Cykl o Nadolskim. Stepowa klątwa - Maciej Liziniewicz - ebook

Cykl o Nadolskim. Stepowa klątwa ebook

Maciej Liziniewicz

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 875

Data ważności licencji: 9/30/2029

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
reduch1

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja.
00



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Logo se­riiWAL­DE­MAR KO­RA­LEW­SKI
Me­tryczka se­riiWAL­DE­MAR KO­RA­LEW­SKI, MAŁ­GO­RZATA WIATR
Pro­jekt okładkiDA­NIEL RU­SI­ŁO­WICZ
Pro­jekt lay­outu se­riiWWW.DE­SI­GN­PART­NERS.PL
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuANNA RY­CHLICKA
Opieka re­dak­cyjnaANNA HE­INE
Re­dak­cjaJA­CEK RING
Ko­rektaANNA KU­RZYCA
Re­dak­cja tech­nicznaSTA­NI­SŁAW TU­CHOŁKA – pan­book.pl
Po­lish edi­tion © Ma­ciej Li­zi­nie­wicz, Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-5947-2
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

PO­LE­CAMY SE­RIĘ O NA­DOL­SKIM

CZAS PO­MSTY TOM 1

Mu­szę przy­znać z wła­snej i nie­przy­mu­szo­nej woli, że po­wieść Ma­cieja Li­zi­nie­wi­cza wy­bija się po­nad całą pol­ską twór­czość li­te­racką i spra­wia, że nie tylko wraca wiara w pol­skich pi­sa­rzy, ale pro­wo­kuje do stwier­dze­nia, że oto na­ro­dził się pi­sarz świa­to­wego for­matu. Tak, tak, nie ma w tym żad­nej prze­sady czy eg­za­ge­ra­cji, uczci­wie i z pełną świa­do­mo­ścią stwier­dzam, że w tej po­wie­ści za­grało do­słow­nie wszystko, na­wet nie wiem, czego miał­bym się przy­cze­pić.

Ivo VucoHul­taj­li­te­racki.pl

Do­tych­czas nie­kwe­stio­no­wa­nym kró­lem sar­mac­kiego fan­tasy był Ja­cek Ko­muda, ale te­raz bę­dzie mu­siał się tro­chę po­su­nąć na tro­nie i zro­bić miej­sce dla Ma­cieja Li­zi­nie­wi­cza.

Ja­gna Rol­skaFah­ren­heit.net.pl

MROCZNY ZEW TOM 2

Mroczny zew wy­bija się na tle in­nych po­wie­ści przy­go­dowo-hi­sto­rycz­nych. Ma­ciej Li­zi­nie­wicz łą­czy ta­lent do snu­cia opo­wie­ści z po­sia­daną spe­cja­li­styczną wie­dzą i umie­jęt­no­ścią jej za­pre­zen­to­wa­nia w przy­stęp­nej for­mie. Co wię­cej, jego książka jest po­zy­cją godną po­le­ce­nia także czy­tel­ni­kom, któ­rzy nie­szcze­gól­nie lu­bią li­te­ra­turę fan­ta­styczną. Po­zwala to przy­pusz­czać, że przed au­to­rem otwiera się świe­tlana przy­szłość, a jego od­bior­ców czeka jesz­cze wiele przy­jem­nych do­znań.

Ma­ciej Tom­czakFah­ren­heit.net.pl

Au­tor za­cho­wał swój uni­kalny styl i po­my­sło­wość. Nie bra­kuje tu za­tem do­brze na­kre­ślo­nego tła hi­sto­rycz­nego czy od­da­nia cha­rak­teru epoki. Poza awan­tur­ni­czymi szlach­ci­cami, spo­rami o zie­mię, okru­cień­stwem XVIII wieku, ar­cha­iza­cją słow­nic­twa i wszyst­kim tym, co tak za­chwyca w Cza­sie po­msty, do­sta­jemy jesz­cze sze­roką per­spek­tywę kon­flik­tów na tle re­li­gij­nym oraz me­tod wy­ko­rzy­sty­wa­nia wiary do osią­ga­nia wła­snych ce­lów. [...] Ma­ciej Li­zi­nie­wicz po raz ko­lejny udo­wod­nił, że wie, co robi, i nie bra­kuje mu ani kunsztu, ani am­bi­cji – już za­po­wiada ko­lejną część se­rii.

Marta GuzKon­wenty-po­łu­dniowe.pl

DIA­BEL­SKI PO­SŁA­NIEC TOM 3

Trze­cia część cy­klu o Że­go­cie Na­dol­skim to praw­dziwa gratka dla fa­nów sza­bli, cza­rów i sar­mac­kich przy­gód! Au­tor mi­strzow­sko łą­czy hi­sto­ryczny kli­mat Rzecz­po­spo­li­tej Szla­chec­kiej z fan­ta­styką, grozą i ga­wę­dziar­skim uro­kiem. Peł­no­krwi­sta opo­wieść na miarę Ko­mudy i Sien­kie­wi­cza – nie spo­sób się ode­rwać!

achlu­bi­my­czy­tac.pl

To jest książka, którą się po­chła­nia. Przed­sta­wiona hi­sto­ria jest wie­lo­wąt­kowa i zgrab­nie po­pro­wa­dzona, przez co na­wet przez chwilę nie czu­łem zmę­cze­nia lek­turą. Nie­cier­pli­wie cze­kam na kon­ty­nu­ację, bo wia­domo, że Że­gota Na­dol­ski nie po­wie­dział ostat­niego słowa. Zo­stały mu dwie przy­sięgi, jedna do speł­nie­nia, druga do zła­ma­nia. Do­brze, że czy­tel­nik musi tylko pod­jąć de­cy­zję, czy­tać czy nie czy­tać. Ja de­li­kat­nie su­ge­ruję – czy­tać.

Da­mian Po­dobapa­ra­doks.net.pl

Moim Naj­bliż­szym, Pa­try­cji i Igna­cemu

Nikt nie jest spra­wie­dliwy z do­brej woli, tylko z musu, bo spra­wie­dli­wość to nie jest do­bro dla jed­nostki[1].

ROZ­DZIAŁ I

MU­RZA

Pło­mie­nie li­zały grube po­lana, pod któ­rymi czer­wie­nił się żar oto­czony równo uło­żo­nymi ka­mie­niami. Tylko ten ogień sta­no­wił marne źró­dło świa­tła w ob­szer­nym ta­tar­skim na­mio­cie. Pod­kre­ślał kon­tury zbyt­kow­nych przed­mio­tów, od­bi­jał się w roz­rzu­co­nym nie­dbale, kosz­tow­nym orężu. Ob­na­żał w pół­mroku bo­gac­two, świad­czące, iż nie byle kto mu­siał być pa­nem tego ste­po­wego do­mo­stwa.

Bi­jące od ogni­ska cie­pło roz­peł­zało się po za­ka­mar­kach, prze­smy­ku­jąc wśród dro­go­cen­nych skór, ple­cio­nych je­dwabną ni­cią kał­ka­nów, ci­śnię­tych na po­sła­nie ha­fto­wa­nych szat i pięk­nie gra­we­ro­wa­nych sza­bel. Ka­mie­nie szla­chetne zdo­biące rę­ko­je­ści i po­chwy broni mie­niły się, ku­sząc swą ta­jem­ni­czą głę­bią. Całe to nie­zwy­kłe bo­gac­two zgro­ma­dzone wkoło było jed­nak ni­czym dla sie­dzą­cego przy ogniu męż­czy­zny. Nie jego bo­wiem pra­gnął naj­bar­dziej. Zbyt ła­two mu przy­cho­dziło, by mógł je na­le­ży­cie sza­no­wać. Trak­to­wał je jak coś na­tu­ral­nego, na­leż­nego mu i oczy­wi­stego.

Przy­wykł do zbytku za­równo z ra­cji uro­dze­nia, jak i nie­zli­czo­nych łu­pów wo­jen­nych. Mimo le­d­wie trzy­dzie­stu kilku lat miał pra­wie wszystko – prócz tego jed­nego, czego pra­gnął naj­bar­dziej – nie­śmier­tel­nej i wiecz­nej sławy. Jej nie można było ku­pić za złoto, ru­biny, sza­firy i perły. Ko­chała się w że­la­zie i walce. Drżała w od­de­chach ga­lo­pu­ją­cych koni, pach­niała dy­mem spa­lo­nych osad. Za­klęta zo­stała w świ­ście sza­bel i krzy­kach ko­na­ją­cych. Sma­ko­wała jak krew i pie­kła w oczach ob­ło­kami spa­lo­nego pro­chu uno­szą­cymi się nad po­lami bi­tew. Tylko tam bo­wiem, w walce na śmierć i ży­cie, można ją było zdo­być. Ten, kto ją miał, mógł po­gar­dzać bo­gac­twem. Jego nie można było za­brać w za­światy. Bo­ha­ter­ska sława zaś na za­wsze po­zo­sta­wała w ludz­kiej pa­mięci. Dla niej warto było rzu­cać się z pa­sją w wir sple­cio­nych w walce lu­dzi i wierz­chow­ców, a na­wet zgi­nąć. Od za­wsze mu­rza Tu­haj czuł, że wła­śnie po to przy­szedł na świat. Uro­dził się, by swoim ży­ciem za­ist­nieć po wsze czasy w ste­po­wych le­gen­dach. Tak aby jego imię już za­wsze bu­dziło za­równo po­dziw, jak i strach.

Sam wy­gląd mło­dego ta­tar­skiego księ­cia wzbu­dzał za­chwyt. Wy­róż­niał się spo­śród swego ludu wzro­stem i urodą. Było w niej coś dra­pież­nego. Ja­kaś na­pięta siła drga­jąca pod sma­głą skórą. Nie­wy­po­wie­dziana groźba, którą od­czu­wał każdy, kto ośmie­lił się spoj­rzeć mu w oczy. Ciemne i głę­bo­kie jak stud­nie. Na ich dnie cza­iła się śmierć. Od­sła­niane w złym uśmie­chu białe, ostre zęby od razu przy­wo­dziły na myśl wilka, bo też wil­czą miał du­szę mu­rza Tu­haj. Dziką i nie­po­skro­mioną jak bez­kres rów­nin, na ja­kich się wy­cho­wał.

Za­dzi­wia­jące było te­raz mil­cze­nie i nie­po­kój ry­su­jący się na twa­rzy Ta­tara. Sku­piony, za­ci­ska­jąc pię­ści, wpa­try­wał się z wy­cze­ki­wa­niem w po­stać sie­dzącą po dru­giej stro­nie ognia. Młodą nie­wia­stę odzianą w białą, pro­stą suk­nię bez ozdób. Te zresztą nie były wcale po­trzebne wo­bec olśnie­wa­ją­cej, nie­ziem­skiej wręcz urody blon­d­wło­sej bia­ło­głowy. Świa­tło i cień tań­czą­cych pło­mieni mu­skały jej po­są­gowe ob­li­cze. Piesz­czo­tli­wie ca­ło­wały przy­mknięte po­wieki, mięk­kie, kar­mi­nowe usta i nie­sforne ko­smyki błysz­czą­cych lo­ków.

Nie­ru­choma dziew­czyna przez mo­ment wy­dała się Ta­ta­rowi ulot­nym wid­mem utka­nym z bla­sku i pół­mroku. Nie­rze­czy­wi­stym ma­ja­kiem, nie zaś czło­wie­kiem z krwi i ko­ści. Tylko de­li­katny pląs jej dłoni prze­su­wa­nych nad ogniem do­wo­dził, iż nie jest mar­twym wi­dzia­dłem, lecz ludzką istotą. Po­ma­rań­czowo-czer­wone ję­zyki po­słusz­nie po­dą­żały za jej po­wol­nymi ru­chami, ule­ga­jąc nie­po­ję­tej sile sprzecz­nej z na­turą. Pod­da­wały się drga­niom smu­kłych pal­ców, ko­rząc się przed mocą więk­szą od ży­wiołu. Ona zaś po­zwa­lała im li­zać swą białą skórę, jak pani ła­skawa wo­bec swego psa. Wie­działa, że w tej chwili żar nie jest w sta­nie uczy­nić jej żad­nej krzywdy. Wła­dała nim mocą swej woli, czer­piąc z niego na­tchnie­nie. Wi­zję tego, co mu­siało się zda­rzyć. Od­po­wie­dzi na za­dane przez mu­rzę py­ta­nia.

Długo jesz­cze trwała ci­sza w ta­tar­skim na­mio­cie. Łu­dziła swym spo­ko­jem, prze­ry­wana de­li­kat­nym, mo­no­ton­nym trza­skiem pło­ną­cych po­lan. Ma­miła cie­płem bi­ją­cym od żaru, pra­wie usy­pia­jąc wy­cze­ku­ją­cego na wróżbę męż­czy­znę. Na­gle, zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie, dziew­czyna gwał­tow­nie cof­nęła dło­nie. Było to tak nie­ocze­ki­wane, aż wzdry­gnął się ste­powy kniaź. Zły na ten prze­jaw sła­bo­ści, zmarsz­czył brwi. Gło­sem peł­nym chci­wego na­pię­cia wy­char­czał gniew­nie:

– Mów!

Wieszczka, nie­po­mna na na­glący ton, nie od­po­wie­działa od razu. Za­mru­gała po­wie­kami jak ktoś, kto bu­dzi się z głę­bo­kiego snu. Kil­ka­kroć ode­tchnęła głę­boko. Cie­płymi od ognia dłońmi prze­cią­gnęła po twa­rzy. Do­piero wów­czas spoj­rzała w oczy Tu­haja. Bez lęku, ale z po­korą. Znała jego sza­loną, nie­okieł­znaną na­turę i wie­działa, iż lada gest może wy­wo­łać w nim wście­kłość. A wten­czas mógł być nie­obli­czalny.

Po­woli, wa­żąc słowa, wy­szep­tała ci­cho:

– Idzie wojna.

– Wojna? – Mu­rza wy­krzy­wił po­gar­dli­wie usta. – Wo­jen u nas pod do­stat­kiem! – Roz­sier­dzony nędzną prze­po­wied­nią za­śmiał się, szcze­rząc zęby. – Z La­chami, Mo­skwą, Per­sami, Za­po­roż­cami i każ­dym in­nym! To twoja wróżba?! – Po­chy­lił się nad ogniem. – Tyle warte te czary, co pył na koń­skich ko­py­tach!

Nie­wia­sta po­krę­ciła głową. Nie opusz­cza­jąc wzroku, po­wie­działa:

– Nie taką wojnę wi­dzia­łam. Idzie kres rzą­dów chana Dża­ni­beka.

Męż­czy­zna zmru­żył oczy. Za­ci­snął wargi i za­my­ślił się przez chwilę, a po­tem rzu­cił krótko:

– Kan­ty­mir?

– Ten sam. – Ski­nęła głową.

– Kiedy?

– W rok się roz­strzy­gnie los krym­skiego tronu. Wtedy się za­cznie. Je­śli Krwawy Miecz sam nie zo­sta­nie cha­nem, to nie uzna no­wego władcy.

Ta­tar­ski kniaź się za­sę­pił. Wie­dział, że nad­cho­dzi czas, kiedy bę­dzie mu­siał do­ko­nać wy­boru, po któ­rej stro­nie sta­nąć. To nie było tak oczy­wi­ste, ja­kim mo­gło się zda­wać. Choć bo­wiem po­cho­dził z krym­skich Ar­gy­nów, po­dzi­wiał wo­dza No­ga­jów[2], który okrył się sławą pod Ce­corą. Po tym zwy­cię­stwie Krwawy Miecz otrzy­mał ty­tuł bej­ler­beja[3] i zo­stał uznany za naj­więk­szego z wo­jow­ni­ków. Na­wet póź­niej­sze klę­ski w woj­nach z La­chami i chwi­lowa utrata ła­ski pa­dy­sza­cha nie przy­ćmiły jego za­sług. Tym­cza­sem Dża­ni­bek był osiem­dzie­się­cio­let­nim star­cem. Kto miałby go za­stą­pić? Ja­kiż kniaź ta­tar­ski mógłby rów­nać się z Kan­ty­mi­rem? Tym bar­dziej że to za nim stała osmań­ska po­tęga.

Od dawna wrzało w ro­dzie kłó­tli­wych Gi­re­jów i każdy z nich pra­gnął peł­nej wła­dzy. Po­dzie­leni, byli jed­nak zbyt słabi, aby zdo­być ją siłą. Szu­kali ob­cego wspar­cia, nie­raz pła­cąc za to wy­gna­niem lub ży­ciem. Wciąż świeża była pa­mięć o roz­nie­sio­nym na ko­zac­kich sza­blach Meh­me­dzie[4]. Może więc nad­szedł czas, aby za­koń­czyło się ich pa­no­wa­nie i ktoś inny za­siadł na tro­nie? Ku­sząca była ta straszna wi­zja. Ro­dziła na­dzieję i roz­pa­lała wy­obraź­nię am­bit­nego mu­rzy. W my­ślach już otwie­rały się przed nim drzwi do za­szczy­tów za­re­zer­wo­wa­nych dla dwóch pierw­szych ro­dów[5]. Był wszak przez babkę z Man­su­rów krew­nym no­gaj­skiego chana[6]. Star­czyło tylko wes­przeć go w walce. Sko­rzy­stać z nie­sio­nej przez los oka­zji.

Męż­czy­zna szybko opa­no­wał tar­ga­jące nim uczu­cia. Si­ląc się na spo­kojny ton, za­py­tał:

– Wi­dzia­łaś, kto zwy­cięży?

Dziew­czyna po­krę­ciła głową.

– Nie. Wiem tylko, że wojna trwać bę­dzie dwa lata. Skoń­czy się wielką bi­twą. Po niej na­sta­nie nowy chan nad wszyst­kimi.

– Nowy chan... – po­wtó­rzył mu­rza w za­my­śle­niu. Wes­tchnął ciężko i po­gła­dził się po bro­dzie.

– Wielka i Mała Orda[7] No­ga­jów uznają jego pa­no­wa­nie. To samo uczy­nią ple­miona z Bu­dziaku[8], Ocza­kowa i Do­bru­dży. Jed­ność zo­sta­nie przy­wró­cona – do­dała wieszczka, ro­zu­mie­jąc, ja­kie py­ta­nia za­daje so­bie te­raz Tu­haj.

– Nic to nie zna­czy! – prych­nął gniew­nie młody mu­rza. – Moc­niej­szemu się pod­da­dzą or­dyńcy! Rów­nie do­brze może to być Kan­ty­mir, jak i chan w Bak­czy­sa­raju! Bóg je­den wie, kto nim bę­dzie po Dża­ni­beku! – Wbił spoj­rze­nie w dziew­czynę. – Wi­dzia­łaś kto? Ja­kiś znak? Kałga[9] Daw­let? Nur­re­din[10]? A może jesz­cze ktoś inny? Mów!

– Tego nie wiem...

– Mine be­terme![11] – wark­nął Tu­haj, prze­ry­wa­jąc ko­bie­cie, i ze­rwał się na równe nogi. – Ża­den z cie­bie po­ży­tek, wiedźmo!

Sa­piąc, prze­szedł kilka kro­ków tam i z po­wro­tem. Kiedy sta­nął, skrzy­wił się w złym uśmie­chu, pa­trząc z góry na sie­dzącą nie­ru­chomo wieszczkę.

– Rzu­cić by cię or­dyń­com dla za­bawy, boś gładka! – wy­ce­dził. – Tego chcesz?! Nie igraj ze mną, bom nie Mur­taza! Pa­mię­taj!

Dziew­czyna pod­nio­sła wzrok. W jej błę­kit­nych jak let­nie niebo oczach nie było lęku. Gło­sem le­d­wie moc­niej­szym od szeptu od­rze­kła:

– Wiesz, co się wów­czas sta­nie z moim da­rem...

– Da­rem?! – Mu­rza mach­nął gwał­tow­nie rę­kami. – My­ślisz, że za­po­mnia­łem o tym, jak mnie za­wio­dłaś, gdy tamte su­cze syny po­rwały mo­jego chło­paka?! Gdzie on te­raz?! Co?!

Pod­szedł do mło­dej nie­wia­sty, schwy­cił ją pal­cami pod brodę i za­darł jej głowę. Po­chy­la­jąc się, wy­sy­czał wróż­bitce pro­sto w twarz:

– No gdzie?!

– Wciąż żyje – od­parła.

Ta­tar­skiemu knia­ziowi za­drgały z wście­kło­ści mię­śnie szczęk. Ode­pchnął dziew­czynę, aż mu­siała po­de­przeć się ręką.

– Żyje! – wy­char­czał. – Tylko tyle mi mó­wisz przez te lata! Nic wię­cej!

Wy­pro­sto­wał się, pa­trząc, jak wieszczka po­now­nie siada na swoim miej­scu. Par­sk­nął przez nos i od­wró­cił się do niej ple­cami. Nie spo­dzie­wał się, że po­wie co­kol­wiek. Tym ra­zem omy­lił się jed­nak. Od strony ogni­ska do­szedł go spo­kojny, dźwięczny głos:

– Uprze­dzi­łam cię wten­czas. Po­wie­dzia­łam, gdzie i kiedy za­sa­dzą się te ło­try. Nie mnie ob­wi­niaj, lecz tych, któ­rych za nimi po­sła­łeś w po­ścig. To oni zgu­bili ślad.

– Przez cie­bie! – krzyk­nął, choć wie­dział, że to nie­prawda.

Sa­piąc gniew­nie, ob­szedł ogni­sko. Z tru­dem po­ha­mo­wał złość. Uspo­ka­ja­jąc wzbu­rze­nie, usiadł. Wtedy dziew­czyna do­dała:

– Kie­dyś uj­rzę, gdzie jest. Nie ja de­cy­duję, co mogę zo­ba­czyć. Mó­wi­łam ci.

Za­ci­ska­jąc usta, prze­łknął ślinę. Ner­wowo za­drgała mu wy­sta­jąca grdyka. W mil­cze­niu ski­nął głową. Przez długą chwilę wpa­try­wał się w tań­czące le­ni­wie pło­mie­nie. Od­bi­jały się w jego oczach nie­po­ko­ją­cym bla­skiem. W końcu głu­chym gło­sem roz­ka­zał:

– Ga­daj, co jesz­cze wi­dzia­łaś.

– Lac­kich po­słów w Bak­czy­sa­raju. Oni już wie­dzą, że czas Dża­ni­beka się koń­czy. Do­nie­śli o tym szpie­dzy Kre­so­wej Wil­czycy[12], a ona het­ma­nowi. La­chy będą się spie­szyć, żeby przed wio­sną być na Kry­mie. Boją się przy­mie­rza chana z Ko­za­kami, ale jesz­cze bar­dziej tego, że nowy pan Krymu wy­stąpi prze­ciw nim. Chcą wziąć w karby Ni­żow­ców, żeby nie ją­trzyli na gra­nicy. Wi­dzia­łam nowe szańce, ja­kie zbu­dują na Dnie­prze prze­ciw Za­po­roż­com.

– Szańce? Gdzie? – Mu­rza zmarsz­czył brwi.

– Na pierw­szych po­ro­hach[13]. Mają trzy­mać w ry­zach Ko­za­ków. Sam lacki het­man wy­zna­czył miej­sce. Ale nie wie­dział, że zło tam mieszka. Daw­niej, przed wie­kami, skła­dano tam ofiary z lu­dzi. Krew się prędko po­leje. Wi­dzia­łam trupy, dużo tru­pów. Je­den żywy z za­łogi tej twier­dzy się nie osta­nie.

Tu­haj wy­szcze­rzył zęby w wil­czym uśmie­chu.

– Niech bę­dzie bło­go­sła­wione imię Al­laha! Co jesz­cze?

– La­chy uła­dziły się z Mo­skwą...[14]

– To wiem! – wark­nął ta­tar­ski kniaź.

– Ko­zacy wra­cają z wojny. Po­żoga na ich dro­dze. Nie za­pła­cił im het­man za wojnę. Na do­da­tek za­bro­nił bu­do­wa­nia cza­jek i wy­praw po łupy. Bunt bę­dzie, ale krótki.

– Co po­tem?

– Bu­tem przy­ci­sną Za­po­roż­ców do ziemi. Ale nie zda się to na wiele. Umyka Ukra­ina Rzecz­po­spo­li­tej i nic tego nie za­trzyma. Wi­dzia­łam spa­lone wsie i mia­sta. Pu­ste pola. Kruki roz­dzio­bu­jące ludzką pa­dlinę. Na­wet lew Ko­niec­pol­ski tu nie po­może. Śmierć idzie na Ko­za­czy­znę. Ostrzy kosę o ka­mie­nie. Sły­sza­łam to.

Oczy mu­rzy roz­bły­sły w bla­sku ognia. Po­chy­la­jąc się nad pło­mie­niem, za­py­tał:

– A ja? Mnie wi­dzia­łaś?

– Wi­dzia­łam.

– Mów! – po­na­glił.

– Sta­łeś w ogniu i krwi. Trwoga na­sta­nie nad Dzi­kimi Po­lami na twój wi­dok. Sława ci pi­sana, mu­rzo. Taka, że nic jej nie przy­ćmi. Drżeć będą La­chy na dźwięk two­jego imie­nia. Przez wieki zo­sta­niesz w ich pa­mięci. Dzieci będą tobą stra­szyć. Na­pi­szą o to­bie księgi i od­ma­lują cię w ob­ra­zach. Nie bę­dzie na­wet jed­nego, który by o to­bie nie sły­szał.

– Al­lahu ak­bar![15]

– Ty­siące po­wie­dziesz za sobą w bój i ucie­kać będą La­chy przed twoim woj­skiem. Pi­sane ci nie­zli­czone łupy i mo­rze nie­wol­ni­ków, któ­rych za­bie­rzesz na Krym. A po­tem... – przy­mknęła oczy, znów wy­cią­ga­jąc dłoń w stronę ognia – śmierć wi­dzę... wielką bi­twę i śmierć. Ale cie­bie nie do­strze­gam... Jakby cię tam nie było... Woda... ba­gna i rzeka... – Cof­nęła rękę. Otwie­ra­jąc oczy, do­koń­czyła: – Nie wiem. Znik­nęło. Noc. Tylko ciem­ność.

Tu­haj ze­rwał się na równe nogi. Pa­trząc przed sie­bie gdzieś w pół­mrok na­miotu wy­char­czał:

– A niechby i śmierć w bi­twie! Niechby i grób na pust­ko­wiu! By­leby pa­mięć po mnie zo­stała! By­leby ród mój wy­wyż­szyć!

– Zo­sta­niesz be­jem – pod­chwy­ciła wieszczka – Bę­dziesz miał wo­dzow­ski buń­czuk[16] i mro­wie lu­dzi pod sobą!

Aż za­drżał na te słowa ta­tar­ski kniaź. Za­dzie­ra­jąc dum­nie głowę, za­plótł ręce na piersi. Wy­peł­niło go prze­świad­cze­nie, że oto nad­cho­dzi jego czas. Dni, od któ­rych za­cznie się jego sława i po­tęga. By­leby tylko do­ko­nał wła­ści­wego wy­boru.

Prze­szedł kilka kro­ków, przy­sta­nął nad po­kry­tym skó­rami po­sła­niem. Pod­niósł z niego piękną, da­ma­sceń­ską sza­blę. Gła­dząc piesz­czo­tli­wie jej ostrze, uśmiech­nął się do swo­ich my­śli. Nie wi­dział, że dziew­czyna za jego ple­cami rów­nież unio­sła ką­ciki ust. Uj­rzała bo­wiem w ogniu coś, o czym nie mo­gła po­wie­dzieć mu­rzie. Si­wo­wło­sego, po­nu­rego męż­czy­znę zmie­rza­ją­cego na Krym, by dać jej wol­ność. Tego, o któ­rym wie­działa od dziecka. Uło­żony przed laty los sprze­da­nej w nie­wolę dziew­czyny mu­siał się w końcu wy­peł­nić. Tak prze­po­wie­działa jej przy­cho­dząca w snach matka.

ROZ­DZIAŁ II

PANNA BA­SIEŃKA

Wolno pły­nął panu Wil­lia­mowi Mur­ray­owi czas w Si­kawcu. Le­ni­wie i mo­no­ton­nie prze­my­kał, zna­czony zwy­czajną, wiej­ską co­dzien­no­ścią. Nu­żył jed­no­staj­no­ścią, która uświa­da­miała ja­ło­wość ludz­kiej eg­zy­sten­cji. Czymże bo­wiem były dawne za­sługi i przy­gody cu­dzo­ziem­skiego ofi­cera wo­bec obec­nej mar­twoty? Je­dy­nie wspo­mnie­niem ulot­nej chwały, rów­nie pięk­nym, jak smut­nym. A te­raz co po­zo­stało szkoc­kiemu za­wa­diace? Siana i słomy w sto­do­łach do­glą­dać, psze­nicę mie­rzyć kor­cami, spraw­dzać, czy by­dło wy­do­jone, pil­no­wać strzyży. I tak wkoło. Przy tym z chło­pami się wy­kłó­cać o wol­ni­znę, kar­bo­wego nad­zo­ro­wać, żeby się z pa­rob­kami za pań­skimi ple­cami nie ukła­dał, i go­dzić po­wa­śnione dziewki, co się w ja­kimś Jaśku czy Iwa­nie ko­chają. Na do­da­tek je­sień na­de­szła, a z nią ob­le­pia­jące buty cięż­kie błoto oraz prze­ni­kliwa wil­goć i chłód. Po­żół­kły li­ście na bu­kach, zsza­rzała trawa, po­wię­dły malwy za­sa­dzone pod oknami dworku. Przy­gnę­biała pana Mur­raya ta po­zorna, wiej­ska sie­lanka i co­raz czę­ściej po­pa­dał w me­lan­cho­lię. Myśl, że tak ma być już do końca jego dni, po­głę­biała jesz­cze te przy­kre od­czu­cia. Naj­smut­niej­sze zaś było to, iż za­czy­nał uzna­wać sa­mego sie­bie za sta­rego, choć prze­cież le­d­wie czwarty krzy­żyk dźwi­gał.

Co­dzienna mar­twota spra­wiała, że co­raz do­tkli­wiej da­wał mu się we znaki brak sak­soń­skiego druha, zmar­łego zimą Wer­nera Stil­lera. Z no­stal­gią wspo­mi­nał kam­rata, wspólną służbę u lwow­skiego me­tro­po­lity i wszel­kie drobne zda­rze­nia, które kie­dyś nie­ważne, te­raz przy­wo­ły­wały tę­sk­notę za we­sołą, choć ry­zy­kowną prze­szło­ścią. Z tru­dem go­dził się świeżo upie­czony hrecz­ko­siej, iż to wszystko mi­nęło i ni­gdy nie wróci. Nie usły­szy już chro­pa­wego głosu ku­ter­nogi, nie wy­pije z nim piwa, nie za­wal­czy prze­ciw wro­gom z tego i nie z tego świata. Od­szedł do­kądś tam, w nie­znane, wierny przy­ja­ciel i na za­wsze skoń­czyła się jego wspólna z Wil­lia­mem hi­sto­ria. Ta nowa zaś, która się roz­po­częła dla Mur­raya, choć ku­siła przy­tulną wy­godą i bez­pie­czeń­stwem, wcale mu się nie po­do­bała. Cóż bo­wiem mógłby z niej za­pi­sać w pa­mięci prócz nud­nych, bliź­nia­czo do sie­bie po­dob­nych dni? Jaką ra­dość miał czer­pać z ży­cia, skoro za­przę­gnięty w kie­rat wiej­skich obo­wiąz­ków czuł się na wpół mar­twy? Nie ta­kiego losu się daw­niej spo­dzie­wał, a for­tuna, rzu­ca­jąc go ze Lwowa do le­żą­cego w głu­szy Si­kawca, za­kpiła z niego w okrutny spo­sób.

Sie­dział tedy dawny ofi­cer w swym odzie­dzi­czo­nym po Za­twar­nic­kich do­mo­stwie. Przez okno wy­glą­dał i tę­skno mu było za daw­nym, utra­co­nym ży­ciem. Na­wet słu­żebne panny, co o po­rzą­dek we dwo­rze dbały, uci­chły, po­znaw­szy, że dzier­żawca jest mało wraż­liwy na ich za­czepki. Może też przez to się spło­szyły, iż dość czę­sto z są­sied­niej Za­twar­nicy w go­ści przy­jeż­dżała panna Bar­bara Tre­lówna, która krzy­wym okiem spo­glą­dała na nie­wie­ścią obec­ność w po­bliżu pana Mur­raya. Na­wet nie bar­dzo się kryła, że sama ostrzyła pa­zurki na nie­dawno uszlach­co­nego cu­dzo­ziemca i nie znio­słaby w tym żad­nej, tym bar­dziej chłop­skiej, kon­ku­ren­cji. Dziel­nie se­kun­do­wał jej w tych pla­nach pan Je­remi Win­nicki, rządca w Za­twar­nicy, który kiedy tylko mógł, za­chwa­lał są­sia­dowi przy­mioty krew­niaczki. Ot, do jed­nych zmar­twień los do­dał Wil­lia­mowi ko­lejne, bo choć łasy był oneg­daj na wdzięki nie­wie­ście, to za­biegi panny Basi i wi­zja mał­żeń­stwa z nią zdały mu się prze­ra­ża­jące. Czuł się jak mysz uwię­ziona w klatce, do któ­rej co rusz za­gląda wy­głod­niała ko­cica.

Nie to, by są­siadka była li­chej urody. Wręcz prze­ciw­nie. Młoda, zgrabna, zdrowa, nie­jed­nemu mo­głaby w gło­wie za­wró­cić. Cóż jed­nak po­ra­dzić, skoro pa­rol za­gięła wła­śnie na bez­rę­kiego, dwa razy od niej star­szego Mur­raya.

Twardo stą­pała po ziemi panna Bar­bara. Wie­działa, iż bez po­sagu mało który ka­wa­ler ją ze­chce. Je­śli zaś trafi się ja­kiś, to albo taki sam jak ona ho­łysz, albo też inne la­daco. A tu, tuż obok nad­zo­ro­wa­nego przez wuja ma­jątku, miała męż­czy­znę sta­tecz­nego, do­świad­czo­nego, ani hu­lakę, ani awan­tur­nika czy pi­jaka. Na do­da­tek, jak mnie­mała, mu­siał Wil­liam cie­szyć się wzglę­dami pana Her­burta, skoro mu dał w dzier­żawę Si­ka­wiec. Po­wia­dano na­wet, że po śmierci ku­la­wego kom­pana z Sak­so­nii pro­po­no­wał mu pan Eryk za­sobną Be­niową, lecz Szkot od­mó­wił. Na swój spo­sób zin­ter­pre­to­wała to młoda Tre­lówna, bio­rąc za do­brą mo­netę. Bo ja­kiż inny po­wód mógłby mieć Wil­liam, by zo­stać w Si­kawcu, niż ją? Ucie­szona, po­dwo­iła swe sta­ra­nia i za­biegi o względy są­siada. Ten zaś, oso­wiały i ule­gły, po­kor­nie zno­sił to wszystko, czym jesz­cze bar­dziej utwier­dzał pannę w traf­no­ści do­ko­na­nego wy­boru. Lu­biła bo­wiem rzą­dzić młoda bia­ło­głowa i z tru­dem zno­siła sprze­ciw. Z pew­no­ścią po­tulny mał­żo­nek od­po­wia­dałby jej naj­bar­dziej, a gdyby ja­kimś cu­dem nie był po­tulny, to z pew­no­ścią po­tra­fi­łaby to zmie­nić ko­bie­cymi spo­so­bami.

Nie­we­sołe były roz­my­śla­nia si­ka­wiec­kiego dzier­żawcy o przy­szło­ści. Te zaś o ro­dzi­nie i dzie­ciach mro­ziły mu wręcz krew w ży­łach. Jakże to, miałby być oj­cem? Huś­tać na ko­la­nach małe Mur­ray­ątka, za ko­nika ro­bić, za­mar­twiać się ich zdro­wiem, gro­ma­dzić grosz na ich przy­szłe upo­sa­że­nie, kształ­cić. Gdzie dawna swo­boda? Gdzie wol­ność od trosk i chwy­ta­nie każ­dego dnia, jakby miał być ostat­nim? Do tego wszak przy­wykł od chwili, kiedy dawno temu opu­ścił oj­czy­znę i wy­siadł ze statku w Gdań­sku. Tak przez lata żył ze swym sak­soń­skim kom­pa­nem. Ja­koś nie mógł Wil­liam po­go­dzić się z my­ślą, że mo­głoby być ina­czej. Wiek zaś, za­miast skła­niać go do in­nego spoj­rze­nia na świat, przy­no­sił re­flek­sję, że prze­cież ma­jąc po­nad czter­dzie­ści sześć lat na karku, bar­dziej go­dzi się o zba­wie­niu du­szy my­śleć niż o ożenku i dzie­ciach.

Na chwilę roz­we­se­lił la­tem szkoc­kiego ofi­cera przy­jazd kam­rata z ro­dzin­nych stron, wiel­ko­luda Ca­me­rona, co pro­wa­dził swoje in­te­resy w Za­mo­ściu. Po­ba­wili się, po­pili, kil­ka­kroć byli na ło­wach. Prędko mi­nęło. Po­tem, jesz­cze w sierp­niu, od­wie­dził Si­ka­wiec Że­gota Na­dol­ski, który wra­cał z Fulsz­tyna. Oznaj­mił, da­jąc Wil­lia­mowi chwi­lową na­dzieję na od­mianę losu, że może uda się po­je­chać na Krym, do­łą­czyw­szy do het­mań­skiego po­sel­stwa pod ko­mendą pana Oświę­cima. Ale ko­lejne ty­go­dnie mi­jały od jego od­jazdu i nic się nie działo. Za­czy­nał więc wąt­pić pan Mur­ray w to, iż kie­dy­kol­wiek zdoła wy­mknąć się ze swego dworku i na nowo wy­ru­szyć w świat. Je­sienna plu­cha i smętne ki­kuty ogo­ło­co­nych z li­ści drzew tylko umac­niały go w tym po­nu­rym prze­ko­na­niu.

Po­po­łu­dnie już było, a w daw­nym do­mo­stwie Za­twar­nic­kich pa­no­wała ci­sza jak ma­kiem za­siał. Cza­sem tylko prze­ry­wało ją skrzyp­nię­cie drewna, trzask ognia w ko­mi­nie albo też od­le­głe, nie­zro­zu­miałe wo­ła­nie któ­re­goś z pa­rob­ków spod stajni. Na ma­łych go­mół­kach szyb dzie­lo­nych na czworo okie­nek skra­plała się wil­goć, zna­cząc ślady zsu­wa­ją­cymi się le­ni­wie kro­plami.

Sie­dział za sto­łem smętny Wil­liam Mur­ray, ma­jąc na­prze­ciw sie­bie je­dy­nie na wpół opróż­nioną bu­tel­czynę wina. Cza­sem wzdy­chał w za­my­śle­niu, cza­sem po­ki­wał głową. Na­wet do­pić trunku mu się nie chciało, taka na­szła go apa­tia. Ran­kiem, w de­spe­ra­cji, pró­bo­wał za­jąć się czysz­cze­niem pi­sto­le­tów. Le­żały te­raz na bla­cie na wpół opo­rzą­dzone i swym wi­do­kiem tylko umac­niały w daw­nym ofi­ce­rze przy­gnę­bia­jące po­czu­cie, że wszystko mi­nęło. Co naj­wy­żej po­strzela z nich do sę­ków drzew albo bu­te­lek i na tym skoń­czy się ich przy­dat­ność. Tak samo jak wi­szą­cego od dawna na ścia­nie to­le­dań­skiego ra­piera.

Kiedy tak za­twar­nicki dzier­żawca od­da­wał się nie­mej roz­pa­czy, na­gle do­szedł jego uszu nie­miły dźwięk z maj­danu. Bez trudu roz­po­znał w nim skrzyp­nię­cie za­wia­sów sta­rej bramy. Męż­czy­zna skrzy­wił się, od razu do­my­śla­jąc, co może ozna­czać. O tej po­rze bo­wiem zwy­kła na­wie­dzać go panna Ba­sieńka.

Za­jeż­dżała za­zwy­czaj wu­jową ko­lebką w to­wa­rzy­stwie je­dy­nie po­wo­żą­cego for­nala. Za nic miała oby­czajną prak­tykę na­ka­zu­jącą sa­memu nie od­wie­dzać domu ka­wa­lera. Zresztą któż mógłby grać rolę przy­zwo­itki, skoro w Za­twar­nicy miesz­kała tylko z pa­nem Win­nic­kim? A może i ce­lowo młoda nie­wia­sta nie szu­kała opieki? Znać było, że bu­rzyła się w niej młoda krew i czas jej był naj­wyż­szy do za­mę­ścia.

Po­cho­wali się po ką­tach pa­robcy, świa­domi, iż za­raz panna Tre­lówna za­cznie w Si­kawcu wpro­wa­dzać swoje po­rządki. Nie­po­mna, kto jest tu pa­nem, jak fryga ob­la­ty­wała zwy­kle tuż po przy­jeź­dzie go­spo­dar­skie bu­dynki, a je­śli doj­rzała ja­kieś nie­do­pa­trze­nie, krzy­kiem go­niła lu­dzi do ro­boty. Tak samo we dwo­rze bały się jej służki i ku­charki, bo dla nich była jesz­cze su­row­sza niż dla fol­warcz­nych chło­pów. Wręcz szu­kała oka­zji, aby coś wy­tknąć, zru­gać za coś, albo też zbesz­tać gru­bym sło­wem. Nie­spe­cjal­nie po­li­tycz­nym ję­zy­kiem po­tra­fiła się wy­ra­żać panna Ba­sieńka, gdy przy­szło jej wpro­wa­dzać swój ry­gor. Do pana Mur­raya miała po­tem pre­ten­sje, że chło­pom po­zwala się le­nić, po­rządku nie pil­nuje i zbyt­nią ła­ska­wo­ścią roz­pusz­cza służbę. Po­cząt­kowo Wil­liam opo­no­wał prze­ciw jej prak­ty­kom, lecz póź­niej mach­nął na nie ręką, bo ja­koś nie po­tra­fił prze­ga­dać re­zo­lut­nej dziew­czyny, a na­wet tro­chę jej się lę­kał. My­śląc o niej, za co­raz słusz­niej­sze miał znane so­bie pol­skie po­wie­dze­nie, że gdzie dia­beł nie może, tam babę po­śle. Wo­lałby bo­wiem nie­raz, jak w prze­szło­ści, z dia­błami mieć do czy­nie­nia pan Mur­ray, niż na­ra­zić się mło­dej są­siadce.

Tym ra­zem szczę­ście uśmiech­nęło się jed­nak do fol­warcz­nych ro­bot­ni­ków. Może przez sią­piącą mżawkę i błoto na dzie­dzińcu, a może z in­nej ra­cji, pa­nienka za­miast do obór, kur­ni­ków i stajni na­tych­miast skie­ro­wała swe kroki do dworku. Ode­tchnęli z ulgą pa­robcy oraz dziewki, ły­piąc z ukry­cia, co też dziś wy­my­śliła młoda zło­śnica. Bo tego, iż tylko na chwilę im się upie­kło, byli pewni.

Jak do sie­bie we­szła do dworu młoda panna. Ani się kry­go­wała, prze­kra­cza­jąc próg szyb­kim kro­kiem. Ubrana schlud­nie, w co­dzienną suk­nię, wy­so­kie, sznu­ro­wane bu­ciki, pół­ko­żu­szek i fil­cowy to­czek, raźno za­tu­pała w sieni, otrze­pu­jąc błoto z ob­ca­sów. Ru­miana z zimna na ład­nej, nieco okrą­głej twa­rzy, z wy­my­ka­ją­cym się spod na­kry­cia głowy gru­bym war­ko­czem ja­snych wło­sów, wy­glą­dała na­prawdę rześko i... po­wab­nie. Pa­sek opięty w ta­lii pod­kre­ślał jej wą­ską ki­bić i dość po­kaźny biust. Tchnął z niej urok nie­po­skro­mio­nej, ży­wej mło­do­ści, jakże od­mien­nej od ża­ło­snego na­stroju, w któ­rym po­grą­żał się pan Mur­ray.

– Wasz­mość są­sie­dzie! – krzyk­nęła, zła, że jej nikt nie po­wi­tał. Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, do­rzu­ciła: – Jest tu kto?!

Głos miała dźwięczny i na­wet miły. Śpiewny, z wy­raź­nym ru­siń­skim ak­cen­tem.

Chcąc nie chcąc, Wil­liam wstał z krze­sła. Wzdy­cha­jąc ciężko, je­dyną ręką wy­gła­dził fałdy skó­rza­nego ka­ftana. Pal­cami prze­cią­gnął po nie­ogo­lo­nej bro­dzie, uświa­da­mia­jąc so­bie, że jego nie­dbały wy­gląd nie uj­dzie uwagi dziew­czyny. Pod­szedł do drzwi, uchy­lił je i wyj­rzał ostroż­nie. Na jego wi­dok panna uśmiech­nęła się ra­do­śnie, od­sła­nia­jąc równe, bie­lut­kie zęby.

– O! Tu się je­go­mość skrywa! Niech bę­dzie po­chwa­lony!

– Na wieki wie­ków. A cóż to wać­panna tak...

Na­wet nie cze­kała, o co chciał spy­tać, prze­ry­wa­jąc mu w pół zda­nia:

– Pie­ro­gów przy­wio­złam. Wczo­raj ka­za­łam na­ro­bić, sama, nie chwa­ląc się, też le­pi­łam. Będą aca­nowi sma­ko­wać. – Spoj­rzała w lewo i prawo, marsz­cząc brwi. – Ale przy­wi­tać mnie to ja­koś nikt nie wy­szedł! Znowu roz­la­zły się te wasz­mo­ści kozy! Na­wet za­pa­chu obiadu nie czuję! Jadł co wać­pan? – Po­krę­ciła głową z po­tę­pia­ją­cym wy­ra­zem w oczach i sama so­bie od­rze­kła: – Pew­nie nie, bo gdzie by tam kto pa­mię­tał upil­no­wać! Ale ja za­raz – żwawo ru­szyła przed sie­bie, nio­sąc w ręce to­bo­łek – wszyst­kiego do­pa­trzę!

Prędko znik­nęła za drzwiami wio­dą­cymi do kuchni, po­zo­sta­wia­jąc za sobą Szkota z roz­dzia­wioną gębą. Za­raz też do­sły­szał na­glące po­krzy­ki­wa­nie, szczęk garn­ków i tu­pot nóg ku­cha­rek roz­bu­dzo­nych przez pannę Ba­się. Wszystko to trwało le­d­wie trzy pa­cie­rze, nim go­spo­darna młódka znów po­ja­wiła się przed ofi­ce­rem. Za­do­wo­lona z sie­bie, z try­um­fal­nym uśmie­chem na ustach, oznaj­miła:

– No! Bę­dzie za­raz po­si­łek dla wa­szeci! A i ja chęt­nie zjem, bom zgłod­niała w dro­dze!

Bez skrę­po­wa­nia mi­nęła wciąż sto­ją­cego w drzwiach męż­czy­znę, niby przy­pad­kiem ocie­ra­jąc się przy tym o niego. Kiedy we­szła do po­koju, za­ła­mała ręce.

– Ola­boga! Jak zwy­kle! Pew­nie ze śnia­da­nia albo i z wie­cze­rzy wszystko na stole stoi! Chleb już su­chy, mięso zie­le­nieje, mleko pew­nie skwa­szone! – Od­wró­ciła się w stronę go­spo­da­rza. – Co to? My­szy acan chcesz do­kar­miać? Pleśń ho­do­wać? Nie masz ja­kiej dziewki, żeby wszystko w porę ze­brała? Hę?

– No ja...

– Tak, wiem – pe­ro­ro­wała da­lej, spraw­nie zbie­ra­jąc na­czy­nia. – Ka­zał pan, mu­siał sam. Ta­kie tu u wasz­mo­ści po­rządki. Po­słu­chu żad­nego, służki roz­pusz­czone pań­ską ła­ska­wo­ścią jak dzia­dow­skie bi­cze. Oj, przy­da­łaby się tu nie­wie­ścia ręka, przy­dała... – Łyp­nęła zna­cząco znad stołu, co jesz­cze bar­dziej zmie­szało Mur­raya, któ­rego ogar­nęło nie­ja­sne po­czu­cie winy.

– Wła­śnie mia­łem...

– Wła­śnie, wła­śnie! – po­wta­rza­jąc zło­śli­wie, nie po­zwo­liła mu skoń­czyć. – Za każ­dym ra­zem to samo!

Prze­szła obok Wil­liama, nio­sąc misy i ta­le­rze. Po chwili znów sły­chać było z kuchni jej pod­nie­siony głos. Wró­ciła ze ścierką w ręku. Fuk­nęła z nie­sma­kiem, od­sta­wia­jąc na bok nie­do­pitą bu­tel­czynę. Wska­zu­jąc na broń, po­le­ciła:

– Za­bierzże to wać­pan, bo tu chyba nie obóz woj­skowy, prawda? Ta­ta­rów się spo­dzie­wasz, że tak się z pół­ha­kami go­tu­jesz? Wojna idzie?

– Pi­sto­le­tami – po­pra­wił nie­śmiało Szkot.

– A tam! – Mach­nęła dło­nią. – Jedno i dru­gie strzela. Co za róż­nica?

Ani my­śląc wda­wać się w ja­kieś żoł­nier­skie wy­ja­śnie­nia, po­słusz­nie za­brał oręż i ro­zej­rzał się bez­rad­nie. Od razu to za­uwa­żyła. Wska­zu­jąc pal­cem w kąt, gdzie stała skrzy­nia, za­pro­po­no­wała:

– Może niech tam acan odłoży. Lep­sze to niż na stole, wśród ja­dła.

Gdy po­słusz­nie ru­szył w tamtą stronę, Ba­sieńka za­brała się do wy­cie­ra­nia blatu. Siłą rze­czy oglą­dał Wil­liam jej zgrabną po­stać, gdy po­chy­lała się, prę­żąc swe wdzięki. W du­chu mu­siał przy­znać, iż panna jest ni­czego so­bie. Za­raz jed­nak przy­szło opa­mię­ta­nie, kiedy znów po­my­ślał o że­niaczce, dzie­ciach i ca­łym tym ko­ro­wo­dzie. Wie­dział, że szybko wzię­łaby go ob­rotna panna pod pan­to­fel i skap­ca­niałby do reszty. Aż wzdry­gnął się na tę myśl. Prędko od­wró­cił wzrok, aby ode­gnać po­kusę.

Panna Ba­sia tym­cza­sem za­koń­czyła po­bieżne po­rządki i znów znik­nęła za drzwiami. Krę­cąc głową na swój los, Mur­ray usiadł na krze­śle. Po­dra­pał się po czu­pry­nie, ro­zej­rzał, wes­tchnął kil­ka­kroć. Wciąż jed­nak nie mógł ode­gnać z umy­słu ob­razu ho­żej dziew­czyny. Uno­szący się wkoło ulotny za­pach, jaki ze sobą przy­nio­sła, ni to draż­nił, ni uwo­dził. Nie pierw­szy raz od­czuł szkocki ofi­cer wa­ha­nie i chęć, by ulec prze­zna­cze­niu. Choćby dla tych dro­bin al­ko­wia­nych roz­ko­szy, ja­kie miał w wy­obraźni. Przy­naj­mniej na­bra­łoby sensu jego pu­ste ży­cie sa­mot­nego dzier­żawcy Si­kawca. Ma­jąc zaś taką go­spo­dy­nię, na pewno mógłby się ode­rwać od co­dzien­nych nu­żą­cych obo­wiąz­ków w fol­warku i swa­rów z chło­pami. Jej bali się jak ognia. No i prak­tycz­niej­szej od niej nie­wia­sty ni­gdy Wil­liam nie po­znał.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Pla­ton, Pań­stwo, Księga II, przeł. Wła­dy­sław Wi­twicki.
[2] W po­wie­ści okre­śle­nie No­gaje uży­wane jest w ro­zu­mie­niu no­gaj­skich ord przed­nich, to jest ordy bu­dziac­kiej, jam­bo­luc­kiej i do­brudz­kiej. Około 1603 roku Kan­ty­mir utwo­rzył z nich twór na­zwany Cha­na­tem No­gaj­skim.
[3] W im­pe­rium osmań­skim ty­tuł wiel­kok­sią­żęcy ozna­cza­jący „Beja be­jów”
[4] Meh­med III zo­stał za­mor­do­wany przez roz­wście­czo­nych sprzy­mie­rzeń­ców ko­zac­kich po bi­twie pod Pe­re­ko­pem w 1629 roku.
[5] W Cha­na­cie Krym­skim klu­czową rolę od­gry­wały dwa spo­śród pię­ciu ro­dów ary­sto­kra­tycz­nych – Gi­re­jo­wie i Szi­rini. Po­zo­stałe rody to Ba­ry­no­wie, Ar­gy­no­wie i Kip­czacy. Póź­niej do dy­wanu, czyli ary­sto­kra­tycz­nej rady chana, do­szli jesz­cze przed­sta­wi­ciele Se­dżu­tów i Man­gy­tów.
[6] Choć for­mal­nie Kan­ty­mir nie był cha­nem, to w prak­tyce po zjed­no­cze­niu ord przed­nich (bia­ło­grodz­kiej, bu­dziac­kiej i do­brudz­kiej) miał nad nimi peł­nię wła­dzy. Na­zy­wano go w związku z tym „cha­nem Te­mi­rem”.
[7] Wielka Orda No­gaj­ska zaj­mo­wała te­reny na wschód od Wołgi i od pod­boju w XVI wieku cha­na­tów Ka­zań­skiego i Astra­chań­skiego uzna­wała zwierzch­ność Ro­sji. Mała Orda No­gaj­ska to Ta­ta­rzy za­miesz­ku­jący po­mię­dzy Do­nem a Ku­ba­niem. Byli pod­po­rząd­ko­wani cha­nowi Krymu. Prócz nich w skład Ord No­gaj­skich wcho­dziły opi­sane wcze­śniej ordy przed­nie oraz Orda Ał­ty­ul­ska za­miesz­ku­jąca nad rzeką Emba (obec­nie Ka­zach­stan).
[8] Część Be­sa­ra­bii roz­cią­ga­jąca się po­mię­dzy Pru­tem a Dnie­strem.
[9] Pierw­szy urzęd­nik w Cha­na­cie Krym­skim, na­stępca chana.
[10] Drugi w hie­rar­chii urzęd­nik w Cha­na­cie Krym­skim.
[11] Nie draż­nij mnie. (ta­tar.)
[12] Tak na­zy­wano Teo­filę Chmie­lecką, żonę słyn­nego za­goń­czyka i wo­je­wody ki­jow­skiego Ste­fana Chmie­lec­kiego, która brała z nim udział w wy­pra­wach wo­jen­nych, a także za­rzą­dzała siatką szpie­gów w im­pe­rium osmań­skim.
[13] Po­przeczne progi skalne prze­ci­na­jące ko­ryto Dnie­pru.
[14] Mowa o trak­ta­cie w Po­la­no­wie z czerwca 1634 roku.
[15] Bóg jest wielki! (arab.)
[16] Drzew­cowy znak roz­po­znaw­czy za­koń­czony kulą lub gro­tem, ozdo­biony wło­siem z koń­skiego ogona. Uży­wany przez Mon­go­łów, Ta­ta­rów, Tur­ków i Ko­za­ków.