Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
DOM, W KTÓRYM ZŁO TO RODZINNA TRADYCJA.
W głębi Appalachów, z dala od cywilizacji, rodzina Morrowów prowadzi życie rządzone przemocą, tajemnicami i śmiercią. W ich świecie obowiązuje jedno prawo: rodzina ponad wszystko — bez względu na to, jak mroczne są jej sekrety.
Dziewiętnastoletni Michael nie pasuje do świata, w którym się wychował. Choć dorastał w cieniu brutalności, jego serce pragnie czegoś więcej — wolności, miłości, innego życia. Kiedy poznaje Alice, dziewczynę z pobliskiego sklepu muzycznego, zaczyna wierzyć, że ucieczka jest możliwa. Ale od rodziny Morrowów nie odchodzi się tak po prostu. Zwłaszcza gdy nosisz ich imię… i ich grzechy.
„BRAT” TO DUSZNY, PSYCHOLOGICZNY THRILLER Z ELEMENTAMI GROZY, KTÓRY BADA GRANICE LOJALNOŚCI, CZŁOWIECZEŃSTWA I TEGO, JAK BARDZO MOŻNA ZŁAMAĆ LUDZKĄ DUSZĘ, ZANIM PRZESTANIE BYĆ SOBĄ.
„Brutalny, nihilistyczny thriller... Imponujący styl Ahlborn i mistrzowskie ukazanie psychologicznych skutków systemowej przemocy wynoszą tę powieść ponad literacki odpowiednik filmu slasher. Zwrot akcji w finałowym akcie wbija w fotel. Ta bezlitośnie ponura historia zdecydowanie nie jest dla osób o słabych nerwach, ale niemal niemożliwe jest oderwać się od jej stron”. Publishers Weekly
„Ta opowieść o braterskiej miłości i nienawiści miażdży do szpiku kości… Brat to horror na najwyższym poziomie… Styl pisarski jest tak dobry, tak precyzyjny, że ta książka może okazać się cichym bestsellerem roku — na miarę Zaginionej dziewczyny — zasługującym na wszelkie pochwały i wyróżnienia… Prawdziwa klasyka gatunku… To jedna z tych powieści, które musisz mieć jak najszybciej”. This is Horror, ceniony brytyjski serwis poświęcony literaturze grozy i warsztatowi pisarskiemu
„Ania Ahlborn to świetna narratorka, która potrafi zbudować atmosferę grozy dosłownie od pierwszej strony”. Jeff Somers, uznany autor powieści We Are Not Good People
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 289
Data ważności licencji: 3/19/2030
Tytuł oryginału: Brother
Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redaktorka prowadząca: Agata Then
Redakcja: Dorota Kielczyk
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Bartosz Szpojda, Beata Kozieł-Kulesza
© 2015 by Ania Ahlborn
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Ewa Spirydowicz
ISBN 978-83-287-3789-1
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz
Dzieci z początku kochają swych rodziców; gdy są starsze, sądzą ich; czasami im wybaczają1.
OSCAR WILDE, Portret Doriana Graya
Michael wiercił się w pościeli. Nogi zaplątały mu się w wytarty koc, którym okrywał się przez całe życie. Na zewnątrz jakaś dziewczyna krzyczała, jakby obdzierano ją ze skóry.
Ludzie ciągle mówią: ktoś krzyczy, „jakby obdzierano go ze skóry”, chociaż zapewne nigdy nie słyszeli, jak krzyczy taka osoba. Reb powiedział, że to analogia. Gdy Michael zapytał, co to takiego, Reb wyjaśnił, że ludzie tak opisują rzeczy, o których nic nie wiedzą. W całym miasteczku nikt nigdy nie słyszał, jak krzyczy ktoś obdzierany ze skóry, w każdym razie nie naprawdę, ale gadali tak, jakby mieli o tym jakiekolwiek pojęcie. „Dzieciak wydziera się, jakby obdzierano go ze skóry, tu obok, w alejce z płatkami śniadaniowymi”. Reb mawiał, że jeżeli chcą usłyszeć, jak wrzeszczy dzieciak obdzierany ze skóry, wystarczy tylko poprosić.
Michael wyciągnął szyję i wyjrzał przez okno sypialni. Na szybie zgromadził się wieloletni brud – ślady po deszczach. Światło lampy na ganku poniżej przypominało blask latarki widziany przez obłok kurzu. Dziewczyny zazwyczaj szybko cichły. Chrypły od wrzasku. „Takie są plusy mieszkania na odludziu”, stwierdziła kiedyś Mamuśka. „Możesz krzyczeć wniebogłosy, a i tak nikt cię nie usłyszy”.
Michael wpatrywał się w sufit swojej sypialni. Wiekowe deski, wypaczone od przecieków, których stary wiejski dom doświadczał od lat. Czekał, aż dziewczyna straci głos. Drażnił go ten krzyk, chociaż nigdy w życiu by się do tego nie przyznał. Miał przez niego koszmary, jednak nigdy się na to nie skarżył. Po prostu wolałby, żeby Mamuśka je zabijała, gdy jeszcze świeci słońce, zamiast czekać do zmroku. Skoro nie miało to wpływu na to, jak głośno krzyczą, nie widział sensu, żeby czekać. Śmierć to śmierć. Za dnia przynajmniej nie usiłował spać.
Dziewczyna w końcu umilkła i Michael się rozluźnił. Mięśnie odpuszczały, jeden po drugim, gdy wyobrażał sobie siebie na tej plaży, jak zakładał: prawdziwej, chociaż nie był tego pewien. Miał pocztówkę z miejsca o nazwie Honolulu. Nie wiedział, gdzie to się znajduje, wiedział tylko, że mają tam piasek, a woda jest niesamowicie niebieska. Na tej pocztówce ludzie wylegiwali się pod kolorowymi parasolkami, a w tle wznosił się hotel, różowy jak z waty cukrowej. Znalazł tę widokówkę w plecaku jednej z dziewczyn Mamy. Reb twierdził, że kiedy już nie żyją, to nie jest kradzież.
Kojąca cisza nie trwała długo. Rozległ się kolejny mrożący krew w żyłach krzyk. Przeszył wciąż ciemne godziny poranka i ściągnął Michaela z powrotem do rzeczywistości. Za oknem coś się działo. Cienie przesuwały się po ścianie sypialni, ktoś biegł po trawie za domem. Michael obrócił się na bok, opuścił bose stopy na szorstkie deski podłogi. Odsunął sfatygowaną zasłonkę w oknie. Drugą ręką zwijał kosmyk włosów na wysokości karku. Były długie, opadały mu na plecy, co najmniej trzy cale poniżej łopatek. Jego siostra, Misty Dawn, uwielbiała wszystkich w typie Jima Morrisona. Zachęcała go, aby je zapuszczał; Reb nie posiadał się z zachwytu, gdy Michael posłuchał jej rady.
„Wiesz, dlaczego Morrison się zabił, nie? Dlatego, że miał dość wyglądania jak baba”.
Misty Dawn zawsze stawała w obronie Michaela, nabijała się z zielonej skórzanej kurtki Reba i jego dżinsów z wysokim stanem. Powtarzała, że jest równie przystojny jak chłopaki z jednego z jej ulubionych zespołów, tego, którego Reb nienawidził z całego serca. Porównywała go do Benniego Andersona i Björn Ulvaeusa. To wystarczyło, aby wskakiwał do swojej delty 88 i odjeżdżał z takim impetem, że żwir strzelał spod kół.
Wrzeszcząca dziewczyna biegła przez podwórko.
Jakby na zawołanie, zza ściany oddzielającej pokój Michaela od sypialni Misty Dawn, dobiegły pierwsze stłumione dźwięki piosenki Abby. Misty Dawn także nie lubiła krzyków, za to do szaleństwa uwielbiała szwedzki pop.
Tymczasem na trawniku dziewczyna miała już oklejone kostki kawałkami srebrnej taśmy, tuż powyżej nagich stóp; natomiast ręce były nadal porządnie zabezpieczone, z przodu, na wysokości nadgarstków. Potrząsała głową, wyrzucała z siebie słowa, których Michael nie był w stanie zrozumieć. Wyglądała niemal tak, jakby wtórowała piosence Misty Dawn, a pogodne tempo mocno kontrastowało z przerażeniem na twarzy.
Wade stał niecałe dziesięć stóp od niej, z dłońmi wbitymi głęboko w kieszenie brudnych dżinsów. Spojrzał w okno na piętrze. Jego uwagę przykuła muzyka Misty. Spojrzenia Wade’a i Michaela spotkały się przez brudne szkło. Przez dwa pełne takty patrzyli sobie w oczy, a potem Wade znów skierował uwagę na dziewczynę, która błagała o życie. Wade był w wojsku. Na początku lat sześćdziesiątych zgłosił się na ochotnika do Wietnamu. Wiele lat przed tym, jak studenciaki pomaszerowały na Waszyngton, wymachując prymitywnymi transparentami własnej roboty. Na jego twarzy malował się ten sam co zwykle ponury wyraz, jakby krzyki dziewczyny przenosiły go z powrotem na pola ryżowe, pod grad kul i monotonne uderzanie łopat helikoptera.
Rebel także był na podwórku. Osaczał dziewczynę jak wygłodniały wilk, szturchał ją długą gałęzią niczym paskudny dzieciak, który drażni owada. Reb w rzeczywistości miał na imię Ray, ale Michael nigdy się tak do niego nie zwracał. Ray w dzieciństwie, jako jedenasto- albo dwunastolatek, poprosił najbliższych, by mówili na niego: Rebel. W odpowiedzi dostał tylko stłumiony chichot i przewracanie oczami. Tylko Michael spełnił tę prośbę, częściowo dlatego, że chciał uszczęśliwić brata, ale także dlatego, że bał się, co się z nim stanie, jeżeli zignoruje to żądanie.
Mamuśka też była na zewnątrz, chociaż jedyne, co Michael widział, to jej długi cień na tylnej werandzie. Wyobrażał sobie jej postać ze świetlistą aureolą od blasku lampy wiszącej za głową. Wysoka, szczupła sylwetka – przez to kobieta wyglądała jak modliszka.
W środku zostali tylko Michael i Misty Dawn. Michael stał przy oknie, Misty zapewne tańczyła na środku sypialni, a falbaniasty spód koszuli nocnej unosił się wysoko, gdy bose stopy wirowały. Michael ściągnął gumkę z nadgarstka, odgarnął z twarzy niesforne ciemne pukle i spiął sobie włosy. Odwrócił się plecami do okna, przeszedł wzdłuż ściany i sięgnął po buty. W każdym z nich tkwiła skarpetka. Już niedługo. Może kilka minut krzyków, potem wrzaski przejdą w bulgoczące, zdławione odgłosy. A później przyjdzie kolej na niego. Czas zabrać się do pracy.
Jego uwagę zwróciło skrzypnięcie drzwi. Muzyka stała się głośniejsza, gdy Misty stanęła w progu. Jej twarz okalała fala rdzawozłotych włosów, dokładnie w tym samym odcieniu, co u Reba i Mamy. Takie same były także włosy Wade’a, zanim stał się wypłowiałą wersją siebie. Misty miała dwadzieścia jeden lat – o dwa lata więcej niż Michael – ale przez swoją łagodność wydawała się młodsza. Gdy tak stała, w jasnoróżowej koszuli nocnej, z policzkami zarumienionymi od tańca, wyglądała na piętnaście, maksymalnie szesnaście lat. Uniosła ramię do ucha i popatrzyła na niego smutno.
Starała się trzymać jak najdalej od hobby Mamy, ale to nie powstrzymywało jej od czerpania z niego korzyści. Nienawidziła wrzasków i krwi, ale uwielbiała błyskotki, które zostawały po dziewczynach – pierścionki, bransoletki, naszyjniki i kolczyki. W górnej szufladzie toaletki miała ich całą kolekcję. Michael dyskretnie podrzucał biżuterię do kieszeni siostry, gdy Mamuśka nie patrzyła, a Misty w rewanżu pozwalała mu korzystać ze swojego adaptera, kiedy tylko naszła go na to ochota.
– Nie bój się, nie zapomnę – zapewnił. Założył skarpetki, wsunął stopy w buty, mocno zaciągnął sznurówki, a raczej paski sfatygowanej bawełny, sztywne i poczerniałe tam, gdzie układały się w kokardki.
– Dzięki – odparła z szerokim uśmiechem, choć z zewnątrz dobiegały krzyki. Już miała wrócić do swojego pokoju, lecz zatrzymała się nagle. Patrzyli na siebie, gdy rześkie poranne powietrze przeciął głos Mamy.
– Michael!
Jego imię niosło się przez drewniano-szklaną konstrukcję domu. Ostry ton ponaglenia bezcześcił radosną melodię, która wypełniała piętro. Mamuśka zwykle nie okazywała uczuć, ale tym razem w jej krzyku było coś, co przypominało panikę.
Michael poderwał się z podłogi, wyprostował swoje ciało długie na sześć stóp i dwa cale, a następnie przesunął zasłonę na bok. Mamuśka, do której Reb zwracał się: Claudine, zeszła po schodkach ganku. Patrzyła prosto w okno Michaela, szukała jego twarzy, czekała, aż się pojawi. Chłopak wodził wzrokiem między Mamuśką a Rebem, który biegł przez podwórze w kierunku drzew.
W pół sekundy zrozumiał, co się dzieje.
Jeszcze mniej czasu potrzebował, aby dojść do wniosku, że brat w życiu nie dogoni dziewczyny.
Michael wybiegł z pokoju, zanim Misty zdążyła się ruszyć. Zatoczyła się do tyłu, oparła o ścianę w korytarzu, gdy on zbiegał ze schodów. Pognał przez kuchnię, w której mieściło się niewiele więcej poza kuchenką i stołem o sfatygowanym blacie, i zaraz znalazł się na zadaszonym ganku. Jeden sus wystarczył, by ruszył przez podwórze. W ciągu kilku sekund wyminął Reba.
Michael był szybki. Wzrost dawał mu znaczną przewagę nad bratem. Rebel miał zaledwie pięć stóp i osiem cali. Stracił oddech już na skraju lasu, może zabrakło mu kondycji albo po prostu nie miał ochoty na dalszy pościg. Rebel nie słynął z zapału do pracy, szczególnie gdy obok był Michael gotowy za niego odwalić całą robotę.
Dziewczyna okazała się całkiem niezłą biegaczką. Michael dostrzegł brudną białą koszulkę. Uciekinierka przemykała wśród drzew. Skrępowane ręce trzymała przed sobą, bosymi stopami tratowała leśne poszycie obsypane zeszłorocznymi liśćmi. Skręciła w lewo. Michael nie podążył za nią, śmignął w prawo. Znał ten las jak własny dom; prawą ścieżką dotrze na miejsce szybciej niż lewą. Odetnie dziewczynie drogę w ulubionym miejscu Misty – na wzgórzu wznoszącym się nad doliną Appalachów, między drzewami, które ciągną się jak okiem sięgnąć. Przebiegł strumyk. Jeśli dziewczyna odbije w lewo, dotrze na wysokie urwisko porośnięte brzozami i osikami. Jeśli w prawo, Michael dostanie się na wzgórze od łagodniejszego stoku, wyprzedzi ją i poczeka na szczycie.
Ledwo tam stanął, już usłyszał jej stłumiony, rwany oddech. Liczyła na to, że biegnie ku wolności. Płakała, usiłowała się modlić, a jednocześnie chciwie nabierała powietrza i mamrotała pod nosem coś w stylu: „Boże” i „Pomocy”. Michael ukryty za pniem dębu obserwował, jak biedaczka wspina się na wzgórze. Odwróciła się i spojrzała w dół, na dolinę. Nie dostrzegła żadnego prześladowcy, ale też ani śladu dróg, domostw lub jakichkolwiek wskazówek, dokąd mogłaby się udać. To jednak najwyraźniej nie miało znaczenia. Przerażenie na jej twarzy ustąpiło miejsca nadziei. Zgubiła oprawców; uratowała się. Wkrótce stanie się bohaterką wiadomości. Będzie udzielała wywiadów o tym przystojniaku w brązowym oldsmobile’u, jak ją zabrał na stopa z drogi stanowej numer dziesięć. O tym, że nagle złapał ją za głowę i uderzył jej twarzą o deskę rozdzielczą. Ten samochód to coupe z 1968 roku, więc deska rozdzielcza to solidny kawał metalu. Dziw, że Reb wtedy jej nie zabił. Gdy nieprzytomna osunęła się na fotel pasażera, Michael nie mógł uwierzyć, że jej nos nie wbił się do mózgu.
Michael nie znosił dopadać uciekinierek, nie znosił gasić iskierki umęczonego optymizmu, która rozbłyskała w ich oczach. Nienawidził, jak patrzyły na niego, jakby zdybał je w bardzo intymnym momencie. Nie trawił, gdy ich oczy powiększały się dwukrotnie, gdy usta chciwie chwytały powietrze, jakby przeżuwały niewidzialne jedzenie. Wolał, gdy umierały na podwórzu. Wtedy jedyne, z czym musiał się zmierzyć, to martwe spojrzenie i poderżnięte gardło. O wiele łatwiej radzić sobie z ludźmi, gdy są martwi.
Zazgrzytał zębami i wyłonił się spomiędzy drzew.
Dziewczyna zobaczyła go i zareagowała dokładnie tak, jak się spodziewał – przerażeniem i niedowierzaniem. Oczy niemal wyszły jej z orbit, powieki pod nimi zabarwiły się fioletowymi półksiężycami krwi. Gdy otworzyła usta, Michael zobaczył, że atak Reba złamał jej przedni ząb. Gwałtownie chwytała powietrze, cofała się, walczyła o oddech, wyciągała przed siebie skrępowane ręce, żeby odepchnąć chłopaka.
Michael zacisnął powieki i ruszył przed siebie.
Dawno, dawno temu wmówił sobie, że z czasem pogoń za dziewczętami stanie się łatwiejsza, że do tego przywyknie, że te chwile nie będą robić na nim wrażenia. Czekał, aż uruchomi się w nim autopilot, aż zdoła wyłączyć emocje, aż jego oczy staną się szkliste, tak jak oczy Wade’a. Nużyło go obserwowanie szoku, strachu, przerażenia. Ale od tamtego czasu minęły już całe lata, a automatyczne działanie jakoś nie chciało odpalić.
Gwałtownie uniósł powieki, gdy usłyszał, że dziewczyna znowu biegnie. Zamiast jednak rzucić się za nią, zaczął rozważać, czy rodzina Morrowów naprawdę go wydziedziczy, jeżeli wróci z gołymi rękami. Przez co najmniej pięć sekund zastanawiał się, czy nie pozwolić jej uciec. Oddalała się od niego; martwe liście przylegały do bosych, zakrwawionych stóp, tworząc prowizoryczne buty. Z szóstą sekundą przyszło opamiętanie. Pozwalając jej uciec, przypieczętowałby własny los. Wróciłaby z policją. Gliniarze zaaresztowaliby Morrowów tak jak tych typów, o których Rebel czytał w gazetach. Brat ich uwielbiał: pana Bundy’ego i tego Gacy’ego, Johna Wayne’a.
Puścił się sprintem.
Dziewczyna wrzasnęła.
Złapał ją za prawy bark i odwrócił jeszcze w biegu. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Ciężko osunęła się na ziemię, krzycząc z bólu. A jednak nie poddawała się – wierzgała na oślep, byle się od niego odsunąć, i jak pozbawiony odnóży krab przesuwała się po leśnym poszyciu. Michael wyciągnął rękę, aby chwycić ją za nadgarstki, ona jednak zwinęła się w kłębek i z całej siły kopnęła go w pierś. Zatoczył się, zaskoczony jej siłą. Ponownie wyciągnął ręce, a ona wykonała ten sam manewr. Aż zakręciło mu się w głowie. Ochryple wołała o pomoc, choć oboje wiedzieli, że ta nie nadejdzie.
– Zostaw mnie! – wyła. – Zostaw mnie, pieprzony świrze!
Obróciła się na bok, usiłowała wstać, choć wyraźnie bardzo cierpiała. Wreszcie dźwignęła się na nogi. Michael spojrzał na jej prawą rękę. Zwisała bezwładnie. Dziewczyna jęczała z bólu przy każdym kroku. W desperackim truchcie wyglądała jak biegaczka na czterdziestym kilometrze maratonu. Ledwo żywa, ale zdeterminowana, by dokończyć bieg. Nadzieja na metę dodawała jej sił. Tylko że w tym wypadku meta była przy schodkach na tylny ganek Morrowów.
Michael podążał za nią bez trudu, szedł, jakby wybierali się na wczesnoporanny spacer. Zerknęła na niego przez ramię, odwróciła wzrok i zaczęła płakać. Był to specyficzny szloch, pusty, wyrywający się z piersi chodzącego trupa.
Chciał położyć rękę na jej ramieniu, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że Mamuśka zazwyczaj szybko załatwia sprawę. Nie sądził jednak, aby dziewczynie zależało na takim pocieszeniu. Zagubiony w myślach niemal nie zauważył, że zwolniła kroku, nie zarejestrował, że dystans między nimi zmniejszył się o połowę. Odwróciła się gwałtownie, żeby na niego spojrzeć, zarzuciła mu skrępowane ręce nad głowę, otworzyła usta najszerzej, jak mogła, chcąc zębami rozerwać mu gardło. Michael odskoczył. Czuł, jak taśma klejąca napiera na jego kark, potem pęka. Dziewczyna upadła. Utkwiła wzrok w nagle oswobodzonych rękach i mimo wybitego barku, usiłowała ponownie wstać. Michael rzucił się na nią. Już nie miał ochoty niczego przeciągać. Wydała stłumiony krzyk, zamachnęła się zdrową ręką, zaatakowała jego twarz palcami wygiętymi w szpony. Paznokciami rozcięła mu policzek. Z całej siły wierzgała pod nim. Michaelowi udało się przygwoździć jej ramiona do ziemi, obezwładnić ofiarę. Fascynowało go, że dziewczyna nadal ma tyle energii.
W tym stanie, gdy dziewczyna ciągle się rzuca, nie doprowadzi jej do domu. Przesuwał kolana, raz po razie, wgniatając jej zdrową rękę w wilgotną ziemię, aż w jego zasięgu znalazł się kamień. Sięgnął po niego i wyciągnął z podłoża półtorakilogramowe monstrum. W jasnobłękitnym świetle poranka pod spodem wiły się robaki.
W pobliżu ktoś krzyknął, chociaż Michael nie rozróżniał słów zniekształconych przez ciągły płacz dziewczyny.
Gdy uniósł kamień nad głowę, przestała walczyć, jakby nagle pogodziła się ze swoim losem. Jej spokój zbił go z tropu. Miała czerwoną twarz, zapuchniętą od łez, cienie pod oczami przerodziły się w przerażające czarne sińce, zęby plamiła krew. A jednak jakimś cudem, akurat w tym momencie, wydawała mu się anielska – prześliczna, zapewne podobna do Mamy, gdy ta była w jej wieku. Dziewczyna wpatrywała się w Michaela spojrzeniem, które wprawiło go w osłupienie, jakby widziała Boga.
– Dlaczego to robisz? – jęknęła.
Michael poczuł jakiś ciężar w piersi. Zacisnął palce na kamieniu. Chciał jej wyjaśnić, że to nie jego wina, że nie ma wyboru. Wykrztusił jedynie:
– Bo muszę.
A potem opuścił kawałek skały na jej głowę.
Wade i Rebel wbiegali na szczyt wzgórza, akurat gdy kamień toczył się z jego dłoni na ziemię.
– Kurde! – Reb splunął i podbiegł bliżej. – Co ty wyprawiasz, chcesz ją zabić? – Ze zniecierpliwieniem odepchnął Michaela od dziewczyny, pochylił się, przyłożył jej dwa palce do szyi w poszukiwaniu pulsu. – Masz szczęście – wymamrotał. – Myślisz, że wystarczająco ją zmęczyłeś?
Wade położył dłoń na ramieniu Michaela. Wzrok nadal miał szklisty i nieobecny, ale jakoś wydusił z siebie te trzy słowa:
– Dobra robota, synu. – Poklepał chłopaka po barku, po czym odwrócił się i ruszył do domu.
Michael odprowadził go wzrokiem. Popatrzył na brata. Reb zerknął na starego, po czym przewrócił oczami.
– Pieprzony świr – mruknął. – Przynieś ją. – Odsunął się od nieprzytomnej dziewczyny. – I módl się, żeby Claudine nie wpadła w szał, że przyprowadzasz ją półżywą. Mnie w to nie wrobisz. – Odsunął się od Michaela i ruszył za ojcem, mamrocząc coś pod nosem.
Michael wrócił wzrokiem do dziewczyny na leśnej ściółce. Oddychała płytko, ale równomiernie. Nieźle ją walnął. Nie sposób ocenić, jak długo pozostanie nieprzytomna.
– Przepraszam – zwrócił się do niej, potem przerzucił ją sobie przez ramię.
Kiedy następnym razem znajdą się sam na sam, będą w piwnicy.
Kiedy następnym razem ją zobaczy, już na tysiąc procent będzie martwa.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
1 W przekładzie Kazimierza Czachowskiego, Wydawnictwo SBM, Warszawa 2021. [wróć]
