Ciemnia - Maciej Liziniewicz - ebook + audiobook + książka

Ciemnia ebook i audiobook

Maciej Liziniewicz

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Kiedy mężczyzna spotyka na swej drodze kobietę równie piękną, co niebezpieczną, zbrodnia jest tylko kwestią czasu…

 

 

Warszawa, koniec XIX wieku. Po samobójczej śmierci narzeczonej inżynier Wiktor Turno zmuszony jest porzucić posadę w fabryce garbarskiej i opuścić miasto. Znajduje pracę w odległych Zasławicach, w majątku zjawiskowej margrabiny Bieloszyńskiej, gdzie ma się zająć odbudową spalonej gorzelni, a zarazem wrócić do psychicznej równowagi.

 

Okazuje się, że każda ze związanych z margrabiną osób skrywa jakiś sekret, a poprzednik Wiktora utonął dwa miesiące wcześniej. Wiele wskazuje na to, że nie był to wypadek. Turno zostaje uwikłany w erotyczną relację z właścicielką majątku i wplątuje się w mroczną, kryminalną zagadkę. Prowadzi to do dramatycznego i krwawego finału… W tej książce jedynie rzeka, niemy świadek wydarzeń, płynie niezmiennie w tym samym kierunku.

 

Ciemnia” to nietuzinkowa powieść z wątkiem erotycznym i kryminalną intrygą w kostiumie z epoki, która – może niesłusznie – kojarzona jest z pruderią.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 32 min

Lektor: Roch Siemianowski/Maciej Liziniewicz/䑔䍒

Oceny
4,1 (14 ocen)
4
7
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Maciej Liziniewicz, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Piotr Gruszecki

Korekta: Magdalena Białek

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcia na okładce: © Andrei Korzhyts,

© Kathy Gold/depositphotos.com

Zdjęcie autora: © Sylwia Łuszczyszyn

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67084-35-2 (EPUB); 978-83-67084-36-9 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

WARSZAWA, 30 LIPCA 1944

W starości najgorsza jest cisza. Dręcząca w swej jednostajności monotonna zapowiedź śmierci. Nic nie może jej złamać. Zawsze powraca, kpiąc z ulotnych chwil, w których coś pozornie wypełnia pustkę samotności. Jest wszędzie – w wiekowych meblach, chłodnych ścianach, zakurzonych dywanach i blaknących portretach. Osacza, przygotowując do ostatecznego bezruchu. Końca, po którym nie ma już nic prócz niebytu.

Siedzący w wytartym fotelu mężczyzna poprawił okulary w grubej oprawie. Uśmiechając się smutno do własnych myśli, chwycił kolejną kartę albumu leżącego na przykrytych kocem kolanach. Niezgrabnie przewracając ją drżącymi, wykrzywionymi palcami, niechcący rozsypał pożółkłe wycinki artykułów z dawno nieistniejących gazet. Westchnął ciężko, nim zaczął je nieporadnie zbierać. Z przykrością pomyślał o ułomności swego pomarszczonego wiekiem ciała.

Oto powoli i nieubłaganie nadchodził kres jego życia. A przecież zdawało się, że jeszcze tak niedawno był młody, pełen energii, przystojny i czarujący. Chłonął całym sobą rzeczywistość i brał z niej to, co najlepsze, serce zaś wypełniały mu nadzieja i wiara we własne siły.

Wszystko to minęło w mgnieniu oka, rozsypując się niczym pył na wietrze. Cały ten dawny świat, ludzie i miejsca, to, co było tak piękne, odeszło. Tylko czasem przeszłość zmartwychwstawała w jego gasnącej pamięci. Objawiała się powracającymi obrazami lub przychodziła w snach, w których zmatowiałe kolory nabierały znów intensywności, ożywały zapachy i smaki, rozbrzmiewały dawno już niemodna muzyka i wesołe głosy nieżyjących od lat ludzi.

Powoli ułożył na miejscu zebrane skrawki papieru. Pogładził palcami szorstki papier, czytając w myślach wyblakłe tytuły. Były dowodem zdarzeń, o których dziś już prawie nikt nie pamiętał. Jedynie on pielęgnował wspomnienie tamtych letnich miesięcy sprzed ponad pół wieku. W jakimś sensie zdecydowały one o całym jego życiu.

Zmarszczył krzaczaste, siwe brwi i pokiwał głową. Delikatnie odsunął pomięte kawałki gazet, szukając czegoś wzrokiem. Gdy to odnalazł, zacisnął usta i nerwowo zamrugał. Przeszłość nagle znów odżyła w jego sercu. Wspomnienia zafalowały, przywołując minione emocje. Powoli, ostrożnie, jakby chodziło o największy skarb, ujął starą fotografię. Uniósł ją przed oczy i długo przyglądał się uwiecznionej na niej osobie – najpiękniejszej kobiecie, jaką spotkał w swym długim życiu. Elegancka, nieruchoma, spoglądała z tajemniczym uśmiechem gdzieś w dal. Zaklęta na wieki w obrazie jak księżniczka, której nie zbudzi już żaden pocałunek. Uosobienie przemijania.

Opuszczając zmęczoną rękę na kolana, przymknął oczy. Odchylił głowę na oparcie fotela i ciężko odetchnął. Jego myśli popłynęły niespiesznie tam, gdzie znowu chciałby być. Przemykające przez umysł nieskładne z pozoru obrazy i słowa zaczynały układać się w smutną opowieść sprzed lat. Historię o zbrodni i miłości.

ROZDZIAŁ I

W chwili krępującej ciszy, która zawisła w gabinecie niczym ciężka mgła, najbardziej irytujące było monotonne, równomierne tykanie ściennego zegara. Czasomierz najwyraźniej za nic miał zmieszanie Krzysztofa Rotfelda, dyrektora fabryki garbarskiej. To, co przed chwilą oznajmił swojemu gościowi, nie należało bowiem do rzeczy przyjemnych.

Siedzący naprzeciw biurka młody, postawny mężczyzna w eleganckim garniturze wydawał się obojętny na usłyszane słowa. Blady i znieruchomiały, wpatrywał się pustym wzrokiem w cyferblat, próbując uchwycić ulotność ruchu ozdobnej minutowej wskazówki. Tak jakby w tej decydującej o jego przyszłości chwili nic nie było ważniejsze.

Jego pozorna apatia sprawiła, że starszy, łysawy pryncypał poruszył się nerwowo w fotelu, chrząknął znacząco i zacierając pulchne dłonie, usprawiedliwiającym nieomal tonem wydusił:

– Cóż, inżynierze Turno, sam pan rozumie, że w tych okolicznościach... – Rozłożył ręce, usiłując dać do zrozumienia, że za przekazaną właśnie decyzją stoją obiektywne przesłanki, na które nikt nie ma wpływu.

Wyrwany z zadumy gość zamrugał, a potem spojrzał na dyrektora i powoli skinął głową.

– Tak. Rozumiem.

Zdawkowość odpowiedzi, miast uspokoić Rotfelda, sprawiła, że poczuł się jeszcze bardziej winny. Sapnął, a na jego okrągłej twarzy pojawiły się rumieńce. Nie mógł pozbyć się natrętnej myśli, że powinien powiedzieć coś więcej. Wyjaśnić powód dymisji, nie poprzestając na niedopowiedzeniach i aluzjach. Było to jednak dla niego zbyt przykre i drażliwe. Zdobył się tylko na nerwowe potarcie podwójnego podbródka i kilka westchnień.

Do pracy inżyniera nie mógł mieć jakichkolwiek zastrzeżeń. Ba! nie przypominał sobie, by kiedykolwiek był w zakładzie równie odpowiedzialny i zaangażowany mechanik. Gdyby nie przykre prywatne sprawy, przed Turną rysowałaby się świetlana przyszłość. Los jednak zdecydował inaczej. Warszawa była zbyt małym miastem, aby Ludwik Temler, właściciel fabryki, mógł sobie pozwolić na ignorowanie skandalu, jaki stał się udziałem jego pracownika. Wszak przez ostatnie tygodnie na salonach stolicy nieistniejącego już państwa mówiono wyłącznie o tym nieszczęsnym wypadku i snuto najróżniejsze domysły.

Wszyscy zdawali się zgodni co do tego, że winny tragicznych zdarzeń może być tylko Wiktor Turno. To nic, że nie postawiono mu żadnych zarzutów, a śmierć panny Alicji Drohomirskiej władze uznały za samobójstwo. Towarzystwo wydało własny werdykt. Czy w końcu mógłby być inny powód samobójczej śmierci niemal w przeddzień ślubu niż jakieś zajście z narzeczonym? Oczywistość tej powtarzanej konstatacji była niepodważalna, a nieliczni obrońcy młodego inżyniera szybko zamilkli, skarceni nieprzychylnymi spojrzeniami dystyngowanych matron i niedwuznacznymi komentarzami, że widocznie sami muszą mieć coś na sumieniu, skoro usiłują znaleźć okoliczności łagodzące. Powszechnie bowiem przypuszczano, że za nieszczęściem stało najpewniej potajemne zerwanie zaręczyn przez Turnę, choć ani rodzina panny, ani nikt inny nie mieli co do tego pewności. Pozostawały jedynie domysły, gdyż nieboszczka nie zostawiła listu pożegnalnego, a jej niedoszły mąż z uporem milczał jak zaklęty.

Krążące po Warszawie plotki podsycało niezwykłe, zważywszy na okoliczności, zachowanie inżyniera. Nie złożył on kondolencji rodzinie, nie pojawił się na zorganizowanym przez hrabiankę Godzicką spotkaniu ku pamięci zmarłej, nie przywdział czarnego stroju. Co dziwniejsze, nawet nie poprosił o urlop, by oddać się żałobie. Wręcz przeciwnie – pobladły, milczący i smutny, stroniąc od ludzi, zaczął spędzać w fabryce jeszcze więcej czasu niż dotychczas. Mówiono nawet, że w niej pokątnie nocował. Najbardziej zaś oburzyło wszystkich to, że nie pojawił się na pogrzebie. Wśród warszawskich elit nie było już dla niego miejsca.

Dyrektor Rotfeld westchnął ciężko, nim starannie ważąc słowa, rzekł:

– Gdyby to zależało wyłącznie ode mnie... Sam pan wie, panie Wiktorze, jak cenię sobie pańską pracę. Myślę jednak, że lepiej będzie, jeśli wyjedzie pan na jakiś czas. Odpocznie. Gdy minie...

– Czy to wszystko, panie dyrektorze? – chłodno przerwał mu Turno, podnosząc się z krzesła.

Obcesowe zachowanie sprawiło przykrość starszemu mężczyźnie. Doskonale pamiętał przyjacielskie niemal stosunki, jakie łączyły go z inżynierem.

Wesoły i energiczny młody człowiek szybko zyskał sympatię w fabryce, a jego przełożony żałował czasem w duchu, że Opatrzność nie dała mu takiego syna jak Wiktor. Teraz wszakże miał przed sobą innego człowieka. Radosna kiedyś twarz zastygła w surowym wyrazie, prężne ruchy nabrały sztywnej powściągliwości. W oczach pojawiła się dziwna melancholia pomieszana z gniewem, a usta wykrzywiał grymas wzgardliwego cynizmu, odbierając obliczu dawny urok. Wydawało się, że w ostatnich tygodniach Turno postarzał się najmniej o kilka lat i zgorzkniał niby starzec. Zadziwiająca była ta nagła zmiana charakteru, którą usprawiedliwiało jedynie nieszczęście. Ludzie wolą jednak płacz i rozpacz, w ich obliczu mogą bowiem z ulgą oddawać się pocieszaniu cierpiących wyuczonymi formułami. Czyjś chłód wobec śmierci wzbudza w nich tylko niepokój i poczucie winy, którego źródłem jest niemożność ulżenia w żałobie w ten najprostszy, niewymagający specjalnej refleksji sposób.

Dyrektor nerwowym gestem zachęcił gościa, aby jeszcze na chwilę usiadł.

– Niech pan da mi kilka minut, panie Turno. Proszę mi wierzyć, że mimo tego – ruchem głowy wskazał leżące na biurku wypowiedzenie – ma pan we mnie szczerego przyjaciela. Gdyby to ode mnie zależało, nie doszłoby do tej nieprzyjemnej sytuacji. Ja wiem, że różnie można przeżywać żałobę...

Młodemu mężczyźnie zadrgała szczęka. Ponownie wycedził z nieprzyjemnym naciskiem:

– Czy to wszystko, panie dyrektorze?

Otyły pryncypał przełknął ślinę i odchylił się na oparcie fotela, siłą woli powstrzymując chęć zakończenia nieprzyjemnej rozmowy. Wygrało w nim współczucie. W gruncie rzeczy bowiem Rotfeld był wrażliwy i wyrozumiały, a że niejedno już w życiu widział i niejednego doświadczył, mimo uszu puścił ten przejaw arogancji. Doskonale wiedział, że za jakiś czas to jego gościowi będzie sprawiać przykrość wspomnienie tej rozmowy. Sam, niezależnie od okoliczności, chciał zachować się właściwie do samego końca. Jego ton zmienił się jednak – zabrzmiał rzeczowo i zimno.

– Ma pan perspektywę na inną posadę?

Turno wzruszył ramionami.

– Czy to istotne? – mruknął.

Rotfeld wykazał się jednak uporem.

– Mimo wszystko byłbym wdzięczny za odpowiedź.

Na twarzy młodego człowieka pojawił się grymas nieskrywanej podejrzliwości i wzgardy. Lekko skłonił głowę, odwrócił się i sięgnął po wiszący na wieszaku kapelusz. Biorąc go, rzucił z sarkazmem:

– Obawiam się, panie dyrektorze, że mówienie teraz czegokolwiek o planach nie byłoby w moim interesie. – Mrużąc oczy, zerknął przez ramię na Rotfelda. – Czyżby pan Temler zamierzał wystawić mi wilczy bilet? Zniechęcić do mnie tego, kto chciałby mnie zatrudnić?

Siedzący za biurkiem mężczyzna wytrzymał jego nieprzyjemne spojrzenie. Sięgnąwszy do szuflady, wyjął jakąś kartkę, starannie ułożył ją przed sobą i dopiero wtedy odpowiedział:

– Przemawia przez pana zrozumiała gorycz, panie Wiktorze. Pozwolę więc sobie pozostawić te słowa bez komentarza. Wyjaśnię tylko, że Ludwik Temler nie ma nic wspólnego z moim pytaniem. Po prostu, jeśli nie ma pan niczego na oku, miałbym dla pana propozycję. – Przesunął dokument po błyszczącym blacie. – To list polecający. W majątku hrabiego Bieloszyńskiego w guberni kieleckiej jest wolna posada zarządcy gorzelni. Pan Wierzbicki, administrator w ordynacji i mój stary przyjaciel, poprosił mnie, bym wskazał kogoś właściwego. – Cofnął rękę, pozostawiając kartkę nieopodal krawędzi biurka. – Pomyślałem o panu.

Turno zamarł. Przez ułamek sekundy wydawał się zawstydzony swoją obcesowością, lecz zaraz na jego twarz powrócił wyraz podejrzliwej powściągliwości. Trzymając przed sobą kapelusz, zapytał krótko:

– Dlaczego?

– Dlatego, że wyjazd z Warszawy dobrze panu zrobi. Świeże wiejskie powietrze i nowe otoczenie potrafią zdziałać cuda. – Rotfeld wysilił się na przyjazny uśmiech. – Tak sądzę – dodał.

Młody mężczyzna powoli zbliżył się do biurka. Popatrzył na list, ale nie sięgnął po niego.

– Chcecie, żebym zniknął wam z oczu, tak? – rzucił, zmarszczywszy czoło.

Dyrektor fabryki poruszył się niespokojnie w fotelu.

– Nie zamierzam pana przekonywać co do uczciwości moich intencji. Zrobi pan, jak uważa. – Pochylił się i przesunął kartkę jeszcze o cal. – A to może pan wziąć lub nie. – Popatrzył Turnie prosto w oczy. – Z mojej strony to wszystko.

Inżynier się zawahał. Dopiero po dłuższej chwili sięgnął po dokument, powoli złożył go, nie czytając, i schował do wewnętrznej kieszeni marynarki. Skłoniwszy głowę, upewnił się:

– Majątek hrabiego Bieloszyńskiego? Dobrze zapamiętałem?

– W powiecie stopnickim. Obecnie jest w rękach jego małżonki Heleny. Hrabia Aleksander Bieloszyński od dwóch lat nie żyje – wyjaśnił Rotfeld. – Rządcę Antoniego Wierzbickiego zastanie pan w Zasławicach. Tam zresztą jest też gorzelnia.

– Rozumiem. – Turno włożył kapelusz i po namyśle wyciągnął rękę w stronę dyrektora. – Dziękuję panu.

Unosząc się z fotela, starszy mężczyzna znów uśmiechnął się przyjaźnie.

– Powodzenia, panie inżynierze – rzekł, przytrzymując na moment prawicę byłego podwładnego. – I mam nadzieję, do zobaczenia.

Wiktor Turno nie odwzajemnił życzliwego uśmiechu. Prędko cofnął dłoń, nerwowo naciągnął rękawiczki i się wyprostował.

– Żegnam pana – rzucił oschle, uchylając ronda kapelusza.

Rotfeld zastygł z wciąż wyciągniętą nad biurkiem ręką. Do żywego dotknął go ten jawny brak wdzięczności. Wychodzącego inżyniera wcale to jednak nie obchodziło. Utrata pracy była niczym w porównaniu z tym, z czym musiał się mierzyć od kwietnia.

Opuszczając biura fabryki, Turno nawet się nie obejrzał za siebie. Ceglane budynki, maszyny i ludzie, którym poświęcił ostatnie cztery lata życia, wszystko to, co wypełniało mu dni, stało się właśnie przeszłością. Ale nie miało to znaczenia w obliczu przepełniającego go żalu. Przeszywał go na wskroś, sprawiając fizyczny ból, i wywoływał tęsknotę, nad którą nie potrafił zapanować. Gdy nadchodziła, łzy napływały mu do oczu, a pierś zaczynał dławić duszący uścisk. Nie pomagały wówczas ani modlitwa, ani gniew. Nawet wódka okazała się zbyt słabym lekarstwem na tę przypadłość.

Idąc z opuszczoną głową wąskimi uliczkami Woli, Wiktor co rusz zadawał sobie pytanie, które rozpaliło mu umysł, gdy dotarła do niego najgorsza z możliwych wiadomości. Dlaczego to zrobiła? Choć tysiące razy analizował tamte ostatnie dni, spotkania z Alicją, rozmowy, gesty i spojrzenia, choć przypominał sobie najdrobniejsze szczegóły, nie potrafił znaleźć odpowiedzi.

Ukochana była taka sama jak zawsze. Ciepła i miła. Czasem zalotna, innym razem powściągliwa, studząca zapędy rozpalonego miłością narzeczonego. Śmiała się z żartów, planowała przyszłość, mówiła o nadchodzącym ślubie. Wszystko wydawało się naturalne, normalne i ułożone. Nawet kiedy widział ją po raz ostatni, z uśmiechem pożegnała go niewinnym pocałunkiem w policzek, prosząc, aby w piątkowy wieczór przyszedł do hrabianki Godzickiej, jej przyjaciółki i powiernicy. Tam miał ją znów zobaczyć.

A potem nadszedł ów straszny dzień. Gdy Wiktor wspominał go, mieszały mu się prawdy z wyobrażeniami, jakby to był jakiś koszmarny sen, który usilnie próbował sobie przypomnieć tuż po przebudzeniu. Nie pamiętał dokładnie słów wypowiedzianych przez zdyszanego posłańca ani jego wyglądu. Wszystko to zlewało się w jedno przeszywające wrażenie pustki, bezdźwięcznej nicości zamrażającej każde uczucie i myśl. Po nim zaś nadeszła gwałtowna fala wyparcia, a jakiś wewnętrzny głos, śmiejąc się, sączył mu w uszy słowa o niedorzeczności tego, co przyniósł goniec. Nie żyje? To niemożliwe! Wręcz absurdalne! Przecież jeszcze wczoraj dotykał jej delikatnej dłoni, obejmował szczupłą talię i czuł ciepło jej oddechu na swoich ustach! Spoglądał w pełne życia i nadziei oczy! Więc jakże to?

Nieświadomie zatrzymał się, zaciskając pięści. Drżały mu usta, a w kącikach oczu zaszkliły się łzy. Poczuwszy je, ze złością otarł powieki wierzchem dłoni i zmusił się, aby znów ruszyć do przodu.

Pamiętał, jak pobiegł pod jej kamienicę. Zebrany na ulicy motłoch komentował niecodzienne zdarzenie u państwa Drohomirskich. Sensacyjna wiadomość lotem błyskawicy obiegła okoliczne podwórka i bramy, ściągając coraz to nowych gapiów. Policja nie wpuszczała nikogo za próg. Gdzieś tam, ponad głowami ciżby, Wiktor widział jedynie białe kitle sanitariuszy, mundury żandarmów i stojący opodal konny ambulans. Nic więcej.

Jak z oddali docierały do niego szczątki ledwie zrozumiałych, szeptanych słów, że panienkę rano znaleziono martwą. Jedni mówili, że się powiesiła, inni, że połknęła fosfor z zapałek. Ktoś modlił się cicho, ktoś złorzeczył, sycząc, że dobrze się stało bogaczom. Wiktor zaś nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Skamieniały, mógł tylko patrzeć.

Nie wiedział, jak dowlókł się do domu. Pamiętał tylko mignięcia ulic, jakichś patrzących na niego z przerażeniem lub współczuciem przechodniów. Ktoś krzyknął, że jest pijany. Ktoś inny popchnął go, tak że wpadł do rynsztoka. Gdzieś, nie wiadomo gdzie i jak, zaginął mu pugilares. Gdy wreszcie stanął na progu swej kawalerki, pokryte spękaną farbą drzwi, wytarta mosiężna klamka i porysowany latami używania zamek wydały mu się dziwnie wyraziste. Kłuły go w oczy realnością, a w uszach słyszał jednostajny szum pulsującej krwi.

Wzburzone szokiem zmysły się wyostrzyły, pozwalając widzieć i czuć wszystko to, co wcześniej było niedostrzegalne. Wtedy zobaczył w szczelinie pod drzwiami skrawek koperty. Ledwie widoczny rąbek wzbudził przerażające przeczucie, że jest tym, czym nie chciałby, aby był.

Jak w malignie otworzył drzwi i sięgnął po list. Był pewien, że kiedy wychodził rano, nie było go. Bez trudu rozpoznał pismo. Jej pismo. Więcej z tej chwili nie pamiętał.

Ocknął się na podłodze ze zmiętą kopertą w dłoni. Z trudem wstał, podpierając się o szafę. Kręciło mu się w głowie, a nogi dziwnie plątały, odmawiając posłuszeństwa. Czuł, że jego dusza straciła kontrolę nad ciałem. Idąc wzdłuż ściany, zdołał dotrzeć do sofy i opadł na nią całkiem wyczerpany. Dopiero wtedy drżącymi palcami rozerwał kopertę.

Litery rozmywały mu się przed oczami. Wiły w dziwacznych ruchomych ornamentach, długo nie pozwalając się uchwycić. Wreszcie jednak bardziej niż treść listu zrozumiał jego sens. Ma na zawsze zapomnieć. Zabraniała mu mówić o sobie, myśleć i wspominać. Zakazywała iść na pogrzeb. Chciała, by wymazał ją z pamięci i nigdy nikogo o nią nie pytał. Na końcu zaś, starannie wykaligrafowane, widniało najbardziej raniące, zimne jak lód słowo „Żegnaj”. Nic więcej.

Kto podrzucił ten list? Dlaczego go napisała? Co się zdarzyło między chwilą czułego pożegnania a jej śmiercią? Jaki miała powód, by targnąć się na życie? Dlaczego postanowiła go zostawić? Te i tysiące innych pytań bez odpowiedzi towarzyszyły od tamtej chwili Wiktorowi Turnie. Były natrętne i dręczące. W żaden sposób nie mógł się ich pozbyć. Nie pomagały praca, alkohol ani modlitwa. Opętany potrzebą zrozumienia tego, co się stało, jego mózg wrzał w gorączce niczym buzująca lawa. I jak gorejąca lawa zastygł na zewnątrz, pokryty pozorną skorupą obojętności. Okrzepł powolnością ruchów, martwą, bladą twarzą, milczeniem. Umysł Wiktora stał się wulkanem, w którym buzuje rozpalona magma, cierpliwie wyczekując nieuchronnej erupcji.

Na nic zdały się słowa przyjaciół i ich początkowe współczucie. Niczym były dyskretne prośby, by mimo bólu zachował należyte żałobne formy. Turno zaciął się w sobie, zamykając innym dostęp do swych myśli i uczuć. Cóż bowiem miałby powiedzieć, skoro pośród bólu narastał w nim gniew na Alicję, że porzuciła go w najbardziej okrutny sposób? Kto by to zrozumiał? Zostawiła go samego, wystawiając na podejrzliwe spojrzenia i pokątne szepty plotkarzy. Z tego zaś zrodziły się narastające z każdym dniem dystans i osamotnienie. Wówczas dopiero uświadomił sobie, że prócz Alicji nie miał nikogo, z kim mógłby szczerze porozmawiać. Straciwszy ją, utracił jedyną osobę, która naprawdę go znała. Przed całą resztą grał jedynie swą rolę, okryty pancerzem konwenansów. Jej śmierć sprawiła, że ta zbroja zaczęła palić go jeszcze bardziej niż wcześniej. Z całą jaskrawością dostrzegał sztuczność i ulotność świata, w jakim dotychczas żył. Złudność szczęścia, na jakie miał nadzieję. Gdy utracił wszystko, na czym mu zależało, prócz żalu poczuł coś, czego w ogóle się nie spodziewał – dziwny powiew wolności, lecz nie tej radosnej, uwznioślającej jak wiosenny oddech pełną piersią. Ta wolność była zła. Podobna cieniom jesiennych drzew zapowiadającym nieuchronną zimę. Szeptała do ucha kuszące słowa o porzuceniu odpowiedzialności i zobowiązań, sączyła wprost do rozpalonego umysłu jadowicie przyjemną myśl, że teraz może robić, co chce.

Wyzwolił się z trosk, porzucił plany, pozbył marzeń. Na niczym mu już nie zależało, nic nie musiał. Czuł to tym wyraźniej, im bardziej odwracali się od niego ci, których jeszcze niedawno miał za przyjaciół.

Kroki Wiktora stawały się coraz wolniejsze, gdy wspinał się po wytartych schodach prowadzących do jego mieszkania. Siłą woli powstrzymywał nawracające myśli o dniu, w którym zmieniło się wszystko. Dobrze wiedział jednak, że to miejsce, te odrapane drzwi i mosiężna klamka, na zawsze będą rozdzierać mu serce. Dlatego jak najszybciej musiał je porzucić, by nie zwariować. Uciec od nich tam, gdzie nie znał niczego i nikogo. Udać się dokądkolwiek, byle nie być tu ani dnia dłużej.

Utrata pracy pomogła mu ostatecznie podjąć decyzję. Wyzwoliła od resztek poczucia obowiązku. Teraz nie miał już naprawdę nic. Przygniotło go to nagłe poczucie swobody, zamiast ulgi przynosząc gorycz pustki.

Gdy stanął przed wejściem, odruchowo spojrzał na próg, na którym znalazł jej list. Zacisnął pięści i przełknął ślinę, widząc jedynie martwe słoje na obłej krawędzi wytartego drewna. By zdławić żal, gwałtownie pchnął drzwi.

– Ooo! To pan inżynier już przyszedł?

Słowa zerkającej z salonu gospodyni wyrwały Wiktora z gorzkich rozmyślań.

– Tak, pani Grzelakowa, już wróciłem – burknął.

– Ale z obiadem...

– Nie jestem głodny – przerwał jej, wieszając płaszcz. – Nie trzeba nic robić.

Zażywna, rumiana kobieta wzruszyła gwałtownie ramionami, dając wyraz swej wzgardzie dla pańskich fanaberii. Przecież wiedziała dobrze, że choćby przychodziło najgorsze, człowiek musi jeść. Drażniły ją ta tkliwość i humory Wiktora Turny. Sama pochowała już męża, dwójka jej dzieci zmarła na tyfus, ale nie stało się to nigdy powodem, by nie jeść. W końcu człowiek musi jakoś żyć, jak powiadała, a tym, co mają za dużo, to się czasami w dupach przewraca z dobrobytu. Ot, choćby jej obecny lokator! Niby kształcony, bogaty, a jak mu się narzeczona otruła, to całkiem zgłupiał! A przecież wiadomo, że jak nie jedna, to drugą znajdzie! W końcu człowiek o wszystkim zapomni. Im wcześniej, tym lepiej dla niego i innych.

Kończąc omiatanie kurzu, rzuciła:

– Posłaniec był od hrabianki Godzickiej. List przyniósł.

Wchodząc do salonu, Wiktor zapytał zimno:

– Gdzie?

– A ooo! – Grzelakowa wskazała ruchem głowy. – Na stoliku położyłam.

Sięgnął po zgrabnie złożoną na czworo karteczkę opatrzoną małą lakową pieczęcią z herbem. Bez pośpiechu rozwinął papier. Powiódł wzrokiem po równych, kształtnych literach i zacisnął usta. Przyjaciółka jego narzeczonej nie mogła dobitniej wyrazić swojej niechęci. Choć w grzecznej formie, list nie pozostawiał wątpliwości, iż obecność Wiktora Turny na spotkaniach towarzyskich w salonie panny hrabianki jest co najmniej niepożądana. A tak naprawdę niemile widziana. Chłodne „żegnam” na końcu natychmiast przywołało ostatnie słowo skreślone do niego przez Alicję.

Powściągając gniew, zmiął kartkę. Odczuł nawet przyjemny dreszcz, kiedy małe, ostre kawałki czerwonego laku wbiły mu się w rękę.

Odetchnąwszy głęboko dwa razy, spojrzał na gospodynię.

– Wyjeżdżam – oznajmił krótko.

Kobieta gwałtownie się odwróciła i uniosła wysoko brwi.

– Jakże to? – prychnęła, machając nerwowo miotełką do kurzu.

Turno nie zamierzał jej jednak niczego tłumaczyć. Zamiast tego przeszedł do konkretów.

– Zapłacę za kolejny miesiąc z góry, żeby Grzelakowa nie była stratna. Potem niech sobie szuka innego lokatora.

– Gdzie ja teraz...?!

– Będę jeszcze trzy dni, żeby załatwić wszystko, co trzeba. Pieniądze dam jutro – przerwał jej bezceremonialnie. – Teraz niech Grzelakowa już idzie.

Poczerwieniała na twarzy kobieta pokręciła głową, ale posłusznie ruszyła do przedpokoju. Odkładana z gniewem miękka szczotka zaskakująco głośno stuknęła o szafkę, Turnę zaś dobiegło jeszcze wyburczane:

– A w cholerę niech jedzie!

Dalszego ciągu, urwanego ostrym dźwiękiem trzaskających drzwi, już nie usłyszał.

Mimowolnie uśmiechnął się do siebie, pomyślawszy, że gospodyni jak zwykle chciała mieć ostatnie słowo. Ale ani jej gniew, ani problem ze znalezieniem kogoś na jego miejsce wcale go nie obeszły. Twardo stąpająca po ziemi Grzelakowa z pewnością sobie poradzi.

A on?

Bezwiednie wcisnął do kieszeni marynarki pomiętą kartkę, po czym, choć był środek dnia, poszedł do sypialni, gdzie czekała na niego napoczęta poprzedniego dnia butelka wódki.

ROZDZIAŁ II

– Prrr! – Woźnica zatrzymał konia tuż obok bramy, odwrócił się ku siedzącemu z tyłu pasażerowi i wskazał w lewo batem. – Rządcę to najpewniej w kuźni znajdziecie albo w stajniach, bo w gabinetach rzadko siedzi. Tym bardziej teraz. Czerwiec, to i roboty huk.

Młody mężczyzna skinął głową i zeskoczył na ziemię. Sięgnął do kieszeni, szukając jakiejś monety, ale furman machnął tylko ręką.

– Nie trzeba, wielmożny panie. I tak od Mirowa jechałem, to nawet raźniej mi było.

Mimo wszystko Turno wyłuskał kilka kopiejek, podszedł i wysiliwszy się na nieznaczny uśmiech, wcisnął je w twardą, spracowaną dłoń chłopa.

Wozak ukłonił się nisko, ściągając z rozczochranej czupryny słomkowy kapelusz.

– Bóg wam zapłać, wielmożny panie.

– Z Bogiem jedźcie – odpowiedział inżynier, wziąwszy leżącą wśród worków walizkę.

Kiedy furmanka znów zaturkotała, postawił walizkę na skraju drogi, wyjął flanelową chusteczkę i otarł z czoła pot zmieszany z kurzem.

Upał był nieznośny. Jaskrawe słońce paliło żywym ogniem z bezchmurnego błękitnego nieba, a powietrze poruszał suchy powiew ledwie silniejszy od oddechu.

Wiktor tęsknie spojrzał za wozem, który znikał w cienistej parkowej alei. Stare kasztanowce, lipy i klony kusiły chłodem i szeptem liści. Westchnął, schylił się i podniósł walizkę. Z żalem pomyślał, że jeszcze chwilę przyjdzie mu poczekać na odpoczynek. Najpierw musiał znaleźć tego, do którego skierowany był list polecający Rotfelda.

Na lewo ciągnęły się murowane budynki gospodarstwa. Solidne, obszerne i zadbane, potwierdzały majętność ordynacji Bieloszyńskich. Z majdanu niósł się zapach wyschniętej trawy i zwierząt oraz ludzki gwar, raźno poruszali się na pół rozebrani parobcy. Gdzieś z tyłu podwórza dobiegały dźwięczne uderzenia kowalskich młotów. To tam Turno, za radą fornala, postanowił skierować pierwsze kroki.

Przechodząc obok chłopów pracujących przy zrzucanym z furmanek sianie, dostrzegał ich ciekawskie spojrzenia. Nawet przyjemne były te proste, ogorzałe twarze krzepkich wieśniaków i śmiejących się dziewcząt. Miały w sobie coś pierwotnego, jakąś życiową siłę, a zarazem ulotne piękno młodości. Tak inne były od bladych twarzy dam i panów znanych mu z warszawskich salonów. Tak inne od jej twarzy...

Wspomnienie boleśnie ścisnęło mu serce. Odczuł okrutny kontrast pomiędzy tym kipiącym wokół niego życiem a chłodem śmierci, w którym pogrążyła się Alicja. Leżała teraz, na wieki sama, w zimnym grobie, a jej ulotne piękno powoli przeistaczało się w bezkształtną masę gnijącego mięsa.

Wiktora przeszedł dreszcz, a w ustach poczuł nieprzyjemny metaliczny posmak. Bezrozumna, prostacka wręcz wesołość parobków i dziewek budziła w nim teraz złość, że życie toczy się dalej, a świat jest obojętny na to, co się stało. Mocniej zacisnął dłoń na uchwycie walizki i przyspieszył kroku.

Coraz głośniej dźwięczały uderzenia młota o kowadło. Przez szeroko otwarte drzwi pobliskiego budynku zobaczył rozżarzone palenisko. Czuć było swąd palącego się węgla, dyszały mozolnie pracujące miechy. Niepojęte wręcz wydawało mu się, jak ktokolwiek mógł wytrzymać w rozgrzanej, rozbrzmiewającej odgłosami pracy kuźni.

Stanął przed wrotami, odstawił walizkę i mając gdzieś konwenanse, ściągnął marynarkę. Koszula wręcz lepiła mu się do pleców, a pod pachami czuł spływający po ciele pot. Nieprzyjemne poczucie gorąca pozwoliło mu jednak choć na chwilę oderwać się od przykrych myśli o śmierci i przemijaniu.

Odruchowo poprawiwszy wilgotny kołnierzyk, wychylił się za grubą, spękaną framugę i spojrzał w głąb zadymionego pomieszczenia. Zobaczył ludzkie sylwetki i trzymany w szczypcach rozgrzany do czerwoności metal. Po uderzeniach młota pryskały z niego iskry, by zaraz zgasnąć na polanej wodą podłodze.

– Niech będzie pochwalony! – krzyknął Wiktor. – Czy jest tu rządca Wierzbicki?

Jego słowa zakłóciły harmonię ciężkiej pracy. Cicho zajęczał odkładany na kowadło młot, ktoś zaklął grubo, ktoś inny wetknął rozpaloną sztabę w buzujące żarem palenisko. Jakiś potężnej postury mężczyzna niespiesznie się odwrócił, sięgnął po szmatę przewieszoną przez krawędź drewnianego wiadra i ocierając ręce, pokuśtykał w stronę wejścia. Turno cofnął się o krok i wyprostował dumnie.

Wielkolud na oko miał sporo ponad pięćdziesiąt lat, ale trzymał się nad wyraz krzepko. Barczysty, opalony, z brodą przysłaniającą grubą bliznę, która ciągnęła się od lewego policzka do skroni, sprawiał groźne wrażenie. Podejrzliwie zmierzył wzrokiem przybysza i kończąc ocierać wielkie jak bochny chleba dłonie, burknął basowo:

– Wierzbicki jestem. A pan to kto?

Młody mężczyzna niemal natychmiast sięgnął po list polecający. Podając go, odpowiedział:

– Wiktor Turno. Inżynier. Pan Rotfeld przekazał mi, że jest w majątku wolna posada w gorzelni.

– Aha. – Olbrzym rozłożył grubymi palcami papier i przebiegł wzrokiem po skreślonych na nim słowach. Po chwili uśmiechnął się lekko zza bujnego zarostu, oddał list i rzucił: – Pisze mi Krzysztof, że lepszego od pana nie znajdę... – Przekrzywił głowę. – Tylko zdaje mi się, żeś pan aż za dobry do tej roboty. Nie wiem, ile zarabiał pan u Temlera, ale tu na więcej niż tysiąc papierowych rubli rocznie nie ma co liczyć.

Wiktor obojętnie wzruszył ramionami.

– Może być i tysiąc.

Oczy rządcy znów błysnęły podejrzliwością.

– Nawet pan nie wie, na co się godzi. – Westchnął ciężko. – Skoro tak, pokażę. Może wtenczas zmieni pan inżynier zdanie. Robota prosta i mało ambitna jak na absolwenta Petersburskiego Instytutu[1]. – Dopiero teraz wyciągnął rękę do powitania.

Uścisk miał tak krzepki, że Turno poczuł wszystkie drobne kości swej ręki. Wiedział jednak, że rządca zrobił to specjalnie, dlatego się nie skrzywił. Przeciwnie, uśmiechnął się lekko i skinął uprzejmie głową.

Nieco rozczarowany tą reakcją, Wierzbicki wskazał na prawo, rzucając:

– Chodźmy.

Wiktor wymownie spojrzał na stojącą na ziemi walizkę.

– Aaa! – mruknął ze zrozumieniem administrator. Zawołał do jednego z pracujących opodal parobków: – Jasiek! Dalejże do mnie!

Bosonogi chłopak podbiegł i ukłonił się nisko.

– Bierz bagaż pana i nieś do oficyny, pod drzwi, gdzie pan Rukicki mieszkał. Przy okazji powiedz Marcysi, żeby obiad dla dwóch szykowała, bo zjem z panem inżynierem – nakazał Wierzbicki, po czym odwrócił się do przybysza. – Nawet jak pan przemyśli sprawę i odmówi, to przynajmniej posili się przed odjazdem.

Turno wzruszył ramionami, nie bardzo pojmując, dlaczego już na wstępie rządca chce go zniechęcić do objęcia posady w Zasławicach. Ten tymczasem położył mu rękę na plecach. Lekko popchnąwszy młodego przyjezdnego, mruknął:

– No to chodźmy. Gorzelnia niedaleko.

Idąc wzdłuż budynków gospodarczych, dotarli do furtki wychodzącej na polną drogę. Na lewo ciągnęły się łany pszenicy przetykane gdzieniegdzie niewielkimi świerkowymi zagajnikami, na prawo zaś była obszerna zagroda, po której niespiesznie chodziły piękne konie pełnej krwi angielskiej. Turno słyszał, że wierzchowce Bieloszyńskich są jednymi z najlepszych nad Wisłą, i teraz musiał przyznać, że istotnie tak jest.

Idący obok niego rządca, widząc, gdzie skierował wzrok, wyjaśnił:

– To jeszcze ojciec świętej pamięci hrabiego Aleksandra sprowadził angliki spod Londynu. Tak się w nich kochał, że mało nie wydał całego majątku na konie. Szczęściem syn nie podzielał tej pasji i uratował, co się dało, z zasławickiego klucza. Teraz ledwie parę najlepszych sztuk jest, ale takie, że i sam cesarz by się ich nie powstydził. Pani hrabina każe ich pilnować jak oka w głowie. Jak kto klacz do ogiera przywozi, złotem musi płacić. Całkiem dobry interes się okazał – zakończył rzeczowo.

– Aha. – Turno skinął zdawkowo głową, spoglądając już nie na konie, ale na stary, piękny park za zagrodą.

Rozbuchane późną wiosną wiekowe drzewa dumnie rysowały się na tle błękitnego nieba. Swą wyniosłością podkreślały bogactwo majątku i jego długą historię. Zasławice bowiem należały do Bieloszyńskich już od czasów saskich. Wówczas to pierwszy z nich wżenił się w gasnący ród Sieleckich, biorąc po nich prawa do ordynacji. Po nich także Bieloszyńscy przejęli miano margrabiów, bardziej znaczące od używanego przez nich tytułu hrabiowskiego[2].

Zwalisty administrator miał chyba mało zrozumienia dla niemego zachwytu Wiktora parkiem, gdyż wskazując na niewysoki płotek i kilka stojących nieopodal szklarni, wyjaśnił:

– Tu mamy warzywniak. Hrabia Aleksander zarządził, by sadzić włoszczyznę i wozić na targ do Mirowa albo nawet do Kielc. Na pniu się wszystko sprzedaje, a zasławickie pomidory i ogórki w kilku powiatach uchodzą za najlepsze. Dobry był z hrabiego gospodarz, świeć Panie nad jego duszą. – Pokiwał smętnie głową. – Potrafił odmówić sobie i swoim nowalijek, żeby więcej na handel było.

Ta zapobiegliwość nieżyjącego właściciela nie zrobiła jednak wrażenia na inżynierze, co nieco zakłopotało Wierzbickiego.

– A pana, panie Turno, co też wygnało z Warszawy na taką prowincję? – spytał złośliwie, zmieniając temat. – Nie żal panu?

Wiktor się skrzywił, chociaż się spodziewał, że prędzej czy później takie pytanie padnie. Nie patrząc w stronę wielkoluda, mruknął zdawkowo:

– Zawsze ciągnęło mnie na wieś.

Rządca się zaśmiał i skrzywił pobłażliwie, dając w ten sposób do zrozumienia, jak mało wierzy w słowa młodego inżyniera.

– Pewnie kobieta – rzucił po chwili ironicznie, a nie doczekawszy się odpowiedzi, westchnął i dodał: – Ech, wy, młodzi! Wszystkie te bzdury bierzecie tak poważnie, że zdaje się wam świat czarny albo biały. A w gruncie rzeczy prawdziwa jest jedynie szara codzienność, gdzie nie ma miejsca na złudzenia. Zresztą – machnął ręką – sam pan to z wiekiem zrozumie.

– Pan żonaty? – odparował Wiktor z niewinną miną.

Najwyraźniej trafił, bo Wierzbicki odwrócił oczy. Pod gęstą brodą zadrgały mu szczęki.

– Nie – odparł krótko i przyspieszył kroku.

Dotarli w milczeniu do miejsca, gdzie kończył się park, a ilasta droga krzyżowała się z inną. Wskazując ceglane budynki stojące tuż nad skarpą, poniżej której rozciągały się nadnidziańskie łąki, administrator burknął:

– To tutaj. Gorzelnia spaliła się dwa lata temu. Tyle co po pogrzebie pana hrabiego ktoś zaprószył ogień.

Ruszył szerokim na kilka kroków jarem biegnącym w dół, ku zielonym błoniom nad rzeką. Turno bez słowa podążył za nim.

Nida wiła się leniwie, połyskując w słońcu błękitem czystej wody. Jakże odmienny był tutejszy łagodnie pofałdowany krajobraz od monotonnie płaskich równin Mazowsza. Zachwycał płynną różnorodnością, łącząc urok bezkresnych pól z powabem ciągnących się niemal w nieskończoność niewysokich wzgórz i dolin.

Skręciwszy przy gliniastej skarpie, Wierzbicki ruszył w stronę wypalonego budynku bez dachu, przy którym stało sporo skrzyń przykrytych nasmołowanym płótnem. Położywszy na jednej z nich swą masywną dłoń, powiedział:

– Nowe kotły, młynki, parniki, destylator i co tam trzeba. Prosto z pruskiej fabryki, takie jak chciał Rukicki. Miał brać się w maju za kładzenie dachu, a potem zmontować to wszystko do kupy, ale jak widać, nie zdążył. – Skinął głową w stronę pozostałych skrzyń. – Teraz Bóg jeden wie, jak to złożyć. Porobił jakieś rysunki, ale nijak nie mogę się w tym połapać. Mam je w kantorku.

Turno wodził zmrużonymi oczami po bezładnym składowisku.

– Czyli narobił bałaganu i nie skończył. – Spojrzał z uwagą na rządcę. – Czemu odszedł?

– Odszedł? – Wierzbicki uniósł brwi i rozłożył ręce. – Krzysztof panu nie mówił?

– Nie. – Wiktor pokręcił głową.

Zarośnięty olbrzym westchnął głośno.

– Utopił się na koniec kwietnia nieborak – wyjaśnił. – Upał był, to mu się wieczorem kąpieli zachciało. Śmiał się, jak go parobcy ostrzegali, żeby przed Świętym Janem do wody nie wchodził. No i się doigrał. Wciągnął go wir na głębinie. – Wskazał wijącą się w oddali Nidę. – Rzeka niby spokojna, a zdradliwa. Każdego roku inaczej dno się układa, bo prąd przenosi piach z miejsca na miejsce. Ponad miesiąc minął, jak Rukickiego pochowaliśmy, niech mu ziemia lekką będzie.

Turno skinął głową i przeszedł się kilka kroków, oglądając budynek. Po dłuższej chwili nieznośnej ciszy zniecierpliwiony Wierzbicki zapytał:

– To jak? Nadal chce się pan podjąć tej roboty? Widać, że trudu dużo, a – zmrużył jedno oko – zapłata warszawska nie będzie. – Umilkł na moment, ale zaraz dodał: – Dość już, jak powiedziała pani hrabina, gotowizny wyłożyła i nic z tego nie ma. Zaufała Rukickiemu, a ten tylko rozgrzebał wszystko, bo mu się nowoczesności zachciało. Gdyby stare sprzęty naprawić, jak radziłem, to już by spirytus można było pędzić. Ale nie! Że niby mało wydajne były! Jak kto za bardzo chciwy – wskazał kciukiem przez ramię – to czasem z niczym zostać może.

Wiktor ledwie go słuchał, oceniając czekające go zadanie. Wbrew pozorom wydało mu się łatwe. Bardziej niepokoiło go to, co stanie się później. Ze słów Rotfelda wnosił, że będzie nadzorcą już działającej gorzelni, a tymczasem miał ją zbudować od podstaw. Co, jeśli potem hrabina odprawi go z kwitkiem? Albo też Wierzbicki przejmie zakład? Nie uśmiechało się Wiktorowi szukać jesienią nowego zajęcia, tym bardziej że Zasławice wyglądały na miejsce, gdzie mógłby ukoić skołatane nerwy.

Stanąwszy przed wielkoludem, zadarł głowę i spojrzał mu w oczy.

– Panie Wierzbicki, jeślibym to wszystko złożył i uruchomił, to co wtedy? – zapytał.

Administrator, lekko zmieszany, odwrócił wzrok.

– Noo... to zależy od pani hrabiny – bąknął.

– To znaczy? – naciskał Turno.

– Znaczy, że Rukicki miał wziąć zarząd w gorzelni i we młynie w Mirowie, ale teraz... – Wzruszył ramionami. – Sam nie wiem.

Inżynier zmarszczył czoło i pochyliwszy głowę, potarł palcami brodę.

– Jak da mi pan dziesięciu ludzi, do września uruchomię to wszystko – oznajmił w końcu. – Ale pod warunkiem, że hrabina ułoży się ze mną przynajmniej tak jak z moim poprzednikiem.

Wierzbicki zmrużył oko i wykrzywił przeciętą blizną twarz w ironicznym uśmiechu, ale nie skomentował tej deklaracji.

– Dam co najwyżej pięciu ludzi, bo sianokosy, a potem żniwa, ale i tak najpierw pani Helena musi się zgodzić – wycedził chłodno. – Nadto Rukicki miał zajmować się mechaniką w całym gospodarstwie. Mamy maszyny od Cegielskiego, silnik parowy, w Mirowie, jak już mówiłem, młyn amerykański. W razie potrzeby wszystkim trzeba się zająć. To – przechylił się w stronę Wiktora – za tysiąc rubli papierowych na rok, jak pani hrabina da przyzwolenie. – Wyprostował się, splótł na piersi sękate ramiona i dodał: – Mówiłem, że nie dla pana inżyniera robota. Tu kokosów pan nie zbije, a pracy na dwóch będzie. Nieraz pewnie przyszłoby spać w gorzelni, gdybyś pan dostał zarząd. Jesienią destyluje się w dzień i w nocy, bo zbyt na spirytus, dzięki Bogu, mamy. Tymczasem chłopów samych tu nie zostawisz, bo raz-dwa nieszczęście gotowe. Kolejny pożar nikomu nie jest potrzebny.

– Za tysiąc rubli w srebrze dogadamy się – krótko odparł Turno.

Niezadowolony rządca fuknął gniewnie, odruchowo spojrzał w kierunku pałacowego parku i mruknął:

– Ja tu nie gospodarz, więc ustalał nie będę. Kazała pani Helena znaleźć kogoś na miejsce Rukickiego, to znalazłem. Mówiłem jej, że sam dam radę gorzelnię uruchomić, ale się uparła, żebym nowych sprzętów nie tykał. Niby mało się znam i należycie uczony nie jestem. – Splunął ostentacyjnie. – Inaczej było za pana hrabiego Aleksandra i jego pierwszej żony, inaczej.

Młody mężczyzna zignorował gorzkie słowa administratora.

– Świetnie – rzucił, obracając się na pięcie. – W takim razie proszę mnie zaprowadzić do właścicielki.

Już ruszał przed siebie, kiedy poczuł na ramieniu ciężką rękę Wierzbickiego.

– Powoli, panie Turno! Pani hrabina wcześniej jak o drugiej nie przyjmuje pracowników, a i to po uprzedniej zapowiedzi. Skoro więc pan chce, chodźmy najpierw obejrzeć kwaterę. Luksusów się pan nie spodziewaj – rzekł wielkolud i minął go, kierując się ku drodze, którą przyszli.

Na odchodnym Wiktor raz jeszcze rzucił okiem na skrzynie.

– Nie boi się pan, że ludzie sprzęty rozkradną?

Rządca zaśmiał się głośno, a potem wskazał ręką stojącą na skraju jaru chałupę.

– Nie ma obawy, panie Turno. Raz, że Kowalski, co tu mieszka, wszystkiego pilnuje, a dwa – przystanął i się odwrócił – chłopi nie lubią nocą koło gorzelni chodzić. Od parku i pałacu też zresztą trzymają się z daleka. – Znów się zaśmiał i wrócił do mozolnej wspinaczki. – Sam pan zobaczy, jak zostanie, jaki ciemny i zabobonny naród u nas. Od czasu, jak pana Aleksandra, świeć Panie nad jego duszą, kłusownik zastrzelił w remizie[3], jeszcze mniej skorzy są do łażenia po ciemku. Mówią, że margrabia krąży po gospodarstwie i wszystkiego dogląda. Ale pan – spojrzał przez ramię na Wiktora – chyba nie wierzy w takie gusła, co?

Młody mężczyzna obojętnie wzruszył ramionami.

– Śmierć to śmierć – mruknął. – Nic po niej nie ma.

– Właśnie – przyznał nad wyraz skwapliwie Wierzbicki, wykrzywiając zarośniętą twarz w złośliwym uśmiechu. – Ale przynajmniej kraść przestali, więc niespieszno mi ze łbów wybijać im ciemnotę. Czasem nawet sam rzucę coś dla strachu, choćby, że koło gorzelni duch Rukickiego się kręci, bo chce dokończyć robotę z maszynami. Więc gdyby pan został, to proszę się nie zżymać, tylko utwierdzać parobków i dziewki w tych przekonaniach, bo z tego sama korzyść dla gospodarstwa. A że ksiądz narzeka na zabobony – wskazał głową widoczną w oddali nad wsią wieżę kościoła – to jego sprawa.

Na skrzyżowaniu polnych dróg wielkolud stanął przy narożniku pałacowego ogrodzenia, otworzył małą drewnianą furtkę i gestem zaprosił Wiktora do parku.

Przyjemnie było nareszcie znaleźć się w cieniu drzew. Zapachniało wiosenną zielenią, kwiatami i trawą – wszystkim tym, co kojarzyło się z rozkwitającym życiem.

Park wyglądał na dziki, lecz wysypane żwirkiem równe alejki podpowiadały, że każdy przejaw nieokiełznanej niby żywotności przyrody jest wynikiem starań ogrodników. Nawet dwa ogromne głazy leżące obok ścieżki musiały zostać tu przywleczone, by można było na nich przysiąść i sycić się urodą zacisznego zakątka.

Na prawo, pomiędzy liśćmi, Turno dostrzegł po raz pierwszy wystawny pałac Bieloszyńskich. Stał wyniosły, majestatyczny wręcz, za szeroką łąką, odbijając promienie słońca błyszczącym miedzianym dachem. Już z daleka widać było odmalowane mury, marmurowe detale, pootwierane na oścież duże okna i przeszklone drzwi wiodące na zacieniony szerokimi parasolami taras. Wokół budynku pysznie mieniły się żółcią i czerwienią klomby pełne wiosennych kwiatów.

Przy samym pałacu nie było nikogo, natomiast po trawniku obok drzew spacerował jakiś mężczyzna w letnim garniturze koloru écru, od czasu do czasu machając siatką na motyle. Pochłonięty tym zajęciem, nie zwracał uwagi na otoczenie.

Idący przodem Wierzbicki również zobaczył tego miłośnika entomologii. Rządca zaklął pod nosem, przygarbił się nieco, jakby chciał skryć swą potężną postać przed wzrokiem łowcy owadów, i przyspieszył.

– To Witold Urycki, brat pani hrabiny – rzucił szeptem. – Trochę, że tak to ujmę, z głową u niego niedobrze. Lepiej będzie, jak nas nie zobaczy.

Turno skrzywił się, ale nie skomentował słów administratora. Kryjąc się w cieniu, stwierdził, że i on nie pragnie spotkać arystokraty wariata. Dobrze wiedział, jak męczące, a nawet agresywne potrafią być takie osoby i że mało kto umie sobie z tym radzić. W upalny dzień konwersacja z kimś takim byłaby szczególnie irytująca. Z ulgą więc dostrzegł kątem oka, że zajęty swoimi sprawami mężczyzna nie zauważył ich.

Lipowa alejka gwałtownie skręcała w prawo, lekko pod górę. Do pnia jednego z wiekowych drzew, wyżej niż można byłoby sięgnąć wyciągniętą ręką, przybity był mały obrazek spoglądającej smutno Madonny, nieco już podniszczony przez deszcze i wiatr. Najpewniej – co było dość częstym zwyczajem – przytwierdziła go tutaj jakaś zabobonna osoba dla ochrony przed piorunami.

Na lewo, tuż przy wąskiej żwirowej drodze, stały dwa murowane budynki. Nawiązywały swym stylem do pałacu, ale od razu rzucało się w oczy, że to jedynie uzupełnienie okazałej rezydencji. Wskazując na nie, Wierzbicki oznajmił:

– To oficyny. Tam jest kwatera po Rukickim.

Minęli pierwszy piętrowy dom.

– Tu mieszkają kucharz pałacowy i ogrodnik Kuchciński z rodziną – wyjaśnił Turnie rządca, nie patrząc w jego stronę. – U góry są kwatery pokojówek.

Drugi budynek był obszerniejszy.

– W tym domu na parterze ja mam mieszkanie – rzekł Wierzbicki. – Drugie jest pana Sowińskiego, guwernera panienki i młodego panicza. Na piętrze kwateruje kamerdyner Łodziński z żoną i dziećmi oraz tymczasowo pan Szelc, kielecki introligator. Najął go jeszcze hrabia Aleksander, by uporządkował i naprawił pałacowy księgozbiór. Wygodnie mu się żyje, więc się z robotą nie spieszy. To pasjonat dagerotypii i wszelkich nowinek z tym związanych, czym niestety zainteresował panią hrabinę, tak że przymyka ona oko na jego opieszałość. – Poprowadził Turnę po schodach z piaskowca, kontynuując rzeczowo: – W piwnicach są pralnia pałacowa i letnia kuchnia. Przy świniobiciu kuchnię przysposabia się na masarnię. Liczę, że pan mało kapryśny, bo śmierdzi wtenczas przez parę dni.

Wiktor odruchowo zerknął na dół i dostrzegł pomalowane na zielono drzwi. Najwyraźniej nie przygotowywano jeszcze za nimi pałacowych posiłków, a i do świniobicia było daleko[4].

Pokonawszy kolejne schody, prowadzące już wprost do oficyny, administrator zniknął w wąskim korytarzu. Był dość jasny, oświetlony promieniami słońca wpadającymi przez okienko naprzeciwko wejścia. Wskazując palcem na prawo, mruknął:

– Tu mieszkam ja. A tu – przesunął rękę w lewo – Sowiński. Jego kwatera jest podzielona na pół, bo to stary kawaler. Po przyjęciu do pracy Rukickiego kazałem wybić osobne wejście. – Pokazał kolejne drzwi. – O, tutaj jest po nim stancja. Przedpokój i sypialnia, nic więcej. – Sięgnął do pasa i odpiął pęk brzęczących kluczy. Wyszukawszy właściwy, wsunął go do zamka i przekręcił. Kiedy otworzył drzwi, skrzywił się z niezadowoleniem. – Mówiłem, żeby choć trochę tu ogarnęli – burknął gniewnie.

Zaciekawiony Turno rozejrzał się i od razu stwierdził, że kawalerce istotnie przydałby się gruntowny remont. Bielone ściany były już szare i miejscami odchodziła z nich farba. Drewniana podłoga, kiedyś pomalowana na rudo, świeciła powycieranymi deskami i skrzypiała niemiłosiernie przy każdym kroku. Mebli było tyle co kot napłakał – w sypialni łóżko, duża szafa na ubrania i mniejsza na bieliznę, prócz tego tylko stolik przy oknie oraz zniszczone krzesło, w przedpokoju z kolei jedynie przybity do ściany wieszak – wszystko zaś tak zakurzone, że aż dziwne wydało się Wiktorowi, że jeszcze przed miesiącem ktoś tutaj mieszkał.

Z hurgotem przesuwając jedyne krzesło, rządca wyjaśnił:

– Wszystkie rzeczy po Rukickim kazałem wysłać jego matce do Jędrzejowa. Jak widać, rzadko tu pomieszkiwał. Ciągnęło go na wieś, do dziewek. Najął pokój u gospodarza nad Nidą, gdzie nikt nie miał nad nim kurateli. Zżymała się na to pani hrabina, bo skandali nie lubi, ale że miała słabość do Rukickiego, przymykała oko na jego wybryki. Zresztą – zaśmiał się nieszczerze – panny jakoś się nie skarżyły, bo też urodny był chłopak i wesoły.

Twarz administratora szybko spoważniała. Chrząknąwszy, odgarnął zasłony, aż Wiktor zmrużył oczy od nagłego światła.

– Jak pan widzi, panie Turno, wygód szczególnych nikt panu nie oferuje. Tyle że miejsce, aby się przespać. Na dodatek – powiódł dokoła wzrokiem – oporządzić wszystko trzeba, pobielić, wywietrzyć, meble nowe wstawić, podłogą się zająć. No i – wskazał stojący w rogu piec kaflowy – komin przed jesienią naprawić, bo nie ma cugu. Ja oczywiście zajmę się tym, co trzeba, ale gdyby się pan namyślił... – Nie dokończył, rzucając inżynierowi spojrzenie tak samo pytające, jak pełne niejasnej nadziei.

Zawiódł się jednak, licząc na to, że Wiktor zmieni zdanie. Ten podszedł do okna i otwierając je, stwierdził:

– Ta kwatera, panie Antoni, wydaje mi się całkiem przyjemna. W sam raz dla mnie. – Odwrócił się do brodatego olbrzyma. – Tylko niech mi pan powie, gdzie mam jadać.

Niepocieszonemu Wierzbickiemu zadrgała zarośnięta broda. Po chwili ciszy wycedził w końcu zimno:

– Przy pałacowej kuchni albo też kuchcik będzie nosił posiłki, gdzie pan każe. Czy tu – spojrzał na mały stolik – czy do roboty przy gorzelni. Wedle woli. Rukicki dawniej najczęściej ze służbą w pałacu jadał, bo lubił się z pokojówkami przekomarzać. Z rzadka, przy święcie, pani hrabina prosi na obiad czy kolację, ale bardziej tych, co długo u niej służą. Za czasów nieboszczki hrabiny Janiny częściej się to zdarzało, lecz teraz... – Machnął ręką. – Teraz pani hrabina bardziej ceni sobie lepsze towarzystwo niż nasze. Niekiedy przyjmuje gości, ale z takich jak my to jedynie doktor Chęciński dostępuje zaszczytu siadania przy pańskim stole. Jak tu przyjeżdża z Kielc, to pomieszkuje w pałacu dla opieki nad panem Witoldem i panienką Matyldą, córką pana hrabiego z pierwszego małżeństwa. Tylko go patrzeć, jak na lato zjedzie do Zasławic.

– Aha – mruknął jedynie Turno, kiwając głową.

Rządca milczał chwilę, marszcząc czoło i wbijając wzrok w podłogę. Wreszcie, ułożywszy sobie wszystko w głowie, sapnął i spojrzał spode łba na młodego inżyniera.

– Nim pójdziemy do pani hrabiny, chcę, żeby jedno było jasne. To ja jestem administratorem w Zasławicach, którego jeszcze świętej pamięci pan margrabia wyznaczył, i to ja mam nad wszystkim nadzór. – Zawiesił na moment głos. – Do gorzelni i mirowskiego młyna nie zamierzam się wtrącać, ale jak zobaczę, że ma pan zakusy na coś więcej niż to albo chce mi pan w czymś zaszkodzić...

– Nie zamierzam – przerwał mu Wiktor, spoglądając prosto w twarz.

Rządca zmrużył podejrzliwie oczy, ale nie dostrzegł u Turny śladów nieszczerości.

– W takim razie zapraszam do siebie na posiłek – rzekł. – Tymczasem poślę do pani hrabiny służkę z wieścią, że jest kandydat na miejsce Rukickiego. Niech właścicielka decyduje, skoro jest pan taki uparty.

Klepnąwszy Wiktora w ramię, Wierzbicki obrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. W jego oczach wciąż czaiła się nieufność, w myślach zaś klął, że znów diabli przynieśli do Zasławic podobnego Rukickiemu urodziwego mędrka. Dobrze wiedział, jak to się może skończyć.

ROZDZIAŁ III

Stojąc przed ogromnymi frontowymi drzwiami pałacu, Turno ze zdziwieniem stwierdził, że ozdobnie kute klamka i zamek znajdują się mniej więcej na wysokości jego brody. Trudno byłoby o bardziej ostentacyjne podkreślenie wyższości Bieloszyńskich nad pospólstwem. W efekcie w sercach petentów odruchowo rodziły się pokora i uniżoność, skutkujące odpowiednią postawą i tonem głosu w obliczu hrabiowskiego majestatu. Zmalał tam nawet olbrzymi Wierzbicki. Nerwowo poprawiał codzienny strój, nie potrafiąc ukryć zaniepokojenia. Co chwila zerkał na Wiktora, by upewnić się, że prezentuje się należycie i godzien jest czekającego go zaszczytu.

W końcu sięgnął do klamki, a ta szczęknęła złowrogo. Masywne drzwi otworzyły się nadspodziewanie cicho i lekko. Wielkolud przełknął ślinę, a potem przestąpił wytarty pośrodku kamienny próg. Uśmiechając się nieznacznie pod nosem, Turno poszedł w jego ślady.

Chłodne powietrze za grubymi murami pałacu stanowiło przyjemną odmianę po panującym na zewnątrz skwarze. Niosło zapach drewna i kamienia tak charakterystyczny dla wiekowych domostw. Ściany biły majestatyczną bielą, a wypolerowana posadzka, wyłożona w szachownicę marmurem i granitem, błyszczała w promieniach słońca wpadających przez wielkie okna. Wszystko dookoła wydawało się Wiktorowi wręcz nieskazitelne, jakby to nie ludzie, lecz jakieś wyższe istoty zamieszkiwały pałac. Prędko odrzucił tę niedorzeczną myśl, świadomy, że taki właśnie efekt wywoływać miała nienaganna surowość tego miejsca, gdyby przypadkiem ktoś nie poczuł się wystarczająco onieśmielony monumentalnymi drzwiami z zamkiem na wysokości twarzy.

Kamerdyner zjawił się bezszelestnie. Sztywny, wyprężony jak struna, odziany w pasiastą liberię mógłby ze swymi siwymi bokobrodami być wzorem idealnego sługi. Prawie niezauważalnie skinął głową, wskazał gestem dłoni drzwi po lewej stronie wejścia i oznajmił:

– Pani hrabina pracuje w gabinecie.

Onieśmielony splendorem pałacu Wierzbicki i zaciekawiony Turno ruszyli za nim ku białym drzwiom z misternymi okuciami z mosiądzu i dyskretnymi złoceniami, a potem przez kolejne pomieszczenia.

Pierwszym była biblioteka – obszerna, zastawiona regałami, na których od podłogi po sufit pyszniły się księgi, w tym oprawne w skórę ze złoconymi tłoczeniami drogocenne starodruki. Podłoga o misternych wzorach z orientalnych gatunków drewna połyskiwała wypolerowana jakimś preparatem, od którego ciężkiej korzennej woni mogło zakręcić się w głowie. Naprzeciw wejścia stały trzy ciemnozielone pluszowe fotele i intarsjowany stolik z kunsztownie zdobioną lampą naftową.

W następnej komnacie już od progu wyczuć było można zapach cygar i fajkowego tytoniu. Palarnia, w której zwykli zbierać się po posiłkach dystyngowani panowie, a czasem nawet panie, była ciemniejsza, z oknem zasłoniętym grubymi kotarami o złotych frędzlach. Dyskretnie świecące w kinkietach żarówki podkreślały jej intymny charakter i dawały do zrozumienia, że margrabinie Bieloszyńskiej nieobce są nowinki techniczne. Wszak ledwie kilka lat wcześniej sprowadzono nad Wisłę ten niezwykły wynalazek, który niedawno udoskonalił Aleksandr Nikołajewicz Łodygin[5]. Turno miał okazję poznać Łodygina w Petersburgu i oglądał tam jego osiągnięcia. Tak czy owak, widok żarówek zaskoczył Wiktora. Pozwolił też mu wysnuć wniosek, że Helena Bieloszyńska musi być interesującą osobą, skoro wykorzystuje w swoim pałacu najnowsze osiągnięcia nauki. Była z pewnością prekursorką elektryczności w całym powiecie, a może nawet w guberni.

Zatrzymawszy się przed kolejnymi drzwiami, kamerdyner odwrócił się do idących za nim mężczyzn, powiódł po nich wzrokiem i rzekł sucho:

– Proszę zaczekać. Zaanonsuję panów.

Pod jego nieobecność Wierzbicki nerwowo zacierał ręce, a Turno z zainteresowaniem przyglądał się rozżarzonemu pręcikowi z wolframu, który to przygasał, to rozbłyskiwał pełnym światłem. Inżynier stwierdził, że dopływający do żarówek prąd jest niestabilny i że poradzi sobie z tym problemem, jeśli zostanie zatrudniony w majątku. Znał się na elektrotechnice, interesował się nią bowiem już w czasie studiów, a wiedzę pogłębił, mając okazję podziwiać w podwarszawskich Markach oświetlenie przędzalni braci Briggs.

Drzwi gabinetu otworzyły się cicho. Łodziński stanął niemal na baczność, wysoko zadarł głowę i nie patrząc na czekających, oznajmił dziwnie teatralnym szeptem:

– Pani margrabina Bieloszyńska prosi panów.

Rządca przełknął ślinę, grubymi palcami przejechał po brodzie i wreszcie, wzdychając, przekroczył próg. Jego nerwowość bawiła Turnę, który nie odczuwał specjalnych emocji przed spotkaniem z właścicielką ordynacji. Już dawno przestał na nim robić wrażenie splendor archaicznych tytułów, a bogactwo Bieloszyńskich nie onieśmielało go, zwłaszcza wobec znanych mu łódzkich potentatów, którzy nie szczycili się ani herbami, ani rodzinnymi koligacjami. Tacy Scheibler czy Poznański obracali pieniędzmi, za które można by kupić nie jeden, lecz dziesięć zasławickich kluczy, i tworzyli nowe elity, za nic mając szlacheckie rody skażone wielowiekowym marazmem i nieskończonym ciągiem kazirodczych związków.

Dobiegający kresu wiek pary i elektryczności był końcem epoki, w której urodzenie decydowało o sukcesie. Teraz każdy mógł sięgnąć po to, co jeszcze pięćdziesiąt lat wcześniej zdawało się nieosiągalne. Bogactwo zastępowało brak szlacheckich przodków i znanego herbu. Na warszawskich salonach Wiktor nieraz widywał zubożałych arystokratów gotowych zamienić zaśniedziałą chwałę rodu na złote imperiały, panny, dla których mariaż z bogatym fabrykantem był szczytem marzeń, i kawalerów emablujących córki żydowskich bankierów lub kupców. A wszystko po to, by jak najbardziej przedłużyć leniwe życie bez celu i ambicji. W Turnie tacy ludzie wzbudzali wstręt z domieszką fascynacji. Byli niczym ginący przez swą głupotę gatunek zwierząt niezdolnych przystosować się do zmieniającego się świata.

Wkraczając do gabinetu, Wiktor powiódł wzrokiem po gustownych, acz niemodnych meblach, by w końcu zatrzymać go na siedzącej za mahoniowym biurkiem kobiecie. Skłonił się nisko, pokrywając tym powściągliwym gestem zmieszanie. Spodziewał się ujrzeć zasuszoną, odzianą w czerń matronę o surowej, pomarszczonej twarzy, tymczasem w wygodnym fotelu spoczywała elegancka, ubrana w białą suknię blondynka o posągowej urodzie. Nie była młoda, prawdopodobnie dobiegała już czterdziestki, lecz świeżością cery mogłaby przyćmić niejedną pensjonarkę. Jedynie jej dłonie świadczyły o tym, że Turno ma przed sobą dojrzałą kobietę, a nie dwudziestokilkuletnią rówieśnicę.

Hrabina Bieloszyńska była bardziej niż piękna. Upięte w prosty kok jasne włosy gdzieniegdzie spływały niesfornymi kosmykami na nieskazitelną szyję, którą ledwie osłaniał koronkowy kołnierzyk jedwabnej sukni. Duże, błękitne jak letnie niebo oczy kontrastowały z długimi, niemalże czarnymi rzęsami. Na idealnie prostym, wąskim nosie właścicielka pałacu miała nieco zsunięte binokle w srebrnej oprawie. Lekko mrużąc powieki, z wyrazem zaciekawienia, ale i nieskrywanej wyższości, mierzyła wzrokiem młodego inżyniera, a na jej błyszczących od pomadki ustach błąkał się przy tym tajemniczy, nieodgadniony uśmiech. Malutka blizna z lewej strony górnej wargi kobiety sprawiała, że Turno odniósł wrażenie jakiejś drapieżności skrytej za chłodnym, idealnym nieomal obliczem godnym pędzla największych malarzy. Ta drobna niedoskonałość, zamiast szpecić, dodawała hrabinie uroku, powodując, iż prócz podziwu dla jej urody gdzieś na dnie umysłu mężczyzny rodziło się pożądanie. Nieuświadomione jeszcze w pełni, nieubrane w słowa, ale już dręczące pragnienie, by całować te kształtne usta, sycąc się ich jedwabistą miękkością i ciepłem.

Z trudem zapanował nad tym uczuciem, ze złością karcąc się za myśl, która na chwilę przyćmiła w jego sercu obraz Alicji. Wyprostował się, lekko zadarł brodę i przybrał maskę zimnej obojętności.

Stojący obok Wierzbicki chrząknął znacząco i to ostatecznie odczarowało dziwnie ciężką chwilę.

Helena Bieloszyńska odchyliła się na oparcie fotela i splotła ramiona na piersiach. Nie spuszczając wzroku z Wiktora, nieco znudzonym głosem rzuciła:

– Witam panów.

Przestępując nerwowo z nogi na nogę, rządca natychmiast skorzystał z domniemanego przyzwolenia na zabranie głosu.

– Moje uszanowanie, pani hrabino. To jest – ogromną dłonią wskazał swego towarzysza – kandydat na miejsce po panu Rukickim. Pan inżynier Wiktor Turno z Warszawy. – Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął list polecający od Rotfelda, a potem, garbiąc się, podszedł do biurka i położył na nim papier. – To jego referencje od mojego przyjaciela jeszcze z... – Przerwał, jakby uświadomił sobie, że to, co miał powiedzieć, nie byłoby najwłaściwsze. Zmieszany, cofając się, dokończył: – Jeszcze z czasów młodości.

Kobieta uprzejmie, acz prawie niezauważalnie skinęła głową. Niespiesznym ruchem podniosła list, rozłożyła go i poprawiwszy binokle na nosie, zaczęła czytać.

Wiktor przełknął ślinę, uświadomiwszy sobie, że nie może oderwać oczu od jej szczupłych, delikatnych palców. Poczuł dziwne skrępowanie, a nawet gniew, nigdy wcześniej bowiem, nawet w obecności narzeczonej, nie przemykało mu przez głowę tyle natrętnych wyobrażeń o tym, o czym chciałby nie myśleć. Czary upokorzenia dopełniła świadomość, że na jego twarzy musiał pojawić się palący, z pewnością niedodający powagi rumieniec. Idąc tu, nie spodziewał się, że będzie niczym sztubak w obliczu zakazanego owocu. Nieosiągalnego, lecz kuszącego jak nic wcześniej.

Poirytowany własną słabością spuścił głowę i zaczął się zastanawiać, czy pobyt w Zasławicach to dobry pomysł. Chciał spokoju i wyciszenia, tymczasem obecność zmysłowej, pociągającej hrabiny nie zapowiadała harmonijnej jednostajności prowadzącej do pogodzenia się z losem. Ostatecznie stwierdził, że jeśli otrzyma posadę w majątku, postara się ograniczyć kontakty z właścicielką do niezbędnego minimum. To nieco go odprężyło. Odziany w pancerz niezłomnego postanowienia, uniósł znów oczy i przyglądał się czytającej list kobiecie.

Helena Bieloszyńska dopiero po dłuższej chwili odłożyła list Rotfelda i z poważną miną po raz kolejny zmierzyła wzrokiem młodego inżyniera.

– Czegóż może szukać na tym końcu świata człowiek z pańskim wykształceniem i perspektywami, panie Turno? – spytała, zdejmując binokle. – Tu – obojętnie machnęła dłonią w kierunku okna – raczej trudno o wielkie wyzwania. Praca w gorzelni chyba nie jest szczytem pańskich aspiracji, prawda?

– Ja również zadałem... – rzekł Wierzbicki, podchwytując skwapliwie wątpliwość właścicielki majątku, lecz natychmiast zamilkł na widok uniesionej przez Bieloszyńską ręki.

– Więc, panie Turno? Czego pan tu szuka? – powtórzyła kobieta, po czym dodała z naciskiem: – A może raczej: przed czym pan ucieka?

Wiktor wzruszył ramionami, wytrzymując spojrzenie błękitnych oczu. Uniósł brwi i przywołał na twarz wyraz prawie szczerego zdziwienia.

– Uciekam? Wybaczy pani hrabina, ale nie rozumiem.

Na ustach Heleny Bieloszyńskiej pojawił się ironiczny uśmiech. Westchnąwszy cicho, pochyliła się nad biurkiem, co uwydatniło kształt opiętych suknią piersi.

– Dobrze, nie będę się dopytywać – powiedziała, składając przed sobą dłonie i stykając opuszki palców. – Proszę jednak pamiętać, że jeśli jest pan bohaterem jakiegoś skandalu albo nie daj Boże, uwikłał się pan w szaleństwa polityczne, prędzej czy później się o tym dowiem. A wtedy... – Nie dokończyła, patrząc wymownie wprost w oczy inżyniera.

Turno sztywno skinął głową.

– Oczywiście. Zaręczam jednak pani, że w moim życiu nie zdarzyło się nic, czego miałbym powód się wstydzić. A co do polityki, to nie interesuje mnie ona. Jeśli więc sądzi pani, że jestem ukrywającym się rewolucjonistą czy socjalistą – skłonił się, opuszczając na chwilę wzrok – to niestety muszę ją rozczarować.

Bieloszyńska jeszcze wyżej uniosła kąciki ust, odsłaniając rząd równych, białych zębów.

– Świetnie. Wydaje się, że jest pan szczery, więc zaufam swojemu pierwszemu wrażeniu. Kłopot w tym, panie inżynierze – znów przebiegła wzrokiem po zdaniach listu polecającego – że nie wiem, czy będą panu odpowiadać moje warunki. – Spojrzała na administratora. – Pan Wierzbicki przedstawił panu szczegóły co do oczekiwań i wynagrodzenia?

– W samej rzeczy! – skwapliwie podchwycił rządca. – W tym względzie pan inżynier ma jednak pewne zastrzeżenia.

– Zastrzeżenia? – Margrabina uniosła brwi i rzuciła sucho: – Słucham więc.

Odchrząknąwszy, Wiktor wyjaśnił:

– W kwestii oczekiwań, o ile dobrze zrozumiałem, miałbym się zająć uruchomieniem spalonej gorzelni, a następnie nadzorem nad nią i młynem w Mirowie oraz bieżącymi sprawami związanymi z urządzeniami mechanicznymi w majątku...

– Tak – przerwała mu Bieloszyńska. – Mamy w gospodarstwie maszyny parowe, planuję założenie elektryczności w budynkach administracji, a nieszczęsny pan Rukicki zachęcał mnie, bym zwróciła uwagę na możliwości wynikające z wynalazku pana Benza[6]. Słyszał pan o nim?

Turno skinął głową.

– Bardzo ambitne plany, pani hrabino. Niezmiernie mnie cieszą, zważywszy na dużą niechęć do technicznych nowinek wśród ziemiaństwa. Byłbym zachwycony, mogąc wziąć udział w ich wprowadzaniu.

Bieloszyńska znów uśmiechnęła się lekko.

– Owszem, ambitne. Ale i kosztowne. Jednak – spojrzała wymownie na rządcę – postępu się nie zatrzyma, prawda, panie inżynierze?

– Całkowicie się z panią zgadzam – przytaknął skwapliwie Wiktor.

– Więc jakie ma pan zastrzeżenia? – Hrabina odchyliła się na oparcie fotela.

– Pan Wierzbicki przekazał mi, że roczne wynagrodzenie wynosić ma tysiąc papierowych rubli...

– To mało? – weszła mu w słowo.

– Wystarczająco, jeśli wypłatę otrzymam w srebrze.

Bieloszyńska się zaśmiała, mrużąc oczy, co młodemu mężczyźnie wydało się wręcz kokieteryjne. Oblała go fala gorąca, gdyż w zachowaniu hrabiny było coś dziewczęcego i zmysłowego zarazem. Jakieś połączenie niewinności z obietnicą rozkoszy.

Turno ze złością pomyślał, że dziedziczka bawi się z nim, mając najpewniej świadomość wrażenia, jakie wywiera na mężczyznach. Zacisnął mocniej usta, poczuwszy nagle małostkowość swych ostatnich słów. Jakże niskie zdało mu się to targowanie o srebrne ruble. Jakże prostacki musiał się wydać tej pięknej kobiecie w swym liczykrupstwie. Już miał się odezwać i powiedzieć coś, czego mógłby potem żałować, lecz nie zdążył.

– Lubię ludzi, którzy potrafią liczyć i dbają o swoje interesy – stwierdziła margrabina, powściągając śmiech. – Tym bardziej że nie wiadomo, co też wymyśli nam w przyszłości pan Witte[7]. Dlatego zgadzam się na ten warunek. Coś jeszcze?

Niepocieszony najwyraźniej Wierzbicki poruszył się nerwowo, a Wiktor powściągnął emocje i odparł:

– Jeśli pani hrabina pozwoli, chodzi mi też o gwarancję zatrudnienia po zakończeniu odbudowy gorzelni. Nie chciałbym...

– Gwarancję? – Bieloszyńska skrzywiła się z niesmakiem. – Jeszcze nie wiem, jak się pan sprawi, a już żąda pan gwarancji?

Turno zrobił krok naprzód, spiesząc z wyjaśnieniem:

– Deklaruję, że od września uruchomię produkcję spirytusu. Jeśli nie zdążę w tym terminie, sam złożę dymisję. Chciałbym jednak mieć pewność, że mój wysiłek nie będzie li tylko doraźny. To chyba dobrze, że planuję dłużej zostać w Zasławicach i służyć pani swoją wiedzą, prawda?

Kobieta zmarszczyła brwi i bezwiednie założyła za kształtne ucho jeden ze spływających na szyję kosmyków włosów. Wreszcie, kiwając nieznacznie głową do swoich myśli, powiedziała:

– Dobrze. Jeśli dotrzyma pan słowa, w zamian ma pan moje, że zachowa pan posadę. Czy to panu wystarczy? – Spojrzała na Turnę.

Młody inżynier skłonił głowę jeszcze niżej niż poprzednio.

– Oczywiście, pani hrabino.

– Ma pan jeszcze inne życzenia? – spytała kobieta lodowatym tonem.

– Nie.

Wiktor z ulgą przyjął zmianę barwy głosu Bieloszyńskiej. Wyraźnie podkreślony dystans, jaki dzielił bogatą i wpływową właścicielkę od jej pracownika, był czymś, czego teraz potrzebował. Otrzeźwił go i wypalił resztki jego dziwacznych, natrętnych rojeń, pozwalając znów stać się sobą.

Nieświadomie uniósł kąciki ust, co nie uszło uwagi margrabiny. Najwyraźniej urażona tym niezrozumiałym dla niej grymasem, składając naprędce na czworo list Rotfelda, mruknęła:

– Świetnie. Zaczyna pan od jutra. Pan Wierzbicki wprowadzi pana w nasze – zmrużyła oczy – prowincjonalne porządki. To z głównym rządcą proszę załatwiać wszelkie doraźne sprawy. Proszę też pamiętać o zgłoszeniu pobytu w Zasławicach w urzędzie w Stopnicy. Kancelista przygotuje umowę dla pana. Będzie gotowa do końca tygodnia. – Podała list Wiktorowi i odwracając oczy w kierunku stosu dokumentów na biurku, rzuciła: – A teraz żegnam panów.

Nie odwracając się od Bieloszyńskiej, administrator pociągnął Turnę za rękaw i cofnął się w kierunku drzwi.

– Do widzenia pani – wycedził chłodno Wiktor, skrępowany widokiem kłaniającego się nisko i mamroczącego coś uniżenie Wierzbickiego, po czym ostentacyjnie wyszarpnął mankiet marynarki z grubych palców wielkoluda i ruszył do wyjścia.

Naciskając klamkę, zerknął jeszcze przez ramię na hrabinę, ale ta, zajęta podpisywaniem dokumentów, zachowywała się tak, jakby obu mężczyzn nie było już w pokoju. Okazana przez nią bez skrępowania wyższość była równie irytująca, co śmieszna. Wiktor stwierdził, że w istocie zasławickie obyczaje są archaicznie prowincjonalne, ale i do tego był gotów przywyknąć. Jeszcze raz powtórzył sobie, że im rzadziej będzie widywał margrabinę Bieloszyńską, tym lepiej dla niego, a potem szybkim krokiem opuścił gabinet.

Odprowadzeni przez milczącego kamerdynera, mężczyźni wyszli z pałacu i stanęli w cieniu podpartego kolumnami ryzalitu. Dopiero wtedy Wierzbicki odetchnął głośno z ulgą.

– Taaak... No to ma pan, co pan chciał – rzekł po dłuższej chwili krępującego milczenia.

Turno wzruszył ramionami.

– Jakoś mało pan z tego zadowolony – odparł złośliwie, wbijając wzrok w administratora. – Proszę wybaczyć, ale nie rozumiem, po co słał pan list do Rotfelda, skoro nie w smak panu moja obecność. Daje mi pan to odczuć, odkąd zaczęliśmy rozmowę. Liczył pan, że zrezygnuję albo że pani Bieloszyńska mnie nie zatrudni?

Ogromny rządca przestąpił nerwowo z nogi na nogę i zapatrzył się na stojącą za odległym stawem kapliczkę. Unikając wzroku Wiktora, przyznał po kilku sekundach:

– Tak.

Młody inżynier się skrzywił.

– Dlaczego?

Wierzbicki obrócił głowę, zmierzył go wzrokiem, po czym machnął ręką i powiedział:

– To nie jest miejsce dla pana. Prędzej czy później pan to zrozumie.

Nie wyjaśniając nic więcej, ruszył w stronę oficyn.

– Co zrozumiem? – rzucił za nim Wiktor, ale usłyszał jedynie:

– Chodź pan. Pokażę co i jak, no i pomogę znaleźć na wsi jakąś kwaterę na czas remontu mieszkania po Rukickim. Kto tego będzie pilnował? Zaraz sianokosy, tego mi jeszcze brakowało...

Dalsze narzekania rządcy zagłuszył szum jasnozielonych liści rosnącego tuż obok alejki miłorzębu.

ROZDZIAŁ IV

Tymczasowy pokój znalazł Turno u gospodarza Moronia, który miał dom całkiem blisko bramy pałacowego parku. Jak zarzekał się Wierzbicki, kawalerka po Rukickim miała być gotowa w cztery tygodnie, łącznie z reperacją wysłużonego kaflowego pieca, wymianą podłogi, odmalowaniem ścian i sprowadzeniem nowych mebli. Wiktorowi dość dziwny wydał się plan aż tak gruntownego remontu kwatery, ale administrator wyjaśnił mu, że to decyzja hrabiny Bieloszyńskiej i że nie zamierza z tym dyskutować. Równie zaskakujące było to, że nadzór nad pracami właścicielka Zasławic zleciła kieleckiemu introligatorowi. Lucjan Szelc nie protestował przeciw temu, co świadczyło, że najwyraźniej nie garnął się do oprawiania książek i prac w pałacowej bibliotece. Było to zresztą na rękę Wierzbickiemu i Turnie, bo późna wiosna niosła ze sobą mnóstwo gospodarskich zajęć, a inżyniera wiązała obietnica dotrzymania wrześniowego terminu uruchomienia gorzelni.

Wiktor zabrał się do pracy od pierwszego dnia, mając do dyspozycji siedmiu parobków, o których zresztą na początku musiał się wykłócać z rządcą. Słusznie podejrzewał, że ostatecznie dostał tych najmniej zdatnych do ciężkiej pracy i kłopotliwych, co poznać można było albo po niezbyt mądrych, albo czerwonych od gorzałki twarzach. Dawno mieli też już za sobą pełnię młodzieńczych sił. Świadomy jednak mądrości powiedzenia, że lubić trzeba to, co się ma, Turno zagonił wieśniaków do roboty, od razu dając im do zrozumienia, że wymagał od nich będzie tyle, co od siebie. Sam zaś nie zamierzał się oszczędzać, by znaleźć w ciężkiej pracy ucieczkę od przykrych wspomnień.

W kilka dni uprzątnięto pogorzelisko w gorzelni. Młody inżynier musiał przyznać, że pod tym względem jego poprzednik nieźle się sprawił, wywożąc jeszcze w marcu i kwietniu nadpalone krokwie, połamane dachówki oraz najmasywniejsze pozostałości starej instalacji. W efekcie praca nie była ciężka, a cień rzucany przez mury czynił ją znośną nawet w największe upały. Następnie Turno nakazał poprzenosić skrzynie, powoli zapoznając się z ich zawartością, w czym niemałą pomocą okazały się zapiski Rukickiego, które przekazał mu Wierzbicki. Staranne i rzeczowe, wskazywały, iż nieszczęsny topielec był dobrze przygotowany do odbudowy zakładu.