Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 875
Data ważności licencji: 9/30/2029
POLECAMY SERIĘ O NADOLSKIM
CZAS POMSTY TOM 1
Muszę przyznać z własnej i nieprzymuszonej woli, że powieść Macieja Liziniewicza wybija się ponad całą polską twórczość literacką i sprawia, że nie tylko wraca wiara w polskich pisarzy, ale prowokuje do stwierdzenia, że oto narodził się pisarz światowego formatu. Tak, tak, nie ma w tym żadnej przesady czy egzageracji, uczciwie i z pełną świadomością stwierdzam, że w tej powieści zagrało dosłownie wszystko, nawet nie wiem, czego miałbym się przyczepić.
Ivo VucoHultajliteracki.pl
Dotychczas niekwestionowanym królem sarmackiego fantasy był Jacek Komuda, ale teraz będzie musiał się trochę posunąć na tronie i zrobić miejsce dla Macieja Liziniewicza.
Jagna RolskaFahrenheit.net.pl
MROCZNY ZEW TOM 2
Mroczny zew wybija się na tle innych powieści przygodowo-historycznych. Maciej Liziniewicz łączy talent do snucia opowieści z posiadaną specjalistyczną wiedzą i umiejętnością jej zaprezentowania w przystępnej formie. Co więcej, jego książka jest pozycją godną polecenia także czytelnikom, którzy nieszczególnie lubią literaturę fantastyczną. Pozwala to przypuszczać, że przed autorem otwiera się świetlana przyszłość, a jego odbiorców czeka jeszcze wiele przyjemnych doznań.
Maciej TomczakFahrenheit.net.pl
Autor zachował swój unikalny styl i pomysłowość. Nie brakuje tu zatem dobrze nakreślonego tła historycznego czy oddania charakteru epoki. Poza awanturniczymi szlachcicami, sporami o ziemię, okrucieństwem XVIII wieku, archaizacją słownictwa i wszystkim tym, co tak zachwyca w Czasie pomsty, dostajemy jeszcze szeroką perspektywę konfliktów na tle religijnym oraz metod wykorzystywania wiary do osiągania własnych celów. [...] Maciej Liziniewicz po raz kolejny udowodnił, że wie, co robi, i nie brakuje mu ani kunsztu, ani ambicji – już zapowiada kolejną część serii.
Marta GuzKonwenty-południowe.pl
DIABELSKI POSŁANIEC TOM 3
Trzecia część cyklu o Żegocie Nadolskim to prawdziwa gratka dla fanów szabli, czarów i sarmackich przygód! Autor mistrzowsko łączy historyczny klimat Rzeczpospolitej Szlacheckiej z fantastyką, grozą i gawędziarskim urokiem. Pełnokrwista opowieść na miarę Komudy i Sienkiewicza – nie sposób się oderwać!
achlubimyczytac.pl
To jest książka, którą się pochłania. Przedstawiona historia jest wielowątkowa i zgrabnie poprowadzona, przez co nawet przez chwilę nie czułem zmęczenia lekturą. Niecierpliwie czekam na kontynuację, bo wiadomo, że Żegota Nadolski nie powiedział ostatniego słowa. Zostały mu dwie przysięgi, jedna do spełnienia, druga do złamania. Dobrze, że czytelnik musi tylko podjąć decyzję, czytać czy nie czytać. Ja delikatnie sugeruję – czytać.
Damian Podobaparadoks.net.pl
Moim Najbliższym, Patrycji i Ignacemu
Nikt nie jest sprawiedliwy z dobrej woli, tylko z musu, bo sprawiedliwość to nie jest dobro dla jednostki[1].
ROZDZIAŁ I
MURZA
Płomienie lizały grube polana, pod którymi czerwienił się żar otoczony równo ułożonymi kamieniami. Tylko ten ogień stanowił marne źródło światła w obszernym tatarskim namiocie. Podkreślał kontury zbytkownych przedmiotów, odbijał się w rozrzuconym niedbale, kosztownym orężu. Obnażał w półmroku bogactwo, świadczące, iż nie byle kto musiał być panem tego stepowego domostwa.
Bijące od ogniska ciepło rozpełzało się po zakamarkach, przesmykując wśród drogocennych skór, plecionych jedwabną nicią kałkanów, ciśniętych na posłanie haftowanych szat i pięknie grawerowanych szabel. Kamienie szlachetne zdobiące rękojeści i pochwy broni mieniły się, kusząc swą tajemniczą głębią. Całe to niezwykłe bogactwo zgromadzone wkoło było jednak niczym dla siedzącego przy ogniu mężczyzny. Nie jego bowiem pragnął najbardziej. Zbyt łatwo mu przychodziło, by mógł je należycie szanować. Traktował je jak coś naturalnego, należnego mu i oczywistego.
Przywykł do zbytku zarówno z racji urodzenia, jak i niezliczonych łupów wojennych. Mimo ledwie trzydziestu kilku lat miał prawie wszystko – prócz tego jednego, czego pragnął najbardziej – nieśmiertelnej i wiecznej sławy. Jej nie można było kupić za złoto, rubiny, szafiry i perły. Kochała się w żelazie i walce. Drżała w oddechach galopujących koni, pachniała dymem spalonych osad. Zaklęta została w świście szabel i krzykach konających. Smakowała jak krew i piekła w oczach obłokami spalonego prochu unoszącymi się nad polami bitew. Tylko tam bowiem, w walce na śmierć i życie, można ją było zdobyć. Ten, kto ją miał, mógł pogardzać bogactwem. Jego nie można było zabrać w zaświaty. Bohaterska sława zaś na zawsze pozostawała w ludzkiej pamięci. Dla niej warto było rzucać się z pasją w wir splecionych w walce ludzi i wierzchowców, a nawet zginąć. Od zawsze murza Tuhaj czuł, że właśnie po to przyszedł na świat. Urodził się, by swoim życiem zaistnieć po wsze czasy w stepowych legendach. Tak aby jego imię już zawsze budziło zarówno podziw, jak i strach.
Sam wygląd młodego tatarskiego księcia wzbudzał zachwyt. Wyróżniał się spośród swego ludu wzrostem i urodą. Było w niej coś drapieżnego. Jakaś napięta siła drgająca pod smagłą skórą. Niewypowiedziana groźba, którą odczuwał każdy, kto ośmielił się spojrzeć mu w oczy. Ciemne i głębokie jak studnie. Na ich dnie czaiła się śmierć. Odsłaniane w złym uśmiechu białe, ostre zęby od razu przywodziły na myśl wilka, bo też wilczą miał duszę murza Tuhaj. Dziką i nieposkromioną jak bezkres równin, na jakich się wychował.
Zadziwiające było teraz milczenie i niepokój rysujący się na twarzy Tatara. Skupiony, zaciskając pięści, wpatrywał się z wyczekiwaniem w postać siedzącą po drugiej stronie ognia. Młodą niewiastę odzianą w białą, prostą suknię bez ozdób. Te zresztą nie były wcale potrzebne wobec olśniewającej, nieziemskiej wręcz urody blondwłosej białogłowy. Światło i cień tańczących płomieni muskały jej posągowe oblicze. Pieszczotliwie całowały przymknięte powieki, miękkie, karminowe usta i niesforne kosmyki błyszczących loków.
Nieruchoma dziewczyna przez moment wydała się Tatarowi ulotnym widmem utkanym z blasku i półmroku. Nierzeczywistym majakiem, nie zaś człowiekiem z krwi i kości. Tylko delikatny pląs jej dłoni przesuwanych nad ogniem dowodził, iż nie jest martwym widziadłem, lecz ludzką istotą. Pomarańczowo-czerwone języki posłusznie podążały za jej powolnymi ruchami, ulegając niepojętej sile sprzecznej z naturą. Poddawały się drganiom smukłych palców, korząc się przed mocą większą od żywiołu. Ona zaś pozwalała im lizać swą białą skórę, jak pani łaskawa wobec swego psa. Wiedziała, że w tej chwili żar nie jest w stanie uczynić jej żadnej krzywdy. Władała nim mocą swej woli, czerpiąc z niego natchnienie. Wizję tego, co musiało się zdarzyć. Odpowiedzi na zadane przez murzę pytania.
Długo jeszcze trwała cisza w tatarskim namiocie. Łudziła swym spokojem, przerywana delikatnym, monotonnym trzaskiem płonących polan. Mamiła ciepłem bijącym od żaru, prawie usypiając wyczekującego na wróżbę mężczyznę. Nagle, zupełnie niespodziewanie, dziewczyna gwałtownie cofnęła dłonie. Było to tak nieoczekiwane, aż wzdrygnął się stepowy kniaź. Zły na ten przejaw słabości, zmarszczył brwi. Głosem pełnym chciwego napięcia wycharczał gniewnie:
– Mów!
Wieszczka, niepomna na naglący ton, nie odpowiedziała od razu. Zamrugała powiekami jak ktoś, kto budzi się z głębokiego snu. Kilkakroć odetchnęła głęboko. Ciepłymi od ognia dłońmi przeciągnęła po twarzy. Dopiero wówczas spojrzała w oczy Tuhaja. Bez lęku, ale z pokorą. Znała jego szaloną, nieokiełznaną naturę i wiedziała, iż lada gest może wywołać w nim wściekłość. A wtenczas mógł być nieobliczalny.
Powoli, ważąc słowa, wyszeptała cicho:
– Idzie wojna.
– Wojna? – Murza wykrzywił pogardliwie usta. – Wojen u nas pod dostatkiem! – Rozsierdzony nędzną przepowiednią zaśmiał się, szczerząc zęby. – Z Lachami, Moskwą, Persami, Zaporożcami i każdym innym! To twoja wróżba?! – Pochylił się nad ogniem. – Tyle warte te czary, co pył na końskich kopytach!
Niewiasta pokręciła głową. Nie opuszczając wzroku, powiedziała:
– Nie taką wojnę widziałam. Idzie kres rządów chana Dżanibeka.
Mężczyzna zmrużył oczy. Zacisnął wargi i zamyślił się przez chwilę, a potem rzucił krótko:
– Kantymir?
– Ten sam. – Skinęła głową.
– Kiedy?
– W rok się rozstrzygnie los krymskiego tronu. Wtedy się zacznie. Jeśli Krwawy Miecz sam nie zostanie chanem, to nie uzna nowego władcy.
Tatarski kniaź się zasępił. Wiedział, że nadchodzi czas, kiedy będzie musiał dokonać wyboru, po której stronie stanąć. To nie było tak oczywiste, jakim mogło się zdawać. Choć bowiem pochodził z krymskich Argynów, podziwiał wodza Nogajów[2], który okrył się sławą pod Cecorą. Po tym zwycięstwie Krwawy Miecz otrzymał tytuł bejlerbeja[3] i został uznany za największego z wojowników. Nawet późniejsze klęski w wojnach z Lachami i chwilowa utrata łaski padyszacha nie przyćmiły jego zasług. Tymczasem Dżanibek był osiemdziesięcioletnim starcem. Kto miałby go zastąpić? Jakiż kniaź tatarski mógłby równać się z Kantymirem? Tym bardziej że to za nim stała osmańska potęga.
Od dawna wrzało w rodzie kłótliwych Girejów i każdy z nich pragnął pełnej władzy. Podzieleni, byli jednak zbyt słabi, aby zdobyć ją siłą. Szukali obcego wsparcia, nieraz płacąc za to wygnaniem lub życiem. Wciąż świeża była pamięć o rozniesionym na kozackich szablach Mehmedzie[4]. Może więc nadszedł czas, aby zakończyło się ich panowanie i ktoś inny zasiadł na tronie? Kusząca była ta straszna wizja. Rodziła nadzieję i rozpalała wyobraźnię ambitnego murzy. W myślach już otwierały się przed nim drzwi do zaszczytów zarezerwowanych dla dwóch pierwszych rodów[5]. Był wszak przez babkę z Mansurów krewnym nogajskiego chana[6]. Starczyło tylko wesprzeć go w walce. Skorzystać z niesionej przez los okazji.
Mężczyzna szybko opanował targające nim uczucia. Siląc się na spokojny ton, zapytał:
– Widziałaś, kto zwycięży?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Nie. Wiem tylko, że wojna trwać będzie dwa lata. Skończy się wielką bitwą. Po niej nastanie nowy chan nad wszystkimi.
– Nowy chan... – powtórzył murza w zamyśleniu. Westchnął ciężko i pogładził się po brodzie.
– Wielka i Mała Orda[7] Nogajów uznają jego panowanie. To samo uczynią plemiona z Budziaku[8], Oczakowa i Dobrudży. Jedność zostanie przywrócona – dodała wieszczka, rozumiejąc, jakie pytania zadaje sobie teraz Tuhaj.
– Nic to nie znaczy! – prychnął gniewnie młody murza. – Mocniejszemu się poddadzą ordyńcy! Równie dobrze może to być Kantymir, jak i chan w Bakczysaraju! Bóg jeden wie, kto nim będzie po Dżanibeku! – Wbił spojrzenie w dziewczynę. – Widziałaś kto? Jakiś znak? Kałga[9] Dawlet? Nurredin[10]? A może jeszcze ktoś inny? Mów!
– Tego nie wiem...
– Mine beterme![11] – warknął Tuhaj, przerywając kobiecie, i zerwał się na równe nogi. – Żaden z ciebie pożytek, wiedźmo!
Sapiąc, przeszedł kilka kroków tam i z powrotem. Kiedy stanął, skrzywił się w złym uśmiechu, patrząc z góry na siedzącą nieruchomo wieszczkę.
– Rzucić by cię ordyńcom dla zabawy, boś gładka! – wycedził. – Tego chcesz?! Nie igraj ze mną, bom nie Murtaza! Pamiętaj!
Dziewczyna podniosła wzrok. W jej błękitnych jak letnie niebo oczach nie było lęku. Głosem ledwie mocniejszym od szeptu odrzekła:
– Wiesz, co się wówczas stanie z moim darem...
– Darem?! – Murza machnął gwałtownie rękami. – Myślisz, że zapomniałem o tym, jak mnie zawiodłaś, gdy tamte sucze syny porwały mojego chłopaka?! Gdzie on teraz?! Co?!
Podszedł do młodej niewiasty, schwycił ją palcami pod brodę i zadarł jej głowę. Pochylając się, wysyczał wróżbitce prosto w twarz:
– No gdzie?!
– Wciąż żyje – odparła.
Tatarskiemu kniaziowi zadrgały z wściekłości mięśnie szczęk. Odepchnął dziewczynę, aż musiała podeprzeć się ręką.
– Żyje! – wycharczał. – Tylko tyle mi mówisz przez te lata! Nic więcej!
Wyprostował się, patrząc, jak wieszczka ponownie siada na swoim miejscu. Parsknął przez nos i odwrócił się do niej plecami. Nie spodziewał się, że powie cokolwiek. Tym razem omylił się jednak. Od strony ogniska doszedł go spokojny, dźwięczny głos:
– Uprzedziłam cię wtenczas. Powiedziałam, gdzie i kiedy zasadzą się te łotry. Nie mnie obwiniaj, lecz tych, których za nimi posłałeś w pościg. To oni zgubili ślad.
– Przez ciebie! – krzyknął, choć wiedział, że to nieprawda.
Sapiąc gniewnie, obszedł ognisko. Z trudem pohamował złość. Uspokajając wzburzenie, usiadł. Wtedy dziewczyna dodała:
– Kiedyś ujrzę, gdzie jest. Nie ja decyduję, co mogę zobaczyć. Mówiłam ci.
Zaciskając usta, przełknął ślinę. Nerwowo zadrgała mu wystająca grdyka. W milczeniu skinął głową. Przez długą chwilę wpatrywał się w tańczące leniwie płomienie. Odbijały się w jego oczach niepokojącym blaskiem. W końcu głuchym głosem rozkazał:
– Gadaj, co jeszcze widziałaś.
– Lackich posłów w Bakczysaraju. Oni już wiedzą, że czas Dżanibeka się kończy. Donieśli o tym szpiedzy Kresowej Wilczycy[12], a ona hetmanowi. Lachy będą się spieszyć, żeby przed wiosną być na Krymie. Boją się przymierza chana z Kozakami, ale jeszcze bardziej tego, że nowy pan Krymu wystąpi przeciw nim. Chcą wziąć w karby Niżowców, żeby nie jątrzyli na granicy. Widziałam nowe szańce, jakie zbudują na Dnieprze przeciw Zaporożcom.
– Szańce? Gdzie? – Murza zmarszczył brwi.
– Na pierwszych porohach[13]. Mają trzymać w ryzach Kozaków. Sam lacki hetman wyznaczył miejsce. Ale nie wiedział, że zło tam mieszka. Dawniej, przed wiekami, składano tam ofiary z ludzi. Krew się prędko poleje. Widziałam trupy, dużo trupów. Jeden żywy z załogi tej twierdzy się nie ostanie.
Tuhaj wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu.
– Niech będzie błogosławione imię Allaha! Co jeszcze?
– Lachy uładziły się z Moskwą...[14]
– To wiem! – warknął tatarski kniaź.
– Kozacy wracają z wojny. Pożoga na ich drodze. Nie zapłacił im hetman za wojnę. Na dodatek zabronił budowania czajek i wypraw po łupy. Bunt będzie, ale krótki.
– Co potem?
– Butem przycisną Zaporożców do ziemi. Ale nie zda się to na wiele. Umyka Ukraina Rzeczpospolitej i nic tego nie zatrzyma. Widziałam spalone wsie i miasta. Puste pola. Kruki rozdziobujące ludzką padlinę. Nawet lew Koniecpolski tu nie pomoże. Śmierć idzie na Kozaczyznę. Ostrzy kosę o kamienie. Słyszałam to.
Oczy murzy rozbłysły w blasku ognia. Pochylając się nad płomieniem, zapytał:
– A ja? Mnie widziałaś?
– Widziałam.
– Mów! – ponaglił.
– Stałeś w ogniu i krwi. Trwoga nastanie nad Dzikimi Polami na twój widok. Sława ci pisana, murzo. Taka, że nic jej nie przyćmi. Drżeć będą Lachy na dźwięk twojego imienia. Przez wieki zostaniesz w ich pamięci. Dzieci będą tobą straszyć. Napiszą o tobie księgi i odmalują cię w obrazach. Nie będzie nawet jednego, który by o tobie nie słyszał.
– Allahu akbar![15]
– Tysiące powiedziesz za sobą w bój i uciekać będą Lachy przed twoim wojskiem. Pisane ci niezliczone łupy i morze niewolników, których zabierzesz na Krym. A potem... – przymknęła oczy, znów wyciągając dłoń w stronę ognia – śmierć widzę... wielką bitwę i śmierć. Ale ciebie nie dostrzegam... Jakby cię tam nie było... Woda... bagna i rzeka... – Cofnęła rękę. Otwierając oczy, dokończyła: – Nie wiem. Zniknęło. Noc. Tylko ciemność.
Tuhaj zerwał się na równe nogi. Patrząc przed siebie gdzieś w półmrok namiotu wycharczał:
– A niechby i śmierć w bitwie! Niechby i grób na pustkowiu! Byleby pamięć po mnie została! Byleby ród mój wywyższyć!
– Zostaniesz bejem – podchwyciła wieszczka – Będziesz miał wodzowski buńczuk[16] i mrowie ludzi pod sobą!
Aż zadrżał na te słowa tatarski kniaź. Zadzierając dumnie głowę, zaplótł ręce na piersi. Wypełniło go przeświadczenie, że oto nadchodzi jego czas. Dni, od których zacznie się jego sława i potęga. Byleby tylko dokonał właściwego wyboru.
Przeszedł kilka kroków, przystanął nad pokrytym skórami posłaniem. Podniósł z niego piękną, damasceńską szablę. Gładząc pieszczotliwie jej ostrze, uśmiechnął się do swoich myśli. Nie widział, że dziewczyna za jego plecami również uniosła kąciki ust. Ujrzała bowiem w ogniu coś, o czym nie mogła powiedzieć murzie. Siwowłosego, ponurego mężczyznę zmierzającego na Krym, by dać jej wolność. Tego, o którym wiedziała od dziecka. Ułożony przed laty los sprzedanej w niewolę dziewczyny musiał się w końcu wypełnić. Tak przepowiedziała jej przychodząca w snach matka.
ROZDZIAŁ II
PANNA BASIEŃKA
Wolno płynął panu Williamowi Murrayowi czas w Sikawcu. Leniwie i monotonnie przemykał, znaczony zwyczajną, wiejską codziennością. Nużył jednostajnością, która uświadamiała jałowość ludzkiej egzystencji. Czymże bowiem były dawne zasługi i przygody cudzoziemskiego oficera wobec obecnej martwoty? Jedynie wspomnieniem ulotnej chwały, równie pięknym, jak smutnym. A teraz co pozostało szkockiemu zawadiace? Siana i słomy w stodołach doglądać, pszenicę mierzyć korcami, sprawdzać, czy bydło wydojone, pilnować strzyży. I tak wkoło. Przy tym z chłopami się wykłócać o wolniznę, karbowego nadzorować, żeby się z parobkami za pańskimi plecami nie układał, i godzić powaśnione dziewki, co się w jakimś Jaśku czy Iwanie kochają. Na dodatek jesień nadeszła, a z nią oblepiające buty ciężkie błoto oraz przenikliwa wilgoć i chłód. Pożółkły liście na bukach, zszarzała trawa, powiędły malwy zasadzone pod oknami dworku. Przygnębiała pana Murraya ta pozorna, wiejska sielanka i coraz częściej popadał w melancholię. Myśl, że tak ma być już do końca jego dni, pogłębiała jeszcze te przykre odczucia. Najsmutniejsze zaś było to, iż zaczynał uznawać samego siebie za starego, choć przecież ledwie czwarty krzyżyk dźwigał.
Codzienna martwota sprawiała, że coraz dotkliwiej dawał mu się we znaki brak saksońskiego druha, zmarłego zimą Wernera Stillera. Z nostalgią wspominał kamrata, wspólną służbę u lwowskiego metropolity i wszelkie drobne zdarzenia, które kiedyś nieważne, teraz przywoływały tęsknotę za wesołą, choć ryzykowną przeszłością. Z trudem godził się świeżo upieczony hreczkosiej, iż to wszystko minęło i nigdy nie wróci. Nie usłyszy już chropawego głosu kuternogi, nie wypije z nim piwa, nie zawalczy przeciw wrogom z tego i nie z tego świata. Odszedł dokądś tam, w nieznane, wierny przyjaciel i na zawsze skończyła się jego wspólna z Williamem historia. Ta nowa zaś, która się rozpoczęła dla Murraya, choć kusiła przytulną wygodą i bezpieczeństwem, wcale mu się nie podobała. Cóż bowiem mógłby z niej zapisać w pamięci prócz nudnych, bliźniaczo do siebie podobnych dni? Jaką radość miał czerpać z życia, skoro zaprzęgnięty w kierat wiejskich obowiązków czuł się na wpół martwy? Nie takiego losu się dawniej spodziewał, a fortuna, rzucając go ze Lwowa do leżącego w głuszy Sikawca, zakpiła z niego w okrutny sposób.
Siedział tedy dawny oficer w swym odziedziczonym po Zatwarnickich domostwie. Przez okno wyglądał i tęskno mu było za dawnym, utraconym życiem. Nawet służebne panny, co o porządek we dworze dbały, ucichły, poznawszy, że dzierżawca jest mało wrażliwy na ich zaczepki. Może też przez to się spłoszyły, iż dość często z sąsiedniej Zatwarnicy w gości przyjeżdżała panna Barbara Trelówna, która krzywym okiem spoglądała na niewieścią obecność w pobliżu pana Murraya. Nawet nie bardzo się kryła, że sama ostrzyła pazurki na niedawno uszlachconego cudzoziemca i nie zniosłaby w tym żadnej, tym bardziej chłopskiej, konkurencji. Dzielnie sekundował jej w tych planach pan Jeremi Winnicki, rządca w Zatwarnicy, który kiedy tylko mógł, zachwalał sąsiadowi przymioty krewniaczki. Ot, do jednych zmartwień los dodał Williamowi kolejne, bo choć łasy był onegdaj na wdzięki niewieście, to zabiegi panny Basi i wizja małżeństwa z nią zdały mu się przerażające. Czuł się jak mysz uwięziona w klatce, do której co rusz zagląda wygłodniała kocica.
Nie to, by sąsiadka była lichej urody. Wręcz przeciwnie. Młoda, zgrabna, zdrowa, niejednemu mogłaby w głowie zawrócić. Cóż jednak poradzić, skoro parol zagięła właśnie na bezrękiego, dwa razy od niej starszego Murraya.
Twardo stąpała po ziemi panna Barbara. Wiedziała, iż bez posagu mało który kawaler ją zechce. Jeśli zaś trafi się jakiś, to albo taki sam jak ona hołysz, albo też inne ladaco. A tu, tuż obok nadzorowanego przez wuja majątku, miała mężczyznę statecznego, doświadczonego, ani hulakę, ani awanturnika czy pijaka. Na dodatek, jak mniemała, musiał William cieszyć się względami pana Herburta, skoro mu dał w dzierżawę Sikawiec. Powiadano nawet, że po śmierci kulawego kompana z Saksonii proponował mu pan Eryk zasobną Beniową, lecz Szkot odmówił. Na swój sposób zinterpretowała to młoda Trelówna, biorąc za dobrą monetę. Bo jakiż inny powód mógłby mieć William, by zostać w Sikawcu, niż ją? Ucieszona, podwoiła swe starania i zabiegi o względy sąsiada. Ten zaś, osowiały i uległy, pokornie znosił to wszystko, czym jeszcze bardziej utwierdzał pannę w trafności dokonanego wyboru. Lubiła bowiem rządzić młoda białogłowa i z trudem znosiła sprzeciw. Z pewnością potulny małżonek odpowiadałby jej najbardziej, a gdyby jakimś cudem nie był potulny, to z pewnością potrafiłaby to zmienić kobiecymi sposobami.
Niewesołe były rozmyślania sikawieckiego dzierżawcy o przyszłości. Te zaś o rodzinie i dzieciach mroziły mu wręcz krew w żyłach. Jakże to, miałby być ojcem? Huśtać na kolanach małe Murrayątka, za konika robić, zamartwiać się ich zdrowiem, gromadzić grosz na ich przyszłe uposażenie, kształcić. Gdzie dawna swoboda? Gdzie wolność od trosk i chwytanie każdego dnia, jakby miał być ostatnim? Do tego wszak przywykł od chwili, kiedy dawno temu opuścił ojczyznę i wysiadł ze statku w Gdańsku. Tak przez lata żył ze swym saksońskim kompanem. Jakoś nie mógł William pogodzić się z myślą, że mogłoby być inaczej. Wiek zaś, zamiast skłaniać go do innego spojrzenia na świat, przynosił refleksję, że przecież mając ponad czterdzieści sześć lat na karku, bardziej godzi się o zbawieniu duszy myśleć niż o ożenku i dzieciach.
Na chwilę rozweselił latem szkockiego oficera przyjazd kamrata z rodzinnych stron, wielkoluda Camerona, co prowadził swoje interesy w Zamościu. Pobawili się, popili, kilkakroć byli na łowach. Prędko minęło. Potem, jeszcze w sierpniu, odwiedził Sikawiec Żegota Nadolski, który wracał z Fulsztyna. Oznajmił, dając Williamowi chwilową nadzieję na odmianę losu, że może uda się pojechać na Krym, dołączywszy do hetmańskiego poselstwa pod komendą pana Oświęcima. Ale kolejne tygodnie mijały od jego odjazdu i nic się nie działo. Zaczynał więc wątpić pan Murray w to, iż kiedykolwiek zdoła wymknąć się ze swego dworku i na nowo wyruszyć w świat. Jesienna plucha i smętne kikuty ogołoconych z liści drzew tylko umacniały go w tym ponurym przekonaniu.
Popołudnie już było, a w dawnym domostwie Zatwarnickich panowała cisza jak makiem zasiał. Czasem tylko przerywało ją skrzypnięcie drewna, trzask ognia w kominie albo też odległe, niezrozumiałe wołanie któregoś z parobków spod stajni. Na małych gomółkach szyb dzielonych na czworo okienek skraplała się wilgoć, znacząc ślady zsuwającymi się leniwie kroplami.
Siedział za stołem smętny William Murray, mając naprzeciw siebie jedynie na wpół opróżnioną butelczynę wina. Czasem wzdychał w zamyśleniu, czasem pokiwał głową. Nawet dopić trunku mu się nie chciało, taka naszła go apatia. Rankiem, w desperacji, próbował zająć się czyszczeniem pistoletów. Leżały teraz na blacie na wpół oporządzone i swym widokiem tylko umacniały w dawnym oficerze przygnębiające poczucie, że wszystko minęło. Co najwyżej postrzela z nich do sęków drzew albo butelek i na tym skończy się ich przydatność. Tak samo jak wiszącego od dawna na ścianie toledańskiego rapiera.
Kiedy tak zatwarnicki dzierżawca oddawał się niemej rozpaczy, nagle doszedł jego uszu niemiły dźwięk z majdanu. Bez trudu rozpoznał w nim skrzypnięcie zawiasów starej bramy. Mężczyzna skrzywił się, od razu domyślając, co może oznaczać. O tej porze bowiem zwykła nawiedzać go panna Basieńka.
Zajeżdżała zazwyczaj wujową kolebką w towarzystwie jedynie powożącego fornala. Za nic miała obyczajną praktykę nakazującą samemu nie odwiedzać domu kawalera. Zresztą któż mógłby grać rolę przyzwoitki, skoro w Zatwarnicy mieszkała tylko z panem Winnickim? A może i celowo młoda niewiasta nie szukała opieki? Znać było, że burzyła się w niej młoda krew i czas jej był najwyższy do zamęścia.
Pochowali się po kątach parobcy, świadomi, iż zaraz panna Trelówna zacznie w Sikawcu wprowadzać swoje porządki. Niepomna, kto jest tu panem, jak fryga oblatywała zwykle tuż po przyjeździe gospodarskie budynki, a jeśli dojrzała jakieś niedopatrzenie, krzykiem goniła ludzi do roboty. Tak samo we dworze bały się jej służki i kucharki, bo dla nich była jeszcze surowsza niż dla folwarcznych chłopów. Wręcz szukała okazji, aby coś wytknąć, zrugać za coś, albo też zbesztać grubym słowem. Niespecjalnie politycznym językiem potrafiła się wyrażać panna Basieńka, gdy przyszło jej wprowadzać swój rygor. Do pana Murraya miała potem pretensje, że chłopom pozwala się lenić, porządku nie pilnuje i zbytnią łaskawością rozpuszcza służbę. Początkowo William oponował przeciw jej praktykom, lecz później machnął na nie ręką, bo jakoś nie potrafił przegadać rezolutnej dziewczyny, a nawet trochę jej się lękał. Myśląc o niej, za coraz słuszniejsze miał znane sobie polskie powiedzenie, że gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Wolałby bowiem nieraz, jak w przeszłości, z diabłami mieć do czynienia pan Murray, niż narazić się młodej sąsiadce.
Tym razem szczęście uśmiechnęło się jednak do folwarcznych robotników. Może przez siąpiącą mżawkę i błoto na dziedzińcu, a może z innej racji, panienka zamiast do obór, kurników i stajni natychmiast skierowała swe kroki do dworku. Odetchnęli z ulgą parobcy oraz dziewki, łypiąc z ukrycia, co też dziś wymyśliła młoda złośnica. Bo tego, iż tylko na chwilę im się upiekło, byli pewni.
Jak do siebie weszła do dworu młoda panna. Ani się krygowała, przekraczając próg szybkim krokiem. Ubrana schludnie, w codzienną suknię, wysokie, sznurowane buciki, półkożuszek i filcowy toczek, raźno zatupała w sieni, otrzepując błoto z obcasów. Rumiana z zimna na ładnej, nieco okrągłej twarzy, z wymykającym się spod nakrycia głowy grubym warkoczem jasnych włosów, wyglądała naprawdę rześko i... powabnie. Pasek opięty w talii podkreślał jej wąską kibić i dość pokaźny biust. Tchnął z niej urok nieposkromionej, żywej młodości, jakże odmiennej od żałosnego nastroju, w którym pogrążał się pan Murray.
– Waszmość sąsiedzie! – krzyknęła, zła, że jej nikt nie powitał. Nie czekając na odpowiedź, dorzuciła: – Jest tu kto?!
Głos miała dźwięczny i nawet miły. Śpiewny, z wyraźnym rusińskim akcentem.
Chcąc nie chcąc, William wstał z krzesła. Wzdychając ciężko, jedyną ręką wygładził fałdy skórzanego kaftana. Palcami przeciągnął po nieogolonej brodzie, uświadamiając sobie, że jego niedbały wygląd nie ujdzie uwagi dziewczyny. Podszedł do drzwi, uchylił je i wyjrzał ostrożnie. Na jego widok panna uśmiechnęła się radośnie, odsłaniając równe, bielutkie zęby.
– O! Tu się jegomość skrywa! Niech będzie pochwalony!
– Na wieki wieków. A cóż to waćpanna tak...
Nawet nie czekała, o co chciał spytać, przerywając mu w pół zdania:
– Pierogów przywiozłam. Wczoraj kazałam narobić, sama, nie chwaląc się, też lepiłam. Będą acanowi smakować. – Spojrzała w lewo i prawo, marszcząc brwi. – Ale przywitać mnie to jakoś nikt nie wyszedł! Znowu rozlazły się te waszmości kozy! Nawet zapachu obiadu nie czuję! Jadł co waćpan? – Pokręciła głową z potępiającym wyrazem w oczach i sama sobie odrzekła: – Pewnie nie, bo gdzie by tam kto pamiętał upilnować! Ale ja zaraz – żwawo ruszyła przed siebie, niosąc w ręce tobołek – wszystkiego dopatrzę!
Prędko zniknęła za drzwiami wiodącymi do kuchni, pozostawiając za sobą Szkota z rozdziawioną gębą. Zaraz też dosłyszał naglące pokrzykiwanie, szczęk garnków i tupot nóg kucharek rozbudzonych przez pannę Basię. Wszystko to trwało ledwie trzy pacierze, nim gospodarna młódka znów pojawiła się przed oficerem. Zadowolona z siebie, z tryumfalnym uśmiechem na ustach, oznajmiła:
– No! Będzie zaraz posiłek dla waszeci! A i ja chętnie zjem, bom zgłodniała w drodze!
Bez skrępowania minęła wciąż stojącego w drzwiach mężczyznę, niby przypadkiem ocierając się przy tym o niego. Kiedy weszła do pokoju, załamała ręce.
– Olaboga! Jak zwykle! Pewnie ze śniadania albo i z wieczerzy wszystko na stole stoi! Chleb już suchy, mięso zielenieje, mleko pewnie skwaszone! – Odwróciła się w stronę gospodarza. – Co to? Myszy acan chcesz dokarmiać? Pleśń hodować? Nie masz jakiej dziewki, żeby wszystko w porę zebrała? Hę?
– No ja...
– Tak, wiem – perorowała dalej, sprawnie zbierając naczynia. – Kazał pan, musiał sam. Takie tu u waszmości porządki. Posłuchu żadnego, służki rozpuszczone pańską łaskawością jak dziadowskie bicze. Oj, przydałaby się tu niewieścia ręka, przydała... – Łypnęła znacząco znad stołu, co jeszcze bardziej zmieszało Murraya, którego ogarnęło niejasne poczucie winy.
– Właśnie miałem...
– Właśnie, właśnie! – powtarzając złośliwie, nie pozwoliła mu skończyć. – Za każdym razem to samo!
Przeszła obok Williama, niosąc misy i talerze. Po chwili znów słychać było z kuchni jej podniesiony głos. Wróciła ze ścierką w ręku. Fuknęła z niesmakiem, odstawiając na bok niedopitą butelczynę. Wskazując na broń, poleciła:
– Zabierzże to waćpan, bo tu chyba nie obóz wojskowy, prawda? Tatarów się spodziewasz, że tak się z półhakami gotujesz? Wojna idzie?
– Pistoletami – poprawił nieśmiało Szkot.
– A tam! – Machnęła dłonią. – Jedno i drugie strzela. Co za różnica?
Ani myśląc wdawać się w jakieś żołnierskie wyjaśnienia, posłusznie zabrał oręż i rozejrzał się bezradnie. Od razu to zauważyła. Wskazując palcem w kąt, gdzie stała skrzynia, zaproponowała:
– Może niech tam acan odłoży. Lepsze to niż na stole, wśród jadła.
Gdy posłusznie ruszył w tamtą stronę, Basieńka zabrała się do wycierania blatu. Siłą rzeczy oglądał William jej zgrabną postać, gdy pochylała się, prężąc swe wdzięki. W duchu musiał przyznać, iż panna jest niczego sobie. Zaraz jednak przyszło opamiętanie, kiedy znów pomyślał o żeniaczce, dzieciach i całym tym korowodzie. Wiedział, że szybko wzięłaby go obrotna panna pod pantofel i skapcaniałby do reszty. Aż wzdrygnął się na tę myśl. Prędko odwrócił wzrok, aby odegnać pokusę.
Panna Basia tymczasem zakończyła pobieżne porządki i znów zniknęła za drzwiami. Kręcąc głową na swój los, Murray usiadł na krześle. Podrapał się po czuprynie, rozejrzał, westchnął kilkakroć. Wciąż jednak nie mógł odegnać z umysłu obrazu hożej dziewczyny. Unoszący się wkoło ulotny zapach, jaki ze sobą przyniosła, ni to drażnił, ni uwodził. Nie pierwszy raz odczuł szkocki oficer wahanie i chęć, by ulec przeznaczeniu. Choćby dla tych drobin alkowianych rozkoszy, jakie miał w wyobraźni. Przynajmniej nabrałoby sensu jego puste życie samotnego dzierżawcy Sikawca. Mając zaś taką gospodynię, na pewno mógłby się oderwać od codziennych nużących obowiązków w folwarku i swarów z chłopami. Jej bali się jak ognia. No i praktyczniejszej od niej niewiasty nigdy William nie poznał.
PRZYPISY