Cykl o Nadolskim. Diabelski posłaniec - Maciej Liziniewicz - ebook

Cykl o Nadolskim. Diabelski posłaniec ebook

Maciej Liziniewicz

4,7

Opis

Kolejny tom świetnie przyjętego CYKLU O NADOLSKIM. Po "Czasie pomsty" i "Mrocznym zewie" czas na spotkanie z "Diabelskim posłańcem".

Kiedy straszliwa klątwa z przeszłości przypomni o sobie, Żegota Nadolski wraz z kompanami spróbują stawić jej czoła, choć w tej rozgrywce przyjdzie im nie tylko rozwikłać mroczną tajemnicę, ale i zmierzyć się z groźnym posłańcem ciemności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 638

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (23 oceny)
17
5
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zaczytany_introwertyk

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny raz Maciej Liziniewicz dał nam niesamowitą historię, która wciąga od pierwszych stron! Uwielbiam jego styl i wykreowanych bohaterów. Powrót do tej serii był niczym powrót do starych znajomych, wzbudza rozrzewnienie i ogromną chęć poznania kolei losu, jakie przytrafiły się Żegocie i jego kompanom. Coś niesamowitego! Klimat XVII-wieczny tak autentyczny, jakby autorem był ktoś żyjący w tamtych czasach. Polecam z całego serca!
20
Pablogos

Nie oderwiesz się od lektury

cały cykl świetny,wciągająca historia mnóstwo smaczków z epoki aż żal się rozstawać z imć Nadolskim,ukłony dla autora za świetnie spędzony czas
00
BestialReader

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie się czytało obie części, a źe ebooki najczęściej czytam na nockach w pracy to aż nie chciało mi die kończyć roboty. Jazda zatem z 3 tomem.
00
Ewataz

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita, fantastyczna, oderwać się w żaden sposób nie można, brawo Panie Macieju, proszę więcej.
00

Popularność




Za­pra­sza­my na www.pu­bli­cat.pl
Logo se­riiWAL­DE­MAR KO­RA­LEW­SKI
Me­trycz­ka se­riiWAL­DE­MAR KO­RA­LEW­SKI MA­ŁGO­RZA­TA WIATR
Pro­jekt okład­ki www.de­si­gn­part­ners.pl
Ko­or­dy­na­cja pro­jek­tuPA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaJA­CEK RING
Ko­rek­taIWO­NA HU­CHLA
Re­dak­cja tech­nicz­naKRZYSZ­TOF CHO­DO­ROW­SKI
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A., Ma­ciej Li­zi­nie­wicz MMXXII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6272-4
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bo­wa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fi­ce@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

PO­LE­CA­MY CYKL O NA­DOL­SKIM

CZAS PO­MSTY TOM 1

Mu­szę przy­znać z wła­snej i nie­przy­mu­szo­nej woli, że po­wie­ść Ma­cie­ja Li­zi­nie­wi­cza wy­bi­ja się po­nad całą pol­ską twór­czo­ść li­te­rac­ką i spra­wia, że nie tyl­ko wra­ca wia­ra w pol­skich pi­sa­rzy, ale pro­wo­ku­je do stwier­dze­nia, że oto na­ro­dził się pi­sarz świa­to­we­go for­ma­tu. Tak, tak, nie ma w tym żad­nej prze­sa­dy czy eg­za­ge­ra­cji, uczci­wie i z pe­łną świa­do­mo­ścią stwier­dzam, że w tej po­wie­ści za­gra­ło do­słow­nie wszyst­ko, na­wet nie wiem, cze­go mia­łbym się przy­cze­pić

Ivo Vuco, Hul­taj­li­te­rac­ki.pl

Czas po­msty to przede wszyst­kim świet­na roz­ryw­ka, ale też jesz­cze lep­sza lek­cja hi­sto­rii. Hi­sto­rii, któ­ra pod pió­rem Li­zi­nie­wi­cza oży­wa i sta­je się czy­tel­ni­kom na­praw­dę bli­ska. Mi­ło­śni­kom po­wie­ści Jac­ka Pie­ka­ry czy Ma­riu­sza Wol­l­ne­go, ale też wszyst­kim, któ­rzy za­czy­ty­wa­li się w Try­lo­gii, go­rąco po­le­cam. Tak pew­nie pi­sa­łby Sien­kie­wicz, gdy­by żył wspó­łcze­śnie. Czy trze­ba lep­szej re­ko­men­da­cji?

Sła­wo­mir Krem­pa, Gra­ni­ce.pl

Po­zor­nie pro­sta rama opo­wie­ści o ze­mście za śmie­rć bli­skich wy­pe­łnia się gęstą sie­cią po­wi­ązań, któ­rych na po­cząt­ku nikt by się nie spo­dzie­wał. Hi­sto­ria robi się głębo­ka, mrocz­na i spo­wi­ta ta­jem­ni­cą. Au­tor bar­dzo umie­jęt­nie wy­ko­rzy­stał mo­ty­wy lu­do­wych wie­rzeń i fak­ty hi­sto­rycz­ne, któ­re wmie­sza­ne w fa­bu­łę dały pio­ru­nu­jącą i nie­zwy­kle ape­tycz­ną opo­wie­ść.

Da­mian Po­do­ba, Pa­ra­doks.net.pl

Do­tych­czas nie­kwe­stio­no­wa­nym kró­lem sar­mac­kie­go fan­ta­sy był Ja­cek Ko­mu­da, ale te­raz będzie mu­siał się tro­chę po­su­nąć na tro­nie i zro­bić miej­sce dla Ma­cie­ja Li­zi­nie­wi­cza.

Ja­gna Rol­ska, Fah­ren­he­it.net.pl

.

MROCZ­NY ZEW TOM 2

Bra­wa za re­se­arch. A to wszyst­ko po­da­ne w pe­łno­war­to­ścio­wym, przy­go­do­wym so­sie. [...] Jed­nym sło­wem świet­ny hi­sto­rycz­ny kry­mi­nał z wąt­ka­mi fan­ta­sy. Czy­ta się szyb­ko i spraw­nie, a przy tym przy­jem­nie, bo lek­tu­ra do­star­cza na­praw­dę wie­lu wra­żeń – jesz­cze wi­ęcej niż Czas po­msty.

Da­wid Siu­ta, Hi­sto­ry­kon.pl

Mrocz­ny zew zo­stał skon­stru­owa­ny w taki spo­sób, że czy­tel­nik nie jest w sta­nie prze­rwać lek­tu­ry. [...] Li­zi­nie­wicz wie, jak utrzy­mać uwa­gę czy­tel­ni­ka, i po mi­strzow­sku z tej wie­dzy ko­rzy­sta.

@Chas­se­fier­re, Na­ka­na­pie.pl

Mrocz­ny zew wy­bi­ja się na tle in­nych po­wie­ści przy­go­do­wo-hi­sto­rycz­nych. Ma­ciej Li­zi­nie­wicz łączy ta­lent do snu­cia opo­wie­ści z po­sia­da­ną spe­cja­li­stycz­ną wie­dzą i umie­jęt­no­ścią jej za­pre­zen­to­wa­nia w przy­stęp­nej for­mie. Co wi­ęcej, jego ksi­ążka jest po­zy­cją god­ną po­le­ce­nia ta­kże czy­tel­ni­kom, któ­rzy nie­szcze­gól­nie lu­bią li­te­ra­tu­rę fan­ta­stycz­ną. Po­zwa­la to przy­pusz­czać, że przed au­to­rem otwie­ra się świe­tla­na przy­szło­ść, a jego od­bior­ców cze­ka jesz­cze wie­le przy­jem­nych do­znań.

Ma­ciej Tom­czak, Fah­ren­he­it.net.pl

Au­tor za­cho­wał swój uni­kal­ny styl i po­my­sło­wo­ść. Nie bra­ku­je tu za­tem do­brze na­kre­ślo­ne­go tła hi­sto­rycz­ne­go czy od­da­nia cha­rak­te­ru epo­ki. Poza awan­tur­ni­czy­mi szlach­ci­ca­mi, spo­ra­mi o zie­mię, okru­cie­ństwem XVIII wie­ku, ar­cha­iza­cją słow­nic­twa i wszyst­kim tym, co tak za­chwy­ca w Cza­sie po­msty, do­sta­je­my jesz­cze sze­ro­ką per­spek­ty­wę kon­flik­tów na tle re­li­gij­nym oraz me­tod wy­ko­rzy­sty­wa­nia wia­ry do osi­ąga­nia wła­snych ce­lów. [...] Ma­ciej Li­zi­nie­wicz po raz ko­lej­ny udo­wod­nił, że wie, co robi, i nie bra­ku­je mu ani kunsz­tu, ani am­bi­cji – już za­po­wia­da ko­lej­ną część se­rii.

Mar­ta Guz, Kon­wen­ty-po­łu­dnio­we.pl

Moim Naj­bli­ższym, Pa­try­cji i Igna­ce­mu

A zno­wu wszyst­ko, co po­wsta­je, po­wsta­je z ko­niecz­no­ści pod wpły­wem ja­kie­jś przy­czy­ny.

Nic nie może po­wsta­wać bez przy­czy­ny[*].

Pla­ton, Ti­ma­jos

ROZ­DZIAŁ I

WY­BÓR

Było ich czte­rech. Ka­żdy z nich tak gro­źny, że tyl­ko czło­wiek nie­spe­łna ro­zu­mu go­tów by­łby we­jść im w dro­gę. Po­nu­rzy, ro­śli, zdzi­cza­li na łu­pie­żczych wy­pra­wach. Nie­jed­no ży­cie mie­li na swo­ich su­mie­niach. Cza­sem ode­bra­ne z po­trze­by, a cza­sem i bez niej. Za nic to mie­li. Tym ra­zem jed­nak to ich ści­ga­no, to­też gna­li przez noc, umy­ka­jąc wro­gom. Pędzi­li ste­pem na spie­nio­nych ko­niach, po­mni, że tuż za nimi podąża śmie­rć. Okrut­na, dłu­ga i bo­le­sna, bo za to, co uczy­ni­li, nie mo­gli li­czyć na ła­skę.

Nie­bo­skłon mi­go­tał mi­lio­na­mi gwiazd. Gro­ził chło­dem bez­chmur­ne­go gra­na­to­we­go nie­ba. Po­nad tra­wa­mi nio­sły się głu­chy, mo­no­ton­ny tętent ko­pyt i ci­ężki od­dech koni. Prócz nich nie sły­chać było nic in­ne­go. Żad­nych słów, na­wo­ły­wań czy prze­kle­ństw. Za­ci­śni­ęte pod wąsi­ska­mi usta, wy­schni­ęte od wia­tru, wy­krzy­wia­ły się w gry­ma­sach wście­kło­ści i stra­chu. Wió­dł ich zwie­rzęcy in­stynkt prze­trwa­nia. Ka­żdym kosz­tem. By­le­by tyl­ko oca­leć.

Naj­star­szy ze zbroj­nych, si­wo­wło­sy już, ga­lo­po­wał na cze­le. Miał naj­lep­sze­go ko­nia, lecz nie my­ślał opusz­czać to­wa­rzy­szy. Sam wśród tego pust­ko­wia nie­chyb­nie by zgi­nął. Z in­ny­mi miał jesz­cze szan­sę. Poza tym czuł się od­po­wie­dzial­ny za resz­tę. To w ko­ńcu on ich tu przy­wió­dł.

Za nim, pra­wie bok w bok, gna­li dwaj ubra­ni z ko­zac­ka po­nu­rzy mężczy­źni. Po­chy­la­li się nad grzbie­ta­mi wierz­chow­ców, moc­no ści­ska­jąc wo­dze. Gło­wy chro­ni­ły im mi­siur­ki[1], przed­ra­mio­na ści­ska­ły kar­wa­sze[2], przez ple­cy prze­wie­szo­ne mie­li lek­kie ka­łka­ny[3]. W mro­ku bły­ska­ły tyl­ko bia­łka ich oczu, kie­dy cza­sem od­wra­ca­li się, szu­ka­jąc na ho­ry­zon­cie tych, któ­rzy ich ści­ga­li.

Naj­młod­szy go­nił na ko­ńcu. Jego ru­mak wy­da­wał się naj­bar­dziej zmęczo­ny. Z py­ska ście­ka­ły mu pła­ty pia­ny, sie­rść lśni­ła wil­go­cią potu. Mimo to nie pod­da­wał się, ra­nio­ny ostro­ga­mi aż do krwi. Tak jak­by ro­zu­miał, że jego po­win­no­ścią jest słu­żyć swe­mu panu aż do sa­me­go ko­ńca i że to od nie­go za­le­ży oca­le­nie je­źdźca.

Prze­mie­rza­li bez­kre­sną prze­strzeń, to nik­nąc w ja­rach i roz­pa­dli­nach, to znów po­ja­wia­jąc się ob­la­ni ksi­ęży­co­wą po­świa­tą. Wiatr owie­wał ich za­ci­ęte twa­rze. Szu­miał w uszach, mie­sza­jąc się z ci­chy­mi par­sk­ni­ęcia­mi i sa­pa­niem zmęczo­nych koni. W gło­wach zaś mie­li jed­ną myśl. Byle da­lej, byle prędzej. Zna­le­źć się tam, gdzie będzie choć tro­chę bez­piecz­niej. Ze­sko­czyć z sio­deł i móc za­lec na zie­mi. Na­pić się wody, roz­lu­źnić na­prężo­ne mi­ęśnie. Od­po­cząć, na­wet je­śli mia­ło­by to po­trwać le­d­wie chwi­lę. A po­tem znów ru­szyć przed sie­bie.

Si­wo­wło­sy pro­wa­dził ich pew­nie. Znał step jak wła­sną kie­szeń. Już od wie­lu lat prze­mie­rzał go z in­ny­mi, wędru­jąc na po­łud­nie. Tam, gdzie były zło­to i je­dwab. Broń zdob­na szla­chet­ny­mi ka­mie­nia­mi, pi­ęk­ne ko­bie­ty, smu­kło­no­gie wierz­chow­ce i nie­prze­bra­ne bo­gac­twa, po któ­re star­cza­ło tyl­ko si­ęgnąć. Ten, kto miał od­wa­gę, wra­cał stam­tąd albo z pe­łny­mi sa­kwa­mi, albo też nie wra­cał wca­le. Nie­je­den kark prze­ci­ęły bo­wiem sza­ble śnia­do­skó­rych po­gan. Wie­lu cha­rak­ter­ni­ków gni­ło po za­po­mnia­nych lo­chach albo też ko­ńczy­ło ży­cie przy­ku­tych do wio­seł ga­ler. Lecz nic to było wo­bec sła­wy, jaką mie­li ci, któ­rym uda­ło się uni­kać nie­bez­pie­cze­ństw. To było naj­wa­żniej­sze. Fan­ta­zja i od­wa­ga. Zło­to trwo­nio­no na wino i oko­wi­tę, a je­dwa­bie za bez­cen pra­wie ku­po­wa­li han­dla­rze. Sza­cu­nek i uzna­nie zo­sta­wa­ły na za­wsze. Imio­na tych o nie­ustra­szo­nych ser­cach prze­cho­dzi­ły do le­gend.

Nie szla­chet­ne ka­mie­nie ani inne świe­ci­de­łka tym ra­zem przy­wio­dły ich na łu­pie­żczy szlak. Chcie­li zro­bić to, na co nie po­wa­żył się do­tąd ża­den czło­wiek. Zdo­być coś, za co mu­rza Arğın Do­ğan To­ğay[4] go­tów by­łby od­dać całe po­sia­da­ne bo­gac­two. Lecz im się nie uda­ło. Łup mu­sie­li po­rzu­cić po dro­dze, li­cząc, iż choć na chwi­lę po­wstrzy­ma to po­ścig. Pró­żna jed­nak była to na­dzie­ja. Go­ni­ących ich Ta­ta­rów wio­dła wście­kło­ść, któ­rą uga­sić mo­gła jeno krew. Go­rze­li pra­gnie­niem ze­msty. Nic nie mo­gło ich po­wstrzy­mać.

Czte­rej je­źdźcy prze­mknęli po­mi­ędzy pa­gór­ka­mi. Za­drża­ła po­ru­szo­na gwa­łtow­nie tra­wa, po­zo­sta­wia­jąc wy­ra­źny ślad, jak nić łączącą ich z ta­tar­skim czam­bu­łem[5]. Pod­ko­wy od­ci­snęły znak na zie­mi, czy­tel­ny pod­pis pod, zda­wa­ło­by się, wy­da­nym już wy­ro­kiem śmier­ci. Sta­ry awan­tur­nik wie­dział jed­nak, co robi. Gnał naj­krót­szą z mo­żli­wych dróg ku stru­mie­nio­wi wio­dące­mu w ry­su­jący się w od­da­li las. By­wa­ło, że już w prze­szło­ści ko­rzy­stał z tego spo­so­bu i zna­nej so­bie ta­jem­nej kry­jów­ki. Ona jed­na da­wa­ła ja­kąkol­wiek na­dzie­ję. Nie­pew­ną, być może złud­ną, ale śmia­łek nie miał dziś in­ne­go wy­bo­ru. Po­sta­wił wszyst­ko na jed­ną kar­tę, wie­dząc, że nim wsta­nie świt, jego du­sza może znaj­do­wać się w pie­kle. Tyl­ko tam mo­gła­by bo­wiem tra­fić, ni­czym ci­śni­ęty w głębi­nę trup ob­ci­ążo­ny wor­kiem ka­mie­ni.

Za­chlu­po­ta­ła woda pod ko­py­ta­mi. Roz­bry­znęły się kro­ple po­sre­brzo­ne ksi­ęży­co­wą po­świa­tą. Schło­dzi­ły roz­pa­lo­ne cia­ła wierz­chow­ców, spa­da­jąc rzęsi­ście wo­ko­ło. Lecz lu­dzie mało zwró­ci­li na nie uwa­gę. Tyl­ko na tyle, na ile po­tok spo­wol­nił uciecz­kę i wzmó­gł tar­ga­jące nimi gniew i strach. Zba­wien­ny bór zda­wał się wci­ąż nie­sko­ńcze­nie od­le­gły. Zna­czył w od­da­li gra­na­to­we nie­bo po­szar­pa­ny­mi wierz­cho­łka­mi drzew ster­czący­mi gro­źnie ku gwiaz­dom.

Gdzieś zza ich ple­ców, z ciem­nej nie­sko­ńczo­nej dali do­bie­gał stłu­mio­ny od­głos na­wo­ły­wań. Nie­zro­zu­mia­ły, wątły, a jed­nak mro­żący krew w ży­łach. Za­po­wie­dź tego, co może się zda­rzyć, je­śli uciecz­ka się nie uda. Skła­niał do gwa­łtow­niej­sze­go po­na­gle­nia koni, je­żąc wło­sy na gło­wach zbie­gów.

O jaką sta­ję[6] od lasu siwy wy­je­chał ze stru­mie­nia, dążąc na pra­wo. Prze­brnął wraz z to­wa­rzy­sza­mi przez głębo­ki jar po­ro­śni­ęty na brze­gach cier­nio­wy­mi krze­wa­mi. Le­d­wie tak sze­ro­ki, że tyl­ko gęsie­go mo­gli przez nie­go prze­mknąć. Za nim była szer­sza do­lin­ka, a po­tem ko­lej­ne za­głębie­nie. Na ko­ńcu zaś na­stęp­ny po­to­czek, w któ­ry za­nu­rzy­ły się ko­py­ta wierz­chow­ców.

Mu­sie­li zwol­nić, gdy brnęli po błot­ni­stym dnie po­mi­ędzy pra­wie ocie­ra­jący­mi się im o nogi li­śćmi ło­pia­nów. Zba­wien­ny las był tuż-tuż. Szu­miał let­nim li­sto­wiem, po­mru­ku­jąc gro­źnie. Trzesz­czał i skrzy­piał od­wiecz­nym ryt­mem pra­sta­rych drzew, ni to gro­żąc, ni to przy­wo­łu­jąc śmia­łków. Nie­po­ko­ił i za­ra­zem za­chęcał swym mro­kiem.

Po­wia­ło chło­dem spo­mi­ędzy gęstwi­ny, aż wzdry­gnęli się spo­ce­ni je­źdźcy od na­głe­go zim­na. Przez gło­wy prze­mknęło im na­tręt­ne sko­ja­rze­nie z gro­bem. Tym sil­niej­sze, że wiatr przy­nió­sł za­pach gni­jące­go w po­szy­ciu li­sto­wia i bu­twie­jących ga­łęzi. Nie zwa­ża­li jed­nak na to. Go­to­wi byli cho­ćby i w gro­bie się schro­nić, by­le­by tyl­ko zna­le­źć oca­le­nie.

Za­trzesz­cza­ły pa­ty­ki pod zdar­ty­mi nie­mal do cna pod­ko­wa­mi. Po­czer­nia­ło wszyst­ko wo­ko­ło, iż le­d­wie na wy­ci­ągni­ęcie ręki mo­żna by coś zo­ba­czyć. Lecz stru­myk pew­nie pro­wa­dził ich da­lej w głąb boru. Ko­nie in­stynk­tow­nie się go trzy­ma­ły, roz­gląda­jąc się trwo­żli­wie swy­mi wy­łu­pia­sty­mi ocza­mi. Ła­pa­ły od­dech po nie­daw­nej go­ni­twie, kręcąc łba­mi, od cza­su do cza­su po­wstrzy­my­wa­ne przez je­źdźców, by nie po­chy­li­ły się ku wo­dzie dla za­czerp­ni­ęcia ożyw­czych kro­pel. Na to nie było te­raz cza­su. Wie­dzie­li to zbie­go­wie, rów­nie spra­gnie­ni jak zwie­rzęta.

Prze­brnęli przez nie­wiel­kie roz­le­wi­sko, gdzie nogi ru­ma­ków za­pa­da­ły się aż po na­pi­ęst­ki[7]. Mi­nęli czar­ny staw po le­wej i ru­szy­li jego brze­giem po­mi­ędzy zwa­lo­ny­mi pnia­mi i trzci­ną. Je­źdźcy chwia­li się w sio­dłach, wierz­chow­ce zaś stąpa­ły ostro­żnie po pod­mo­kłej zie­mi.

Nikt nic nie mó­wił. Pro­wa­dzący gru­pę si­wo­wło­sy śmia­łek pew­ny był swe­go, a inni mu za­ufa­li. Nie mie­li bo­wiem in­ne­go wy­jścia, niż podążać po­słusz­nie za swym do­wód­cą. Je­śli kto­kol­wiek mógł ich oca­lić, to tyl­ko on. Po­wió­dł ich wcze­śniej na nie­bez­piecz­ną wy­pra­wę, z któ­rej wra­ca­li te­raz z pu­sty­mi ręka­mi. Nikt jed­nak nie miał mu tego za złe. Zda­rza­ło się nie­rzad­ko i tak. Te­raz cho­dzi­ło je­dy­nie o to, aby cało wy­nie­ść gło­wy, a pó­źniej znów ru­szyć po łupy, za­po­mi­na­jąc o prze­szło­ści.

Skręci­li na lewo, po­mi­ędzy po­ro­słe gęsto ka­mie­ni­ste wznie­sie­nia, i znów we­szli w wodę. Tym ra­zem jed­nak dno stru­gi było tward­sze, pe­łne drob­nych oto­cza­ków zgrzy­ta­jących pod ko­py­ta­mi. Wart­ki nurt szu­miał, prze­le­wa­jąc się po­mi­ędzy prze­szko­da­mi. Błysz­czał, wi­ru­jąc wo­kół ko­ńskich pęcin burz­li­wy­mi fa­la­mi.

Im da­lej, tym grunt sta­wał się tward­szy i bar­dziej jed­no­li­ty, a po­chy­ło­ść wznie­sie­nia wi­ęk­sza. Zmęczo­ne wierz­chow­ce znów par­ska­ły, sa­pi­ąc ze zmęcze­nia. Wy­ci­ąga­ły przed sie­bie gło­wy, na­pręża­jąc cia­ła z wy­si­łku. Strzy­gły usza­mi, za­nie­po­ko­jo­ne zmie­sza­niem od­gło­sów pły­nącej wody i lasu. Po­brzęki­wa­ła uprząż, skrzy­pia­ły zu­ży­te sio­dła. Tyl­ko ja­dący lu­dzie wci­ąż upar­cie mil­cze­li.

Z ciem­no­ści wy­ła­niać się po­częły ostre kra­wędzie gła­zów i skal­nych ścian. Prze­świ­tu­jący gdzie­nie­gdzie po­mi­ędzy ga­łęzia­mi i li­śćmi ksi­ężyc oświe­tlał po­nu­ry wąski ko­ry­tarz gi­nący gdzieś w mro­ku. Mo­gło się zda­wać, że czte­rech ucie­ki­nie­rów z wła­snej woli zmie­rza w pu­łap­kę bez wy­jścia. Tyl­ko si­wo­wło­sy wie­dział, co cze­ka ich na ko­ńcu tej dro­gi.

Wy­je­chaw­szy na wznie­sie­nie oto­czo­ne ster­czący­mi bry­ła­mi skał, ru­szy­li w lewo, od­da­la­jąc się od po­to­ku. Zgrzy­ta­ły gru­be ka­mie­nie i z hur­go­tem sta­cza­ły się pod na­po­rem zwie­rzęcych nóg. Po­wie­wy noc­ne­go wia­tru po­ru­sza­ły szem­rzący­mi li­śćmi nad gło­wa­mi śmia­łków. Wil­got­ne i lep­kie po­wie­trze osia­da­ło na lu­dziach i ko­niach.

Naj­star­szy ze zbie­gów bez sło­wa ze­sko­czył z sio­dła i wzi­ął wierz­chow­ca za wo­dze przy py­sku. Inni po­szli za jego przy­kła­dem, trzy­ma­jąc się na tyle bli­sko, aby nie stra­cić go z oczu w ciem­no­ści. Szli, nie wie­dząc do­kąd. Nie­jed­na po­sęp­na myśl lęgła się w ich gło­wach, gdy prze­mie­rza­li to mrocz­ne pust­ko­wie.

Szcze­li­na po­mi­ędzy wy­so­ki­mi ska­ła­mi się zwęża­ła. Ko­ńskie boki pra­wie ocie­ra­ły się o ścia­ny, a mrok zgęst­niał tak, iż już nic nie było wi­dać. Szli po omac­ku, kie­ru­jąc się słu­chem. Roz­bie­ga­ne oczy lu­dzi i zwie­rząt na pró­żno szu­ka­ły ja­kie­go­kol­wiek punk­tu od­nie­sie­nia. Mrok po­tęgo­wał i tak już ogrom­ny strach. Te­raz do lęku przed po­ści­giem do­sze­dł nowy, rów­nie strasz­ny, przed tym, co mo­gło kryć się tuż obok. Nie­od­gad­nio­nym i nie­ziem­skim. Upior­nym. Przez gło­wy zbie­gów na­gle prze­la­ty­wa­ły wspo­mnie­nia zbrod­ni, któ­rych do­ko­na­li, i uryw­ki opo­wie­ści o rze­czach, od któ­rych włos je­żył się na gło­wie. Tyl­ko si­wo­wło­sy do­wód­ca umiał po­wści­ągnąć w so­bie ów za­bo­bon­ny strach, na­uczo­ny przez lata do­świad­czeń, że bać się na­le­ży je­dy­nie in­nych lu­dzi, nie po­two­rów.

Naj­młod­szy śmia­łek, idący na ko­ńcu, co rusz oglądał się za sie­bie, do­szu­ku­jąc się w szme­rach lasu i chrzęście ka­mie­ni cze­goś nie­na­zwa­ne­go, a przez to naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące­go. Du­sił w so­bie pra­gnie­nie za­wo­ła­nia tych, co szli przed nim. Bar­dziej bo­wiem od tego, co pod­po­wia­da­ła mu roz­go­rącz­ko­wa­na wy­obra­źnia, bał się wsty­du. Dłu­go wal­czył ze sobą, idąc przez mrok ku nie­zna­ne­mu, aby w ko­ńcu ode­tchnąć z ulgą, uj­rzaw­szy gdzieś przed sobą blask ksi­ęży­co­we­go świa­tła. Ra­źniej po­ci­ągnął ko­nia, li­cząc, iż już za chwi­lę znów oczy od­naj­dą w ciem­no­ściach za­ry­sy kszta­łtów i noc­ne od­cie­nie sza­rych barw.

We­szli w ukry­tą po­śród po­strzępio­nych gła­zów do­lin­kę po­ro­śni­ętą pa­pro­cia­mi i mchem. Spło­szo­ny pusz­czyk wzbił się w po­wie­trze, ło­po­cząc skrzy­dła­mi. Przy­sta­nęli na chwi­lę, wsłu­chu­jąc się w ota­cza­jącą ci­szę. Zwod­ni­czo uspo­ka­ja­ła, da­jąc po­czu­cie złud­ne­go bez­pie­cze­ństwa. Wy­da­wa­ło się, że i sam dia­beł nie po­tra­fi­łby od­na­le­źć ich te­raz. Nie dali się jed­nak oma­mić temu wra­że­niu. Cze­ka­li w na­pi­ęciu, go­to­wi do wal­ki lub dal­szej uciecz­ki.

Si­wo­wło­sy bez sło­wa od­dał wo­dze swo­je­go ko­nia sto­jące­mu naj­bli­żej. Prze­sze­dł kil­ka kro­ków i roz­pły­nął się w ciem­no­ściach. Po­zo­stał po nim tyl­ko nik­nący sze­lest li­ści i cza­sem trzask zła­ma­nej ga­łąz­ki. Po chwi­li uci­chło na­wet to. Osa­mot­nio­na trój­ka z nie­po­ko­jem wy­tęży­ła zmy­sły. Choć nikt nie od­wa­ży­łby się tego po­wie­dzieć gło­śno, ka­żde­mu przez gło­wę prze­mknęła nie­do­rzecz­na myśl, iż star­szy do­wód­ca po­zo­sta­wił ich tu na pa­stwę losu. Roz­sądek na­ka­zał szyb­ko od­rzu­cić to przy­pusz­cze­nie. Cóż bo­wiem mó­głby zro­bić sa­mot­ny, bez wierz­chow­ca, na tym od­lu­dziu? Po­zo­sta­wa­ło więc cze­kać.

Se­kun­dy i mi­nu­ty pe­łne na­pi­ęcia dłu­ży­ły się nie­sko­ńcze­nie. Nie­po­kój lu­dzi udzie­lał się zwie­rzętom, ner­wo­wo prze­stępu­jącym z nogi na nogę. Uspo­ka­ja­ły się le­d­wie na chwi­lę, gła­ska­ne po szy­jach, a zbie­go­wie znaj­do­wa­li nie­świa­do­me po­cie­sze­nie w cie­ple bi­jącym od roz­grza­nych ko­ńskich ciał. Byli po­trzeb­ni so­bie na­wza­jem, bo też ani sa­mot­ny koń, ani czło­wiek bez nie­go nie mo­gli­by prze­trwać w tej zdzi­cza­łej głu­szy.

W ko­ńcu za­szem­ra­ły po­ru­szo­ne li­ście pa­pro­ci. Z ciem­no­ści wy­ło­nił się do­wód­ca. Ode­brał wo­dze swe­go gnia­do­sza, ge­stem na­ka­zu­jąc po­zo­sta­łym iść za sobą.

Ru­szy­li, nie­pew­ni tego, co mie­li zo­ba­czyć. Wie­dzie­li tyl­ko, iż jest to sta­ra kry­jów­ka, z któ­rej ko­rzy­sta­li wta­jem­ni­cze­ni Ko­za­cy, kie­dy bra­ko­wa­ło in­ne­go wy­jścia, a po­ścig dep­tał po pi­ętach. Miej­sce osta­tecz­ne, za któ­rym była albo wol­no­ść, albo też śmie­rć. Stąd już nie było uciecz­ki. Je­śli wpraw­ne oko któ­re­goś z Ta­ta­rów od­kry­ło­by dro­gę do niej, na wie­ki spo­czną tu ich ko­ści.

Mi­nęli stro­mą ścia­nę, wędru­jąc wąskim prze­smy­kiem po­mi­ędzy nią a ogrom­nym gła­zem. Schy­la­jąc się i pra­wie ci­ągnąc wierz­chow­ce za sobą, prze­szli pod skal­nym na­wi­sem. We­szli w oto­czo­ną ze­wsząd cze­lu­ść, w któ­rej z le­d­wo­ścią zmie­ści­ło się wraz z nimi czwo­ro zwie­rząt. Ni­czym nad stud­nią roz­po­ście­rał się w gó­rze wąski spła­che­tek roz­gwie­żdżo­ne­go nie­ba, a ksi­ężyc gi­nął gdzieś za kra­wędzia­mi roz­pa­dli­ny. Do­pie­ro te­raz si­wo­wło­sy rzu­cił krót­ko gło­sem nie­zno­szącym sprze­ci­wu:

– Spętać ko­nie.

Szept za­brzmiał złow­ro­go, od­bi­ja­jąc się sy­kiem od ka­mien­nych brze­gów kry­jów­ki.

Po­słusz­nie i spraw­nie wy­pe­łni­li roz­kaz. Gdy sko­ńczy­li, sta­nęli bez ru­chu, cze­ka­jąc na dal­sze po­le­ce­nia. Zlu­stro­waw­szy wierz­chow­ce, mach­nął ręką, su­ro­wym gło­sem na­ka­zu­jąc:

– Za mną.

Ru­szy­li kar­nie je­den za dru­gim. Le­d­wie po kil­ku kro­kach do­wód­ca opa­dł na czwo­ra­ka, nik­nąc po­śród wy­bu­ja­łych ro­ślin. Po­zo­sta­li uczy­ni­li to samo. Nie ba­czy­li na drob­ny żwir wbi­ja­jący im się w dło­nie i ko­la­na. Pra­wie się do­ty­ka­jąc, pe­łzli jak zwie­rzęta po­mi­ędzy ocie­ra­jący­mi się o nich li­śćmi pa­pro­ci. Już po chwi­li si­wo­wło­sy do­ta­rł do skal­nej ścia­ny. Nie od­wra­ca­jąc się na­wet, mruk­nął za sie­bie:

– Tu­taj.

Po­tem znik­nął w ciem­nej cze­lu­ści tuż nad zie­mią, le­d­wie szer­szej od li­siej nory.

Z jamy po­wia­ło stęchłym chło­dem. Za­wa­hał się przez se­kun­dę ko­lej­ny z ucie­ki­nie­rów, nim wsu­nął się w mrocz­ną dziu­rę. Choć w mi­ło­sier­dzie Boga nie wie­rzył, prze­mknęły mu przez myśl sło­wa za­pa­mi­ęta­nej z dzie­ci­ństwa mo­dli­twy.

Kie­dy znik­nął ostat­ni ze zbie­gów, uspo­ko­iły się trąco­ne przed chwi­lą li­ście. Za­ma­rła na nowo przy­ro­da w swym obo­jęt­nym ryt­mie, tak jak­by ni­g­dy nie było tu lu­dzi. Gdy­by nie do­cho­dzące z ciem­no­ści wy­stra­szo­ne par­sk­ni­ęcia koni, już nic nie świad­czy­ło­by o ich obec­no­ści na tym za­po­mnia­nym przez Stwór­cę pust­ko­wiu.

Wąski ko­ry­tarz wy­sy­pa­ny drob­nym pia­skiem i cuch­nący zwie­rzęcy­mi od­cho­da­mi ci­ągnął się ja­kieś dwa­dzie­ścia stóp, opa­da­jąc ła­god­nie. Czo­łga­jąc się przez nie­go, ocie­ra­li się o po­kry­te wil­go­cią ska­li­ste ścia­ny i nie­raz gło­wa­mi trąca­li o ostre kra­wędzie. Z ulgą po­czu­li po chwi­li, iż jama się roz­sze­rza, prze­cho­dząc w szer­szy tu­nel, a po­tem w ja­ski­nię, gdzie znów mo­gli sta­nąć. Jesz­cze tyl­ko star­czy­ło zro­bić kil­ka kro­ków, by do­trzeć do ob­szer­niej­szej ko­mo­ry, a tam bez tru­du się wy­pro­sto­wa­li, od­dy­cha­jąc ci­ężko. Byli na miej­scu.

Po­wie­trze było gęste i cuch­nące. Chłod­ne mimo let­niej pory, tak że dresz­cze prze­cho­dzi­ły przez ob­la­ne po­tem cia­ła mężczyzn. Mimo to od­czu­wa­li ulgę. Choć gdzieś na dnie dusz tlił się jesz­cze nie­po­kój, ga­si­li go w so­bie świa­do­mo­ścią, iż te­raz tyl­ko dia­beł mó­głby ich od­na­le­źć. Na­wet gdy­by ści­ga­jący ich zna­le­źli ko­nie, to cu­dem tyl­ko po­tra­fi­li­by tra­fić za zbie­ga­mi pod zie­mię.

Dy­sząc ze zmęcze­nia, sto­jąc w bez­ru­chu, uspo­ka­ja­li się po­wo­li. Oswa­ja­li oczy z mro­kiem. Na nie­wie­le się to zda­ło wo­bec przy­tła­cza­jącej, lep­kiej czer­ni do­ko­ła. Po chwi­li głu­cho od­bił się od skle­pie­nia char­czący głos si­wo­wło­se­go:

– Ma któ­ry świe­cę albo cho­ciaż jaki oga­rek?

Naj­młod­szy po­ru­szył się, dło­ńmi ma­ca­jąc nie­wiel­ką sa­kwę przy boku. Po omac­ku si­ęgnął do tor­by i pod pal­ca­mi po­czuł zna­jo­my kszta­łt. Nie­ma­lże dum­ny z sie­bie wy­szep­tał:

– Ja mam.

– To skrzesz ogień. Jak w du­pie ciem­no.

Głos hersz­ta nie wy­ra­żał ani wdzi­ęcz­no­ści, ani też za­do­wo­le­nia. Był ostry i przy­na­gla­jący, wręcz zły. Dla­te­go mło­dzik po­spiesz­nie za­brał się do wy­pe­łnie­nia roz­ka­zu.

Zna­la­złszy krze­si­wo i wo­re­czek z hub­ką[8], przy­kuc­nął i ner­wo­wo wzi­ął się do dzie­ła. Ude­rzał kil­ka razy, sy­pi­ąc wątły­mi sno­pa­mi iskier. Na ułam­ki se­kund bły­ski roz­świe­tla­ły ja­ski­nię. Mie­szał się za­pach stęchli­zny ze swądem tar­te­go krze­mie­nia. Ale jesz­cze nie za­tlił się usy­pa­ny kop­czyk drob­ne­go prosz­ku.

Chło­pak za­klął pod no­sem, po­na­wia­jąc pró­bę. Czuł wy­cze­ki­wa­nie i do­my­ślał się zło­śli­wych ko­men­ta­rzy ci­snących się na usta jego to­wa­rzy­szy. Mo­gli na nim wy­ła­do­wać na­ro­sły od wie­lu go­dzin dręczący ich gniew. Dla­te­go z ca­łych sił się sta­rał, aby tyl­ko nie dać im ku temu oka­zji. Ode­tchnął, gdy pył zmie­sza­nej sa­le­try i grzy­bów za­tlił się, roz­bły­sku­jąc czer­wo­ny­mi krop­ka­mi. Kie­dy tyl­ko unió­sł się pło­my­czek, przy­su­nął knot świe­cy pręd­ko wy­jętej z sa­kwy. Za­skwier­czał sznu­rek, pry­ska­jąc kro­pel­ka­mi sto­pio­ne­go wo­sku. Ognik wpe­łzł na nie­go po­wo­li, drżąc i wi­jąc się nie­pew­nie. Aż okrze­pł, roz­świe­tla­jąc ciem­no­ść mi­go­tli­wym bla­skiem.

Wes­tchnie­nia od­bi­ły się od skle­pie­nia gro­ty. Mi­zer­ny pło­myk wy­star­czył, by wi­ęk­sza otu­cha za­go­ści­ła w ser­cach. Dzie­rżący świe­cę ro­zej­rzał się, a po chwi­li od­sta­wił ją na le­żący po­środ­ku ka­mień. Te­raz i on mógł swo­bod­nie spoj­rzeć wko­ło.

Pie­cza­ra była nie­wiel­ka. Le­d­wie na ja­kieś dwa­dzie­ścia stóp dłu­ga, ko­ńczy­ła się gwa­łtow­nie spęka­ną ska­łą. Nie wy­ższa niż na wy­ci­ągni­ętą w górę rękę ro­słe­go mężczy­zny, przy­tła­cza­ła wręcz cia­sno­tą i prze­ra­ża­ła świa­do­mo­ścią, iż nic nie pod­trzy­mu­je kru­chych pia­sko­wych skał wi­szących nad gło­wa­mi zbie­gów. Mimo to te­raz zda­ła im się naj­przy­ja­źniej­szym miej­scem na zie­mi. Bez­piecz­ną kry­jów­ką przed tymi, któ­rzy szu­ka­jąc ich, błądzi­li te­raz gdzieś w gó­rze.

W mil­cze­niu roz­sie­dli się na wil­got­nym pia­sku, da­jąc wy­po­czy­nek ste­ra­nym go­ni­twą cia­łom. Opar­li o ka­mie­nie mo­kre ple­cy, do któ­rych kle­iły się ko­szu­le i skó­rza­ne ku­bra­ki. W świe­tle świe­cy wi­dać było obłocz­ki pary do­by­wa­jącej im się z ust przy ka­żdym nie­rów­nym od­de­chu.

Si­wo­wło­sy przy­mknął oczy, wal­cząc z bó­lem, jaki prze­szy­wał jego bark. Sta­ra rana po po­strza­le od­zy­wa­ła się zwy­kle w naj­mniej od­po­wied­nich mo­men­tach, kie­dy zbyt nad­we­rężył cia­ło wy­męczo­ne la­ta­mi nie­zli­czo­nych wędró­wek. Na jego twa­rzy nie od­ma­lo­wał się jed­nak ża­den inny ślad cier­pie­nia. Był zbyt dum­ny, aby oka­zać to przed lu­dźmi. Aby od­pędzić na­tręt­ne my­śli i choć na chwi­lę za­po­mnieć o udręce, rzu­cił przez zęby:

– Ma któ­ry co jeść albo pić?

Od­po­wie­dzią było kręce­nie po­chy­lo­nych głów i bez­rad­ne wzru­sze­nie ra­mion.

– Kur­wa mać – skwi­to­wał, po­pra­wia­jąc się na swym miej­scu.

– Przy ko­niu mam – wy­dy­szał po chwi­li je­den z ubra­nych po ko­zac­ku mężczyzn.

– To cze­muś nie wzi­ął? – syk­nął ja­do­wi­cie sta­ry.

– No bo...

– No boś głu­pi! – prze­rwał mu herszt, by za­raz splu­nąć na bok, da­jąc w ten spo­sób nie­ja­ki upust swej zło­ści.

– Nie było jak brać po omac­ku – spró­bo­wał jesz­cze raz uspra­wie­dli­wić się wi­no­waj­ca.

Sta­ry nie od­po­wie­dział mu, mach­nąw­szy tyl­ko ręką. Znów za­pa­dła ci­sza.

Po­wo­li mi­ja­ły ko­lej­ne mi­nu­ty. Gru­ba świe­ca spły­wa­ła gęsty­mi kro­pla­mi krzep­nący­mi w swej nie­spiesz­nej wędrów­ce w dół. Wszy­scy wie­dzie­li, że za chwi­lę trze­ba będzie ją zga­sić, aby za­cho­wać to je­dy­ne źró­dło świa­tła. Nikt jed­nak nie kwa­pił się, by to uczy­nić. Ma­lut­ki ogień da­wał na­dzie­ję i po­cie­sze­nie, od­ga­nia­jąc złą myśl o tym, że ja­ski­nia może stać się gro­bem. Do­pie­ro po dłu­ższej chwi­li, ze­braw­szy się na od­wa­gę, naj­młod­szy z mężczyzn za­py­tał:

– Ile cza­su będzie­my tu sie­dzieć?

Si­wo­wło­sy prych­nął po­gar­dli­wie, le­d­wie uchy­la­jąc przy­mkni­ęte po­wie­ki.

– Ile trze­ba – wark­nął.

Mło­dzik opu­ścił gło­wę, zły na sie­bie, że się ode­zwał. Ktoś mó­głby po­my­śleć, że po­wo­do­wał nim strach. On zaś ze wszyst­kich lęków naj­bar­dziej bał się po­sądze­nia o to, że brak mu od­wa­gi. Za­pa­trzo­ny w star­szych to­wa­rzy­szy, wy­cho­wa­ny na mo­ło­jec­kich[9] le­gen­dach, pra­gnął sła­wy bar­dziej na­wet niż zło­ta.

Nie omy­lił się w swych przy­pusz­cze­niach, że któ­ryś z dru­hów wy­ko­rzy­sta oka­zję do kpi­ny. Je­den z odzia­nych w mi­siur­kę za­wa­dia­ków par­sk­nął zło­śli­wie:

– Pod pie­rzy­ną trze­ba było sie­dzieć, a nie na chadz­ki[10] ru­szać.

Dru­gi do­rzu­cił szy­der­czo:

– Tyl­ko smro­du nie na­rób w ga­ciach, bo i tak wy­star­cza­jąco dusz­no.

Roz­le­gł się stłu­mio­ny śmiech oby­dwóch.

– Ci­cho! – prze­rwał gwa­łtow­nie dal­sze do­cin­ki si­wo­wło­sy. – Ra­zem je­ste­śmy i ra­zem się trzy­ma­my! A to­bie... – pal­cem wska­zał na pierw­sze­go z prze­śmiew­ców – ...jesz­cze się do dupy do­bio­rę, żeś na czuj­ce za­snął i nie sły­sza­łeś, jak nas po­de­szli!

– Nie za­snąłem! – za­prze­czył do­tkni­ęty do ży­we­go mężczy­zna, do­rzu­ca­jąc za mo­ment: – Do­brze wiesz, jak było! Prze­klął nas kto albo złe ze ste­pu zmy­sły zwio­dło! Tfu!

– A wiem! – od­pa­ro­wał ja­do­wi­cie sta­ry. – Przez cie­bie le­d­wie z ży­ciem nam się ujść uda­ło i mu­sie­li­śmy dla ra­to­wa­nia skó­ry Tu­ha­jo­we­go ba­sa­ły­ka[11] w ste­pie po­rzu­cić. Gów­no nam te­raz zo­sta­ło!

Tym ra­zem oska­rżo­ny nie od­po­wie­dział. Za­klął pod no­sem, pod­ci­ąga­jąc ko­la­na i obej­mu­jąc je ra­mio­na­mi. Łyp­nął nie­na­wist­nie ku mło­dzi­ko­wi, jak­by to on był wi­nien re­pry­men­dy.

Do­wód­ca znów przy­mknął oczy, od­chy­la­jąc gło­wę. Spo­koj­nym już gło­sem za­ko­ńczył:

– Dość na tym. Szko­da po pró­żni­cy ga­dać. Świa­tło ga­sić i spać, sko­ro żreć nie ma co.

Wdzi­ęcz­ny za nie­spo­dzie­wa­ne wspar­cie chło­pak na­tych­miast po­wstał i pod­sze­dł do świe­cy. Po­chy­lił się, wy­ci­ągnął pal­ce i zgnió­tł mi­go­czący knot. Za­sy­czał przez mo­ment ga­szo­ny ogień. A po­tem na­sta­ła ciem­no­ść.

Nie wia­do­mo, jak dłu­go spa­li zmęcze­ni wie­lo­go­dzin­ną uciecz­ką. Czas bie­gł ina­czej dla nich tu, w pod­zie­miu. Ca­łko­wi­ta ciem­no­ść kpi­ła so­bie ze zmie­nia­jących się gdzieś tam, na gó­rze, dnia i nocy. Była obo­jęt­na jak grób w swej jed­no­staj­nej nie­zmien­no­ści na wscho­dy i za­cho­dy sło­ńca.

Pierw­szy ock­nął się naj­młod­szy ze zbie­gów. Mimo to nie po­ru­szył się ani tym bar­dziej nie ode­zwał, nie chcąc po­now­nie na­ra­zić się na czy­jś gniew. Sie­dział opar­ty o ścia­nę i wpa­try­wał się w cze­rń, a w jego gło­wie ro­dzi­ły się naj­strasz­liw­sze my­śli. Na­wet chra­pa­nie świad­czące o obec­no­ści to­wa­rzy­szy nie było w sta­nie stłu­mić w nim doj­mu­jące­go po­czu­cia osa­mot­nie­nia. Gęsty mrok ob­le­piał go ni­czym smo­ła, przy­tła­cza­jąc swą pust­ką. Aby uciec od po­nu­rych roz­wa­żań, siłą pra­wie zmu­sił się do wspo­mnień o, nie­daw­nej prze­cież, prze­szło­ści. Oj­cow­skim domu, mat­ce, któ­ra, choć su­ro­wa, mi­ło­wa­ła go nad ży­cie, wio­sen­nej zie­le­ni i za­pa­chu bez­kre­snych pól i łąk wo­ko­ło nie­wiel­kie­go dwor­ku. Te wi­zje nie­uchron­nie po­pro­wa­dzi­ły go ku za­da­wa­nym so­bie już wie­lo­kroć py­ta­niom. Dla­cze­go ich opu­ścił? Cze­go mu bra­ko­wa­ło? Te­raz, w tej ja­mie, pra­wie nie ro­zu­miał swych daw­nych tęsk­not za czy­mś, co trud­no było okre­ślić. Gdy­by przed kil­ku laty, wy­rost­kiem jesz­cze będąc, nie ucie­kł, ja­kże ina­czej wy­gląda­ło­by jego ży­cie. Może i by­ło­by nud­ne, pod­po­rząd­ko­wa­ne od­wiecz­ne­mu ryt­mo­wi oby­cza­jów i praw, ale prze­cież w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku szczęśli­we. Gdzie była owa sła­wa, o któ­rej tyle się na­słu­chał? W tej za­po­mnia­nej przez Boga no­rze?

Za­ci­snął usta w nie­mej wście­kło­ści. Ja­kże ina­czej wszyst­ko wy­gląda­ło w daw­nych wie­czor­nych ba­ja­niach przy ogni­sku. Nie było w nich zim­nej wil­go­ci, wie­lo­dnio­we­go, bez­ro­zum­ne­go pi­ja­ństwa, kar­czem­nych burd o byle co i prze­le­wa­nej bez sen­su krwi. Złych i okrut­nych lu­dzi po­zba­wio­nych cha­rak­te­ru, go­to­wych za­bić dla kil­ku mie­dzia­ków, prze­cho­dzo­nych dzie­wek cuch­nących pi­wem, bru­du, smro­du i bie­dy prze­ry­wa­nej je­dy­nie okre­sa­mi roz­pust­ne­go roz­pa­sa­nia za skra­dzio­ne zło­to. A prze­cież mia­ło być ina­czej.

Za­klął w du­chu, po­cie­sza­jąc się, że jesz­cze wszyst­ko jest przed nim. Nie musi być taki jak ci, z któ­ry­mi prze­sta­wał. Był prze­cież wci­ąż mło­dy i miał do­kąd wró­cić. Kie­dy to po­my­ślał, w ser­cu za­kłu­ło go bo­le­sne prze­czu­cie, że je­śli odej­dzie, we­zmą go za tchó­rza. Roz­gło­szą jego imię, śmie­jąc się z nie­go po go­spo­dach. Tego zaś nie mó­głby znie­ść.

Ode­tchnął ci­ężko, przy­tło­czo­ny ni­czym gła­zem wła­sny­mi my­śla­mi. Wol­no po­wra­ca­ła mu ostro­ść otu­ma­nio­ne­go nie­daw­nym snem ro­zu­mu. Uśmiech­nął się iro­nicz­nie pod no­sem na wspo­mnie­nie za­da­wa­nych sa­me­mu so­bie jesz­cze przed chwi­lą py­tań. Do­brze wie­dział, że dla ta­kich jak on nie ma po­wro­tu do prze­szło­ści. Po­zo­sta­je je­dy­nie ma­rze­nie o tym. Od­le­głe i nie­re­al­ne. Za wie­le bo­wiem wy­da­rzy­ło się od cza­sów, kie­dy był nie­win­ny. Te­raz, ma­jąc su­mie­nie ci­ężkie jak ołów, mógł tyl­ko brnąć da­lej przed sie­bie, cie­sząc się ka­żdym dniem, w któ­rym nie spo­tkał ko­stu­chy. Wszyst­ko inne było już nie­wa­żne.

Przy­mknął oczy, chcąc zno­wu za­snąć. Wy­ci­szyć tar­ga­jące nim emo­cje. Za­po­mnieć. Od­dać swą du­szę roz­kosz­nej na­mia­st­ce śmier­ci, gdzie wszyst­ko było ła­twiej­sze. Choć nie było to pro­ste, po­wo­li za­nu­rzał się w od­męt po­mi­ędzy jawą a ulot­ny­mi ma­ja­ka­mi nocy. Od­pły­wał w nie­zba­da­ną głębię.

Na­gły szmer do­bie­ga­jący z głębi pie­cza­ry spra­wił, że drgnął wy­rwa­ny z pó­łsnu. Otwo­rzył oczy nie­pew­ny, czy to, co usły­szał, było praw­dzi­we, czy też był to wy­twór nie­sfor­nej przed­sen­nej wy­obra­źni. Choć jed­nak wy­tężał wzrok, ni­cze­go nie zdo­łał do­strzec. Po­wo­li uspo­ka­ja­ło go mo­no­ton­ne po­chra­py­wa­nie to­wa­rzy­szy i ich rów­ne od­de­chy. Prych­nął przez nos, roz­złosz­czo­ny oma­mem. W du­chu tłu­ma­czył so­bie, że ni­ko­go in­ne­go prócz nich tu nie ma, a szmer, je­śli na­wet był praw­dzi­wy, mógł zo­stać wy­wo­ła­ny przez spa­da­jący ka­myk czy ja­kieś małe zwie­rzę.

Po­pra­wił się na swo­im miej­scu, roz­pro­sto­wał nie­co przy­gar­bio­ne ple­cy. Prze­ci­ągnął kark i skost­nia­łe ra­mio­na. Ci­ężkie wes­tchnie­nie wy­rwa­ło mu się z pier­si, kie­dy po­czuł lek­ki ból w znie­ru­cho­mia­łych dłu­ższy czas ko­ściach. Już miał za­my­kać na po­wrót po­wie­ki, kie­dy znów coś za­skrzy­pia­ło gdzieś w ja­ski­ni. Tym ra­zem był pew­ny, że nie mógł się prze­sły­szeć.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki