGI OSTATNICH”

(stronica odnaleziona w ruinie kapliczki nad Doliną Pięciu Stawów, data nieczytelna)

„Trzy twarze”

Nie wszystko, co widzisz, jest światem.

Nie wszystko, co śni się nocą, jest snem.

Dawni ludzie mówili o Trzech Twarzach, które przychodzą, zanim otworzą się drzwi.

Nie są z tego świata, ale mają nasze oczy.

Pierwsza twarz — ta, którą znałeś, zanim przyszedłeś na świat.

Twarz dziecka, które śni o śmierci, choć jeszcze nie zna życia.

Pojawia się w snach, w szeptach, w przypadkowych odbiciach szyby o świcie, kiedy nie wiesz, czy już nie śpisz, czy jeszcze nie czuwasz.

Druga twarz — ta, którą spotkasz na granicy dnia i nocy.

Twarz kogoś bliskiego, ale nie do końca znajomego.

Mówią, że w tej twarzy jest twoje własne imię, ale wykrzywione, zapisane od końca.

Kiedy ją zobaczysz, nie będziesz już wiedział, kim jesteś.

Trzecia twarz — ta, która przyjdzie, kiedy wszystko inne zamilknie.

Twarz bez oczu, bez ust, bez skóry.

Twarz, która patrzy z cienia, którego nie rzuca żadne światło.

Jeśli zobaczysz wszystkie trzy, nie próbuj uciekać.

Wtedy już nie ma powrotu.

Wtedy wiesz, że drzwi są otwarte, a po drugiej stronie nie czeka nic poza tobą samym.

Mówią, że ci, którzy widzieli Trzy Twarze, nigdy więcej nie spojrzeli w lustro. Bo wiedzieli już, co tam zobaczą.

ROZDZIAŁ 6

WARSZAWA

19 marca 2025, godz. 18.40

Popołudnie w Warszawie było łagodne, przesiąknięte pierwszym, nieśmiałym zapachem wiosny, choć miasto wciąż jeszcze trzymało w sobie resztki zimy — niczym człowiek, który nie potrafi zapomnieć, że kiedyś był kimś innym. Ulice oddychały ospale, kamienice błyszczały w świetle późnego popołudnia, a powietrze niosło coś świeżego i wilgotnego zarazem, jak po deszczu, który dopiero co ustał lub miał dopiero spaść.

Tego dnia świat wyglądał z pozoru zwyczajnie. Samochody przecinały ulice bez pośpiechu, ludzie sunęli chodnikami — cichy nurt cieni i westchnień. Ale ja czułem, że coś jest nie tak.

Nie potrafiłem tego nazwać.

Być może to była ta część mnie, która od lat wiedziała — zanim reszta zdążyła pojąć — że coś się zbliża.

Zauważyłem go po raz pierwszy na mojej ulicy.

Mężczyzna, wysoki, zbyt dobrze ubrany na tę dzielnicę, z papierosem w palcach, który zdawał się nie tlić. Stał pod kioskiem, pozornie wypatrując tramwaju, lecz spojrzenie miał nieruchome, wbite we mnie, jakby szukał czegoś głębiej niż twarzy.

Widziałem takich ludzi wcześniej.

Ludzi, którzy nie przyszli pod kiosk po gazetę.

Nie zatrzymałem się. Nie dałem po sobie poznać, że go widzę.

Tylko przyspieszyłem krok, wsłuchując się w echo moich butów odbijające się od ścian budynków.

Telefon zadzwonił dokładnie wtedy, gdy zamknąłem drzwi mieszkania, zanim jeszcze zdążyłem zdjąć płaszcz.

Jej imię wyświetliło się na ekranie — wyglądało jak zaklęcie.

— Czekałam, aż wrócisz do domu — powiedziała, zanim zdołałem się odezwać. Jej głos był miękki, spokojny, ale podszyty czymś nowym. Między słowami czaiło się pytanie, które jeszcze nie znalazło odwagi, by zabrzmieć.

— Skąd wiesz, że już wróciłem? — zapytałem, choć przeczuwałem, że nie usłyszę odpowiedzi.

— Czuję to — odparła po chwili. W jej głosie tlił się uśmiech — nie wesoły, raczej cichy, smutniejszy niż pogodny. — Wiem, kiedy jesteś sam.

Usiadłem na kanapie, próbując rozsupłać to napięcie, które ścisnęło mnie w żołądku.

W powietrzu wciąż wisiał zapach miasta — wilgotny, z nutą metalu, ciepłego asfaltu i przemokłej trawy.

— Dziś ktoś mnie obserwował — powiedziałem, nie mając pojęcia, czemu właśnie jej to mówię.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Nie była to jednak obojętność. Raczej zawieszenie — moment pomiędzy nutami, kiedy melodia milknie tylko na chwilę, zanim wróci mocniejsza.

— Może dlatego, że ktoś wreszcie patrzy na ciebie uważnie — wyszeptała. — Powiedz… czy kiedykolwiek ktoś spojrzał tak, by naprawdę cię dostrzec?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, dodała:

— A może to ja cię obserwuję, nawet gdy nie masz o tym pojęcia.

Jej słowa były delikatne, zostawiały jednak ślad, który palił.

— A gdybym powiedział, że chcę cię zobaczyć? Spotkać naprawdę? — rzuciłem z pozoru żartobliwie, choć nic we mnie nie żartowało.

Z drugiej strony dobiegł śmiech. Krótki, niepewny. Brzmiał, jakby chciała się obronić przed tym, co naprawdę miała na myśli.

— Może kiedyś — powiedziała cicho. — Ale nie dziś. Ani jutro. Jeszcze nie jesteś gotowy.

— A jeśli już nie mam na co czekać?

— W takim razie… musisz zaczekać na chwilę, która naprawdę będzie twoja.

Tego wieczoru zasypiałem ciężko, nieufny wobec własnych myśli. Miasto pod moimi oknami zamarło. Ulice wygładziła noc, dachy domów i blokowisk rozpłynęły się w ciemności, a okna zgasły — niczym oczy ludzi, którzy nie chcieli już niczego więcej widzieć.

Próbowałem zasnąć, lecz cisza była lepka. Czułem się, jakby ktoś rozciągnął noc nad moją głową, przykrywając mnie prześcieradłem bez powietrza.

Miasto zasnęło.

Ale nie ja.

I gdy wyświetlacz zegara znów rozbłysnął tym piekielnym powtórzeniem, gdy czerwone cyfry zajarzyły się na ścianie niczym wypalony znak — coś się poruszyło.

Najpierw był szept.

Cichy, ledwie uchwytny, przypominający oddech kogoś stojącego tuż za plecami. Potem pojawił się ślad.

Na zaparowanej szybie w kuchni, której nie dotykałem od wczoraj — mimo że noc była sucha i para nie miała prawa się tam zebrać — widniały trzy cyfry. Zapisane palcem, niedbale, w pośpiechu:

3.3.3.

Patrzyłem na szybę długo, nie poruszając się z miejsca, z rękami bezwładnie opuszczonymi wzdłuż ciała, z sercem, które biło zbyt wolno — zbyt ostrożnie, jakby bało się przyspieszyć puls w moich piersiach.

ROZDZIAŁ 7

WARSZAWA — KRAKÓW

21—22 marca 2025, godz. 20.11

Wieczory w Warszawie mają w sobie coś niepokojąco przewidywalnego. Noc schodzi na stolicę powoli, osiada na dachach i chodnikach niczym kurz, który zbyt długo nie był ścierany. Nieproszone cienie przeciągają się między latarniami a ławkami, a powietrze pachnie chłodnym betonem, wilgocią przywiędłych po zimie trawników i czymś jeszcze — obecnością czającą się między słowami, których nie masz odwagi wypowiedzieć.

Tego wieczoru cisza była gęstsza niż zwykle. Wisiała nisko pod sufitem mojego mieszkania, wciskała się pod drzwi, oplatała ramiona lepkim, mazistym szeptem — niczym obecność czekająca tuż za progiem.

Telefon zadzwonił o tej porze, o której nikt zwykle nie dzwoni. Chyba że po to, by przypomnieć ci, że nie jesteś już tym, kim byłeś.

Jej głos przeszedł przez słuchawkę miękko, niemal szeptem, niosąc w sobie chłód i ciepło jednocześnie — jak słowa mówione zza zaparowanej szyby.

— Arku… — zaczęła, przeciągając moje imię z taką czułością, jakby chciała się nim ogrzać. — Wspominałeś, że chciałbyś mnie zobaczyć, poznać. Myślę, że powinniśmy się w końcu spotkać.

Nie odpowiedziałem od razu.

W tej jednej chwili, pomiędzy jej słowami a moim milczeniem, zawisło wszystko to, czego nie potrafiłem nazwać — to, co od kilku dni kłębiło się pod skórą i nie dawało zasnąć.

— Chciałabyś się spotkać? — zapytałem w końcu, przeciągając słowa, jakby sam ich sens wymykał się spod języka.

— Tak, proponuję w Krakowie — odparła po chwili, cicho, niemal niepewnie. — Jutro rano. Mam tam coś do załatwienia. Moglibyśmy… przy okazji porozmawiać o mojej ofercie, którą przygotowałam dla ciebie. Naprawdę jest atrakcyjna. W końcu od tego wszystko się zaczęło, prawda?

Jej głos był lekki, niemal beztroski, ale ja słyszałem, że pod tą lekkością drży coś więcej.

Wiedziałem już, że nie chodzi o ofertę, o polisę, o podpisy na papierze.

Chodziło o coś, co kryło się między naszymi rozmowami, coś, co od tygodni czaiło się na skraju ciszy.

— W Krakowie? To kawałek drogi z Warszawy — powiedziałem zaskoczony, bo nie wiedziałem, co innego mógłbym powiedzieć.

Po drugiej stronie zawisła chwila ciszy, a potem ten jej cichy śmiech — śmiech, który rozlewał się w mojej głowie.

— Wiem. Ale przecież lubisz podróże, a wszystkie drogi prowadzą do Krakowa. Powiem więcej — do mnie.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, dodała:

— Spotkajmy się w kawiarni „Pod Zegarem”, przy Placu Szczepańskim. Będę miała na sobie blado-kremowy płaszcz. Taki znak rozpoznawczy, żebyś wiedział, że to ja.

Zawahałem się jeszcze przez moment, trzymając telefon tak, jakby ważył więcej, niż powinien.

— Dobrze. Przyjadę. To o której się widzimy? — zapytałem, zanim zdążyłem zmienić zdanie.

Pociąg do Krakowa odjeżdżał bladym świtem, gdy Warszawa wciąż była zgarbiona pod ciężarem własnych świateł i niedokończonych snów mieszkańców. Patrzyłem w pustkę peronu z lekkim pulsowaniem w skroniach — wiedziałem, że nie powinienem prowadzić. Zbyt wiele wypiłem poprzedniej nocy, za dużo na poranek, który domagał się trzeźwości.

Było przed szóstą rano. Marcowy świt zimny i wilgotny, z niebem rozciągniętym nisko, otulał skwery i chodniki przemoczonym, ołowianym płaszczem chmur. Chłód wbijał się w skórę policzków. Powietrze pachniało spalinami samochodów toczących się ospale w stronę obowiązków, kurzem dnia, który dopiero miał się obudzić, i resztkami snów tych, którzy wciąż przewracali się w łóżkach.

Podróż była cicha, niemal sennie spokojna.

Pociąg sunął przez uśpione jeszcze Mazowsze, przecinając krajobraz, który o tej porze był zaledwie szkicem — zamglonym, niedokończonym, rozmazanym niczym nieudolnie przerysowany obraz.

Siedziałem przy oknie, z cichym stukotem kół pod powiekami, nieobecny, choć cały świat przesuwał się za szybą jak film, który ktoś puszczał bez dźwięku.

W dłoniach trzymałem niewielką, zniszczoną teczkę — znoszoną, poplamioną kawą i śladami palców, które dawno już powinny należeć do kogoś innego.

Fragmenty „Księgi Ostatnich” dostałem kilka miesięcy wcześniej, w jednej z tych spraw, których nigdy nie powinienem dotykać.

Starszy śledczy z Zakopanego — człowiek, który przez lata zbierał podania, legendy, strzępy opowieści od górali, ludzi, którzy wierzą jeszcze w rzeczy, o których miasto zdążyło zapomnieć — zostawił mi je bez słowa, na dnie starej koperty.

Na odwrocie napisał: „Zrozumiesz, kiedy nadejdzie czas.”

Wtedy nie rozumiałem.

Ale od pewnego czasu miałem wrażenie, że słowa z tych pożółkłych kartek wplatają się między moje sny, rozmowy, codzienność. Że nie są już tylko zapisem cudzej obsesji, lecz mapą, którą niechcący zacząłem podążać.

Wyjąłem te kartki z teczki i czytałem je powoli — z ostrożnością człowieka, który wie, że każde słowo to odłamek lustra. Nie pokazuje całości, ale wystarcza, by zranić.

Jeden z fragmentów nosił tytuł, zapisany niedbale: „Pieśń Nocy Trzech Cieni”

Brzmiał tak:

FRAGMENT „KSIĘGI OSTATNICH”

(z rękopisu odnalezionego w pustelni pod Halą Gąsienicową)

Mówią, że noc nie przychodzi sama.

Że niesie ze sobą trzy cienie, których imion nie zna nikt prócz tych, którzy je spotkali.

Pierwszy cień chodzi wśród snów i podszeptuje słowa, których nie wypowiesz za dnia.

Drugi stoi w drzwiach, gdy nie patrzysz, i zostawia ślad na szybie, zaparowany od twojego oddechu.

Trzeci nie ma twarzy, ale ma twoje imię zapisane w ciszy.

Gdy usłyszysz szepty o tej samej godzinie, trzy razy z rzędu, wiedz, że drzwi już zostały uchylone, a to, co stanie po drugiej stronie, właśnie nauczyło się twojego głosu.