Cykl o Nadolskim. Mroczny zew - Maciej Liziniewicz - ebook

Cykl o Nadolskim. Mroczny zew ebook

Maciej Liziniewicz

4,6

Opis

Druga część świetnie przyjętego "Czasu pomsty".

I Rzeczpospolita, XVII wiek. Żegota Nadolski po licznych przygodach i traumatycznych przeżyciach stara się ułożyć życie na nowo w swoim majątku. Pragnie spokoju i wytchnienia u boku ukochanej Agnieszki. Sielanka nie trwa jednak długo.

Gdy w odległej wiosce wśród bieszczadzkich ostępów zagoszczą zło i śmierć, tylko odkrycie prawdy i ukaranie winnych może zakończyć ciąg przerażających zdarzeń. W ich centrum znów znajdzie się Nadolski, który będzie musiał rozwiązać kolejną zagadkę. I raz jeszcze spojrzeć śmierci w oczy.

---

Wartka, żywa akcja, świetny warsztat i piękna wizja rzeczywistości szlacheckiej - to Dzikie Pola w całej okazałości. Uwaga! Lektura powieści grozi zarwaniem nocy, nieświadomą archaizacją języka i wyprawą na pchli targ w poszukiwaniu jakiejkolwiek szabli.

Marcin Mortka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (72 oceny)
47
20
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pablogos

Nie oderwiesz się od lektury

świetna kontynuacja czyta się z przyjemnością
00
Zawodnik

Nie oderwiesz się od lektury

Tego właśnie szukałem. Szlachetność, nawet jeśli po warcholsku, honor i powinność!
00
mmamma13

Nie oderwiesz się od lektury

super pozycja. wciąga jak część pierwsza.polecam
00
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna rozrywka! Ciekawe tło historyczne. Bardzo mi się podobał język jakim została opowiedziana ta historia.
00
Ewataz

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna, noc nieprzespana, oderwać się w żaden sposób nie można. Panie Macieju więcej takich książek proszę.
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Logo seriiWALDEMAR KORALEWSKI
Metryczka seriiWALDEMAR KORALEWSKI MAŁGORZATA WIATR
Projekt okładki www.designpartners.pl
Koordynacja projektuPATRYK MŁYNEK
Redakcja„BALTAZAR” RING JACEK, WOJCIECHOWSKA-RING DOROTA
KorektaIWONA HUCHLA
SkładLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Polish edition © Publicat S.A., Maciej Liziniewicz MMXX (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 978-83-245-8456-7
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Moim Najbliższym, Patrycji i Ignacemu

Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.

William Shakespeare, Burza

ROZDZIAŁ I

SPOTKANIE

Roku Pańskiego 1632 grudzień przyszedł nad wyraz mroźny. Napadało przy tym śniegu i nawiało go od pól tyle, że miejscami zaspy były na dwóch chłopów głębokie. Nie dziwiło to nikogo w tych stronach, albowiem tutaj zawsze zima taka bywała. Dlatego na jesieni należało się odpowiednio do niej przygotować, tak aby w chłody jak najmniej z chałup wychodzić. Ot, tyle tylko, żeby bydlęta oporządzić, strawę sobie przygotować i drewna do pieca przynieść. Dalej rzadko się ktoś wypuszczał, a i to nie w pojedynkę, z racji znanych wszystkim historii, jak to wygłodniałe wilki nieraz konia z woźnicą dopadły, albo też na kość w drodze zamarzł. Zresztą trakty na Odrzechową i Bukowsko zasypało, a śnieg był miękki i głęboki. Tylko zwierzę można by umęczyć, samemu celu nie osiągnąwszy.

Siedzieli tedy chłopi z Wygnanki po chałupach, paląc w kominach, grzejąc się na zapieckach i żyjąc wedle ustalonego rytmu, który najwięcej właśnie zimą jest widoczny. Nie narzekali jednak na ową bezczynność, na którą mogli sobie pozwolić. Jeszcze dwa lata wcześniej, kiedy folwark Wygnanka dzierżawił Trofan Sulatycki, głód zaglądał zimą do chłopskich chat. Wielu włościan nocą musiało się wymykać, by wnyki zastawiać albo kraść. Od czasu jednak, kiedy na swoje powrócił pan Żegota Nadolski, wiele się poprawiło. Najwięcej zaś staremu Fiodorowi, któremu i pańska łaska, i syn, co z wojen powrócił, na równi pomagali. Inni też nie mogli narzekać, zważywszy na zdjęcie przez szlachcica nałożonych uprzednio ciężarów i powrót do dawnych, jeszcze z minionego wieku, ustaleń. Całkiem odwrotnie pod tym względem pan Żegota czynił niż większość herbowych, ale też trudno byłoby nie przyznać, że nie tylko w tym imć Nadolski różni się od reszty swego stanu.

Rzadko dom swój nowo wybudowany opuszczał, woląc czas ze swą piękną żoną Agnieszką, rezydentem Wawrzyńcem Sulatyckim i sługami spędzać, niż po sąsiadach się włóczyć. Do niego także mało przyjeżdżano, raz z racji tego, że gościnnością pan Żegota nie grzeszył, a dwa, iż wszystkim w okolicy znany był jego spór z chorążym sanockim Jerzym Stano[1]. Nikt przeto nie chciał zbytnią wylewnością w stosunku do sąsiada narażać się na niechęć albo też gniew możnego pana, który wielokrotnie już posłował na sejm i nieliche miał koneksje. Nie zważał na to szczególnie właściciel Wygnanki, ani o względy okolicznych panów braci nie zamierzając zabiegać, ani też lęku przed starostą sądeckim i doradcą królewskim nie czując. Cieszył się tym, co ma, dobrze już wiedząc, jak łatwo utracić można szczęście, którego się nie upilnuje. Złagodniał, szablę w kąt odstawił, zamiast niej wziął w dłonie pióro i księgi rachunkowe, aby swą ojcowizną jak najlepiej zarządzać.

Majątek z wojny niemały przywiózł, lecz nie myślał pożytkować go na spłatę rzekomego długu wobec magnata z Nowotańca. Potem i nowa fortunka się zdarzyła, kiedy ożenił się z panną Agnieszką, której sam jegomość biskup Próchnicki[2] pochodzenie poświadczył, wydając potrzebne dokumenty. Oświadczał w nich jednoznacznie, iż jest ostatnią ocalałą po tatarskim zagonie, urodzoną z rodu Strzetelskich, właścicieli Kadobnej położonej pomiędzy Stryjem a Kałuszem, co i zaprzysiężeni świadkowie potwierdzili. Jak było naprawdę, mało osób wiedziało[3]. A arcybiskup wszystkim tym, co mieli swój udział w owej sprawie, udzielił odpustu, aby poczucia jakowegoś grzechu w sobie nie nosili.

Poszła tedy Kadobna w dzierżawę, przynosząc kolejny grosz, z którego dla spokoju sumienia obecna pani Agnieszka Nadolska oddawała dziesiątą część na rzecz sanockiego kościoła pod wezwaniem Świętego Michała Archanioła, aby co niedziela modlono się tam za spokój dusz wygasłej rodziny Strzetelskich. Raz w miesiącu jechali więc Semko z bezrękim i ciężkawym na umyśle Fedkiem do tamtejszego proboszcza, wożąc mu datki, które też ów ksiądz zawsze wdzięcznie przyjmował, by tym bardziej rzetelnie wywiązać się z nałożonego obowiązku.

Tak też w spokoju mijały kolejne miesiące Żegocie od czasu, kiedy zakończyła się nieszczęsna sprawa z panem Krasickim. Sycił się owym bezruchem, ciesząc oczy nowym życiem, które go otaczało, i Bogu dziękując za to, co od niego otrzymał. Mówił czasem, że niczego więcej do szczęścia nie potrzebuje. Ale latem, kiedy pani Agnieszka oznajmiła mu, że jest brzemienna, mało nie oszalał z radości. Bo też jak nikt inny pragnął Nadolski potomstwa, choć przyznać się do tego byłoby mu trudno. Zadrą w sercu było mu bowiem wspomnienie dawnej rodziny, szczególnie zaś tego, iż nie potrafił należycie docenić, co wtenczas posiadał. Drugi raz takiego błędu popełniać nie zamierzał. Za tą myślą przyszedł na Nadolskiego strach, iż znów mógłby zły los odebrać mu to, co najwięcej miłuje. Nerwowy stał się więc nad wyraz, tylko patrzył na swoją Agnieszkę, coby się gdzie nie podźwignęła, albo też jakiejś innej krzywdy sobie i dziecku nie uczyniła. Sam ją we wszystkim starał się wyręczać, spoglądając na jej rosnący brzuch. Bywało nawet i tak, na co sarkał niezmiennie pan Sulatycki, że do babskich zajęć się Żegota brał dla ulżenia małżonce, co przecież wbrew prawom boskim i ustalonym ludzkim regułom było.

Śmiała się z tej troskliwości pani Agnieszka, przeganiając męża z kuchni czy spiżarni, ale też widać było, iż owa opiekuńczość jest jej miła. Bo także ona pierwszy raz od lat zaznawała szczęścia, które dać może ludziom przez zły los doświadczonym właśnie takie zwyczajne, proste życie.

Siedzieli tedy w ów grudniowy wieczór w ciepłej izbie, milczący, ale i weseli. Każdy swojemu zajęciu oddany. Pani Nadolska cerowała znoszony mężowski żupan, z uśmiechem myśląc o tym, że za skarby świata nie może namówić Żegoty na kupno nowego. Tak jakby stare odzienie stanowiło dla niego jakowyś talizman, w co zresztą szlachcic chyba naprawdę wierzył.

Nadolski, pochylony nisko, kończył czyścić szablę, oddając się mimowolnemu wspomnieniu o Wołochu Bardzie, ostatnim, którego nią położył. Z wdzięcznością pogładził stalowe pióro, lecz nie było w nim tęsknoty, aby znów użyć owego ostrza przeciw komukolwiek. Skończył się dla niego czas wojenny, a zaczęło życie, jak sam zwykł żartować, hreczkosieja[4], co zresztą w smak mu było.

Wawrzyniec Sulatycki, z nieodłącznym w zimie kuflem grzanego piwa, studiował rozłożone na stole papiery sądowe. Już będąc rękodajnym u pana Dereśniaka z Rokietnicy, nabył biegłości jako jurysta. Pożytkował ją teraz w sporze z panem chorążym sanockim. Gmatwał i przedłużał sprawę, doprowadzając do tego, iż nijak pan Stano nie mógł dojść do egzekucji rzekomego długu. Bo też ani Żegota, ani też pan Wawrzyniec nie wierzyli, że istotnie Zośka Nadolska pod nieobecność męża zaciągnęła jakoweś zobowiązania. Jak było naprawdę, nie mogła jednak uprzednia żona Żegoty powiedzieć, jako że już od lat nie żyła. Wraz z dziećmi spoczywała teraz w kryptach bukowskiego kościoła, tak jak obiecał biskup Próchnicki.

Cmokał tedy Sulatycki, popijając piwo, mruczał coś pod nosem i uśmiechał się do siebie, czytając kolejne pisma. Już w głowie układał złośliwe odpowiedzi, za których przyczyną tak sprawę wykręci, że aż w pięty najętym przez starostę sądeckiego prawnikom pójdzie. Radował się z tego, że jest potrzebny, a czasem, zerkając na zaokrąglony brzuch pani Agnieszki, wzruszał się tym, że już niedługo jeszcze bardziej się przyda. Samotny i bezdzietny, w duchu myślał o sobie jak o przyszłym dziadku, bo też i jak krewniaka najbliższego traktowano go w tym skromnym, szczęśliwym domu. Dlatego właśnie bez żalu porzucił Rokietnicę, wypowiadając służbę panu Dereśniakowi. Po tym, co przeżył i widział, niełatwo byłoby mu tam zostać.

Ogień w kominie strzelał wesoło, przyjemnie grzejąc izbę. Migotały płomienie ustawionych na stole kaganków. Chciał Żegota dać świece, aby widniej było pani Agnieszce, ale ofuknięty przez nią zdrowo na takie marnotrawstwo, prędko poniechał swojego zamiaru. Przyznać w duchu musiał, iż zapobiegliwą i oszczędną miał żonę, czego mało się spodziewał, mając w pamięci bogaty ród, z jakiego pochodziła. Czasem jednak daleko pada jabłko od jabłoni, za co w tym akurat wypadku można było Bogu dziękować. Prawdziwy ojciec pani Nadolskiej słynął bowiem z tego, iż ducha miał niespokojnego, charakter burzliwy i rękę ciężką, na co dowodem były głośne sądowe spory, w jakie wdawał się ustawicznie. Teraz jednak pozostał dla córki odległym wspomnieniem, wcale niewzbudzającym w niej jakiejkolwiek tęsknoty.

Wolno i przyjemnie upływał czas przedwieczerzy, kiedy za oknem zmrok już zapadł, a księżycowe światło jasno odbijało się od śnieżnego bezkresu. Można by tak siedzieć w ciszy i do końca świata, ciesząc się ciepłem nie tylko od ognia bijącym, lecz także z serc tej milczącej trójki. Nie taki jednak plan zapisał dla nich los w księgach żywota na ów wieczór. A zaczęło się tym, iż do izby, dźwigając naręcze drew, wszedł zasypany śniegiem Semko.

Żegota ponaglił go, by rychlej drzwi zamykał, patrząc przy tym z niepokojem na ciężarną żonę i myśląc, żeby też jej mrozem nie zawiało. Pocztowy skwapliwie rozkaz wykonał, tupnął kilkakroć, otrzepując śnieg z butów, aż wreszcie ruszył ku kamiennemu kominowi. Rzucając kłody na podłogę, nawet nie spoglądając ku swemu panu, mruknął:

–  Psy od Nadolan ujadają.

Wzruszywszy obojętnie ramionami, szlachcic wycedził niechętnie:

– Ujadają, to i ujadają. Noc idzie. Pewnie wilcy podchodzą.

– Na wilki to skowyczą bardziej – odpowiedział ze znawstwem i dosyć bezczelnie Semko.

Mógł sobie pozwolić na to z racji lat spędzonych z panem na wojnach i wspólne przeżycia, które wciąż jeszcze świeże miał w pamięci, a w szczególności te sprzed zaledwie dwóch lat, kiedy doszli pana Krasickiego na Sobieniu.

Nadolski machnął tylko ręką, nawet nie zamierzając wdawać się w zbędną dyskusję z pachołkiem. Ten jednak był uparty.

– Bejda wziął kożuch i poszedł popatrzeć, czy aby kto nie idzie.

Sulatycki, uniósłszy oczy znad papierów, prychnął:

– A kto by iść miał na taki zamróz? Toż sobie pohaniec umyślił! Na coś go posyłał?! W stajni mu siedzieć, a nie się szwendać Bóg wie gdzie!

Siedząc w kucki i podrzucając drwa, Semko, urażony widać słowami starego, odburknął:

– Anim go posyłał, anim cokolwiek kazał. Sam polazł. Siłą trzymać miałem?

– Że w nim rozumu mało, to pojmuję, bo Tatar, ale żeś ty... – Pan Wawrzyniec nie dokończył, tylko upił piwa. Westchnął, wracając do leżących przed nim dokumentów.

Znów zapadła cisza. Pocztowy, skończywszy z paleniskiem, przysiadł na zydelku przy kominie. Rozpiął kożuch, zza pazuchy wyjął kozik i kawał patyka, a potem obojętnie zajął się struganiem. Miał dryg do tego, a z jego rąk wychodziły postacie zwierząt jak żywe albo też najprzeróżniejsze gwizdki i fujarki, które potem za nic dzieciom rozdawał.

Zerknęła na niego pani Agnieszka i uśmiechnęła się, pomyślawszy, że już niedługo jej własny syn albo też córka bawić się będzie owymi łątkami[5]. Rozczuliło ją to tak, że aż dłoń z igłą złożyła na podołku, przerywając pracę. Zastygła, obserwując precyzyjne ruchy kozika, odsłaniającego w drewnie zająca. Przypomniała sobie, jak kiedyś Semko, objaśniając Sulatyckiemu, jakim sposobem tak zgrabnie potrafi strugać, zapytany odrzekł mu, iż on po prostu bierze gałąź i usuwa z niej to, co zbędne. Bo tylko dotknąwszy jej, wie już, co skrywa w środku. Zaiste była jakaś magia w talencie owego pachołka.

Pokiwawszy głową, pani Nadolska znów pochyliła się nad żupanem. Ciepło jej było i przytulnie tutaj pośród ludzi życzliwych, a Żegotę kochała prawdziwą miłością, jakiej dawniej zdało się jej, że już nigdy nie przeżyje. Zaiste dziwnie ułożył się jej los, który kiedyś przewidziała spalona w Sanoku wiedźma. Złe na dobre się odwróciło, a rozpacz zamieniła w nadzieję.

Tak niespodziewane i nagłe było gwałtowne szczekanie psów na podwórzu, aż ciężarna szlachcianka wzdrygnęła się przestraszona. Z ukłutego igłą palca pociekła drobna kropla krwi. Zaraz też pani Agnieszka przytknęła ranione miejsce do ust. Wtenczas jakieś dziwne uczucie niepokoju ją ogarnęło, tak jakby ów wypadek był zapowiedzią nieszczęścia. Było to niedorzeczne wręcz, lecz tak silne, iż odruchowo uniosła oczy, wbijając je w drzwi wiodące do izby. Tak samo zastygli w bezruchu inni siedzący w przytulnej komnacie. Żegota mimowolnie ścisnął rękojeść swej czarnej szabli, a Sulatycki odsunął od siebie na wpół opróżniony kufel.

Wejście otwarło się, zawirowały płatki śniegu wpadające przez sień do izby, a pod niską framugą, schylając się, przeszła przez próg opatulona futrem postać. Za nią druga, barczysta i krępa, na koniec zaś Bejda, łatwy do poznania po spiczastej tatarskiej czapie.

Zatupotały ośnieżone buciory, zabrzmiały głębokie westchnienia ulgi, a kaptury opadły z głów niespodziewanych gości.

Uśmiechnął się Żegota radośnie na ten widok, prędko odłożył szablę, natychmiast powstając. Zabłysły mu oczy wesoło. Pani Nadolska aż zerwała się z krzesła, zrzucając na podłogę całą swoją robotę. Jedynie Sulatycki pozostał za stołem, podkręcając wąsa i ruszając głową z niedowierzania.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – zakrzyknął wesoło Werner Stiller, bo to on był jednym z niespodziewanych gości, a zaraz zawtórował mu William Murray, także wypowiadając pozdrowienie.

– Na wieki wieków! – odpowiedzieli chórem gospodarz z żoną, rzucając się, by witać przybyszów.

Uściskał Żegota oficerów serdecznie, poklepał wylewnie po ramionach, Semkowi zaraz kazał do wsi biec, żeby baby do gotowania strawy sprowadził, sam zaś jął pomagać wędrowcom w zrzuceniu ciężkiego wierzchniego odzienia.

Dwornie przywitali się słudzy biskupa Próchnickiego z panią domu, komplementując ją, objęli po męsku starego pana Wawrzyńca, przygadując mu żartobliwie, iż coraz młodszym się zdaje, a potem, zarzuceni pytaniami, poprowadzeni do stołu, zasiedli wreszcie na honorowych miejscach. Zaiste w snach nawet państwo Nadolscy nie spodziewaliby się tej wizyty.

Bejda pobiegł prędko na podwórze, do piwniczki, do której klucze przekazał mu Sulatycki, nakazując jasno, co i skąd ma przynieść. A wskazał pan Wawrzyniec na najlepsze wina, tak rad był ze spotkania i wiedział, że Żegota za złe miałby mu, gdyby czym innym gości uraczył. Semkowi może i wzdragałby się dawny rękodajny dać dostęp do loszku, lecz Tatar, jako że muzułmanin wierny, trzymał się od trunków z daleka. Nawet lata, jakie spędził w Rzeczypospolitej w służbie u Żegoty, nie wypleniły z niego owego pohańskiego obyczaju, który mało że i wbrew naturze, to i niezdrowy był przecie.

Zaraz też na stole zjawiły się dzbany i butle, otyły szlachcic w mig przyniósł kielichy z kredensu, a pani domu dała chleb i mięsiwa ze spiżarki. W sam raz tyle, by na początek było, zanim zjawią się kucharki i przygotują coś ciepłego.

Rozglądając się po izbie, Saksończyk uśmiechnął się lekko. Zerkając na gospodarza, zauważył:

– Urządziłeś się tu, mości Żegota, jak u Pana Boga za piecem. Znać gospodarską rękę.

Nadolski skłonił się, odpowiadając:

– Waćpan nadmiernie łaskawy. Ot, dworek niewiele większy niż chałupa. Ale nie chwaląc się, jeśli potrzeba zajdzie, to i dwakroć gotów jestem go powiększyć. Na razie starczy na naszą trójkę.

– Oj, zajdzie chyba potrzeba powiększyć niebawem – zauważył wesoło Murray, spoglądając wymownie na panią domu.

Kobieta pokraśniała zawstydzona. Odwróciła się, niby to wyglądając, czy Semko nie wraca już z kucharkami. Za to Żegota podkręcił dumnie wąsa. Wyraźnie zadowolony rzekł:

– I waszmościom przydałoby się już może ustatkować. Wszak mówiłeś waćpan... – popatrzył w kierunku Niemca – ...iż Jego Eminencja biskup Próchnicki stara się dla was o indygenaty. Teraz, po wyborze nowego króla, sprawa chyba łatwiejsza będzie? A potem jedynie jaki majątek wziąć w dzierżawę, żonę znaleźć...

Saksończyk pokręcił głową.

– Duży jest opór wśród szlachty przed poszerzaniem stanu. Są nawet głosy, aby tylko sejmową uchwałą można było to czynić, odbierając królowi ową prerogatywę. Nawet i jegomość arcybiskup na to zaradzić nie może. Poza tym... – machnął ręką – ...król tyle co powołany, a sejm koronacyjny dopiero na styczeń wyznaczony. Inne sprawy i teraz, i później będzie miał na głowie.

– Król już pacta conventa[6] zaprzysiągł, więc rychło założy koronę na skronie. A wówczas z pewnością będzie chciał nagrodzić zasłużonych, do których przecie wy, mości panowie, należycie – wtrącił Sulatycki.

Murray machnął na to tylko prawą dłonią.

– Nie ma o czym gadać, bo co ma być, to będzie. – Uśmiechnął się lekko. – Ani mnie, ani też Wernerowi nie w głowie jeszcze stateczne życie. Gdzie nam na wsi osiąść i żon szukać, szczególnie że i on, i ja dość niekompletni jesteśmy... – wymownie wskazał na zgrabnie wystruganą protezę lewej ręki – ...a i młodości nie pierwszej.

– Niejeden waszmościom i wigoru, i rozumu by mógł pozazdrościć – zaoponował pan Wawrzyniec.

– Aaa tam... – Saksończyk pokiwał zdawkowo głową.

By zmienić temat, zerknął na nieotwarte dotąd dzbany. Biorąc jeden z nich, stwierdził:

– Zamiast nas swatać, mości panie Sulatycki, nalalibyście wina, bo zdaje mi się, że przedniego węgrzyna tu wasz pachołek przyniósł. Męczy się zacny napój uwięziony w naczyniach. Pooddychać by chciał.

Zawstydzony pan Wawrzyniec jął natychmiast usprawiedliwiać swoją opieszałość a to wiekiem, a to zaćmieniem umysłu wynikłym z niespodziewanej wizyty.

Nalał solidnie, nie żałując też pani Agnieszce. W jej stanie dobry węgrzyn uważany był bowiem niemal za lekarstwo, które i krążenie krwi przyspiesza, i zdrowie wzmacnia.

Gwarno się zrobiło, kiedy goście zaczęli przekomarzać się z gospodarzem o toasty. W końcu Żegota wzniósł zdrowie oficerów, a ci w podzięce przepili do niego, podnosząc kielichy za szczęście pani i pana domu.

Zaiste, przyznać musieli słudzy lwowskiego biskupa, że tak doskonałego tokaju dawno nie pili. Czas bowiem był taki, iż kupcy na potęgę fałszowali sprowadzane z Węgier wina, rozwadniając je. Celowali w tym zwłaszcza Żydzi. Im dalej od granicy, tym trunku w beczce przybywało, zamiast ubywać, a jego kolor zmieniał się z głębokiej miodowej barwy w zwyczajną słomianą żółć. Było to niczym odwrócenie cudu w Kanie Galilejskiej, co też bardzo sierdziło szlachtę, żądającą surowych kar dla fałszerzy.

Ocierając usta, Stiller zerknął na Żegotę. Pochylając się ku niemu, zagadnął:

– Pewnie zdziwiła waćpana nasza wizyta. Bo też zupełnie niezapowiedziani się zjawiliśmy.

– Uradowała mnie bardziej, niż zaskoczyła. Gdybym dowiedział się, że będąc w okolicy, poniechaliście odwiedzin moich skromnych progów, srodze byśmy się i ja, i moja żona zagniewali.

Niemiec skłonił w podzięce głowę.

– I nam, mości Żegota, przez myśl by nie przeszło nie odwiedzić starego przyjaciela, jeśli tylko jest ku temu okazja. A że posłał nas biskup Próchnicki w te strony, nie omieszkaliśmy się zjawić.

– W ręce waszmościów! – Nadolski uniósł puchar, stukając się ze Stillerem i z Murrayem. Tak samo uczynił też Sulatycki.

Wypiwszy, odstawili kielichy. Saksończyk otarł wierzchem dłoni sterczące wąsiki. Pokiwawszy głową nad smakiem przedniego wina, popatrzył na gospodarza. Westchnąwszy, rzekł:

– Nie tylko jednak atencja przywiodła nas do waszmości. – Zmrużył lekko oczy. – Pamiętam wszakże o obietnicy, którą waćpanu dałem na Sobieniu.

Nalewając gościom węgrzyna, Żegota odpowiedział:

– Wiem, bo przecie dostałem jesienią list od waćpana, który mi Kozak pana stolnika lwowskiego Jakuba Fredry[7] przywiózł.

– Niewiele w tym liście wszakże było, z którego to powodu wstyd mi niezmiernie. Tyle tylko, że ów Murtaza zmarł kilka lat temu. Ale też w listopadzie dowiedziałem się więcej, tedy skorzystałem z okazji, by samemu waszmości nowiny przywieźć.

Pochylił się w stronę Nadolskiego, lekko mrużąc oczy.

– Zdarzyło się bowiem tak, iż do biskupa Próchnickiego przybył zakonnik trynitarski z Włoch, który właśnie powracał był z Krymu. Słyszałeś może waszmość o tym zgromadzeniu?

Szlachcic pokręcił głową. Niemiec, widząc to, wyjaśnił:

– To zakon, który jeszcze od czasów wypraw krzyżowych zajmuje się wykupem jeńców z rąk pogan. Ów braciszek, leciwy już, lecz wciąż żwawy, o imieniu Jan, będąc wśród Turków, spotkał wielu niewolników z Rzeczypospolitej pochodzących. Zebrał wieści o nich, czasem listy, a potem wyruszył do Polski. Wszystko to złożył na ręce Jego Eminencji biskupa, dużo mu też opowiadając o niedoli, jaka jest udziałem owych nieszczęśników. Nalegał, aby czym prędzej ruszyć im z pomocą, zbierając niezbędne dla wykupu środki. – Saksończyk zamyślił się na chwilę. Pokręciwszy głową, dodał: – Przydałby się i w Rzczypospolitej takowy zakon. Bo teraz to tylko przez kupców ormiańskich albo też Żydów szuka się naszych ludzi u pohańców, co sam wiesz waszmość, jak się często kończy. Rodzina pieniądze na wykup daje, a oszust przechera znika z nimi bez śladu. Ileż razy to widziałem. Gdyby zaś trynitarzy do nas sprowadzić, to inaczej pewnie by to wszystko było.

Machnął dłonią, uśmiechając się smutno.

– Może kiedyś ktoś do nas owych braciszków zaprosi. Ale nie o tym chciałem mówić, bo nie od nas to rzecz zależna. Jak rzekłem, dużo ów zakonnik o swoich peregrynacjach opowiadał, a wśród nich i o wizycie, jaką złożył przed laty w domu owego Murtazy z domu Argynów, do którego, wedle słów waćpana, owa mała Miriam miała trafić.

Skupione spojrzenia Żegoty oraz pani Agnieszki wbiły się w Saksończyka. Zamarli, niecierpliwi dalszych słów gościa.

– Powiadał więc ten mnich, że parę lat temu, gdy był na Krymie, dostał pewną wiadomość, iż możny murza za bezcen wyprzedaje wszystkich swoich niewolników, wśród których są i dzieci chrześcijańskie. Udał się więc natychmiast do jego pałacu, aby misję swą spełnić i w ten właśnie sposób poznał Murtazę.

Żegota, przełknąwszy ślinę, zbladł. Odruchowo sięgnąwszy po kielich, wypił kilka łyków, a potem ponaglił:

– Mów waćpan.

– Posłuchaj więc dalej, panie Żegota. Braciszek Jan rzekł mi, iż kiedy ujrzał pohańca, ten we włosiennicę był odziany, sznurem przepasany i jak dziad proszalny wyglądał. A przy tym od jego sług się dowiedział, że mimo majętności o chlebie i wodzie wyłącznie żyje, od święta tylko pozwalając sobie na jaki owoc. Jedzenie mięs w ogóle zarzucił. Przy tym modlił się cały czas, w palcach obracając tamtejszy różaniec, co go subha[8] zwą. Niestety, braciszek Jan usłyszał także, że Murtaza już wszystkich swoich niewolników wysprzedał albo też i wolno puścił. Na niczym więc skończyła się zbożna misja, którą zakonnik zamierzał wykonać.

Schwyciwszy Saksończyka za rękę, Nadolski zapytał gwałtownie:

– A co z dziećmi?

– Tego niestety nie wiedział ów trynitarz. Za to co innego, wypytany przeze mnie, powiedział. Otóż, jak rzekł, zaciekawiony tym, jak to się stało, że tak nabożnie, niczym asceta jaki chrześcijański, żyje możny tatarski pan, podpytał jego pachołków. Niewiele chcieli mówić, ale z tego, co mu rzekli, zrozumiał, iż doszło do jakowegoś nadprzyrodzonego zjawiska, które całkiem odmieniło folgującego sobie dotąd murzę. Sługi twierdziły, że pewnego razu, kiedy ich pan udał się z wieczora do swojego seraju, objawił mu się anioł Malik[9] i oznajmił o czekających go po śmierci mękach, o ile nie zaprzestanie swych lubieżnych i sprzecznych z naturą uczynków. Nakazał także rozpuszczenie niewolników i pokutę, którą odbywać miał do końca swych dni. Tak przeraził murzę wizją palącego go po śmierci ognia, że ten trzy dni przychodził do zmysłów. A potem oddał się umartwianiu, błagając ichniejszego Boga o wybaczenie mu wszelkich złych uczynków.

– Nie może być! – Pani Agnieszka aż przysiadła na krześle.

– Mówię, co sam słyszałem, mości pani Nadolska. Murtaza oddał wszystkich swoich niewolnych, w tym także owe dzieci, które trzymał w seraju. Jest więc nadzieja, że wśród nich mogła być i ta Miriam, której poszukiwania zlecił nam jegomość Żegota.

– Co robić w takim razie? – Kobieta rozłożyła ręce.

– Już powiadam. – Stiller odwrócił się w jej stronę. – Jak tylko powziąłem wieści o tym, natychmiast znalazłem we Lwowie kupców ormiańskich, którzy szykowali się do drogi na wschód. Z polecenia biskupa, jego złotem ich opłacając, nakazałem, żeby jeszcze raz rozpytali na Krymie, a szczególnie poszukali dawnych sług Murtazy i od nich jakoweś wiadomości pozyskali. Nie wiem, na ile się to zda, ale jest nadzieja, że dziewka żyje gdzieś i może uda się ją odnaleźć.

– Bogu niech będą dzięki! – Żegota wzniósł oczy. – Tyle tylko dla jej nieboszczki matki zrobić możemy. Bo chociaż Żydówka i wiedźma, to przecież życie mi uratowała, a bez jej pomocy to i sprawa z panem Krasickim różnie mogłaby się zakończyć.

Niemiec skinął głową.

– Wiem, waszmość. Bo chociaż sam mało w nadprzyrodzone rzeczy wierzę, bardziej uznając, iż zawsze za nimi jakiś człowiek stoi, to muszę w tym razie przyznać ci rację. Nie zapominam o danym ci, mości Nadolski, słowie i co mogę, robię, by je wypełnić.

– Oby Bóg dał! – rzekł, westchnąwszy, Sulatycki.

Zamilkli wszyscy, ważąc w głowach to, co opowiedział Saksończyk. Dawało nikłą nadzieję na odnalezienie zaginionej córki Ryty, choć dalej było to niczym szukanie igły w stogu siana.

Dłuższa chwila minęła, nim odezwał się Murray, zmieniając przywołujący złe wspomnienia, ciężki dla wszystkich temat:

– Jak tam wiedzie się waszmości w procesach z panem chorążym sanockim? Kiedy Jego Eminencja arcybiskup rozmawiał z prowincjałem paulińskim Marcinem Gruszkiewiczem[10], ten opowiedział mu, jak to pan Jerzy Stano żalił mu się na niemożność odzyskania długu od waćpana. Prawda li to?

Żegota machnął obojętnie ręką. Zamiast niego odpowiedział pan Wawrzyniec:

– Najpierw musiałby dowieść, że jest jakowyś dług, bo dokumentów na to żadnych nie ma. Jedynie zeznania świadków kupionych.

– To czemu taki zajadły?

– Bo Wygnanka mu się marzy jako część Nadolan. Wziął w dziale sprzed ośmiu lat Jędryszkowiec[11] i Nadolany właśnie. Mało mu jeszcze, łykowi krakowskiemu[12].

– Widzę, że waszmość Liber chamorum[13] czytujesz. – Stiller się uśmiechnął.

– Broń Panie Boże! – Sulatycki uniósł ręce. – Więcej szkody niż pożytku z owej księgi, a pan Trepka zacnych ludzi w swym dziele spotwarzył.

Od razu pojął Saksończyk, iż nie zamierza stary rękodajny podważać pochodzenia chorążego sanockiego, co mogłoby być karkołomne i przynieść opłakane skutki. Niemniej złośliwe sugestie wiele zdziałać mogły pośród panów braci, szczególnie tych biedniejszych, którzy za zły los winili właśnie takich oszustów, nieprawnie się herbami pieczętujących. Prędko też pan Wawrzyniec zmienił temat, pytając:

– A waszmościom to dokąd droga, skoro jejmość Stiller powiedział, że z rozkazu biskupa Próchnickiego jedziecie w te strony?

Oficerowie popatrzyli się po sobie, a miny zrzedły im nieco. Wreszcie Niemiec wyjaśnił:

– Do Zatwarnicy[14] jedziemy.

– A czemu to Bóg was prowadzi na takie odludzie?

Saksończyk westchnął ciężko. Nie zaczął jednak, gdyż właśnie w tej chwili do izby Semko wprowadził dwie baby, które natychmiast pani Nadolska zabrała do kuchni, wyjaśniając prędko, co mają czynić.

Zrobiło się pewne zamieszanie, na czym skorzystał Sulatycki, dolewając wszystkim tokaju. Krzyknął przy tym na Bejdę, aby nie siedział bezczynnie, jeno po drewno poszedł i do komina dołożył. Kilka dobrych chwil i kielichów minęło, nim pani Agnieszka powróciła wreszcie do stołu. Niemiec nie zaczął swej opowieści, wiedząc, że pewnie i gospodyni będzie jej ciekawa. Kiedy wreszcie zasiadła, Stiller umoczył usta w węgrzynie i rzekł:

– Zacząć muszę od tego, co ogólnie teraz się dzieje w naszym województwie i co kamieniem ciąży na sercu Jego Eminencji. Wybaczcie mi ten przydługi wstęp, ale bez niego niełatwo byłoby mi objaśnić charakter naszej misji. Otóż, jak pewnie wiecie, patriarcha jerozolimski Teofan[15], wracając z Moskwy, wyświęcił potajemnie w Kijowie nowych biskupów prawosławnych, odnawiając tym samym wschodnią hierarchię duchowną w Rzeczypospolitej. Jednym z powołanych w roku 1620 biskupów został Izajasz, co na nazwisko mu jest Kopiński-Borysowicz[16]. Zaraz też nowi biskupi z Moskwą zaczęli się układać, a szczególnie ów Izajasz, wołając o wsparcie przed rzekomymi prześladowaniami. By nie jątrzyć sprawy, długo przymykano oko na jego działania. Aż wreszcie w zeszłym roku, kiedy zmarł metropolita Hiob[17], Izajasz obwołał się bez zgody króla jego następcą. Tego było za wiele, bo jawnie już prawie rozpoczął z carem i moskiewskim patriarchą pertraktować, przeciw ustalonemu w Rzeczypospolitej porządkowi działając. Postanowiono więc na sejmie w Warszawie, że owych wyświęconych przez Teofana biskupów prawosławnych należy odwołać, a król wskaże nowych. Metropolitą kijowskim został Piotr Mohyła[18], człek stateczny, wyważony, do spokoju dążący, nie zaś do sporów pomiędzy unitami i tymi, co unii nie uznają. Król zdjął z urzędu Izajasza, co też władyce nie w smak wcale, dlatego podburza jak może Rusinów, szczególnie zaś Kozaków i drobną szlachtę, aby mu wierności dochowali i nie dopuścili do objęcia przez Mohyłę urzędu.

– W rzeczy samej – przyznał Nadolski, kiwając głową – burzą się Rusini, szczególnie zaś na to, że nowych cerkwi nie mogą stawiać, a także za sprawą władyki przemyskiego Anastazego Krupeckiego[19], który prawem i lewem sobie poczyna, zgarniając dla siebie majętności klasztorne.

– Ale też i dlatego, że mu prawosławni otwarcie posłuszeństwo wypowiedzieli i nieraz zbrojnie napadali! – zaoponował Sulatycki.

– Prawda, że trudno którejś ze stron rację przyznać – skwitował Żegota.

Stiller pokiwał głową, jako że znane mu były wszystkie te sprawy.

– Od lat spierają się pomiędzy sobą Rusini, a rzymscy katolicy z prawosławnymi. Rzeczpospolita tylko traci na tym, że brak jest jakiegoś stałego zamysłu, co z owym problemem uczynić. Raz uległość, raz surowość. A przy tym coraz więcej rodów ruskich na rzymską religię przechodzi, jak choćby w tym roku kniaź Jarema Wiśniowiecki[20]. Szlachta prawosławna widzi, że nie ma już swoich możnych patronów, a po nich pozostaje pustka. Nie dziwota więc, że ku Moskwie się ogląda. Powiada jegomość arcybiskup Próchnicki, iż marnie się to dla Rzeczypospolitej skończy, albowiem pojedyncze bunty są oznaką tego, że zbliża się nieszczęście, które zatrzęsie posadami naszego kraju. Jeśli nikt temu nie zapobiegnie, mówi, biada naszej nieszczęsnej ojczyźnie.

– Zaiste święte słowa – zgodził się Nadolski. – Lecz tu senatorskich głów trzeba, a nam cokolwiek zaradzić trudno.

– Prawda – wtrącił Murray. – Ale też od drobnych spraw duże się zaczynają. Każdy bunt ma swoją długotrwałą przyczynę, lecz zapłonem bywa jedna iskra, która ludzi ku szablom i rusznicom skłania. Weźmy na ten przykład Semena Nalewajkę[21], który za śmierć ojca się mszcząc, Kozaków podburzył. Dlatego gasząc małe spory, czasem i wielkim można zapobiec.

– I to waszmościów zadanie? – zaciekawiła się pani Agnieszka.

Stiller lekko się uśmiechnął.

– Naszą rolą jest jedynie dowiedzieć się, o co chodzi i kto stoi za zdarzeniami opisanymi w liście proboszcza z Leska Magnusa Nijowskiego do arcybiskupa lwowskiego. A jeśli Bóg da, to nastroje ludzkie nieco uspokoić.

– Ten sam Nijowski, co się z Janem Balem o najazd na kościół w Hoczwi procesował[22]? – Sulatycki zerknął z zainteresowaniem.

– Tak, tenże jezuita. A przy tym człowiek mocno po ziemi stąpający, tym więcej więc jego list tyczący nadprzyrodzonych zdarzeń był interesujący.

– Opowiadaj waszmość! – ponagliła, nie mogąc się doczekać, pani Nadolska – Co w owym liście stało?

– Jest owa wieś, którą zwą Zatwarnicą, majętnością pana Eryka Herburta. Ale też nie do końca całą rządzi, są bowiem przy niej przysiółki wypuszczone innym na własność albo w dzierżawę. I tak za Sanem jest niewielki folwarczek Sikawiec[23], trzymany jako własny przez trzech braci, którzy zwą się Zatwarniccy. Wszyscy prawosławni, co zresztą nieraz pokazali, występując w buntach przeciw Krupeckiemu. Obok samej Zatwarnicy jest inny przysiółek, puszczony w dzierżawę, który zwie się Bałwańskie[24]. Tam znów gospodarzy niejaki Rudyłowski. Ważne, że wieś z przysiółkami jest ruska i prawosławna, a chłopi w niej żyjący jak jeden słuchają dyzunickich popów z tamtejszej cerkwi. Ci zaś są zwolennikami dawnego metropolity kijowskiego Izajasza, a także wspieranego przez niego władyki przemyskiego Wawrzyńca Terleckiego[25]. Nic w tym nie byłoby dziwnego w tych stronach, gdyby ów wspomniany przeze mnie Hieronim Rudyłowski nie przechrzcił się na rzymski katolicyzm. Solą w oku stoi więc Zatwarnickim, tym bardziej że sami mieli ochotę Bałwańskie w dzierżawę wziąć, mając już Sikawiec na własność.

– Zwyczajna na razie rzecz – skwitował Żegota.

– To słuchaj waszmość dalej. – Na ustach Stillera pojawił się tajemniczy półuśmieszek. – Ów Rudyłowski trzy lata temu przeniósł się z innego dzierżawionego od Herburtów majątku, nieważne gdzie, kiedy odumarła go żona. Miał tylko jedną córkę, także ochrzczoną już w rzymskim obrządku, która jednak, jak pisał Nijowski, niemotą jakowąś była, co ani mówić składnie nie potrafiła, ani też zajęć jakichś się nie imała. Ale była ojca oczkiem w głowie. Wszystko, zdałoby się, gotów byłby dla niej uczynić. Zresztą zwykle tak bywa, kiedy kto późno ojcem zostaje... – Mimowolnie zerknął na panią Nadolską, co nie uszło uwagi Żegoty. – W każdym razie żył sobie pan Rudyłowski i gospodarzył spokojnie przez pierwszy rok w Bałwańskim. Za nic miał złośliwości, które mu prawosławni na początku czynili, później zaś zyskał względy chłopów ze swego majątku, bo też uczciwie ich traktował, nie wyzyskiwał nadmiernie, ani też ciężarów niepotrzebnych nie nakładał. Drugi to już był powód do gniewu ze strony braci Zatwarnickich, którzy swoich włościan srodze uciskali. Nie dziwota tedy, że chłopi z Sikawca z zazdrością spoglądali na swoich sąsiadów zza rzeki, a niejednemu do głowy przychodziło, że chociaż rzymski katolik tam rządzi, to przecież uczciwszy i łaskawszy od tych panów, z którymi co niedziela w cerkwi się spotykali. A jak przyszło jeszcze następnego lata do tego, że potok Sikawka wylał, niszcząc część pól Zatwarnickich, to jawnie zaczęła się czerń[26] oglądać, czy aby jakaś niełaska boska trzech braci nie dotknęła za jakoweś grzechy. Łatwo bowiem prostym ludziom w głowach rodzą się najróżniejsze bajki, kiedy ich nieszczęście dotyka. Wtedy też, puszczane najpewniej przez Zatwarnickich i ich sługi, pojawiły się pierwsze plotki o tym, jakoby Rudyłowski zaprzedał duszę diabłu i dlatego wiarę przodków porzucił. Czart zaś, służąc mu w zamian, ochronił jego grunta przed powodzią. A cała jego pozorna dobroć to jeno wodzenie ludzi na pokuszenie. Prawda o apostazji, jak pisał jezuita Nijowski, inna była, a słyszał ją od samego Rudyłowskiego. Przez lata szlachcic nie mógł dochować się potomstwa, choć pościł i modlił się, na msze dawał, pielgrzymował. Aż kiedyś wyczytał, jakoby to za sprawą Świętego Idziego narodził się królowi Hermanowi syn, Bolesław, zwany później Krzywoustym[27]. Pomyślał, że i jemu święty łaski udzieli. Ale że rzymskokatolicki to był patron, więc przechrzcił się pan Rudyłowski, zanim poszedł na pielgrzymkę do Krakowa, gdzie się kościół przez Władysława Hermana ufundowany znajduje. Modlił się tam żarliwie, a kiedy do domu wrócił, niewiele dalej jak dziewięć miesięcy później żona powiła mu córkę.

– Prawda to, że Święty Idzi na takie sprawy najlepszy. – Sulatycki pokiwał głową.

Niemiec jednak nie wrócił już do tego tematu. Mówił natomiast dalej o wypadkach, jakie zaszły w Zatwarnicy.

– Jak rzekłem już, ta córka, Anna Rudyłowska, dziwna była. Napisał ksiądz Nijowski, że pewnie niespełna rozumu, ale w Sikawcu zaczęto opowiadać, że to czarownica. Ponoć widziano ją, jak z rana biegała w koszuli samej po rosie albo też do drzew się tuliła. Od ludzi stroniła, jakby się ich bała. Za to do lasu jak do siebie chadzała, a wszelkie, nawet najdziksze stworzenie garnęło się do niej. Kiedy znalazła jakieś ranione zwierzątko, do domu brała i leczyła, aż całkiem ozdrowiało i wypuścić je mogła. Zdało się, że ludzkiej mowy nie znając, z każdym innym stworzeniem potrafi gadać.

– Dobre musi być dziecko – stwierdziła pani Agnieszka, gładząc się przy tym z obawą po brzuchu.

W duchu pomodliła się, by na nią nie przyszedł jakowyś dopust boży za kłamstwo, w którym żyła. Nawet pamięć o udzielonym przez biskupa Próchnickiego odpuście niewiele pomogła na ten lęk.

Murray popatrzył na nią, westchnął i wycedził ciężkim głosem:

– Nie darmo Werner mówi, mości pani Nadolska, że była.

– O Jezu! – zająknęła się ciężarna kobieta i przeżegnała nabożnie. – Skrzywdzili ją?

Niemiec pokręcił głową.

– Nie za sprawą ludzi, a wyrokiem Opatrzności to się stało. Zaraza w tym roku wiosną przyszła. W czerwcu jej się umarło, świeć Panie nad jej duszą.

– Takie nieszczęście! – załkała gospodyni, znów chwytając się za krągły brzuch.

Żegota z niepokojem popatrzył na żonę, niekontent z emocji, jakie przeżywa. Bał się, iż dziecku mogą zaszkodzić. Przesunął się bliżej, kładąc jej rękę na ramieniu. Tymczasem Stiller znów zaczął opowieść.

– Zmarło jej się, jak rzekłem, w czerwcu. Niby zwyczajna rzecz, że jak morowe powietrze przyjdzie, to dzieciom najbardziej szkodzi. Na nic jednak takie rozumowanie zrozpaczonemu rodzicielowi było. Napisał ksiądz Nijowski do biskupa, że całkiem z tej żałości oszalał pan Rudyłowski. Szatę pokutną przywdział, gospodarstwo zarzucił, w domu się zamknął. To jeszcze ludzie może potrafiliby zrozumieć. Ale tego, iż córkę pochować kazał nie na cmentarzu, lecz za wsią, na górce, na której krzyż stoi, tego nikt pojąć nie mógł. Nasiliły się więc plotki, iż jej ciała ziemia święcona pewnie by nie przyjęła. A Zatwarniccy tylko je podsycali. Jezuita w swym piśmie do Jego Eminencji wyjaśniał, że ów pagórek widoczny jest z domostwa, gdzie mieszkała zmarła, i stąd jej rodzic dał taki rozkaz, ale dla wieśniaków żadne to było wytłumaczenie. Grób poza cmentarzem był dla nich widomym znakiem, iż Anna Rudyłowska z nieczystym miała do czynienia. Rozpacz zaś ojca opętaniem jakowymś poczęli sobie tłumaczyć.

– Tfu! – splunął Sulatycki. – Hołota bezrozumna!

Saksończyk wzruszył ramionami.

– Może i tak. Słuchaj jednak waszmość dalej. Nie minęły dwa tygodnie od pogrzebu nieszczęsnej dziewczynki, kiedy wieść po wsi i przysiółkach się rozniosła, iż panienka z grobu powstaje i nocą pomiędzy chałupami chadza. Bydło kaleczy, ludzi straszy, jęczy i płacze, nieszczęście przynosząc. Niektórzy nawet powiadali, że do swego domu się zakrada, gdzie ojca nawiedza, który wiedząc przecie, że martwa, za nic ma boskie prawa i gości ją u siebie.

Pani Nadolska odruchowo się przeżegnała. Cisza zapadła taka, że tylko płonące drwa w kominku słychać było. Stiller zamilkł na moment, wpatrując się w ogień. Zimowy wieczór sprzyjał wszelakim lękom, pobudzając wyobraźnię do najstraszliwszych nawet rojeń. Popatrzywszy po siedzących, Murray chrząknął, zawiercił się na krześle, aż wreszcie rzekł:

– Zabobony to przecie, bo chociaż sam niejedno na oczy widziałem, jednak ta historia od razu zdała mi się z gruntu niedorzeczna. Ale ludzie tutaj podatni na przesądy wszelakie. Choćby w Niebocku znana sprawa, że tak chłopi poszaleli, iż każdego zmarłego traktowali jak upiora, który miałby z grobu powstać. Proboszcz tamtejszy do tego stopnia się z tego powodu rozsierdził, iż sakramentów im wszystkim odmówił i pokutę surową na nich nałożył. Bo jakże na to mógł się godzić, że nocą na cmentarzu groby rozkopywali, kołki trupom w piersi wbijali lub głowy odrąbywali? Albo też praktykom heretyckim się oddawali, żeby strzygi odegnać[28].

– Daj pokój, waszmość – przerwał pobladły nagle Żegota.

Łatwo przyszło mu wspomnienie, jak potraktowali chłopi ciała Zośki i jego dzieci. Ciężkie to były myśli, do których nie chciał wracać, taki ból mu wciąż jeszcze sprawiały. Od razu zrozumiał to Stiller i ciągnął swą opowieść.

– Strach padł na Rusinów z Zatwarnicy. Popa wezwali z Dwernika, który ze świątobliwości słynie, żeby im chałupy, obejścia i pola pobłogosławił, od złego broniąc. Sami bracia Zatwarniccy go przywieźli, szepcąc do ucha swoje opowieści. Może nawet złotem go trochę podjudzili, ale tego to już ksiądz Nijowski nie pisał. W każdym razie przyjechał ów pop, zrobił, co miał zrobić, a potem do ludzi w cerkwi przemówił. A że znany to zwolennik Izajasza, zaraz w małą rzecz dużą zaplątał. Ogłosił więc, że wszystko to za sprawą złych duchów, które tu z rzymskimi katolikami przyszły. Stwierdził, iż gdyby wszyscy trzymali się swej prawosławnej wiary, nigdy złe nie miałoby do wsi przystępu. Na koniec zaś wezwał, aby słowem i czynem każdy prawowierny Rusin wspierał najświętszą Cerkiew, nie bacząc na nic, albowiem miłe jest Bogu, kiedy heretykom daje się odpór. Bardziej jasno wezwać do buntu ich nie mógł.

– I pewnie dwór Rudyłowskiemu spalili, a jego przegnali? – ni to zapytał, ni to podsumował Sulatycki.

Niemiec pokręcił głową.

– Tak łatwo im nie poszło. Wzięli co prawda Zatwarniccy parobków z pochodniami i widłami, żeby to uczynić, ale też sprzeciw napotkali. Raz, że sługi Rudyłowskiego odpór dały, strzelając z okien, a dwa, natychmiast przyszedł mu w sukurs ów administrator herburtowy, pomny pańskiego rozkazu, w którym mu właściciel pilnować porządku polecił. Zebrał swoich pachołków i chłopstwo rozegnał. Widząc, że sprawa się nie powiodła, bracia Zatwarniccy za rzekę do siebie uszli.

– Chwała Bogu! – wysapał pan Wawrzyniec.

Stwierdziwszy, że doskonała to okazja, aby przepić do gości, wzniósł kielich. Ci także przechylili swoje puchary, bardziej niż wilżąc tylko usta.

Ocierając wąsy, Saksończyk cmoknął z zadowolenia nad smakowitym napojem. Prędko też dolał mu Sulatycki, ale tym razem oficer nie skorzystał już, tylko wrócił do opowieści.

– Prawda, że na chwilę przyszło uspokojenie na ludzi. Ale nie na długo. Sprawa zaś coraz głośniejsza się stawać poczęła, tak że już w innych miejscach prawosławni się na nią powoływali, mówiąc, jaką też szkodę przynosi na ruskich ziemiach rzymskokatolicka religia. Ba! Dowodzili popi nawet, iż przez to właśnie i wśród Rusinów wiernych upiory się przytrafiają, albowiem to rzymscy chrześcijanie klątwy na nich rzucają. Tak też i Zatwarniccy na szlacheckich zjazdach powiadali, zyskując poklask Chłopeckich, Turzańskich, Lityńskich, Winnickich, Błażowskich, Ustrzyckich, Jasienickich, Kobylańskich, a nawet i pozostających wiernym prawosławiu Rudyłowskich[29]. Przyjechał ksiądz z Leska do Zatwarnicy dla uspokojenia sytuacji, ale tylko bardziej ją zaognił, samemu pognanym zostawszy. Nawet zresztą z Rudyłowskim pomówić nie zdołał, bo go do dworu w Bałwańskim nie wpuszczono, wyjaśniając, że pan wciąż chory i gości nie przyjmuje. Popi z miejscowej cerkwi głosić z kolei zaczęli, że tylko dla wzmocnienia klątwy przybył i upiór przez niego jeszcze większą moc zyskał.

– A niech ich, heretyków, diabli wezmą! – zaklął stary rękodajny, zaraz też oglądając się, czy aby pani Nadolskiej nie uraził zapalczywym słowem. Ta jednak w ciszy czekała na dalszą część historii.

Przygładzając sterczące wąsiki, Stiller pokręcił głową.

– Nie tak prędko, mości Sulatycki, gdyż, jak prawi biskup Próchnicki, w czym trudno mu racji nie przyznać, na wspólne mieszkanie na tej ziemi skazani są ludzie różnej wiary. Wzajemne wyklinanie nikomu dobrego nic nie przyniesie, a tylko ze szkodą może być dla Rzeczypospolitej. Uładzić trzeba sprawy, nie zaś rozjątrzać. Może i nawet czasem ustąpić. Wszak już Zygmunt August powiadał do posłów na sejmie, iż nie jest królem ludzkich sumień[30]. Zmieniło się wiele od tych czasów, lecz nie na lepsze. Tam zaś, gdzie przymusem próbuje się działać, łatwo też opór wywołać. Odmienna wiara zawsze podsyca nienawiść inną przyczyną wywołaną. Bo przecie nawet i w tej historii chodzi Zatwarnickim o dzierżawę Bałwańskiego. Dla własnej korzyści są jednak gotowi ludzi pomiędzy sobą poróżnić, na religię się powołując.

– To niech im Herburt da ową dzierżawę, a Rudyłowskiego gdzie indziej przeniesie.

– Nie nam radzić panu Erykowi Herburtowi, co ze swoją własnością ma czynić. To już głowa arcybiskupa ze Lwowa. Pozwólcie jednak mości państwo, że skończę wam całą historię, to jeszcze bowiem nie jest jej finał.

Żegota, pani Agnieszka i pan Wawrzyniec mocniej pochylili się nad stołem, a Semko i Bejda, niby obojętnie przed kominkiem siedzący, nadstawili uszu.

– Chłopi dalej skarżyli się wszem wobec, że upiór wieś nawiedza i szkody czyni. Aż w końcu do takiej desperacji przyszli, iż baczów[31] wezwali...

– Zawsze tak się to kończy! – Nadolski zazgrzytał zębami, przerywając Saksończykowi.

Odczekawszy chwilę, oficer podjął opowieść.

– Do tej chwili wszystko zdaje się jasne. Ktoś plotki rozsiewa, aby innemu zaszkodzić, a lud ogłupiały chwyta je i za prawdę uważa. Sprawa może by przyschła po jakim czasie, jak to zwykle bywa. Ale posłuchajcie, co jezuita Nijowski na koniec biskupowi Próchnickiemu napisał. Otóż przybyło dwóch baczów zza węgierskiej granicy, znanych ze swych umiejętności. Chłopów w sile wieku, postawnych, odważnych. Dali im miejscowi poczęstunek, lecz nie skorzystali z zaproszenia. Zamiast tego świece zapalili i modlili się do późna. Przed samą zaś północą ruszyli z łopatami na górkę, gdzie pochowana była dziewczynka.

– Przenajświętsza panienko! – wyrwało się pani Agnieszce, która przestraszona położyła dłonie na policzkach.

Pokiwawszy głową i westchnąwszy, Stiller mówił dalej:

– Wieśniacy otoczyli dworek Rudyłowskiego, aby ani on, ani jego sługi przeszkody żadnej czarownikom nie czynili. Czekali, sądząc, że baczowie sprawę z upiorem rychło zakończą. Z czernią zaś byli i wszyscy trzej Zatwarniccy, co pamiętać należy. Nadeszła północ. Jak pisał ksiądz Nijowski, ciemna tak, że od dworu człek nie widział, co dzieje się na górce pod krzyżem. Tylko pochodnie baczów były znakiem, gdzie są. Potem zaś z tego miejsca rozległ się przeraźliwy krzyk, który zmroził wszystkim krew w żyłach. Kilka chwil trwał zaledwie. Żagwie czarowników zgasły i nastała cisza. Ludzie zaś zamarli, czekając w przerażeniu, co będzie dalej...

Od drzwi kuchennych pojawiły się baby, które niosły gorącą misę z gęstą polewką odgrzaną naprędce. W pół słowa przerwały tym Stillerowi. Przez chwilę zrobił się rozgardiasz za sprawą ustawiania na stole naczyń, rozdawania łyżek i dzielenia chleba. Dopiero kiedy kucharki zniknęły, pochylony nad strawą Saksończyk zapytał:

– Nie wiem, czy mam teraz kończyć historię, czy też chcecie, aby się w spokoju posilić. Jak sobie życzycie, mości pani Nadolska?

Równie przerażona, jak zaciekawiona gospodyni zachęciła:

– Jeśli to waćpanu nie będzie przeszkodą w posiłku, to mów waszmość.

– Zgoda. – Niemiec uniósł kąciki ust. – Rozwodzić się długo już nie zamierzam.

Zaczerpnął łyżką zupy, pochwalił jej smak i sytość, a potem zaczął:

– Do świtu chłopstwo z Zatwarnickimi czekało, bojąc się iść na górkę. O brzasku dopiero poszli najodważniejsi pod wodzą jednego z braci z Sikawca. Ujrzeli to, co się nocą wydarzyło. Grób nieszczęsnej Anny Rudyłowskiej był ledwie łopatą tknięty. Prawie nienaruszony. Krzyż stał, tak jak i wcześniej. Obok zaś leżał pierwszy martwy bacza.

Niemiec, jak gdyby nigdy nic, przełknął kolejną porcję strawy. Podobnie i Murray niewiele się przejmował znaną mu już opowieścią, żwawo pałaszując zupę. Łyżki pozostałej, znieruchomiałej trójki zawisły nad miskami.

Nabierając kolejny łyk polewki, Saksończyk objaśniał rzeczowo:

– Sprawa dokładnie została opisana przez woźnego[32]. Tak tedy jeden z baczów głowę miał całkowicie od korpusu oderwaną, zaznaczam, nie odciętą, lecz oderwaną, brzuch rozpruty, aż trzewia mu wyszły, ręce i nogi poszarpane do kości.

– Panie Boże Wszechmogący! – Pani Nadolska, odłożywszy łyżkę, przeżegnała się po raz kolejny.

– Oszczędzić jejmości szczegółów? – zapytał Saksończyk.

– Mów waszmość dalej – odparła pani Agnieszka zdecydowanie mimo wymownego spojrzenia męża.

– Drugiego pod lasem znaleźli jakieś dwieście kroków dalej. Po ziemi był ciągnięty, o czym świadczyły ślady. Tak samo poszarpany, ale z głową na miejscu. Kark jednakowoż miał skręcony, jakby zabawką jaką był, a nie postawnym mężem. Na piersi zaś widniał mu krzyż świeżo wycięty.

– Tropu żadnego nie odkryto? – Sulatycki przechylił się ku mówiącemu.

– Nie. – Stiller pokręcił głową. – Ziemia już lekko przymarznięta była, bo to w końcu października się działo. Wszędzie tylko krew porozbryzgiwana, świadcząca, że baczowie w jednej chwili zginąć musieli.

– Wszelki duch... – skwitował pan Wawrzyniec.

– Ano właśnie – rzekł Szkot, na chwilę odrywając się od strawy. – Zważcie bowiem na wszystko. Primo, chłopi z Zatwarnickimi byli przy dworze w Bałwańskim. Secundo, Rudyłowski siedział zamknięty ze sługami w owym domostwie. Tertio wreszcie, nikogo, kogo można by o zabójstwo posądzić, nie widziano ani przed owymi zdarzeniami, ani po nich. Nadto rany, jakie mieli baczowie, o czym pisał ksiądz Nijowski, nie mogły być ludzką ręką zadane, bardziej na ślady jakiego olbrzymiego potwora wyglądały.

– Może niedźwiedź? – zasugerował Żegota, dodając: – Przed zimą strawy szukał.

Wysoki Saksończyk pokręcił głową.

– Nie może być, mości Nadolski. Pół nocy miał, aby się posilić, a ciała nie były nadgryzione. Zważ też na ów krzyż wycięty na piersi drugiego z baczów. To, co ich zabiło, musiało być rozumne.

– W rzeczy samej – zgodził się Sulatycki. – Krzyża by zwierz nie zrobił.

– O ile go Zatwarnicki nie wykonał, żeby większy strach na ludzi przyszedł. Wszak mówiłeś waszmość, że to jeden z braci wraz z chłopami pierwszy poszedł sprawdzić, co się zdarzyło.

– Też o tym pomyślałem, kiedy mi to pierwszy raz jegomość Próchnicki opowiedział, ale w liście księdza Nijowskiego stało, że to włościanie drugiego baczę pierwsi naszli, a symbol krzyża nie był świeży, lecz znaczony już krwią skrzepłą, która pociekła z przeciętej skóry. Znakiem tego dychającemu jeszcze czarownikowi był zrobiony.

– Prawda – przyznał Nadolski, znając się na rzeczy. Niejedną ranę widział już bowiem w swoim życiu.

Na chwilę zapadła cisza. Tylko oficerowie ze Lwowa pożywiali się spokojnie. Reszta odłożyła sztućce, nagle tracąc jakoś ochotę na jedzenie. Nawet surowy Żegota, na wojnach bywały, przestał czuć głód, jeno wspominał własny ciężki los sprzed dwóch lat i straconych bliskich.

Stiller, kiedy wreszcie opróżnił miskę, podziękował pani domu ukłonem, otarł usta chusteczką wyjętą z rękawa i rozparł się wygodnie w krześle. Wyciągnął pod stołem nogi, głośno stukając o deski drewnianą protezą. Popatrzył po innych, uznając, że pora zakończyć opowieść.

– Tak tedy skończyła się wizyta baczów w Zatwarnicy. Chłopi rozeszli się do chałup, trzech braci do siebie za San odjechało. Wszyscy jednako przerażeni zaszłymi niewytłumaczalnymi wypadkami. Każdy też myślał, co dalej się zdarzy, jako że dotąd upiór jedynie zwierzęta kaleczył, przemykał z jękiem pomiędzy chałupami albo też stukał w drzwi i okna, ale krzywdy ludziom nie czynił. A tu masz, dwa trupy naraz. Strach był taki, że wieśniacy po kilka dni z domostw nie wychodzili. Ale nie działo się nic. Ludzie zaczęli więc przemykać po wsi, spotykać się ze sobą, gadać i radzić, co czynić. Przy tym wszyscy do jednego wniosku, jak pisał jezuita, dochodzili, że to za sprawą rzymskich katolików stać się musiało, albowiem ich krzyż, nie prawosławny, na piersi zabity bacza miał wyrzezany. Jawny to był znak dla dyzunitów, skąd diabeł przyszedł. Przy tym i pop lokalny w tym zdaniu ich utwierdzał, przeciw papistom perorując. Ale że pana Rudyłowskiego bali się chłopi ponownie napaść, najwięcej dostało się okolicznym Żydom, arendarzom w karczmach. Tak to bowiem jest – zauważył filozoficznie Saksończyk – że jak dwóch się w Rzeczypospolitej wadzi, to najczęściej starozakonny po łbie bierze.

– W istocie – potwierdził Żegota. – Ale mów waszmość, co dalej?

– Dalej? List jezuita Nijowski z Leska do Jego Eminencji arcybiskupa Próchnickiego napisał, że chłopi i szlachta prawosławna wzburzeni są zaszłymi wypadkami i tylko iskrę na ten proch rzucić, aby co złego się stało. Przy tym czas nerwowy, w związku ze sporem pomiędzy Izajaszem a nowo powołanym metropolitą kijowskim Piotrem Mohyłą. Nadto tu, na miejscu ciężka jest sprawa z Krupeckim, który jak może przeszkadza władyce przemyskiemu Terleckiemu, tym bardziej iż mówi się, że król chce oddać władyce prawosławnemu część dóbr kościelnych i trzy monastery pod zarząd[33]. Wezwał tedy mnie i Williama arcybiskup i nakazał do Zatwarnicy jechać, aby wywiedzieć się o wspomnianych wypadkach, ustalić, co zaszło naprawdę i kto za tym stać może, a przy tym nastroje wybadać, starając się je mitygować. Służba nie drużba, wsiedliśmy więc na konie mimo zimy i tak oto w drodze jesteśmy. Wystarał się wcześniej Jego Eminencja Próchnicki u pana hetmana Koniecpolskiego[34], aby ten do Eryka Herburta napisał, że latem popasy dla jednej chorągwi lekkiej jazdy w Zatwarnicy i okolicach chce zrobić, za wynagrodzeniem ze skarbu. Zgodził się na to właściciel, więc jako oficerowie hetmańscy dla ustalenia sprawy jedziemy, mając też pisma odpowiednie. Potem zaś wrócić mamy i raport arcybiskupowi złożyć.

– Pora nie najlepsza na peregrynacje. – Pan Wawrzyniec pokiwał głową.

– Ale też dobra dla rozwikłania sprawy, bo przez śniegi ludzie po chałupach siedzą i nieskorzy są do jakowychś ekscesów. Tyle tylko, że teraz radzą przy kominach o tym, co się zdarzyło. Wiosną, jak śnieg zejdzie, może im się zachcieć najmniej rozumne z pomysłów w życie wcielać. Dlatego im wcześniej rzecz się wyjaśni, tym lepiej.

– O ile się wyjaśni – zwrócił uwagę ponuro Żegota.

– Nasza w tym głowa, mości Nadolski. Szkoda, że z nami jechać nie możesz... – Niemiec wymownie popatrzył na brzemienną panią Agnieszkę – ...ale wiem, że inne teraz sprawy, ważniejsze, u waszmości na głowie. – Westchnąwszy, przygładził palcami sterczące wąsy. – Jak mówiłem, z małego obłoczka duży deszcz czasem przychodzi. Pora więc rozwiać ową chmurę przesądów, aby ludziom we łbach nieco rozjaśnić. Da Bóg, szybko się uwiniemy, a wracając, jeśli waszmość zezwolisz, wstąpimy do ciebie, aby opowiedzieć, jak nam się przygoda udała.

– Wielką byście mi przykrość waćpanowie uczynili, gdyby inaczej się stało. Przy tym nalegam, abyście dłużej w gościnie u nas zostali, bo skoro się sprawicie, to przecie list do Jego Eminencji starczy posłać, a wy u mnie przezimować możecie. Miejsca dosyć, a z długu wdzięczności wobec waszmościów nigdy się wypłacić nie zdołam.

– Zbyt łaskaw jesteś, mości Nadolski. To my powinniśmy ci dziękować, że nas przed zdrajcą Kopystyńskim ostrzegłeś, przejście na Sobień odkryłeś, a potem z Bardą sprawę skończyłeś. Gdyby nie to, pewnie już piach byśmy gryźli[35] – odpowiedział Saksończyk.

– Prawdę mój przyjaciel rzekł – potwierdził Murray, skłaniając się nad stołem. – Bez waszmości nijak byśmy sprawy pana Krasickiego nie zakończyli.

Komplementowali się jeszcze nawzajem przez chwilę, licytując, kto i komu bardziej powinien być wdzięczny, na koniec zaś, zachęceni przez pana Wawrzyńca, przepili solidnie pełnymi kielichami do siebie, ciesząc się ciepłą izbą, winem i smaczną strawą. Tym przyjemniej się zrobiło, iż kucharki naniosły pieczeni z kaszą, wędlin i wszystkiego dobra, którym bogate było domostwo Żegoty. Tak też nastroje się rozluźniły w lekkiej rozmowie, że w końcu i Bejdę z Semkiem do stołu dopuszczono, co zresztą za przyczyną Murraya się stało, który wykazał się znawstwem poezji i zakrzyknął w pewnym momencie, wskazując na sługi:

– „Przywileje powieśmy na kołku, a ty wedle pana siądź, pachołku!”[36]

Nie trzeba też było zachęcać do jedzenia pocztowego ani Tatara. A Semko przy tym i popijał zdrowo, w czym mu jednak pohaniec nie sekundował, wierny swojej dziwacznej religii.

Tak oto już tylko na przyjemnościach i żartach upłynęła reszta wieczoru zimowego we dworze w Wygnance, czemu też sprzyjały wina i miody odganiające złe myśli. Łaskawy Bóg wie, czemu przyszłość pozostawia przed człowiekiem niewiadomą, bo gdyby obecni spodziewali się, jakie wypadki czekają ich w najbliższych miesiącach, zgoła inne mieliby nastroje.

Dopiero przed południem następnego dnia, żegnani serdecznie i sowicie zaopatrzeni, ruszali Werner Stiller i William Murray w swą drogę. Wesoło przyświecało zimowe słońce, skrzypiał zmrożony śnieg pod kopytami wypoczętych koni. Uspokajała przyroda myśli wędrowców ciszą, która zwykle zapada przed burzą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

[1] Jerzy Stano z Nowotańca, herbu Gozdawa. Chorąży sanocki, stolnik sanocki, starosta sądecki, dwunastokrotny poseł na sejm, w roku 1632 elektor Władysława IV Wazy z województwa krakowskiego.
[2] Od roku 1614 arcybiskup lwowski. Człowiek wszechstronnie wykształcony, mecenas sztuki, bibliofil. Poseł, przez osiem lat rezydent królewski na dworze w Madrycie, senator, protektor Kawalerów Maltańskich. Zmarł w roku 1633.
[3] Wydarzenia prowadzące do tego opisane zostały w powieści Czas pomsty, Wydawnictwo Dolnośląskie 2019.
[4] Żartobliwe określenie gospodarza samemu zajmującego się rolą, często ubogiego, zaściankowego szlachcica.
[5] Staropolskie określenie zabawki.
[6] Rodzaj umowy cywilnoprawnej ułożonej na sejmie elekcyjnym do akceptacji przez kandydata do korony. Podpisywane na sejmie koronacyjnym, zobowiązywały monarchę do określonych działań. W przypadku Władysława IV Wazy była to budowa czterech zamków, obwarowanie zamku w Kamieńcu, budowa floty oraz unowocześnienie armii.
[7] Jakub Maksymilian Fredro, stolnik lwowski, od 1633 roku podkomorzy przemyski, a od 1645 roku referendarz królewski. Wielokrotny poseł na sejm, a także marszałek sejmików ruskich.
[8] Muzułmański sznur modlitewny składający się z 33 paciorków lub trzech części po 33 paciorki każda. Służy do modlitwy polegającej na wymawianiu 99 imion Allaha.
[9] Muzułmański anioł nadzorujący w imieniu Allaha piekło zwane Gehenną.
[10] Jerzy Stano spotkał prowincjała paulińskiego Marcina Gruszkiewicza w roku 1631 w Nowym Sączu, kiedy to prosił go o wprowadzenie bractwa św. Aniołów Stróżów do kościoła Norbertanów.
[11] Obecnie Jędruszkowce.
[12] Rodzina Stanów wywodziła się najprawdopodobniej z mieszczaństwa krakowskiego.
[13]Liber generationis plebeanorum albo też Liber chamorum. Dzieło Waleriana Nekandy Trepki znane z rękopisu z 1626 roku. Głównym jego celem było zdemaskowanie osób nieprawnie przypisujących sobie przynależność do stanu szlacheckiego.
[14] Wieś w dolinie Sanu nad potokiem Głębokim.
[15] Prawosławny patriarcha Jerozolimy w czerwcu 1619 roku zatwierdził odrodzenie patriarchatu moskiewskiego i konsekrował metropolitę Filareta na jego zwierzchnika. W roku 1620 potajemnie wyświęcił w Kijowie trzech biskupów prawosławnych w Rzeczypospolitej, powołując Hioba na metropolitę kijowskiego, Melcjusza Smotryckiego na arcybiskupa połockiego i Izajasza na władykę przemyskiego.
[16] Izajasz Kopiński, biskup prawosławny, metropolita kijowski w latach 1631–1633.
[17] Jan Borecki, prawosławny metropolita kijowski niezatwierdzony przez polskiego króla.
[18] Piotr Mohyła, biskup prawosławny, od 1633 roku uznany przez króla metropolita kijowski (wybrany w Warszawie w 1632 roku). Dążył do zachowania spokoju pomiędzy różnymi wyznaniami, a nawet porozumienia pomiędzy prawosławnymi i unitami.
[19] Aleksander Oleksowicz Krupecki, unicki władyka przemyski wspierany przez biskupa przemyskiego Stanisława Siecińskiego, skrajnie nielubiany przez prawosławnych.
[20] Za namową jezuitów książę Jeremi Wiśniowiecki przyjął katolicyzm w wieku 20 lat w roku 1632.
[21] Przywódca powstania kozackiego w latach 1595–1596.
[22] Obydwie postacie autentyczne. W roku 1629 jezuita Magnus Nijowski pozwał Jana Bala w imieniu kurii przemyskiej o zwrot zagarniętego z kościoła w Hoczwi mienia.
[23] Obecnie Sękowiec.
[24] Od ukraińskiego słowa bowan określającego kruszynę pospolitą. Autentyczny przysiółek Zatwarnicy, wchłonięty do wsi w pierwszej połowie XVII wieku.
[25] Wawrzyniec Terlecki herbu Sas, władyka przemyski do 1632 roku.
[26] Tak nazywano wszystkich chłopów we wschodniej Rzeczypospolitej niemających statusu Kozaków.
[27] Znana legenda o cudzie narodzin Bolesława Krzywoustego opisana już przez Galla Anonima.
[28] W rzeczywistości do sporu proboszcza Mateusza Kuszewicza z mieszkańcami Niebocka na tym tle doszło w roku 1749.
[29] Autentyczne nazwiska szlachty prawosławnej z województwa ruskiego.
[30] Autentyczna wypowiedź ostatniego z Jagiellonów wygłoszona do posłów, leżąca u podstaw tolerancji religijnej w Rzeczypospolitej.
[31] Osoby zajmujące się na Podkarpaciu odczynianiem uroków i eliminowaniem upiorów.
[32] Urzędnik ziemski odpowiedzialny za ogłaszanie dekretów, wręczanie pozwów oraz obdukcje przy zranieniach i zabójstwach.
[33] W rzeczywistości Piotr Mohyła wystarał się u Władysława IV Wazy o zabezpieczenie majątkowe kolejnego władyki przemyskiego Jana Romanowicza Popiela w postaci monasterów w Spasie, Ławrowie i Smolnicy, przyznając mu także część dóbr ziemskich. Kontrolę nad nimi wywalczył jednak zbrojnie dopiero jego następca Sylwester Hulewicz Wojutyński.
[34] Hetman polny, a potem wielki koronny, zmarł w 1646 roku.
[35] Wspomniane wypadki opisane zostały w tomie Czas pomsty.
[36] J. Kochanowski, Pieśń XX,https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/piesni-ksiegi-pierwsze-piesn-xx.html, dostęp 3.12.2019.
.