Ciche kroki na schodach - Eva Björg Ægisdottír - ebook

Ciche kroki na schodach ebook

Eva Björg Ægisdottír

4,3

Opis

Opowieść lodowata i klimatyczna jak islandzka zima. Dla fanów Camilli Läckberg

Elma wraca z Reykjavíku do nadmorskiego Akranes, żeby w małym, spokojnym miasteczku odnaleźć równowagę po zakończonym związku. Ledwo podejmuje pracę jako oficer śledczy, a już musi się zmierzyć z makabryczną sprawą: w okolicy opuszczonej latarni morskiej para nastolatków znajduje zwłoki kobiety. Samobójstwo czy morderstwo? Wkrótce okazuje się, że zmarłą znali wszyscy… ale mało kto chce o niej rozmawiać. W trakcie dochodzenia Elma i inni śledczy odkrywają szokujące sekrety z przeszłości ofiary, których echa, jak się okazuje, rozbrzmiewają do dziś. Dzieciństwo zmarłej było naznaczone rozpaczą i przemocą. Czemu nikt wtedy nie pomógł dziewczynce, skoro wszyscy domyślali się, czego doświadczała? Czy policjantom uda się rozwikłać zagadkę jej śmierci? Jak bardzo wstrząśnie to małą społecznością, w której wszyscy się znają? Debiutująca autorka w niespotykany sposób oddaje niesamowitą, klaustrofobiczną atmosferę odosobnionego islandzkiego miasteczka, a powolne odkrywanie prawdy wywołuje u czytelników skrajne emocje i… łamie im serca.

Laureatka Blackbird Award dla najlepszej islandzkiej powieści kryminalnej 2020 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (80 ocen)
38
26
15
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
docikm

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, dobrze się ją czyta. Styl pisania typowo skandynawski. Akcja podobnie jak u Lackberg miesza się ze zdarzeniami z przeszłości. Trochę rozczarowałam się zakończeniem, ale otwiera ono możliwość kontynuacji dalszych przygód głównej bohaterki. Ogólnie polecam!
00
linkaczeska87

Całkiem niezła

Dziwna książka, ale może po prostu nie dla mnie.
00
Kasia105

Dobrze spędzony czas

Książka fajna, dobrze się czyta, chociaż mnie trochę rozpraszały opisy nie związane z akcją.
00
Macans

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze się czytało
00
elakoza

Dobrze spędzony czas

Mam mieszane uczucia. Fabuła ciekawa, wyraziste postaci. Ale forma tej ksiązki mnie zmęczyła. To tak jakby układać puzzle, które są bardzo mała. Zmiany w czasie i miejscu akcji są tak częste, ze trochę mnie zmęczyły.
00

Popularność




Islan­dia

Prze­wod­nik po wymo­wie islandz­kiej

W języku islandz­kim wystę­puje kilka liter nie­zna­nych w innych języ­kach euro­pej­skich i cza­sami trud­nych do odtwo­rze­nia. Literę ð zasad­ni­czo zastę­puje pol­skie d, jed­nak zde­cy­do­wa­li­śmy się uży­wać islandz­kich liter, aby pozo­stać bli­żej ory­gi­nal­nych nazwisk. Jej dźwięk jest zbli­żony do „d” i „w” – ukła­damy usta jak do „d”, a mówimy „w”, jak w dźwięcz­nym angiel­skim „th”.

Islandzka litera þ jest wyma­wiana mię­dzy „t” i „f”, tak jak w wyra­zie „Thor­geir”: ukła­damy usta jak do „t”, a mówimy „f”, jak w bez­dź­więcz­nym „th”. Litera r zazwy­czaj wymiana jest twardo z języ­kiem wibru­ją­cym o pod­nie­bie­nie. W islandz­kich nazwach wła­snych akcent zawsze pada na pierw­szą sylabę. Imiona takie jak Elma, Begga i Hen­drik, które wyma­wiamy mniej wię­cej tak jak po pol­sku, nie znaj­dują się na tej liście.

Aðalheiður – AATH–al–HAYTH–oor

Akra­nes – AA–kra–ness

Aldís – AAL–deess

Andrés – AND–ryess

Arnar Arnars­son – ARD–naar ARD–naars­son

Arnar Helgi Árnason – ARD–naar HEL–kee OWRD–nasson

Ása – OW–ssa

Ásdís Sigurðardóttir (Dísa) – OWS–deess SIK–oor­thar–DOEH–teer (DEE–ssa)

Bergþóra – BERG–tho­era

Bjarni – BJA­ARD–nee

Björg – BYURRG

Dagný – DAAK–nee

Davíð – DAA–veeth

Eiríkur – AY–reek–oor

Elísabet Hölludóttir – ELL–eessa–bet HURT–loo–DOEH–teer

Ernir – ERD–neer

Fja­lar – FYAAL–aar

Gígja – GYEE–ya

Gréta – GRYET–a

Grétar – GRYET–aar

Guðlaug – GVO­OTH–loig

Guðrún – GVO­OTH–roon

Halla Snæbjörnsdóttir – HAT–la SNYE–byurs–DOEH–teer

Hrafn (Krummi) – HRAPN (KROOM–mi)

Hvalfjörður – KVAAL–fyurth–oor

Hörður – HURTH–thoor

Ingibjörn Grétars­son – ING–ibjurdn GRYET–ars­son

Jón – YOEN

Jökull – YUR–kootl

Kári – COW–rree

Magnea Arngrímsdóttir – MAG–naya ARD–gre­ems–DOEH–teer

Nói – NOE–ee

Rúnar – ROO–naar

Sara – SAA–ra

Silja – SILL–ya

Skagi – SKAA–yee

Sólveig – SOEL–vayg

Sævar – SYE–vaar

Tómas – TOE–maas

Viðar – VITH–aar

Þórný – THO­ERD–nee

Wie, że on się zbliża, na długo przed tym, zanim go zoba­czy. Sły­szy skrzy­pie­nie scho­dów, gdy po nich wcho­dzi, sta­wia jeden ostrożny krok na raz, sta­ra­jąc się stą­pać cicho, gdyż nie chce nikogo zbu­dzić – jesz­cze nie. Gdyby to ona wcho­dziła po scho­dach późno w nocy, doszłaby na sam szczyt, a nikt by jej nie usły­szał. Ale on tego nie potrafi. Nie zna tych scho­dów tak jak ona, nie wie, gdzie naj­le­piej posta­wić stopę.

Zamyka oczy, zaci­ska­jąc powieki tak mocno, aż bolą mię­śnie wokół nich. Oddy­cha głę­boko i powoli, mając nadzieję, że on nie usły­szy szyb­kiego bicia jej serca. Ponie­waż ono bije tak szybko tylko wtedy, kiedy się nagle prze­bu­dzi­łaś i strasz­nie się boisz. Pamięta, jak ojciec kazał jej słu­chać swo­jego serca. Musiał chyba wbiec na górę i na dół po scho­dach tysiąc razy, zanim zatrzy­mał się i ją zawo­łał.

– Słu­chaj! – powie­dział. – Posłu­chaj, jak szybko bije mi serce. To dla­tego, że nasze ciała potrze­bują wię­cej tlenu, kiedy się poru­szamy, a zada­niem serca jest im go dostar­czyć.

Cho­ciaż teraz leży w zupeł­nym bez­ru­chu, jej serce bije znacz­nie szyb­ciej niż wtedy jej ojcu.

Kroki się zbli­żają.

Roz­po­znaje skrzy­pie­nie ostat­niego stop­nia, tak samo jak roz­po­znaje grze­cho­ta­nie dachó­wek, gdy wieje wiatr, albo skrzy­pie­nie drzwi na dole, kiedy mama wraca do domu. Pod jej powie­kami poja­wiają się i wirują minia­tu­rowe gwiazdy. Nie są takie jak gwiazdy na nie­bie; te pra­wie ni­gdy się nie ruszają i można je przy­ła­pać na tym tylko wtedy, gdy długo je obser­wu­jesz i masz szczę­ście. Ona jed­nak nie ma szczę­ścia. Ni­gdy.

Sły­szy, że on staje nad nią, sapiąc jak sta­rzec. Czuje w nosie smród papie­ro­sów. Gdyby spoj­rzała w górę, zoba­czy­łaby wpa­tru­jące się w nią ciem­no­szare oczy. Instynk­tow­nie chce pod­cią­gnąć koł­drę tro­chę wyżej, na twarz. Ale wie, że nie da rady się ukryć. Że mini­malny ruch może ją zdra­dzić: będzie wie­dział, że ona tylko udaje, że śpi. Nie żeby miało to jakie­kol­wiek zna­cze­nie.

Ni­gdy nie miało.

Elma się nie bała, choć uczu­cie, które ją teraz ogar­nęło, obja­wiało się podob­nie jak strach: spo­co­nymi dłońmi, przy­spie­szo­nym biciem serca. I nie było to też zde­ner­wo­wa­nie. Robiła się ner­wowa, kiedy musiała wystą­pić publicz­nie. Wtedy krew bar­wiła jej skórę – nie tylko twarz, gdzie mogła ukryć zaczer­wie­nie­nie pod grubą war­stwą maki­jażu, ale rów­nież szyję i dekolt, gdzie two­rzyły się brzyd­kie czer­wono-białe plamy.

Tak jak wtedy, gdy umó­wiła się na randkę ze Ste­ina­rem w dzie­sią­tej kla­sie. Pięt­na­sto­let­nia dziew­czyna z pla­mami na dekol­cie i zde­cy­do­wa­nie za grubą war­stwą tuszu do rzęs; wyszła z domu na pal­cach, modląc się, aby jej rodzice nie usły­szeli zamy­ka­ją­cych się za nią drzwi. Cze­kała na niego na rogu. Sie­dział na tyl­nej kana­pie samo­chodu – jesz­cze był za młody, aby pro­wa­dzić, ale miał przy­ja­ciela, który już miał prawo jazdy. Nie odje­chali jesz­cze daleko i ledwo zamie­nili słowo, kiedy on pochy­lił się i wsa­dził jej język do gar­dła. Ni­gdy wcze­śniej z nikim się nie cało­wała, ale cho­ciaż jego język wyda­wał się bar­dzo duży i nachalny, nie odsu­nęła się. Oni się cało­wali, a jego kolega spo­koj­nie jeź­dził po oko­licy. Od czasu do czasu przy­ła­py­wała go na pod­glą­da­niu ich we wstecz­nym lusterku. Pozwo­liła też Ste­ina­rowi doty­kać się przez ubra­nie i uda­wała, że spra­wia jej to przy­jem­ność. Jechali wtedy tą samą ulicą, przy któ­rej teraz zapar­ko­wała. Wtedy z gło­śni­ków leciał Life­ho­use, a z bagaż­nika dobie­gało dud­nie­nie basu. Wzdry­gnęła się na to wspo­mnie­nie.

Chod­nik przed domem rodzi­ców był popę­kany. Zapar­ko­wała samo­chód i przez moment sie­działa, wpa­tru­jąc się w szcze­liny. Wyobra­żała sobie, że się posze­rzają, pogłę­biają i w końcu pochła­niają jej stare volvo. Te pęk­nię­cia były tam, już gdy była małą dziew­czynką. Tyle że wtedy tro­chę mniej rzu­cały się w oczy. Silja miesz­kała w nie­bie­skim domu naprze­ciwko i czę­sto bawiły się na tym chod­niku. Raz uda­wały, że naj­więk­sza szpara to ogromna szcze­lina wul­ka­niczna, pełna roz­grza­nej do czer­wo­no­ści lawy, a w ich kie­runku peł­zną języki ognia.

Ten nie­bie­ski dom – który dzi­siaj już nie był nie­bie­ski, tylko biały – zamiesz­ki­wała teraz rodzina z dwójką chłop­ców, ostrzy­żo­nych iden­tycz­nie na pazia blon­dy­nów. Nie wie­działa, gdzie teraz mieszka Silja. Minęły chyba cztery lata, odkąd ostat­nio z nią roz­ma­wiała. Być może wię­cej.

Wysia­dła z samo­chodu i pode­szła do domu rodzi­ców. Zanim otwo­rzyła drzwi, spoj­rzała na pęk­nię­cia w chod­niku. Teraz, ponad dwa­dzie­ścia lat póź­niej, myśl, że szcze­liny ją pochłoną, nie wyda­wała się już taka prze­ra­ża­jąca.

Kilka tygo­dni póź­niej – sobota, 18 listo­pada 2017

Elmę obu­dził wiatr. Leżała długo, wsłu­chu­jąc się w jego lament za oknem i wpa­tru­jąc się w biały sufit. Kiedy w końcu wstała z łóżka, było już za późno na cokol­wiek, poza auto­ma­tycz­nym wcią­gnię­ciem na sie­bie jakichś ciu­chów, się­gnię­ciem po poczer­nia­łego banana i wyj­ściem. Poczuła na policz­kach ostry wiatr, gdy tylko prze­stą­piła próg domu. Zapięła kurtkę pod szyję, nacią­gnęła kap­tur i szyb­kim kro­kiem ruszyła przez ciem­ność. Szary asfalt chod­nika poły­ski­wał w bla­sku latarni. Skrzy­pie­nie butów na mro­zie nio­sło się echem w ciszy – w sobotni pora­nek w poło­wie listo­pada na ulicy było mało ludzi.

Kilka minut po wyj­ściu z cie­płego miesz­ka­nia Elma zatrzy­mała się przed pro­stym, bla­do­zie­lo­nym budyn­kiem, w któ­rym mie­ścił się poste­ru­nek poli­cji w Akra­nes. Pró­bu­jąc uspo­koić oddech, chwy­ciła lodo­watą klamkę. Tuż przy wej­ściu była recep­cja, gdzie star­sza kobieta o krę­co­nych blond wło­sach i opa­lo­nej, pomarsz­czo­nej twa­rzy roz­ma­wiała przez tele­fon. Pod­nio­sła palec zwień­czony poma­lo­wa­nym na czer­wono paznok­ciem, dając znak Elmie, aby zacze­kała.

– W porządku, Jói, powiem mu. Wiem, że to nie­do­pusz­czalne, ale raczej nie jest to sprawa poli­cji… to zdzi­czałe koty, więc pole­cam skon­tak­to­wać się dezyn­sek­to­rem… W każ­dym razie, Jói… – Kobieta odsu­nęła nieco tele­fon od ucha i uśmiech­nęła się prze­pra­sza­jąco do Elmy. – Słu­chaj, Jói, nie­wiele mogę teraz z tym zro­bić. Pamię­taj, żeby zamknąć okno, gdy następ­nym razem pój­dziesz do sklepu… Tak, wiem, te maro­kań­skie dywany kosz­tują for­tunę. Posłu­chaj, Jói, będziemy musieli omó­wić to póź­niej. Muszę koń­czyć. Do widze­nia.

Z wes­tchnie­niem odło­żyła słu­chawkę.

– Pro­blemy z dzi­kim kotami w Neðri-Skagi to nie żart. Bie­da­czyna zosta­wił otwarte okno i wyszedł do sklepu, a jakieś małe bestie weszły do domu i naro­biły na jego cenny dywan w salo­nie. Biedny, stary Jói – mówiła kobieta, krę­cąc głową. – No ale wystar­czy o tym; co mogę dla pani zro­bić?

– Ee, dzień dobry. – Elma odchrząk­nęła, przy­po­mi­na­jąc sobie, że nie umyła zębów: wciąż czuła smak banana, któ­rego zja­dła po dro­dze. – Mam na imię Elma. Jestem umó­wiona na spo­tka­nie z Hörðurem.

– Tak, wiem, kim jesteś – powie­działa kobieta, wsta­jąc i wycią­ga­jąc rękę. – Jestem Guðlaug, ale pro­szę, mów do mnie Gulla. Radzi­ła­bym nie zdej­mo­wać kurtki. W recep­cji jest zimno. Od tygo­dni nie mogę się dopro­sić, aby napra­wili grzej­nik. Naj­wy­raź­niej nie jest to prio­ry­tet dla pozba­wio­nej fun­du­szy poli­cji. – Naj­wy­raź­niej nie podo­bała jej się ta sytu­acja, ale od razu dodała żyw­szym gło­sem: – Tak przy oka­zji, jak się mają twoi rodzice? Muszą bar­dzo się cie­szyć, że znów jesteś w domu, ale tak to już jest z Akra­nes, po pro­stu nie da się go nie kochać i więk­szość ludzi wraca, gdy zorien­tują się, że na połu­dniu w Reykjavíku trawa nie jest bar­dziej zie­lona. – Mówiła pośpiesz­nie, ledwo robiąc prze­rwę na oddech. Elma cze­kała cier­pli­wie, aż skoń­czy.

– Wszystko w porządku – powie­działa, gdy tylko udało się jej wtrą­cić słowo, cały czas zasta­na­wia­jąc się, czy Gulla jest kimś, kogo powinna znać. Odkąd wró­ciła do Akra­nes przed pię­cioma tygo­dniami, ludzie, któ­rych nie roz­po­zna­wała, zatrzy­my­wali ją na ulicy, aby poroz­ma­wiać. Zwy­kle wystar­czyło ski­nąć głową i uśmiech­nąć się.

– Prze­pra­szam – dodała Gulla. – Gaduła ze mnie. Przy­zwy­cza­isz się. Możesz mnie nie pamię­tać, ale kie­dyś miesz­ka­łam przy tej samej ulicy co ty. Byłaś mała, mia­łaś tylko sześć lat. Wciąż pamię­tam, jak słodko wyglą­da­łaś, dźwi­ga­jąc ten wielki ple­cak pierw­szego dnia szkoły. – Zaśmiała się na to wspo­mnie­nie.

– O tak… coś koja­rzę… mam na myśli ple­cak – powie­działa Elma. Jak przez mgłę przy­po­mniała sobie, jak zakła­dano jej na ramiona duży żółty wór. Ważył co naj­mniej jedną czwartą masy jej ciała.

– A teraz wró­ci­łaś – cią­gnęła Gulla roz­pro­mie­niona.

– Tak, na to wygląda – odparła nie­zręcz­nie Elma. Nie była przy­go­to­wana na tak cie­płe powi­ta­nie.

– Dobrze, cóż, chyba lepiej zapro­wa­dzę cię pro­sto do Hörðura; mówił, że się cie­bie spo­dziewa. – Gulla ski­nęła na Elmę, aby poszła za nią wyło­żo­nym lino­leum kory­ta­rzem. Zatrzy­mały się przed drzwiami, gdzie na skrom­nej, meta­lo­wej tabliczce wygra­we­ro­wano nazwi­sko „Hörður Höskuldsson”.

– O ile znam Hörðura, to słu­cha radia przez słu­chawki i nas nie usły­szy. Nie może pra­co­wać, jak nie ma ich na uszach. Ni­gdy nie rozu­mia­łam, jak może się skon­cen­tro­wać. – Gulla wes­tchnęła gło­śno, zastu­kała zde­cy­do­wa­nie w drzwi i otwo­rzyła je, nie cze­ka­jąc na reak­cję.

W pokoju za biur­kiem sie­dział męż­czy­zna, wpa­tru­jąc się uważ­nie w ekran kom­pu­tera. Słu­chawki były na miej­scu, tak jak prze­wi­działa Gulla. Zauwa­żyw­szy ruch, pod­niósł wzrok i zdjął je szybko.

– Cześć, Elmo. Witamy – powie­dział z przy­ja­znym uśmie­chem. Wstał i wycią­gnął do niej rękę, po czym wska­zał jej krze­sło. Wyda­wał się być grubo po pięć­dzie­siątce; siwie­jące włosy opa­dały roz­wi­chrzo­nymi lokami po obu stro­nach jego pocią­głej twa­rzy. W prze­ci­wień­stwie do fry­zury dło­nie miał zadbane, ze sta­ran­nie wypie­lę­gno­wa­nymi paznok­ciami. Elma wyobra­ziła sobie, jak sie­dzi wie­czo­rami przed tele­wi­zo­rem z pil­nicz­kiem do paznokci i instynk­tow­nie ukryła swoje ręce, żeby nie doj­rzał obgry­zio­nych skó­rek.

– Więc zde­cy­do­wa­łaś się wró­cić do Akra­nes, aby­śmy mogli sko­rzy­stać z two­jej wie­dzy – powie­dział, odchy­la­jąc się do tyłu z pal­cami sple­cio­nymi na piersi i przy­glą­da­jąc się jej. Miał głę­boki głos i nie­zwy­kle bla­do­nie­bie­skie oczy.

– Cóż, sądzę, że można tak to ująć – powie­działa Elma, pro­stu­jąc ramiona. Czuła się jak mała dziew­czynka, która zacho­wała się nie­grzecz­nie i została wezwana do gabi­netu dyrek­tora. Poczuła gorąco napły­wa­jące do policz­ków i miała nadzieję, że Hörður nie zauważy rumień­ców. Co było mało praw­do­po­dobne, ponie­waż przed wyj­ściem nie zdą­żyła nało­żyć pudru.

– Wiem, że pra­co­wa­łaś w Wydziale Śled­czym w Reykjavíku. Na szczę­ście jeden z naszych chło­pa­ków posta­no­wił spró­bo­wać swo­ich sił w wiel­kim mie­ście, więc przej­miesz jego biurko. – Hörður pochy­lił się do przodu, pod­pie­ra­jąc głowę jedną ręką. – Muszę przy­znać, że byłem dość zasko­czony, kiedy zadzwo­nił do mnie twój ojciec. Co cię skło­niło do powrotu tutaj po tylu latach w mie­ście, jeśli wyba­czysz mi to pyta­nie?

– Chyba stę­sk­ni­łam się za Akra­nes – odpo­wie­działa Elma, sta­ra­jąc się, by zabrzmiało to prze­ko­nu­jąco. – Od wie­ków myśla­łam o powro­cie do domu – dodała. – Cała moja rodzina jest tutaj. Potem na rynku poja­wiło się miesz­ka­nie, które mi się spodo­bało, więc sko­rzy­sta­łam z oka­zji.

Uśmiech­nęła się z nadzieją, że ta odpo­wiedź mu wystar­czy.

– Rozu­miem – powie­dział Hörður, powoli kiwa­jąc głową. – Oczy­wi­ście nie możemy ci zaofe­ro­wać takich samych bonu­sów ani szyb­kiego tempa, do jakich przy­zwy­cza­iłaś się w mie­ście. Ale mogę ci obie­cać, że cho­ciaż Akra­nes wydaje się spo­kojne, mamy aż nadto spraw na gło­wie. Dużo się tu dzieje pod powierzch­nią, dzięki czemu nie będziesz sie­dzieć i się nudzić. Odpo­wiada ci to?

Elma ski­nęła głową, nie­pewna, czy Hörður mówi poważ­nie. Jej zda­niem Akra­nes było tak spo­kojne, na jakie wyglą­dało.

– Jak zapewne wiesz – powie­dział Hörður – jestem tu sze­fem wydziału śled­czego, więc będę twoim prze­ło­żo­nym. Pra­cu­jemy w sys­te­mie zmia­no­wym. Czte­rej ofi­ce­ro­wie dyżurni non stop i ofi­cer prze­ło­żony na każ­dej zmia­nie. W Akra­nes jeste­śmy odpo­wie­dzialni za cały region zachodni. Pra­cu­jemy zwy­kle rota­cyj­nie według gra­fiku, do czego pew­nie przy­wy­kłaś w sto­licy. Opro­wa­dzić cię szybko po poste­runku? – Wstał, pod­szedł do drzwi i otwie­ra­jąc je, ski­nął na Elmę, by podą­żyła za nim.

Poste­ru­nek poli­cji w Arka­nes, poza tym, że był znacz­nie mniej­szy, przy­po­mi­nał jej komendę w mie­ście. Miał ten sam urzę­dowy kli­mat co inne biura sek­tora publicz­nego: beżowe lino­leum na pod­ło­dze, białe rolety w oknach, jasne zasłony, brzo­zowe meble.

Hörður wska­zał cztery cele na dru­gim końcu budynku.

– Jedna z nich jest w tej chwili zajęta. Wczo­raj nie­któ­rzy tro­chę zbyt dobrze się bawili, ale miejmy nadzieję, że nasz gość obu­dzi się wkrótce i ode­ślemy go do domu.

Uśmiech­nął się mimo­wol­nie, głasz­cząc gęstą, sta­ran­nie przy­strzy­żoną brodę. Potem otwo­rzył drzwi, aby poka­zać Elmie pustą celę, która wyglą­dała bar­dzo podob­nie jak te w Reykjavíku: mała, pro­sto­kątna, z wąskim łóż­kiem.

– Stan­dar­dowe wypo­sa­że­nie, nic spe­cjal­nego – skwi­to­wał.

Elma ponow­nie ski­nęła głową. Stra­ciła rachubę, ile razy widziała takie same cele w mie­ście: szare ściany i twarde łóżka, na któ­rych mało kto chciałby spę­dzić wię­cej niż jedną noc. Podą­żyła za Hörðurem z powro­tem kory­ta­rzem, na końcu któ­rego znaj­do­wały się biura. Męż­czy­zna zatrzy­mał się przy drzwiach, otwo­rzył je i wpro­wa­dził ją do pokoju. Elma rozej­rzała się. Cho­ciaż biurko było małe, wystar­czyło na nim miej­sca na kom­pu­ter i wszyst­kie inne potrzebne przed­mioty; miało rów­nież zamy­kane na klucz szu­flady. Ktoś posta­wił na nim roślinę w doniczce. Na szczę­ście oka­zało się, że to kak­tus wyma­ga­jący nie­wiele tro­ski. Choć zda­rzało się jej się usu­szyć nawet kak­tusy.

– To jest miej­sce, w któ­rym będziesz się bawić – powie­dział Hörður żar­to­bli­wie. – Gulla posprzą­tała je kilka dni temu. Pétur, twój poprzed­nik, zosta­wił po sobie górę doku­men­ta­cji i innych śmieci, ale powinno być gotowe do ponie­działku, zanim roz­pocz­niesz pracę.

– Wygląda dobrze – odparła Elma, uśmie­cha­jąc się do niego.

Pode­szła do okna i wyj­rzała przez nie. Poczuła chłód szyby i dostała gęsiej skórki na ramio­nach. Widok był przy­gnę­bia­jący: rząd ponu­rych blo­ków miesz­kal­nych. Kiedy była mała, bawiła się w ich piw­ni­cach. Kory­ta­rze były sze­ro­kie i puste, czuć było stę­chli­znę i zapach opon samo­cho­do­wych prze­cho­wy­wa­nych w komór­kach na rowery. Ide­alne miej­sce zabaw dla dzieci.

– No cóż, to wła­ści­wie wszystko – powie­dział Hörður, zacie­ra­jąc ręce. – Sprawdźmy, czy kawa gotowa. Musisz się z nami napić, zanim wyj­dziesz.

Weszli do kuchni, gdzie męż­czy­zna, który przed­sta­wił się jako Kári, jeden z funk­cjo­na­riu­szy, sie­dział przy sto­liku. Poin­for­mo­wał ich, że pozo­stali człon­ko­wie jego zmiany poje­chali na wezwa­nie – impreza w jed­nym z blo­ków prze­cią­gnęła się do rana, ku nie­za­do­wo­le­niu sąsia­dów.

– Witamy, oto nasza wieś spo­kojna, wieś wesoła – dodał Kári. Kiedy się uśmiech­nął, zmru­żył ciemne oczy, aż widać było tylko błysz­czące czarne źre­nice. – Nie żeby naprawdę Arka­nes można było nazwać wsią przy tych wszyst­kich inwe­sty­cjach w oko­licy. Domy zni­kają z rynku. Podobno wszy­scy chcą tu teraz miesz­kać. – Zaśmiał się gło­śno.

– W każ­dym razie dla mnie to odmiana – odpo­wie­działa Elma i musiała odwza­jem­nić uśmiech. Kiedy Kári się śmiał, wyglą­dał jak postać z kre­skówki.

– Dobrze będzie mieć cię w zespole – powie­dział Hörður. – Mówiąc szcze­rze, tro­chę mar­twi­li­śmy się utratą Pétura, bo był sta­rym wygą. Ale chciał zmie­nić oto­cze­nie po ponad dwu­dzie­stu latach tutaj. Ma teraz żonę w Reykjavíku, a jego dzieci wyle­ciały z gniazda. – Hörður napeł­nił dwie fili­żanki kawą i podał jedną Elmie. – Pijesz z mle­kiem czy z cukrem? – zapy­tał, pod­su­wa­jąc jej fio­le­towy kar­ton.

Akra­nes 1989

Tata nie wra­cał do domu od wielu dni. Zre­zy­gno­wała z pytań o to, gdzie jest. Mama bar­dzo się smu­ciła, kiedy ją o to pytała. W każ­dym razie wie­działa, że ojciec nie wróci. Od wielu dni obser­wo­wała ludzi, któ­rzy przy­cho­dzili i odcho­dzili, sły­szała, jak roz­ma­wiają ze sobą, ale nikt nie mówił jej wszyst­kiego. Spo­glą­dali na nią i gła­skali ją po gło­wie, ale uni­kali jej wzroku. Domy­ślała się jed­nak, co się stało, pod­słu­chu­jąc co nieco. Wie­działa, że tam­tego dnia jej tata wypły­nął łodzią. Sły­szała, jak ludzie roz­ma­wiali o wraku statku i sztor­mie; sztor­mie, który zabrał jej tatu­sia.

W noc, w którą znik­nął, obu­dził ją wiatr tar­ga­jący pokry­ciem dachu z bla­chy fali­stej. Tata poja­wił się w jej śnie jak żywy, sze­roko uśmiech­nięty, z kro­plami potu na czole. Tak jak latem, kiedy wziął ją ze sobą na wyprawę łodzią. Myślała o nim, zanim zasnęła. Kie­dyś tata powie­dział jej, że jeśli myślisz o czymś miłym przed snem, to przy­śni ci się coś ład­nego. Dla­tego o nim myślała: nie potra­fiła sobie wyobra­zić cze­go­kol­wiek mil­szego.

Mijały dni i ludzie prze­stali przy­cho­dzić. W końcu zostały tylko we dwie, ona i mama. Mamu­sia na­dal nic jej nie wyja­śniła, choć wciąż czę­sto pytała. Nie odpo­wia­dała na zadane przy­pad­kowo pyta­nia, każąc jej iść się poba­wić. Cza­sami mama długo sie­działa w oknie, patrząc na morze, i wtedy strasz­nie dużo paliła. Dużo wię­cej niż kie­dyś. Chciała powie­dzieć mamie coś miłego, że może tata tylko się zgu­bił, ale w końcu odnaj­dzie drogę do domu. Ale nie odwa­żyła się. Bała się, że mama się zde­ner­wuje. Więc była cicho i słu­chała mamy jak grzeczna dziew­czynka. Szła się bawić, odzy­wała się jak naj­mniej i sta­rała się być nie­wi­dzialna w domu, żeby mamu­sia się nie dener­wo­wała.

A przez cały ten czas brzuch jej mamy robił się coraz więk­szy.

Kiedy Elma wyszła z poste­runku, niebo było wyraź­nie bled­sze, choć latar­nie wciąż się paliły. Na uli­cach poja­wiło się wię­cej samo­cho­dów, a wiatr ucichł. Gdy wró­ciła do swo­jego rodzin­nego mia­sta na pół­wy­spie Skagi, ude­rzyło ją, jak pła­skie i odsło­nięte wyda­wało się w porów­na­niu z Reykjavíkiem. Idąc cichymi ulicz­kami, miała wra­że­nie, że nie ma tu miej­sca, gdzie można by się ukryć przed wścib­skimi oczami. W prze­ci­wień­stwie do sto­licy, peł­nej sta­rych drzew i ogro­dów łago­dzą­cych miej­ski kra­jo­braz i chro­nią­cych miesz­kań­ców przed ostrymi wia­trami Islan­dii, w Akra­nes nie było wiele zie­leni, a wra­że­nie posęp­no­ści pogar­szał zły stan wielu domów i ulic. Bez wąt­pie­nia nie­dawne zamknię­cie jed­nej z lokal­nych prze­twórni ryb pogłę­biło atmos­ferę upadku. Jed­nak oko­liczny kra­jo­braz wciąż zapie­rał Elmie dech w pier­siach: ota­cza­jące mia­steczko z trzech stron morze, domi­nu­jąca nad nim góra Akra­nes z cha­rak­te­ry­stycz­nym zagłę­bie­niem pośrodku, cią­gnące się wzdłuż wybrzeża na pół­noc łań­cu­chy gór­skie i widoczna z zatoki Faxa­flói na połu­dniu łuna nad Reykjavíkiem.

Akra­nes zmie­niło się od cza­sów jej dzie­ciń­stwa. Roz­ro­sło się, przy­było mu miesz­kań­ców, ale mimo to czuła, że zasad­ni­czo jest takie samo. To wciąż to samo małe sied­mio­ty­sięczne mia­steczko, w któ­rym codzien­nie widy­wało się te same twa­rze. Kie­dyś ta myśl ją przy­tła­czała, jakby była uwię­ziona w maleń­kiej bańce, cho­ciaż świat ofe­ro­wał tak wiele. Jed­nak teraz ta per­spek­tywa miała odwrotny efekt. Elma nie miała nic prze­ciwko wyco­fa­niu się do bańki i zapo­mnie­niu o zewnętrz­nym świe­cie.

Szła powoli, myśląc, ile pracy czeka jesz­cze na nią w domu. Wciąż się urzą­dzała – klu­cze do swo­jego miesz­ka­nia ode­brała zale­d­wie w poprzedni week­end. Było ono jed­nym z ośmiu miesz­kań w małym, pię­tro­wym bloku. Kiedy Elma była mała, nie było tu żad­nych budyn­ków, tylko wiel­kie pole, gdzie cza­sami bie­gały konie, które kar­miła czer­stwym chle­bem. Ale od tam­tego czasu wyro­sło na nim nowe osie­dle pełne domów i blo­ków; było tu nawet przed­szkole. Jej miesz­ka­nie znaj­do­wało się na par­te­rze i miało duży taras. W budynku były dwie klatki scho­dowe, każda z czte­rema miesz­ka­niami dzie­lą­cymi małą część wspólną. Elma jesz­cze dobrze nie poznała swo­ich sąsia­dów. Wie­działa, że lokal naprze­ciwko niej zaj­muje młody męż­czy­zna, jed­nak jesz­cze go nie spo­tkała. Na górze miesz­kał star­szy pan imie­niem Bárður, prze­wod­ni­czący wspól­noty miesz­ka­nio­wej, oraz bez­dzietna para w śred­nim wieku, która zawsze kła­niała się jej przy­jaź­nie przy spo­tka­niu.

Przez tydzień urzą­dzała miesz­ka­nie i więk­szość mebli znaj­do­wała się już na swoim miej­scu. Wypo­sa­że­nie było mie­sza­niną róż­nych przed­mio­tów, które wybrała w skle­pie cha­ry­ta­tyw­nym: stara komoda z rzeź­bio­nym wzo­rem kwia­to­wym, pozła­cana lampa sto­jąca i cztery kuchenne krze­sła, które usta­wiła wokół sta­rego stołu rodzi­ców. Uznała, że miesz­ka­nie wygląda cał­kiem przy­tul­nie, ale kiedy przy­szła mama, po wyra­zie jej twa­rzy można było sądzić, że się z tym nie zga­dza.

– Och, Elmo, tu jest tro­chę… kolo­rowo – powie­działa oskar­ży­ciel­skim tonem. – Co się stało z tymi wszyst­kich meblami ze sta­rego miesz­ka­nia? Były takie piękne i gustowne.

Elma wzru­szyła ramio­nami i udała, że nie dostrzega miny matki, kiedy oznaj­miła od nie­chce­nia, że sprze­dała je przed prze­pro­wadzką.

– Cóż, mam nadzieję, że przy­naj­mniej dosta­łaś za nie przy­zwo­itą cenę – zauwa­żyła matka. Elma tylko się uśmiech­nęła, ponie­waż nie mogło to być dal­sze od prawdy. Poza tym lubiła te stare, nie­do­pa­so­wane do sie­bie przed­mioty; nie­które pamię­tała z dzie­ciń­stwa, inne wyda­wały się mieć swoją wła­sną histo­rię.

Przed prze­pro­wadzką miesz­kała z Davíðem, swoim wie­lo­let­nim part­ne­rem, w atrak­cyj­nej, zachod­niej czę­ści Reykjavíku. Ich miesz­ka­nie, które było małe, ale przy­tulne, znaj­do­wało się w dziel­nicy Melar, na pierw­szym pię­trze trzy­kon­dy­gna­cyj­nego budynku. Teraz bra­ko­wało jej wyso­kiej jarzę­biny za oknem. Drzewo było jak obraz, który zmie­niał kolory wraz z porami roku, jasno­zie­lone latem, czer­wo­nawo-poma­rań­czowe jesie­nią i brą­zowe lub białe zimą. Tęsk­niła nie tylko za tam­tym miej­scem, ale też – przede wszyst­kim – za Davíðem.

Zatrzy­mała się przed drzwiami miesz­ka­nia, wyjęła tele­fon i napi­sała SMS. Usu­nęła go, a następ­nie ponow­nie napi­sała tę samą wia­do­mość. Stała nie­ru­chomo przez chwilę, po czym wybrała numer Davíða. Wie­działa, że to nic nie da, ale i tak wysłała wia­do­mość, po czym weszła do środka.

Był sobotni wie­czór. Naj­po­pu­lar­niej­sza restau­ra­cja w Akra­nes była wypeł­niona po brzegi, co nie było zaska­ku­jące, bo kon­ku­ren­cja prak­tycz­nie nie ist­niała. Mimo mało obie­cu­ją­cego wyglądu z zewnątrz, w środku lokal oka­zał się współ­cze­sny i ele­gancki, z czar­nymi meblami, sza­rymi ścia­nami i korzyst­nym oświe­tle­niem. Magnea nieco się wypro­sto­wała, lustru­jąc pozo­sta­łych gości. Wie­działa, że tego wie­czoru wygląda świet­nie w pod­kre­śla­ją­cym figurę czar­nym kom­bi­ne­zo­nie i była świa­doma, że wszyst­kie oczy mimo­cho­dem błą­dzą wokół jej dekoltu. Bjarni sie­dział naprze­ciwko niej, a ile­kroć ich spoj­rze­nia się spo­ty­kały, widziała w jego oczach obiet­nicę tego, co się sta­nie, gdy wrócą do domu. Odda­łaby wszystko, żeby tę kola­cję zjeść z nim sam na sam, bez jego rodzi­ców tkwią­cych po obu jej stro­nach.

Świę­to­wali prze­ka­za­nie Bjar­niemu zarzą­dza­nia rodzinną firmą. Był tam zatrud­niony od ukoń­cze­nia szkoły, ale mimo że był synem szefa, musiał ciężko pra­co­wać, by zasłu­żyć na tytuł dyrek­tora zarzą­dza­ją­cego. Czę­sto spę­dzał w fir­mie wiele czasu, także wie­czo­rami i w week­endy. W prak­tyce pro­wa­dził ją wraz z ojcem już od kilku lat, lecz dopiero teraz ofi­cjal­nie obej­mo­wał sta­no­wi­sko. To ozna­czało dwu­krot­nie wyż­szą pen­sję i dwa razy więk­szą odpo­wie­dzial­ność. Ale przy­naj­mniej tego wie­czoru posta­no­wił odpo­cząć.

Kel­ner przy­niósł butelkę czer­wo­nego wina i nalał odro­binę do kie­liszka Bjar­niego. Gdy ten spró­bo­wał i zaapro­bo­wał smak trunku, kel­ner napeł­nił pozo­stałe kie­liszki, po czym wyco­fał się, zosta­wia­jąc butelkę na stole.

– Skál! – Ojciec Bjar­niego, Hen­drik, pod­niósł kie­li­szek. – Za Bjar­niego i jego nie­okieł­znaną ener­gię. Teraz może dodać do swo­jej listy osią­gnięć tytuł dyrek­tora zarzą­dza­ją­cego. Jako jego rodzice jeste­śmy z niego jak zawsze nie­zmier­nie dumni.

Stuk­nęli się kie­lisz­kami i skosz­to­wali dro­giego wina. Magnea uwa­żała, aby wypić tylko mały łyk, pozwa­la­jąc sobie na nie wię­cej niż kilka kro­pel, które zwil­żyły jej poma­lo­wane na czer­wono usta.

– Nie dotarł­bym tu, gdzie dzi­siaj jestem, bez tej wspa­nia­łej dziew­czyny obok mnie – powie­dział Bjarni nieco nie­wy­raź­nym gło­sem. Gdy cze­kali na jego rodzi­ców, wypił whi­sky i jak zawsze alko­hol poszedł mu pro­sto do głowy. – Stra­ci­łem rachubę tych wszyst­kich razy, kiedy wra­ca­łem do domu późno z biura i ni­gdy, ani razu, moja kochana żona nie narze­kała, cho­ciaż sama ma aż nadto pracy. – Spoj­rzał z uwiel­bie­niem na Magneę, a ona posłała mu całusa.

Hen­drik spoj­rzał z pobłaż­li­wo­ścią na Ásę, ale ta zamiast odwza­jem­nić jego uśmiech, odwró­ciła oczy, zaci­ska­jąc usta z dez­apro­batą. Magnea wes­tchnęła w duchu. Dawno zre­zy­gno­wała z prób zdo­by­cia przy­chyl­no­ści teścio­wej. Już jej na tym nie zale­żało. Kiedy ona i Bjarni zamiesz­kali razem, naprawdę sta­rała się zaim­po­no­wać Ásie, dba­jąc o dom, pie­kąc cia­sto, ile­kroć jego rodzice ich odwie­dzali, i gene­ral­nie sta­jąc na gło­wie, by zdo­być apro­batę teścio­wej. Ale to była prze­grana sprawa. Jej wysiłki były nie­zmien­nie nagra­dzane tym samym kry­tycz­nym spoj­rze­niem, które mówiło, że cia­sto jest za suche, łazienka nie­wy­star­cza­jąco lśni czy­sto­ścią, a pod­ło­dze przy­da­łoby się dodat­kowe mycie.

Prze­sła­nie było jasne: choćby nie wia­domo jak bar­dzo się sta­rała, Magnea ni­gdy nie będzie wystar­cza­jąco dobra dla Bjar­niego.

– Jak idzie naucza­nie, Magneo? – zapy­tał Hen­drik. – Czy te łobuzy dobrze się spra­wują? – W prze­ci­wień­stwie do swo­jej żony on zawsze miał sła­bość do syno­wej. Być może to był jeden z powo­dów wro­go­ści Ásy. Hen­drik ni­gdy nie prze­ga­pił oka­zji, by dotknąć Magnei, wziąć ją w ramiona, objąć w talii albo poca­ło­wać w poli­czek. Był dużym męż­czy­zną, w prze­ci­wień­stwie do jego drob­nej żony, a w Akra­nes cie­szył się repu­ta­cją rekina biz­nesu. Miał cza­ru­jący uśmiech, który odzie­dzi­czył po nim Bjarni, i potężny, nieco ochry­pły głos. Od regu­lar­nego picia jego twarz stała się szorstka i czer­wona, ale Magnea lubiła go bar­dziej niż Ásę, więc zno­siła obła­pia­nie i flir­to­wa­nie, które wyda­wały się jej zupeł­nie nie­szko­dliwe.

– Na moich zaję­ciach prze­waż­nie potra­fią się zacho­wać – odpo­wie­działa Magnea z uśmie­chem. W tym momen­cie wró­cił kel­ner, aby przy­jąć zamó­wie­nie.

Wie­czór prze­bie­gał cał­kiem gładko: Bjarni i Hen­drik roz­ma­wiali o pracy i piłce noż­nej, Ása sie­działa w mil­cze­niu, naj­wy­raź­niej pogrą­żona we wła­snych myślach, a Magnea od czasu do czasu uśmie­chała się do obu męż­czyzn i wtrą­cała jakieś słowo, ale poza tym mil­czała jak Ása. Ode­tchnęła z ulgą, kiedy posi­łek się skoń­czył i mogli wyjść. Zimne nocne powie­trze dostało się pod jej cienki płaszcz, gdy stali na zewnątrz; wzięła Bjar­niego pod rękę, przy­tu­la­jąc się do niego.

Resztę wie­czoru mieli dla sie­bie.

Dopiero gdy Bjarni zasnął obok niej w łóżku, przy­po­mniała sobie tę twarz. Znowu zoba­czyła parę ciem­nych oczu, które napo­tkały jej spoj­rze­nie, kiedy roz­glą­dała się po restau­ra­cji. Przez więk­szość nocy leżała roz­bu­dzona, pró­bu­jąc ode­pchnąć wspo­mnie­nia, które poja­wiały się w jej gło­wie z nie­zwy­kłą wyra­zi­sto­ścią, gdy zamy­kała powieki.

Ponie­dzia­łek, 20 listo­pada 2017

Pierw­szego dnia Elma sie­działa przy swoim nowym biurku w nowym biu­rze, sta­ra­jąc się mieć oczy sze­roko otwarte na wszystko. Świa­doma, że się garbi, pro­sto­wała się i zmu­szała do sku­pie­nia na ekra­nie kom­pu­tera. Cały poprzedni wie­czór krę­ciła się nie­spo­koj­nie po miesz­ka­niu, aż w końcu zde­cy­do­wała się prze­ma­lo­wać salon. Puszki z emul­sją stały nie­tknięte, odkąd się wpro­wa­dziła. W rezul­ta­cie poszła spać nad ranem i była zbyt wyczer­pana, by zmyć plamy farby z rąk.

Przy­po­mniała sobie SMS, który wysłała do Davíða, i wyobra­ziła sobie, jak go czyta, a na jego ustach poja­wia się lekki uśmiech, zanim wyśle odpo­wiedź. Ale to było myśle­nie życze­niowe; wie­działa, że Davíð nie odpo­wie. Na krótko zamknęła oczy, czu­jąc, że jej oddech staje się szybki i płytki. Znowu doświad­czyła uczu­cia dusz­no­ści, jakby ściany zamy­kały się wokół niej. Skon­cen­tro­wała się na głę­bo­kim i powol­nym oddy­cha­niu.

– Ehm.

Otwo­rzyła oczy. Przed nią stał męż­czy­zna i wycią­gał do niej rękę.

– Sævar – przed­sta­wił się.

Elma pospiesz­nie zebrała się w sobie i uści­snęła wielką, owło­sioną dłoń, która oka­zała się nie­spo­dzie­wa­nie deli­katna.

– Widzę, że zna­leźli dla cie­bie dom. – Sævar uśmiech­nął się do niej. Miał na sobie ciem­no­nie­bie­skie dżinsy i koszulę z krót­kimi ręka­wami odsła­nia­jącą gęste owło­sie­nie na ramio­nach. Wyglą­dał jak jaski­nio­wiec – ciemne włosy, gęsty zarost, cięż­kie brwi i szorst­kie rysy, ale to wra­że­nie łago­dziła przy­jemna nuta wody po gole­niu.

– Tak, nie jest źle. Wła­ści­wie nawet cał­kiem nie­źle – odpo­wie­działa Elma, odgar­nia­jąc włosy z twa­rzy.

– Jak ci się żyje tutaj, w tej zapa­dłej dziu­rze? – spy­tał Sævar, na­dal uśmiech­nięty. Musiał być tym dru­gim detek­ty­wem, o któ­rym wspo­mniał Hörður. Elma wie­działa, że męż­czy­zna pra­cuje w poli­cji w Akra­nes od dwu­dzie­stego roku życia, ale nie przy­po­mi­nała sobie jego twa­rzy, choć musiał być zale­d­wie kilka lat star­szy od niej. Mia­sto miało tylko dwie szkoły i jedno liceum, i było tak małe, że w zasa­dzie prę­dzej czy póź­niej pozna­wało się wszyst­kich swo­ich rówie­śni­ków – przy­naj­mniej tak uwa­żała Elma.

– Bar­dzo dobrze – odpo­wie­działa, sta­ra­jąc się zabrzmieć opty­mi­stycz­nie, ale oba­wiała się, że zacho­wuje się raczej jak idiotka. Miała nadzieję, że nie widać za bar­dzo czar­nych krę­gów pod jej oczami, ale wie­działa, że świa­tło jarze­nió­wek bez­li­to­śnie wydo­bę­dzie wszel­kie oznaki zmę­cze­nia po nie­prze­spa­nej nocy.

– Sły­sza­łem, że pra­co­wa­łaś w wydziale śled­czym w Reykjavíku – mówił Sævar. – Co spra­wiło, że zde­cy­do­wa­łaś się na zmianę miej­sca i przy­je­cha­łaś do tego mia­steczka?

– Cóż, dora­sta­łam tutaj – powie­działa Elma – więc… chyba stę­sk­ni­łam się za rodziną.

– Tak, to naj­waż­niej­sze w życiu – powie­dział Sævar. –Kiedy zaczy­nasz się sta­rzeć, uświa­da­miasz sobie, że tak naprawdę liczy się tylko rodzina.

– Sta­rzeć? – Elma spoj­rzała na niego ze zdzi­wie­niem. – Nie możesz być aż tak stary.

– Nie, może nie. – Sævar uśmiech­nął się. – Mam trzy­dzie­ści pięć lat. Naj­lep­szy czas jesz­cze przede mną.

– Mam taką nadzieję – powie­działa Elma. Z reguły sta­rała się nie roz­pa­mię­ty­wać swo­jego wieku. Wie­działa, że jest jesz­cze młoda, a jed­nak czuła się nie­swojo, uświa­da­mia­jąc sobie, jak szybko mijają lata. Kiedy ktoś pytał ją o wiek, pra­wie zawsze musiała się nad tym zasta­no­wić, więc prze­waż­nie poda­wała rok uro­dze­nia. Rocz­nik… jakby była samo­cho­dem albo winem.

– To zna­czy, że jest nas dwoje – powie­dział Sævar. – Jestem tutaj dzi­siaj, bo ode­bra­li­śmy w week­end wezwa­nie; sąsie­dzi usły­szeli krzyk kobiety w miesz­ka­niu na pię­trze, gło­śne wrza­ski i łomot. Kiedy tam dotar­li­śmy, był nie­zły bała­gan. Męż­czy­zna tak mocno pobił swoją dziew­czynę, że knyk­cie mu krwa­wiły. Kobieta nie chciała wno­sić skargi, ale spo­dzie­wam się, że i tak zostaną posta­wione zarzuty. Jed­nak łatwiej jest, jeśli ofiara jest gotowa zło­żyć zezna­nia, mimo że mamy opi­nię leka­rza i inne dowody w spra­wie. Wyszła już ze szpi­tala, więc pomy­śla­łem, że dobrze by było z nią poroz­ma­wiać, ale chyba lepiej, gdyby była przy tym obecna kobieta-ofi­cer. I nie zaszko­dzi­łoby, gdyby miała za sobą stu­dia psy­cho­lo­giczne – dodał z bły­skiem w oku.

– Tylko dwa lata – mruk­nęła Elma, zasta­na­wia­jąc się, skąd on wie, że stu­dio­wała aku­rat ten kie­ru­nek, zanim porzu­ciła uni­wer­sy­tet i prze­nio­sła się do Wyż­szej Szkoły Poli­cyj­nej. Nie poru­szali tego tematu, więc praw­do­po­dob­nie musiał prze­czy­tać jej CV. – Jasne, pójdę z tobą, ale nie mogę obie­cać, że moja zna­jo­mość psy­cho­lo­gii przyda się na coś.

– Och, daj spo­kój. Ufam ci cał­ko­wi­cie.

Gdy dotarli pod drzwi domu, przy­wi­tał ich silny zapach gotu­ją­cego się jedze­nia. Zapu­kali i po chwili ocze­ki­wa­nia usły­szeli docho­dzące ze środka oznaki życia. Sævar powie­dział Elmie po dro­dze, że kobieta, z którą chcą poroz­ma­wiać, mieszka obec­nie ze swoją wie­kową bab­cią.

Kilka chwil póź­niej drzwi otwo­rzyły się z cichym skrzy­pie­niem i w szpa­rze poja­wiła się drobna, zasu­szona kobieta o mocno pomarsz­czo­nej twa­rzy. Skórę miała pokrytą brą­zo­wymi pla­mami wątro­bo­wymi, ale przy­trzy­my­wane przez spinkę siwe, się­ga­jące ramion włosy były jak na jej wiek nie­zwy­kle gęste i błysz­czące. Unio­sła pyta­jąco brwi.

– Szu­kamy Ásdís Sigurðardóttir. Jest w domu? – spy­tał Sævar. Sta­ruszka odwró­ciła się bez słowa, dając im znak, by poszli za nią.

Elma domy­śliła się, że dom nie­wiele się zmie­nił od czasu jego budowy, praw­do­po­dob­nie w latach sie­dem­dzie­sią­tych. Na pod­ło­dze leżał dywan – rzadki widok na Islan­dii, gdzie dywany uważa się za sta­ro­modne i nie­hi­gie­niczne, a ściany wyło­żono boaze­rią z ciem­nego drewna. W środku zapach gula­szu był jesz­cze bar­dziej przy­tła­cza­jący.

– Ten dupek – wybuch­nęła sta­ruszka, zaska­ku­jąc Elmę. – Ten żało­sny drań jak dla mnie może zgnić w pie­kle. Ale Dísa mnie nie słu­cha. Nawet nie chce o tym roz­ma­wiać. Więc powie­dzia­łam jej, że może się pako­wać. Jeśli nie będzie mnie słu­chać, może się wyno­sić z mojego domu. – Sta­ruszka odwró­ciła się bez ostrze­że­nia i chwy­ciła Elmę za ramię. – Ale muszę przy­znać… też zawsze byłam łatwo­wierna, więc pew­nie ma to po mnie. Nie mogę jej wyrzu­cić, nie po tym, co się stało. Może wy dotrze­cie do niej. Jest tam, w swoim sta­rym pokoju.

Wska­zała w głąb kory­ta­rza sękatą dło­nią w brą­zowe plamy, po czym poczła­pała w swoją stronę i zosta­wiła ich, mam­ro­cząc pod nosem.

Elma i Sævar stali przez chwilę, pró­bu­jąc usta­lić, które drzwi miała na myśli. Pokoje były cztery i Elma zasta­na­wiała się, jak sta­ruszka może sobie pozwo­lić na tak duży dom, skoro, o ile wie­dzieli, zwy­kle miesz­kała sama. Po chwili Sævar zastu­kał nie­pew­nie do jed­nych z drzwi. Nie było żad­nej reak­cji, więc otwo­rzył je ostroż­nie.

Dziew­czyna sie­dząca na łóżku była znacz­nie młod­sza, niż Elma się spo­dzie­wała. Pochy­lała się nad kom­pu­te­rem trzy­ma­nym na kola­nach, ale gdy weszli, pod­nio­sła głowę. Nie mogła mieć wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć lat, a gra­na­towa bluza z kap­tu­rem i biała piżama w różowy wzór potę­go­wały wra­że­nie, że jest bar­dzo młoda. Pod­kre­ślone czar­nym ołów­kiem brwi były znacz­nie ciem­niej­sze od jej brą­zo­wych wło­sów upię­tych w pro­sty kucyk. Trudno było zwró­cić uwagę na cokol­wiek innego poza jej posi­nia­czoną twa­rzą. Wargi miała pęk­nięte, a opu­chli­zna wokół oczu mie­niła się kolo­rami.

– Można? – spy­tała Elma, wska­zu­jąc na krze­sło obok łóżka. Wcze­śniej usta­liła z Sævarem, że głów­nie to ona będzie mówić. Dziew­czy­nie będzie łatwiej roz­ma­wiać z kobietą po tym, co zro­bił jej ten męż­czy­zna. Kiedy dziew­czyna ski­nęła głową, Elma usia­dła.

– Wiesz, kim jestem? – zapy­tała.

– Nie, skąd mam wie­dzieć?

– Jestem z poli­cji. Poma­gamy pro­ku­ra­to­rowi w spra­wie prze­ciwko two­jemu chło­pa­kowi.

– Nie wniosę oskar­że­nia. Powie­dzia­łam im to w szpi­talu – rzu­ciła sta­now­czo nie­zno­szą­cym sprze­ciwu tonem, lekko się pro­stu­jąc.

– Oba­wiam się, że decy­zja nie należy do cie­bie – wyja­śniła Elma, sta­ra­jąc się, by jej głos brzmiał przy­jaź­nie. – Poli­cja ma prawo popro­wa­dzić śledz­two i wnieść oskar­że­nie, jeśli uzna to za konieczne.

– Ale nie rozu­miesz… nie chcę wno­sić oskar­że­nia – powie­działa dziew­czyna gniew­nie. – Tommi po pro­stu… miał ciężki okres. Nie chciał tego zro­bić.

– Rozu­miem, ale to na­dal nie uspra­wie­dli­wia tego, co ci zro­bił. Wielu z nas ma pro­blemy, ale nie wszy­scy reagu­jemy w ten spo­sób. – Elma pochy­liła się na krze­śle, spo­glą­da­jąc w oczy Ásdís. – Czy zda­rzało się to już wcze­śniej?

– Nie – odparła pospiesz­nie dziew­czyna, po czym dodała po cichu: – Ni­gdy wcze­śniej mnie nie ude­rzył.

– Lekarz zna­lazł stare siniaki. Takie sprzed mie­siąca.

– Nie wiem, gdzie je sobie nabi­łam. Czę­sto się prze­wra­cam – upie­rała się Ásdís.

Elma przy­glą­dała się jej uważ­nie, nie chcąc wywie­rać zbyt dużej pre­sji. Dziew­czyna wyglą­dała na taką małą i bez­bronną, gdy sie­działa na łóżku w ubra­niu, które wyda­wało się o wiele za duże.

– Jest pra­wie czter­dzie­ści lat star­szy od cie­bie, prawda?

– Nie, ma sześć­dzie­siąt lat. Ja mam pra­wie dwa­dzie­ścia dzie­więć – popra­wiła ją dziew­czyna.

– Naprawdę pomo­głoby, gdy­byś poje­chała z nami na poste­ru­nek i zło­żyła ofi­cjalne zezna­nie – powie­działa Elma. – Wtedy będziesz miała szansę na przed­sta­wie­nie wła­snej wer­sji.

Ásdís pokrę­ciła głową, głasz­cząc ini­cjały wyha­fto­wane na koł­drze. Elma dostrze­gła litery Á.H.S.

– Wiesz, jest wiele rodza­jów pomocy dostęp­nej dla kobiet w takiej sytu­acji jak twoja – kon­ty­nu­owała Elma. – Mamy doradcę, z któ­rym możesz poroz­ma­wiać, a w Reykjavíku jest schro­ni­sko dla kobiet, które pomo­gło już wielu… – Elma urwała, gdy dostrze­gła wyraz twa­rzy Ásdís.

– Co ozna­cza H? – zapy­tała zamiast tego po krót­kiej prze­rwie.

– Harpa. Ásdís Harpa. Ale zawsze nie­na­wi­dzi­łam tego imie­nia. Moja matka miała na imię Harpa.

Elma nie kon­ty­nu­owała tego tematu. Musiał ist­nieć jakiś powód, dla któ­rego Ásdís nie chce imie­nia po matce, mimo że kobieta nie żyje. I dla któ­rego, mając pra­wie trzy­dzie­ści lat, wciąż pomiesz­kuje z bab­cią albo ze znacz­nie star­szym męż­czy­zną, który trak­tuje ją jak worek bok­ser­ski. Elma widziała, nie­stety, wiele gor­szych przy­pad­ków. Wie­działa, że Ásdís nie jest jesz­cze gotowa, by zro­bić cokol­wiek. Elma miała tylko nadzieję, że dziew­czyna odważy się na dzia­ła­nie, zanim będzie za późno. Ásdís prze­nio­sła uwagę z powro­tem na ekran lap­topa, jakby w pokoju nie było nikogo poza nią. Elma unio­sła brwi, patrząc na Sævara ze zre­zy­gno­waną miną, i wstała. Nie mogła już nic wię­cej zro­bić.

Mimo to, gdy wycho­dzili, sta­nęła w drzwiach i odwró­ciła się.

– Wró­cisz do niego?

– Tak – odpo­wie­działa Ásdís, nie odry­wa­jąc wzroku od ekranu.

– Więc powo­dze­nia. Nie wahaj się zadzwo­nić, jeśli… jeśli będziesz nas potrze­bo­wać – powie­działa Elma, wycią­ga­jąc rękę do klamki.

– Niczego nie rozu­mie­cie – mruk­nęła ze zło­ścią Ásdís. Elma zatrzy­mała się i ponow­nie spoj­rzała na dziew­czynę. Ásdís wahała się, po czym dodała cicho: – Nie mogę wno­sić zarzu­tów. Jestem w ciąży.

– W takim razie to jesz­cze jeden powód, aby trzy­mać się od niego z daleka – powie­działa Elma, patrząc jej w oczy. Mówiła powoli i z roz­my­słem, pod­kre­śla­jąc każdą sylabę w nadziei, że jej słowa zapadną Ásdís w pamięć. Ale tak naprawdę w to nie wie­rzyła.

Minęła szes­na­sta i na zewnątrz zaczęło się już ściem­niać, kiedy Elma weszła do kuchni. Kawa w ter­mo­sie oka­zała się let­nia i sma­ko­wała tak, jakby stała tam od rana. Elma wylała zawar­tość kubka do zlewu i zaczęła otwie­rać szafki w poszu­ki­wa­niu her­baty.

– Jest w szu­fla­dzie. – Głos za nią ode­zwał się tak nagle, że aż pod­sko­czyła. To była młoda ofi­cer, którą Elma poznała wcze­śniej tego dnia. Pró­bo­wała przy­po­mnieć sobie jej imię: Begga, wła­śnie tak. Wyglą­dała na sporo młod­szą od Elmy; w każ­dym razie była dobrze poni­żej trzy­dziestki. Wysoka i gru­bo­ko­ści­sta, miała się­ga­jące do ramion, mysie włosy i nos, któ­rego nie powsty­dziłby się rzym­ski cesarz. Elma zauwa­żyła, że ma też dołeczki, nawet kiedy się nie uśmie­chała.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łam cię prze­stra­szyć – powie­działa Begga. Otwo­rzyła szu­fladę i poka­zała Elmie pudełko z her­batą w toreb­kach.

– Dzięki – powie­działa Elma. – Ty też chcesz?

– Tak, pro­szę. Chęt­nie do cie­bie dołą­czę. – Begga usia­dła przy małym sto­liku. Elma pocze­kała, aż woda się zago­tuje, po czym napeł­niła wrząt­kiem dwa kubki. Wyjęła kar­ton mleka z lodówki i posta­wiła go na stole wraz z cukier­nicą z cukrem w kost­kach.

– Znam cię skądś. – Begga przy­glą­dała się Elmie z namy­słem, mie­sza­jąc her­batę. – Uczy­łas się w Grundi?

Elma ski­nęła głową. Szkoła, do któ­rej cho­dziła, znaj­do­wała się w połu­dnio­wej czę­ści mia­sta.

– Chyba cię pamię­tam. Musia­łaś być kilka klas wyżej ode mnie. Uro­dzi­łaś się w 1985 roku?

– Tak – odparła Elma, upi­ja­jąc łyk paru­ją­cej her­baty. Begga była jed­nak znacz­nie star­sza niż się wyda­wało; miała pra­wie tyle lat, co ona.

– Pamię­tam cię – powie­działa Begga. Gdy się uśmie­chała, jej dołeczki sta­wały się wyraź­niej­sze. – Bar­dzo się ucie­szy­łam, że dołą­cza do nas jesz­cze jedna kobieta. Jak mogłaś zauwa­żyć, jeste­śmy tutaj w poważ­nej mniej­szo­ści. To tro­chę męski świat.

– Z pew­no­ścią. Ale jak dotąd nie mogę narze­kać na pracę z face­tami – powie­działa Elma. – Można się z nimi z łatwo­ścią doga­dać.

– Tak, z więk­szo­ścią. I tak jestem tu szczę­śliwa – powie­działa Begga. Dołeczki w jej policz­kach spra­wiały, że wyda­wała się wiecz­nie uśmiech­nięta, nawet gdy się nie cie­szyła.

– Zawsze tu miesz­ka­łaś? – spy­tała Elma.

– Tak, zawsze – odpo­wie­działa Begga. – Podoba mi się tutaj. Miej­scowi są wspa­niali, nie ma ruchu i wszę­dzie jest bli­sko. Nie mam powodu, by się prze­pro­wa­dzać gdzie­kol­wiek indziej. I jestem abso­lut­nie pewna, że moi przy­ja­ciele, któ­rzy wyje­chali, w końcu wrócą. Więk­szość tych, któ­rzy się wypro­wa­dzili, wraca wcze­śniej czy póź­niej – dodała zde­cy­do­wa­nie. – Na przy­kład ty.

– Na przy­kład ja – powtó­rzyła Elma, wbi­ja­jąc wzrok w kubek.

– Dla­czego zde­cy­do­wa­łaś się na powrót? – zapy­tała Begga.

Elma zasta­na­wiała się, jak czę­sto będzie musiała odpo­wia­dać na to pyta­nie. Miała wła­śnie wyre­cy­to­wać tę samą histo­rię co zawsze, ale się zawa­hała. Begga wyda­wała się tak przy­ja­zna, że to zachę­cało do zwie­rzeń. – Bra­ko­wało mi rodziny i oczy­wi­ście dobrze jest uciec od ruchu ulicz­nego, ale… – Zawa­hała się. – Tak naprawdę to wła­śnie zakoń­czył się mój zwią­zek.

– Rozu­miem. – Begga przy­su­nęła bli­żej pudełko her­bat­ni­ków, czę­stu­jąc się przy oka­zji jed­nym. – Długo byli­ście razem?

– Chyba tak… dzie­więć lat.

– Ojej, ni­gdy nie udało mi się wytrzy­mać dłu­żej niż sześć mie­sięcy – wykrzyk­nęła Begga z zaraź­li­wym chi­cho­tem. – Cho­ciaż obec­nie jestem w bli­skim związku ze wspa­nia­łym gościem. Jest bar­dzo puszy­sty i uwiel­bia się przy­tu­lać wie­czo­rami.

– Pies? – domy­śliła się Elma.

– Nie­zu­peł­nie – uśmiech­nęła się Begga. – Kot.

Elma odwza­jem­niła uśmiech. Natych­miast polu­biła Beggę, któ­rej naj­wy­raź­niej nie obcho­dziło, co myślą o niej inni ludzie. Była ory­gi­nalna, cho­ciaż nie podej­mo­wała żad­nego świa­do­mego wysiłku w tym celu.

– Więc co się stało? – zapy­tała Begga.

– Z czym?

– Z tobą i dzie­wię­cio­lat­kiem.

Elma wes­tchnęła. Nie chciała teraz myśleć o Davíðzie.

– Zmie­nił się – odpo­wie­działa. – A może to ja się zmie­ni­łam. Nie wiem.

– Zdra­dził cię? Facet, z któ­rym spo­ty­ka­łam się przez sześć mie­sięcy, zdra­dzał mnie. Cóż, wła­ści­wie nie prze­le­ciał innej kobiety, ale dowie­dzia­łam się, że korzy­stał z ser­wi­sów rand­ko­wych i miał pro­fil na Tin­de­rze. Natknę­łam się tam na niego przy­pad­kiem.

Elma uchwy­ciła jej spoj­rze­nie.

– Więc sama weszłaś na Tin­dera?

– Tak, ale tylko w celach badaw­czych. To było czy­sto aka­de­mic­kie zain­te­re­so­wa­nie – powie­działa Begga z uda­waną powagą. – Powin­naś spró­bo­wać. Tin­der jest cudowny. Byłam już na dwóch rand­kach.

– Jak poszło?

– Udało się za dru­gim razem… jeśli wiesz, co mam na myśli. – Begga mru­gnęła do niej, a Elma roze­śmiała się wbrew sobie. – Ale wła­ści­wie nie szu­kam nikogo – cią­gnęła Begga. – Cie­szę się życiem sin­gielki, w każ­dym razie tym­cza­sowo. A moje serce należy do mojego maleń­stwa.

– Maleń­stwa?

– Tak, mojego kocura – wyja­śniła Begga i zanio­sła się śmie­chem.

Elma prze­wró­ciła oczami i uśmiech­nęła się. Begga zde­cy­do­wa­nie była wyjąt­kowa.

Akra­nes 1989

Dziecko przy­szło na świat w maju, w piękny i sło­neczny dzień. Po nie­bie pły­nęła zale­d­wie jedna chmurka. Kiedy wyszła na zewnątrz, wil­gotne od noc­nego desz­czu powie­trze pełne korzen­nego zapa­chu świe­żej zie­leni uno­szą­cego się nad ogro­dem zała­sko­tało ją w nosie. Morze poru­szało się leni­wie, a daleko poza zatoką widziała białą kopułę lodowca Snæfellsjökull wzno­szącą się na hory­zon­cie. Przy­brzeżne rafy co chwilę wynu­rzały się z fal. Miała na sobie sprane dżinsy i żółtą koszulkę z tęczą z przodu. Włosy spięła z tyłu w luźny kucyk, ale jej loki wciąż wysu­wały się spod gumki, więc stale musiała odgar­niać kosmyki wło­sów z twa­rzy.

Była sobota i wstały wcze­śnie, a potem zja­dły tosty z dże­mem na śnia­da­nie, słu­cha­jąc radia. Pogoda była tak dobra, że zde­cy­do­wały się pójść na spa­cer po plaży w poszu­ki­wa­niu musze­lek. Zna­la­zły w domu pusty pojem­nik po lodach, żeby mieć je do czego zbie­rać. Usia­dła na huś­tawce, cze­ka­jąc, aż mamu­sia skoń­czy swoje obo­wiązki. Gdy mama wie­szała pra­nie, ona koły­sała się w przód i w tył, się­ga­jąc sto­pami do nieba. Roz­ma­wiały, a mamu­sia się do niej uśmie­chała. Pod­nio­sła wła­śnie ręce, żeby powie­sić białe prze­ście­ra­dło, gdy nagle zła­pała się za brzuch i zgięła w pół. Prze­stała się huś­tać i z nie­po­ko­jem obser­wo­wała mamę.

– Wszystko w porządku. To tylko małe ukłu­cie – powie­działa mamu­sia, pró­bu­jąc się uśmiech­nąć. Ale kiedy się wypro­sto­wała, ból wró­cił i musiała usiąść na mokrej tra­wie.

– Mamo? – powie­działa z nie­po­ko­jem, pod­cho­dząc do niej.

– Pobie­gnij do Solli i poproś ją, żeby przy­szła. – Matka wzięła głę­boki oddech i skrzy­wiła się. Po jej czole spły­wały kro­ple potu. – Pospiesz się.

Nie zwle­ka­jąc, pobie­gła tak szybko, jak tylko mogła do domu Solli. Zapu­kała do drzwi, a potem je otwo­rzyła, zanim ktoś odpo­wie­dział.

– Halo! Solla! – krzyk­nęła. Sły­szała włą­czone radio, a w drzwiach kuchni poja­wiła się postać.

– Co się dzieje? – spy­tała Solla, patrząc na nią ze zdzi­wie­niem.

– Dziecko… – wydy­szała. – Mama rodzi.

Kilka dni póź­niej mama wró­ciła do domu z małym zawi­niąt­kiem w nie­bie­skim kocu. Ni­gdy nie widziała nic pięk­niej­szego: ciemne wło­ski i pulchne, nie­wia­ry­god­nie mięk­kie policzki. Ostroż­nie pogła­skała maleń­kie palce, dzi­wiąc się, że można być tak małym. Ale naj­lep­szy był zapach. Maluch pach­niał mle­kiem i czymś słod­kim, czego nie potra­fiła nazwać. Nawet małe białe krostki na jego policz­kach były tak drobne i deli­katne, że czy­stą przy­jem­no­ścią było prze­su­wać po nich pal­cem. Miał mieć na imię Arnar, tak jak tata.

Ale jej piękny młod­szy bra­ci­szek miesz­kał w ich domu nad morzem tylko przez dwa tygo­dnie. Pew­nego dnia nie otwarł oczek, cho­ciaż mamu­sia usil­nie pró­bo­wała go obu­dzić.

Sobota, 25 listo­pada 2017

Jedy­nymi dźwię­kami w domu było tyka­nie zegara w salo­nie i regu­larne kli­ka­nie jej dru­tów, prze­cią­ga­ją­cych włóczkę przez gład­kie, jasne pętelki. Mały swe­te­rek był pra­wie gotowy. Kiedy Ása zamknęła oczka i pocho­wała wysta­jące koń­cówki włóczki, poło­żyła swe­ter na kana­pie i wygła­dziła go. Włóczka, mie­szanka alpaki i jedwa­biu, była miękka i lekka jak puch ostu. Przy­mie­rzyła do swe­tra kilka róż­nych guzicz­ków, zanim zde­cy­do­wała się na białe z masy per­ło­wej, które paso­wały do jasnej wełny. Przy­szyje je póź­niej, po pra­niu. Gdy wło­żyła mały swe­te­rek do pralki, włą­czyła czaj­nik, nasy­pała liści her­baty do sitka, zalała je wrząt­kiem, dodała cukier i odro­binę mleka. Potem usia­dła przy kuchen­nym stole. Week­en­dowa gazeta leżała nie­otwarta, ale zamiast ją przej­rzeć, chwy­ciła obu­rącz gorący kubek i patrzyła nie­wi­dzą­cym wzro­kiem przez okno.

Kiedy robiła na dru­tach, zawsze miała zimne dło­nie. Włóczkę nawi­jała na palec wska­zu­jący tak cia­sno, że nie dopły­wała do niego krew i drę­twiał. Ale te robótki to jej hobby, a chłodne palce były nie­wielką ceną za przy­jem­ność, którą spra­wiało jej to, że włóczka prze­kształ­cała się w kolejne ładne ubranko. Stos pięk­nych rze­czy w sza­fie powięk­szał się. Hen­drik zawsze narze­kał na jej eks­tra­wa­gan­cję. Włóczka nie była tania, zwłasz­cza miękka wełna naj­wyż­szej jako­ści połą­czona z jedwa­biem. Ale ona mimo to dzier­gała dalej, igno­ru­jąc zrzę­dze­nie Hen­drika. Prze­cież mogli sobie na to pozwo­lić. Całe życie była oszczędna i pil­no­wała każ­dego gro­sza. Tak została wycho­wana. Jed­nak teraz mieli dużo pie­nię­dzy, o wiele wię­cej niż potrze­bo­wali. W rze­czywistości nie wie­działa, na co je wyda­wać. Kupiła więc wełnę. Cza­sami zasta­na­wiała się, czy nie powinna sprze­da­wać tych ubra­nek lub oddać ich, aby ktoś mógł je nosić, ale coś zawsze ją powstrzy­my­wało.

Spoj­rzała na ogród, gdzie wśród krze­wów ska­kały kosy zwa­bione jabł­kami, które dla nich wywie­siła. Czas jakby sta­nął w miej­scu. Odkąd zre­zy­gno­wała z pracy, dni robiły się tak dłu­gie, że wyda­wały się nie mieć końca.

Ása usły­szała, jak fron­towe drzwi otwie­rają się i zamy­kają, po czym Hen­drik wszedł do kuchni bez słowa powi­ta­nia. Wciąż codzien­nie cho­dził do biura. Ása wąt­piła, żeby kie­dy­kol­wiek cał­ko­wi­cie porzu­cił pracę, choć teraz, skoro Bjarni prze­jął wła­dzę, zamie­rzał pra­co­wać kró­cej. Kiedy nie był w fir­mie, więk­szość czasu spę­dzał na polu gol­fo­wym, ale ją golf zawsze śmier­tel­nie nudził.

– Co się z tobą dzieje? – Hen­drik usiadł przy stole i się­gnął po gazetę, nie patrząc na nią.

Ása bez słowa dalej patrzyła przez okno. Kosy hała­so­wały, wyśpie­wu­jąc w krza­kach prze­raź­liwe nuty ostrze­gaw­cze. Coraz gło­śniej i natar­czy­wiej.

Hen­drik pokrę­cił głową i par­sk­nął, jakby chciał powie­dzieć, że to nie ma zna­cze­nia, jak ona się czuje lub co myśli.

Bez słowa odsta­wiła fili­żankę tak gwał­tow­nie, że her­bata roz­pry­sła się po stole. Potem wstała i szybko weszła do sypialni, uda­jąc, że nie widzi zdzi­wio­nego wyrazu twa­rzy męża. Sia­da­jąc na łóżku, skon­cen­tro­wała się na opa­no­wa­niu odde­chu. Zazwy­czaj nie tra­ciła kon­troli nad sobą. Zawsze była taka ule­gła, taka cicha, naj­pierw jako mała dziew­czynka dora­sta­jąca na wsi na wscho­dzie, a póź­niej jako kobieta pra­cu­jąca w prze­twórni ryb­nej w Akra­nes. Prze­pro­wa­dziła się młodo do Reykjavíku i jak wiele wiej­skich dziew­cząt uczęsz­czała do Szkoły Gospo­dar­stwa Domo­wego. Kiedy zamiesz­kała w mie­ście, dość szybko odkryła, że życie w sto­licy ofe­ruje wszel­kiego rodzaju atrak­cje, któ­rych na wsi bra­ko­wało: nowych ludzi, pracę i róż­no­rodne roz­rywki. Sklepy, szkoły i ulice, które pra­wie ni­gdy nie pusto­szały. Świa­tła, które roz­świe­tlały noc, i port pełen stat­ków. To spo­tka­nie z Hen­dri­kiem spro­wa­dziło ją do Akra­nes. Pra­co­wał na łodzi rybac­kiej, która pew­nej sierp­nio­wej nocy zawi­nęła do portu w Reykjavíku. Załoga wyszła na mia­sto; Ása poznała go w klu­bie noc­nym, w któ­rym impre­zo­wała z przy­ja­ciółmi ze szkoły.

Od pierw­szej chwili wie­działa, że zna­la­zła męża, męż­czy­znę, z któ­rym chciała spę­dzić resztę życia. Był wysoki i ciem­no­włosy, a inne dziew­czyny patrzyły na niego zazdro­śnie. Było to bar­dzo zaska­ku­jące, ponie­waż ze swo­imi rudymi wło­sami i cerą, na któ­rej let­nie słońce uwy­dat­niało piegi, ni­gdy nie była uwa­żana za atrak­cyjną.

Myśląc o tym póź­niej, była prze­ko­nana, że pocią­gała go jej bez­bron­ność. Widział, że jest dziew­czyną, która sama się nie obroni. Zamiast tego uśmie­chała się nie­śmiało i spla­tała skrom­nie ręce na podołku; zawsze nakry­wała do stołu i zawsze szła pół kroku za nim, gdy gdzieś wycho­dzili; pra­so­wała mu koszule bez pro­sze­nia i zawsze bez podzię­ko­wa­nia. Kiedy ona i Hen­drik się poznali, powie­dział, że urze­kła go przede wszyst­kim jej nie­śmiałość. Nie zno­sił zde­cy­do­wa­nych kobiet, nazy­wał je „bez­czel­nymi kro­wami”, ale ona była dziew­czyną, która przy­pa­dła mu do serca, która wie­działa, kiedy mil­czeć i pozwa­lać innym mówić. Która była miła i ule­gła. Która będzie dobrą matką.

Otarła łzy spły­wa­jące po policz­kach. Co do licha się z nią działo? Dla­czego nagle tak łatwo wpa­dła w złość? W końcu radziła sobie z wie­loma spra­wami przez lata. I miała Bjar­niego. Nie był dla niej złym synem – wręcz prze­ciw­nie. Cho­ciaż z wyglądu przy­po­mi­nał ojca, był łagod­niej­szy, pozba­wiony har­do­ści Hen­drika. Miał pra­wie czter­dzie­ści lat, ale zacho­wał chło­pięcy wygląd. Kiedy się uśmie­chał, świat wyda­wał się pięk­niej­szy. Kiedy Ása zoba­czyła go wśród chłop­ców na tre­ningu pił­kar­skim, poczuła, że coś w niej pękło.

Wie­działa, że chciał mieć dzieci. Nie żeby o tym wspo­mi­nał, oczy­wi­ście, ale wie­działa o tym. W końcu była jego matką i znała go lepiej niż kto­kol­wiek inny. Jedy­nie ona stała temu na prze­szko­dzie. Była zbyt ego­cen­tryczna, aby mieć dzieci. I przez nią ich ród wyga­śnie na Bjar­nim. Ása nie wie­działa, czy to znie­sie, ale jaki miała wybór?

Zacią­gnęła zasłony, prze­brała się w koszulę nocną, poło­żyła do łóżka i nacią­gnęła na sie­bie koł­drę, cho­ciaż nie nad­szedł jesz­cze wie­czór. To nie bez­dziet­ność Bjar­niego spra­wiła, że przed chwilą zare­ago­wała tak gwał­tow­nie, ale wizyta, którą jej zło­żono tego ranka. Tak bar­dzo ją zde­ner­wo­wała, że musiała się poło­żyć. Była za stara, żeby ponow­nie otwie­rać zabliź­nione rany. Wystar­cza­jąco dużo wycier­piała. Teraz chciała tylko spać. Spać i ni­gdy wię­cej się nie obu­dzić.

Szafa była do gra­nic moż­li­wo­ści wypchana ubra­niami. Stare sukienki i płasz­cze wisiały ści­śnięte na wie­sza­kach, a na pod­ło­dze pię­trzyła się sterta butów i toreb. Elma nie przy­pusz­czała, że kie­dy­kol­wiek jesz­cze coś z tego założy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki