Bracia - Ireneusz Gralik - ebook

Bracia ebook

Ireneusz Gralik

0,0

Opis

Ci gorsi, tak samo jak oprawcy, posiadali rodziny, szukali szczęścia i miłości w życiu, ale to nie miało znaczenia. Zwróćcie uwagę, że pokazanie i udowadnianie niby to cenniejszych wartości nadludzi odbywało się przy użyciu siły, przeważnie z przyłożeniem lufy pistoletu do skroni napadniętych osób. Jak sądzicie, czy jest to wymuszenie, czy szczera, kształcąca i budująca obydwie strony rozmowa? Czy w sytuacji, gdy stawia się pod murem drugą osobę, można spodziewać się od niej, innej odpowiedzi niż tylko takiej, jaką wymusza na niej ten, kto trzyma palec na spuście? No oczywiście, że nie. Zastanówcie się, czy w powyższym przykładzie zachowana jest równowaga? Jasne, że nie. Właśnie tym jest ludzkie ego. Brakiem równowagi. Nadużywane, zawsze prowadzi do kłótni, konfliktów i wojen.

Wbrew pozorom ego nie opanowuje silnego i znającego swoją wartość jako człowieka, ale wyłącznie słabego, niedowartościowanego i zakompleksionego. Kiedy nadzoruje słabeusza, wówczas to ona, jego rękoma, sieje zniszczenie, gdzie tylko zechce. Mądry człowiek zarządza nim i nie nadużywa go. Korzysta z jego siły tylko do budowania, a nie do niszczenia. Jak można prześledzić historię ludzkości – nikt, kto napadał na inne narody czy plemiona, nie przetrwał zbyt długo. Celem powinno być świadome opanowanie i władanie ego będącym częścią człowieka, a nie bycie marionetką w jego rękach.

Dźwigająca liść mrówka jest tak samo ważna, jak powalona po wichurze sosna. Wzrastające w promieniach słonecznych źdźbło trawy, jak przelatujący nad drzewami jastrząb. Żaden element złożonej układanki nie jest ważniejszy od drugiego. Wszystko pozostaje ze sobą w symbiozie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ireneusz Gralik • IRO

BRACIA

gralik.pl

2020

Projekt okładki i dtp: Grzegorz Lech/OKIdokiStudio.pl

Korektor: Bartosz Szpojda

Autorka ilustracji: Daria Marczak

© Ireneusz Gralik•IRO 2020

ISBN 978-83-6561-612-8

Rozdział 1

Otarcie się o śmierć;

Niezrozumiałe podziały wśród dorosłych.

Mama przez całe życie mówiła na mnie Wituś. Urodziłem się dziesięć lat przed rozpoczęciem drugiej wojny światowej. Odkąd pamiętam, od zawsze miałem czarne włosy, to wyróżniało mnie na tle pozostałych członków naszej rozległej rodziny, ponieważ ich głowy porastały włosy o wszelkiego rodzaju odcieniach blond. Lewą brew miałem podzieloną na dwie części. Przez jej środek, przebiegała ukośna linia, na której nie wyrósł żaden mały włosek. Jako dziecko myślałem, że wszyscy ludzie mają takie paski, szukałem ich u nich, lecz nigdy nie znalazłem.

Miałem o cztery lata starszego brata Franka, którego bardzo kochałem. On mnie także. Mama Krysia była silną kobietą o ciepłym usposobieniu. Na każdym kroku powtarzała, że „kocha swoją trójkę mężczyzn, jej jedynych i niepowtarzalnych facetów”. Tata był dużym i energicznym człowiekiem. Miał na imię Andrzej i był szczerym i uśmiechniętym człowiekiem, otwartym na wszystkich ludzi.

Jak wspomniałem, żyliśmy w licznej rodzinie, zarówno od strony mamy, jak i taty. Tato miał piątkę braci i dwie siostry, a mama dwóch braci i trzy siostry. Mieszkali w różnych wsiach i miasteczkach otaczających ze wszystkich stron Warszawę. My we czwórkę mieszkaliśmy w Raszynie.

Z bratem rodzicom sporo pomagaliśmy. Po powrocie ze szkoły pracowaliśmy albo na gospodarstwie u taty, albo w sklepie spożywczym, bo taki także prowadził. Był dla nas surowy, ale sprawiedliwy. Nie zezwalał bawić się z kolegami, dopóki nie ukończyliśmy swoich zadań. Powtarzał:

– Najpierw obowiązki, potem lekcje, a na końcu zabawa.

I tak było. Na podwórko i okoliczne pola wybiegaliśmy po zakończeniu wszelkich zajęć, z radością dołączając do gromady bawiących się dzieci.

Często od sąsiadów słyszeliśmy, że nasz tata oprócz tego, że był dobrym gospodarzem i handlowcem, był także prawym i godnym zaufania człowiekiem. Otwarty na ludzi, potrafił z łatwością prowadzić z nimi rozmowy. Podkreślali, że posiadał umiejętność słuchania bez wydawania zbędnych sądów. Mówili o jego analitycznym umyśle, połączonym z wyjątkową cierpliwością. Jeśli usłyszeliśmy, że ktoś używa określenia Andrzej-Rozjemca, wiedzieliśmy, że chodzi o naszego tatę. Coraz większej liczbie ludzi – sąsiadom i nieznanym osobom – otwierałem drzwi naszego domu. Przychodzili do ojca i prosili o pomoc w rozstrzyganiu konfliktów, w jakie byli uwikłani. Ludzie lgnęli do niego, bo był sprawiedliwy i zawsze namawiał ich do tego, aby ci, którzy są skłóceni, rozmawiali ze sobą i się godzili.

Z dzieciństwa pamiętam także panów, którzy kilkukrotnie odwiedzali nasz dom. Na głowach mieli dziwnie nasadzone ciemne kapelusze i chodzili w długich czarnych płaszczach. Nie przepadałem za nimi. Wcale się nie uśmiechali, a ich twarze były smutne. Kiedy przychodzili, mama za każdym razem wyganiała nas na podwórko, nawet gdy było zimno. Wówczas nie wiedziałem, dlaczego rodzice wpuszczali ich do domu, ale przyszedł czas, znacznie, znacznie później, kiedy mi wszystko wyjaśniono.

I wtedy, wyłącznie po ich wizytach, słyszałem, jak tata klnie. W żadnej innej sytuacji nie mogę sobie przypomnieć, aby używał brzydkich słów. Mama uspokajała go, gdy przez zaciśnięte zęby wyrzucał z siebie kolejne złe słowa. Wówczas kazała zatykać nam uszy. Zupełnie nie wiem po co, bo przecież i tak wszystkie je znaliśmy z podwórka.

Byliśmy zaskoczeni, gdy któregoś ranka tata nie wyszedł z domu, aby jak co dzień otworzyć drzwi sklepu. Na początku z bratem myśleliśmy, że to jednorazowa sytuacja, że właśnie tego dnia wydarzyło się coś wyjątkowego. Ale po „tym” dniu nastał kolejny i... tak już zostało. Pytaliśmy, dlaczego nie chodzi już tam do pracy, a on odpowiedział w nietypowy – jak na niego – sposób:

– Inni dobrzy ludzie pomogli mi w tym, abym nie mógł się nim już zajmować. W taki sposób chcą mnie złamać, ale źle trafili.

Tato nie chciał nam wyjaśnić, kto i w czym miał go złamać, ale domyślałem się, że koniec pracy w sklepie wiązał się z przyjazdami smutnych panów do naszego domu. Kilka razy w trakcie popołudniowych spacerów przechodziliśmy obok byłej pracy taty i przez szybę wystawową widzieliśmy, jak za sklepową ladą urzędują jacyś ludzie. Na półkach nie stał już cukier i mąka, które wraz z Frankiem jeszcze niedawno pomagaliśmy rozkładać. Zamiast nich wszędzie widać było jakieś materiały, firany i zasłony do okien. Jak mogłem, to przez jakiś czas nie wchodziłem tacie w drogę, bo chodził bardzo zły.

* * *

Z Frankiem, moim starszym bratem, byliśmy nad wyraz zżyci. Bardzo mnie kochał, a ja jego. Wspierał mnie i uczył wielu rzeczy, przy okazji co i rusz wyciągał z kłopotów. Na szczęście one były naszymi sekretami i nic rodzicom o nich nie mówił. Trzymaliśmy sztamę.

Od małego chłopca korciło mnie, by zbadać wysoką stodołę. Koniecznie chciałem znaleźć się na jej strychu. Kiedyś powiedziałem o tym rodzicom. Zareagowali w sposób możliwy do przewidzenia – zakazali mi wchodzenia do niej samemu, a o wspinaniu się wyżej, na jej strych, nie było w ogóle mowy.

– Masz wybić to sobie z głowy ! – powtarzali.

Podobno stodoła dla dzieci jest niebezpiecznym miejscem, a chodzenie po jej strychu, według moich rodziców, było wręcz niedopuszczalne. Opowiedzieli mi o nim wiele przerażających rzeczy, lecz mimo usilnych starań nie zdołali mnie zniechęcić do przygody. Przyciągał mnie do siebie niczym magnes. Nie mogłem nawet przejść obok tego budynku obojętnie. Bawiąc się na podwórku, co chwila zadzierałem głowę do góry, aby spojrzeć w jej okienka, skrywające za szybami tajemnice. To było silniejsze ode mnie. Myśl o znalezieniu się na równi z czubkami naszych najwyższych czereśni zawładnęła mną całym. To było ważniejsze od strachu przed otrzymaniem jakiejkolwiek kary. Byłem gotowy znieść każdą, nawet najcięższą, byle dostać się na górę.

Zdobycie tego „szczytu” stało się mym głównym celem. Ale nie interesowało mnie wejście tylko na sam strych. Chciałem też przejść po grubej belce, która łączyła go z przednią ścianą stodoły. Była tak długa, jak moje marzenie o niej. O tym jednakże nie wspominałem nawet Frankowi. Od małego miałem okazję przyglądać się belce, najczęściej wtedy, gdy z tatą na dłużej przychodziłem do stodoły. Obserwowałem, jak ze strychu na klepisko zrzucał słomę dla naszych zwierząt. Spadała bezpośrednio pod belkę. Zawsze dość spora kopa leżała dokładnie pod nią.

Pewnego razu, gdy rodziców akurat nie było w domu, podjąłem decyzje, że to właśnie dziś jest ten dzień. Ucieszony, jak strzała pomknąłem ku stodole. Lekko pokonywałem wiele schodów prowadzących na strych. Drżałem z emocji, zbliżając się do upragnionego, aczkolwiek nieznanego celu. Nie wiedziałem, co mnie czeka, ale nie mogłem dłużej odwlekać tego, co nie dawało mi spokoju. W końcu wbiegłem na górę i po raz pierwszy postawiłem stopę na wysokości. Prezentował się nadzwyczajnie ! Odwróciłem się jeszcze za siebie, jakbym chciał się upewnić, czy aby na pewno jestem tu, gdzie chciałem się znaleźć. Potwierdzeniem był fakt, że pokonane przeze mnie przed chwilą schody znajdowały się poniżej. Do tej pory to one górowały nade mną. Teraz było zupełnie inaczej.

Już więcej im się nie przyglądałem. Spojrzałem przed siebie. Strych, był obszerny i bardzo wysoki ! Do szczytowej belki w dachu brakowało mu jeszcze kilku metrów. Stodoła od zawsze przewyższała wszystko dookoła – nasz i sąsiednie domy także. Teraz, będąc w jej wnętrzu, zrozumiałem, jaki jestem mały.

Powoli i ostrożnie stawiałem stopy, przemierzając nieznane. Szedłem środkiem; po lewej i prawej stronie mijałem zmagazynowaną aż po sam dach słomę. Dźwięki były wytłumione, jakbym znalazł się w jakiejś tubie. Zbliżyłem się do krawędzi powierzchni wyznaczającej strych. Zatrzymałem się na środku, tuż przy grubym drewnianym filarze. Dłońmi dotknąłem kawał kwadratowego drewna i spojrzałem w dół. Ależ jestem wysoko ! Jak fajnie ! To właśnie z tego miejsca tata zrzucał słomę. Mój kolejny cel w tym właśnie miejscu brał swój początek. Łączył ścianę budynku z powierzchnią strychu. Moje dziecięce marzenie znajdowało się tuż u moich stóp. Co za wspaniała chwila ! Nareszcie tu jestem ! Z radości aż podskoczyłem kilka razy i głośno krzyknąłem. Wydawane przeze mnie odgłosy były skutecznie tłumione przez słomę, ale to się nie liczyło. Najważniejsze, że w końcu, po latach rozmyślań, znalazłem się tu – na wymarzonej wysokości, przy upragnionej belce. Przecinała powietrze niezabudowanej części strychu. Jeszcze raz wychyliłem się i spojrzałem w dół. Poniżej leżała usypana słoma. Z tej perspektywy przypominała raczej niewielkie wzniesienie. Kiedy pędem przebiegałem obok niej, przewyższała mnie o trzy głowy. Z góry jednak wszystko wyglądało zupełnie inaczej.

Belka była dość szeroka. Mogłem na niej swobodnie postawić dwie stopy obok siebie. Chwilę przyglądałem się, oceniając odległość, jaka dzieliła mnie od szczytowej ściany stodoły. Zupełnie inaczej wyglądała z tej perspektywy. Jakbym patrzył na nieznany element, a przecież oglądałem ją od lat.

Nie chciałem dłużej czekać. Już i tak zmarnowałem zbyt wiele czasu. Podniosłem wyżej głowę, wziąłem głębszy oddech, rozłożyłem ręce na boki i ruszyłem przed siebie ! Postawiłem pierwszy, drugi, a potem kolejne kroki. Nie wiem skąd, ale wiedziałem, że idąc po belce, nie mogę patrzeć w dół. Z nikim na ten temat nie rozmawiałem, nikt nie dawał mi instrukcji chodzenia po belkach usytuowanych wysoko nad ziemią. Ściana w miarę szybko przybliżała się do mnie. W końcu dotarłem do niej i dotknąłem palcami jej szerokich, nieoheblowanych desek. Byłem szczęśliwy, czułem się niczym zdobywca ! Przypieczętowałem mój sukces okrzykiem, który przypominał wycie kojota. Trzymając się ściany, obróciłem się w stronę, z której przyszedłem i usiadłem na belce. Rozejrzałem się dookoła; z góry wszystko wydawało się być takie małe. Czekałem na te widoki. Bardzo się cieszyłem, że nareszcie spełniłem swoje marzenie. Warto było !

Przez cały czas z uniesienia i emocji lekko drżałem. Powoli jednak opanowałem przyśpieszony oddech. Oparłem się plecami o ścianę i na chwilę zamknąłem oczy. Teraz wiedziałem, że mogę o wiele więcej.

Byłem z siebie dumny, ale nie chciałem przesiadywać na górze i w samotności napawać się zwycięstwem. Chciałem jak najszybciej pochwalić się kolegom z klasy o moim wyczynie. Na dodatek rodzice mogli wcześniej wrócić do domu, a lepiej by było, aby tato nie zobaczył mnie siedzącego na tej wysokości.

Euforia przechodziła i dzięki temu zaczynałem więcej widzieć. Stodoła od tej strony prezentowała się zupełnie inaczej. Nawet wielka góra słomy, leżąca na całej powierzchni strychu, wydawała się być o wiele mniejsza niż w rzeczywistości. Spojrzałem na belkę, na której siedziałem. Pamiętam, że z tamtej strony wyglądała na o wiele krótszą. Wiedziałem, że to ta sama droga, po której przed chwilą tu dotarłem, ale z tej strony była jakimś cudem o wiele dłuższa.

Mimo wszystko i tak musiałem wracać tą samą drogą, nie miałem innej do wyboru. Wstałem, przytrzymując się ściany. Krótką chwilę spoglądałem na nią, wziąłem głębszy oddech i ruszyłem. Postawiłem pierwszy powrotny krok, ale zaraz po nim lekko mną zachwiało. Od razu przypomniałem sobie o rękach, dlatego szybko rozłożyłem je na boki. Złapałem równowagę i od razu wyrównałem poziom. Kolejne kroki stawiałem już pewniej, a potem szło mi coraz lepiej. Poczułem nagły przypływ odwagi, nawet delikatnie przyśpieszyłem.

Po pokonaniu około połowy dystansu usłyszałem jaskółkę. Jej odgłosy były bardzo wyraźne, tak jakby latała tuż przy mym uchu. Do tej pory byłem skupiony tylko na stawianiu kroków na belce, ale świdrujące piski wybiły mnie z rytmu. Przestraszyłem się i stanąłem. Mając ramiona rozłożone na boki, zacząłem nerwowo rozglądać się na wszystkie strony w poszukiwaniu ptaka, ale był za szybki. Ruszyłem więc dalej. Po postawieniu dwóch kolejnych kroków, ponownie przystanąłem. Ptasie krzyki narastały z lewej strony. Wysokie tony jaskółczych gwizdów nieprzyjemnie wibrowały w moich uszach, tak jakby za chwilę ptaszyna miała wlecieć do jednego z nich. Może gdzieś pod dachem znajdowało się gniazdo z młodymi ? Jak mogłem go nie zauważyć ? Wystraszony przekręciłem energicznie głowę w lewą stronę. Odruchowo kucnąłem, próbując zejść z linii lotu ptaka. W tym właśnie momencie w jednej chwili straciłem równowagę. W czasie marszu patrzyłem przed siebie i widziałem tylko belkę i strych, ale teraz do moich oczu wdarł się obraz wirującego dachu stodoły. Oddalałem się od niego. Po chwili i bela drewna, po której przed chwilą chodziłem, także zaczęła się oddalać. Jaskółki nadal nie zauważyłem, ale jej pogwizdywania cały czas przeszywały moją głowę. Do dziś słyszę je bardzo wyraźnie, choć minęło już tyle lat. Po chwili z wielką siłą wpadłem w środek stogu, jaki usypał tata. Zapadłem się w nim głęboko. Poczułem ukłucia suchych ściętych roślin. Byłem lekko oszołomiony tą nagłą zmianą miejsca. Wszystko trwało ułamki sekund, nawet nie zdążyłem mrugnąć okiem.

Poleżałem tak przez chwilę, by się uspokoić. Co za przeżycia ! Nigdy takich nie doświadczyłem. Triumfalnie uśmiechałem się do siebie. Jednak warto było wejść na górę. Cieszyłem się, że spełniłem swoje marzenia. To były świetne przygody.

Nie spiesząc się, wyłaziłem z wielkiej kopy słomy. Zacząłem się oczyszczać. Rozpocząłem od nogawek, zmierzając w górę spodni. Byłem cały w źdźbłach. Aż tyle się ich do mnie przyczepiło ? Zastanawiałem się, dlaczego na górze tak silnie mnie przechyliło. Z rozmyślań wyrwał mnie widok czyichś butów, znajdujących się tuż przed moim nosem. Mój zmącony wzrok zaczął szybko się wyostrzać. To były buty Franka. Stał przede mną ! Wyprostowałem się i ujrzałem jego oczy. Surowe spojrzenie brata było bardzo wymowne.

Przed wejściem na górę sprawdzałem dom. Nikogo w nim nie było. Co on tu robił ? Wybrałem ten dzień dlatego, że we wtorkowe popołudnia grał z chłopakami w piłkę. Dziś nie miał treningu ? A tak mi zależało, aby nikt za wcześnie o moim wspinaniu się nie dowiedział. O mym sukcesie sam chciałem pochwalić się bratu. Ciekawe, czy widział, jak spadałem ? Te i wiele innych myśli przewijało się przez moją głowę.

Od razu dostałem burę od niego i jeszcze ręką w głowę mnie zdzielił. Wykrzyczał to samo, co mówili rodzice. Już na pamięć znałem tę nudną wiązankę.

– Co ty tu robisz ?! Fajnie się spadało ?! Nic ci się nie stało ? Chodź tutaj, wyjdź z tego stogu – wyrzucał z siebie jak z automatu, był zły. – Do stodoły miałeś sam nie wchodzić ! Widzę, że na szczęście jesteś cały. Jeśli ciągnie cię tu i na strych, to tylko ze mną możesz przychodzić. Zrozumiałeś ?

– Tak – niechętnie wydusiłem z siebie.

Stałem i patrzyłem na niego, kiwając głową. Co innego miałem zrobić ? Był starszy i silniejszy. Poprosiłem, aby rodzicom nic nie mówił, a tacie szczególnie. Obiecał, że będzie milczał. I słowa dotrzymał. Tylko my dwaj wiedzieliśmy o mojej pierwszej nieudanej próbie odwiedzin strychu. Wszystko ze szczegółami opowiedziałem mu jeszcze tego samego dnia, ale dopiero wieczorem, gdy się już uspokoił. Wtedy zupełnie inaczej na mnie spojrzał, poklepał po ramieniu i powiedział:

– Od teraz nie jesteś już dzieciakiem ! Dlaczego od razu mi nie powiedziałeś ?

– Jak miałem to zrobić, kiedy na mnie krzyczałeś ? – zripostowałem.

– Tak, masz rację. Bałem się, że mógłbyś sobie coś zrobić, a wiesz, że jestem odpowiedzialny za ciebie, opiekuję się tobą. Jesteś moim jedynym młodszym bratem. Rodzice głowę by mi urwali, jeśli coś byś sobie zrobił. Ale tak naprawdę jestem dumny z ciebie. Dobrze, że nic się nie stało. Uważaj na siebie przy kolejnych próbach. A może kiedyś razem wejdziemy na górę ?

Spodobał mi się ten pomysł. Fajnego miałem brata.

Na drugi dzień wspólnie pokonaliśmy belkę. Gładko nam poszło. Okazało się, że nie było w tym nic trudnego. Szybko przyzwyczaiłem się do wysokości. Franek także był zadowolony. Powiedział, że ze mną po raz pierwszy po niej przeszedł. Zaskoczył mnie, nie wiedziałem o tym. Na jego miejscu spacerowałbym po niej cały czas. Przynajmniej, gdy będę w jego wieku, tak będę robił.

Po krótkim czasie przyszedł czas na kolejne etapy mych osiągnięć. Tym razem przemawiał do mnie dach stodoły. W jego przypadku od razu poszło mi wyjątkowo łatwo. Drabinka przymocowana do ściany na strychu prowadziła wprost do okna wiodącego na szeroki świat. Dach był płaski, więc po wspięciu się po szczebelkach, otworzeniu i wypchnięciu okienka na zewnątrz bez problemu znalazłem się na otwartej przestrzeni. Byłem nad koronami drzew ! Cudowny widok ! Wszystko dookoła znajdowało się poniżej mnie.

Przez lata regularnie na niego wchodziłem. Na początku w ukryciu przed rodzicami. Ale długo nie dałem rady utrzymać w tajemnicy mego miejsca odosobnienia i radości. W końcu tata, któregoś popołudnia, zauważył mnie na nim. Zaskoczył mnie. Nie krzyczał, nie kazał zejść na dół, ale wspiął się i usiadł obok mnie. Razem patrzeliśmy w bezkres nieba. Nic do siebie nie mówiliśmy. To był dzień, który zapamiętałem na całe życie. Czas wymknął się spod kontroli i przesiedzieliśmy na nim do wieczora. Dopiero głód przypomniał nam, że już czas zejść. Tym bardziej, że mama nas wołała. Od tamtego dnia tata stał mi się bliższy. Przestałem się go bać, a on bardziej mnie rozumiał. Jeśli rodzice mnie szukali i nie mogli mnie namierzyć, to wiedzieli, że z pewnością siedziałem na dachu. Wchodziłem na górę, gdy w spokoju chciałem zastanowić się nad nurtującymi mnie sprawami, a z roku na rok ich przybywało. Gdy przebywałem bliżej nieba, wpadałem na najlepsze rozwiązania. Stawałem na ziemi wyciszony i w pełni uspokojony.

* * *

Bratu bardzo ufałem, a po kolejnej przeżytej historii dziękowałem za to, że urodziliśmy się w tej samej rodzinie. Stwierdzam, że w ogóle miałem farta, bo w ciężkich dla mnie momentach, w jakiś dziwny sposób znajdował się blisko mnie. Chyba był moim aniołem stróżem. Wszystkie trudne sytuacje zbliżały nas do siebie. Za bratem skoczyłbym w ogień.

Z pewnej zimy zapamiętałem i historię, jaką opiszę poniżej.

Kilka dni przed Bożym Narodzeniem wyszliśmy z Frankiem na sanki. Tego dnia nie mieliśmy w domu zbyt wielu obowiązków. Dlatego zaraz po przyjściu ze szkoły szybko zjedliśmy obiad przyszykowany przez mamę i w podskokach skierowaliśmy się w stronę naszej górki. Razem z bratem ciągnęliśmy za sobą naszą Torpedę na Płozach. Tak nazwaliśmy sanki, jakie tato specjalnie dla nas wyszykował. I rzeczywiście – zjeżdżały szybciej od sanek innych naszych koleżanek czy kolegów. Cieszyłem się, że mróz zelżał kilka dni temu. Wcześniej, mocno szczypał nasze nosy i policzki.

Nawet najmniejsze dziecko znało górkę w naszej okolicy. Już z daleka słychać było podekscytowane okrzyki dzieciaków radośnie bawiących się na śniegu. Tego dnia było tłoczniej niż zazwyczaj. Słynny wysoki pagórek w całości znajdował się na naszej ziemi. Kończył się tuż przed rodzinnym lasem.

Po wielu zjazdach zaczęliśmy się nudzić. Michał, nasz sąsiad, zaproponował, abyśmy poszli sprawdzić, jakiej grubości jest lód na rzeczce. Wszyscy z ochotą podchwyciliśmy ten pomysł. Rzeka nie miała nazwy. Mówiliśmy na nią zwyczajnie – rzeczka. Przepływała niedaleko naszego domu. Była naturalną granicą oddzielającą ziemię moich rodziców od ziemi rodziców Michała. Po krótkim marszu byliśmy już na brzegu. Pomysłodawca pierwszy zszedł po skarpie, postukał ostrożnie butem i stwierdził, że lód jest solidny.

Rzeczka nie była zbyt szeroka. W najszerszym miejscu może przekraczała ze trzy metry. Najważniejsze, że nam, dzieciakom, do zabaw w zupełności wystarczała. W upalne dni lata skakaliśmy w jej wody i kąpaliśmy się. W niektórych miejscach była głęboka, zwłaszcza na zakolach. W zimę z kolei ślizgaliśmy się po zamarzniętej powierzchni. Na grubym lodzie mieliśmy o wiele lepszy poślizg niż z nawet najbardziej stromej części naszej górki.

Tamtego grudniowego dnia na początku urządziliśmy sobie zawody w rzucaniu kamieniami, które z głuchym dźwiękiem odbijały się po lodzie. Z pola udało nam się zebrać je w różnej wielkości. Mieliśmy z nimi trochę kłopotu, ponieważ były przymarznięte do ziemi, ale jakoś daliśmy radę. Ułatwialiśmy sobie podnoszenie, kopiąc w nie podeszwami butów. Ustawiliśmy się w rzędzie wzdłuż brzegu i seriami rzucaliśmy nimi na lód.

Po zbombardowaniu zamarzniętej rzeki wymyśliliśmy, że ulepimy bałwana na jednym z jej zakrętów. W tym miejscu latem, rodzice, gdy mieli wolną chwilę, kładli się na kocach i się opalali. Wpadłem na pomysł, aby bałwana, jaki powstanie w zakolu, nazwać Strażnikiem Wejścia do Podziemnego Świata. Tylko za jego zgodą otwierały się tajemne wrota w rzeczce i po schodach schodziło się w nieznane pieczary. Wszystkim spodobał się pomysł z tym Światem Podziemnym. Po jakimś czasie wszyscy z dumą przyglądaliśmy się, jakiego dużego Strażnika udało nam się utoczyć.

Podzieliliśmy się na dwie bandy i zaczęliśmy o niego walczyć. Franek powiedział, że ten, kto panuje nad Strażnikiem, panuje też na całym Światem Podziemnym. Goniliśmy się wokół niego, zdobywaliśmy i traciliśmy, cały czas rzucając w siebie śnieżkami. To była najlepsza zabawa dzisiejszego dnia. Jednak wojna pomiędzy nami przeciągała się i czułem się coraz bardziej zmęczony. Prosiłem brata, abyśmy ją przerwali i wracali do domu. Chciałem, aby w drodze powrotnej ciągnął mnie na sankach. Ledwo skończyłem wypowiadać te słowa, gdy mocno oberwałem w głowę, najprawdopodobniej zmrożoną kulką, bo przed oczami zaczęły wirować mi małe gwiazdki. Kilka metrów od nas stał w pełni z siebie zadowolony Makary, najwyższy kolega z klasy Franka. Z wirującymi przed oczyma mroczkami, lekko otumaniony zacząłem przed nim uciekać. Nie wiem dlaczego, ale biegłem wzdłuż rzeczki, tym samym oddalałem się od bałwana, o którego toczyliśmy zacięte boje. Myślałem, że Makary przestanie mnie ścigać, ale nie odpuszczał i był coraz bliżej. Coraz ciężej oddychałem i słyszałem, że on także. W końcu zatrzymałem się nad małą skarpą, nie miałem gdzie dalej uciekać.

Odwracałem się w jego stronę, on w tym samym momencie, z zacięciem wypisanym na twarzy, rzucił w moją stronę dwie śnieżki. Pierwsza ze świstem przeleciała tuż obok głowy, a druga z jeszcze większą prędkością zmierzała prosto w stronę mojej twarzy. Zawsze miałem dobry refleks. Nie chciałem po raz kolejny ujrzeć tańczących gwiazdek. Tego samego dnia byłoby ich już za dużo. Siłę rzutu Makarego poznałem chwilę wcześniej. Dlatego też wykonałem głęboki unik, odchylając się do tyłu na prawą stronę. Nie opanowałem ciała, a siła, z jaką to zrobiłem, przechyliła mnie całego na bok. Dla podtrzymania równowagi cofnąłem stopę za siebie, jednak nie znalazłem tam żadnego oparcia. Moja noga poleciała w dół. Straciłem równowagę i pociągnęło mnie do tyłu. Świat zachwiał się i zarejestrowałem tylko lot w nieznane. Uderzyłem plecami o skarpę; zsuwałem się prosto ku rzece. Silnie uderzyłem o powierzchnię lodu, i od razu usłyszałem trzaski. Pękał ! W tym miejscu był zbyt cienki ! A przecież wszędzie był twardy ! Od razu poczułem, jak zimna woda dostaje się pod kurtkę i rozlewa się po plecach i całym ciele.

Zapadałem się dość szybko, tak jakby rzeka miała długie ręce, którymi wciągała mnie w głębiny, na przywitanie częstując przenikliwym chłodem. Kątem oka widziałem Makarego zbiegającego po skarpie, próbował złapać za moją dłoń, ale nie udało mu się. Po chwili zniknął mi z oczu. Byłem już cały pod wodą. Wokół mnie było bardzo ciemno, ale najgorszy był ten chłód. Dziwne uczucie. Znalazłem się w ciemnym i przejmującym zimnym świecie. Czułem, jak kości bolały mnie od środka. Chciałem złapać powietrze, ale nie mogłem. Coraz wolniej poruszałem rękoma i nogami. Czułem się czymś skrępowany. Gruntu pod nogami w ogóle nie wyczuwałem. Pewnie natrafiłem na ten głębszy odcinek rzeki.

W trakcie ciężkiej walki z wodą parę razy udało mi się wychylić głowę ponad powierzchnię, wówczas usilnie łapałem powietrze. Od tamtego dnia wiem, co oznacza jego brak w płucach. Instynktownie podejmowałem próby uchwycenia krawędzi tafli lodu, ale łamała się za każdym razem. Traciłem siły. Uspokoiłem się. Nic mi już nie przeszkadzało. Zacząłem widzieć wokół siebie jasne istoty, chyba to były anioły. Szeptały coś do mnie, ale nie pamiętam ich słów. Emanowały głębokim spokojem. Mama dużo o nich opowiadała. Z tego błogiego stanu wyrwało mnie nagłe szarpnięcie. Chyba to był Franek. Reszty nie pamiętam.

* * *

Kilkanaście dni przeleżałem w łóżku. W tym czasie dużo spałem, ale gdy się budziłem, natychmiast wstawałem, bo zwyczajnie chciałem się bawić, nudziło mnie ciągłe leżenie. Jednak po chwili zajęć czy spacerowania po domu, wykończony z powrotem wdrapywałem się do łóżka. Mama, widząc mnie drepczącego, podbiegała i mocno tuliła i całowała po całej głowie. Prosiła, abym się położył, ponieważ jeszcze nie doszedłem do siebie.

Któregoś dnia zezwoliła, aby przyszli do mnie koledzy. Zjawili się ci, z którymi bawiliśmy się nad rzeczką tamtego dnia. A może przyszło ich więcej ? Nie wiem. W każdym razie w pokoju zrobiło się tłoczno. Ucieszyłem się z ich odwiedzin. Brakowało mi ich żartów. Jeden przez drugiego opowiadali, jak mój brat przeprowadził akcję ratowniczą. Podczas wzajemnych przekrzykiwań teatralnie prezentowali różne śmieszne pozy. Gwar był coraz większy i mama kilka razy przychodziła uciszać bandę, za którą tak się stęskniłem.

Siedzący na brzegu łóżka Franek uspokajał rozochoconych jajcarzy i przejął dalsze opowiadanie. Ustąpili i wyciszyli się. Pewnie dlatego, że oprócz mnie sam był bohaterem akcji.

Okazało się, że to Franek usłyszał wołania Makarego. Od razu pobiegł w naszą stronę. Za nim ruszyła reszta grupy. Widząc, co się ze mną dzieje, szybko oplótł się sznurkiem od sanek wokół pasa i nakazał kolegom, aby mocno trzymali za niego. Zbiegł po skarpie do rzeczki. Ci, którzy stali na brzegu, mówili, że kilka razy widzieli moją głowę, kiedy to na chwilę pojawiałem się nad jej powierzchnią. Wówczas to próbowałem złapać za krawędź lodu, ale on łamał się i ponowie znikałem im z oczu.

Brat zaskoczył wszystkich, mówiąc, że gdy wbiegł do wody, w ogóle nie czuł chłodu. To co mówił, było ciekawe, ja odczułem go w pełni. Od samego początku przeszywał mnie na wskroś. Miał grunt po nogami, którego ja nawet nie musnąłem. Gdy znalazł się w wodzie, zakładał, że sprawnie i szybko wyciągnięcie mnie na brzeg. Sądził, że bez problemów uda mu się złapać moje ręce machające w powietrzu, ale nie brał pod uwagę tego, że w swych panicznych ruchach mogłem być od niego o wiele szybszy. Nie dał rady żadnej uchwycić. Po nieudanych próbach wszedł głębiej w nurt i zanurkował za mną. Dopiero za trzecią próbą natrafił na mnie. Wtedy mocno złapał za rękaw kurtki i zaczął ciągnąć.

Franek zwolnił tempo opowiadania, aby po chwili całkiem zamilknąć. Zawiesił się. Spoglądał w jeden punkt oddalony gdzieś w przestrzeni. Nie poruszył się nawet na milimetr. Nikt z będących w pokoju nie przerwał tego zamyślenia. Po długich sekundach nieobecności wrócił do nas i przemówił ponownie.

– Nie spodziewałem się, że twoje ciało będzie sprawiało taki opór. Wyciąganie ciebie zabrało mi dużo sił. Toczyłem walkę z rwącym nurtem rzeczki. Na początku prawie go nie odczuwałem, ale z upływającymi sekundami dawał mi się coraz mocniej we znaki. Latem wszyscy ją lubimy, bo w upalne dni nas chłodzi, ale w tamten feralny dzień nie ułatwiała w wydostaniu cię na brzeg. Wkładałem wszystkie siły, abyśmy jak najszybciej znaleźli się na lądzie, ale czułem, jak w zastraszającym tempie opadam z sił. Powoli stawiałem krok za krokiem pod prąd. Cały czas trzymałem cię za kurtę, ale w pewnym momencie potknąłem się. To był jakiś korzeń lub kamień. Do tej pory dawałem sobie radę ze wszystkim. Jednak cała ta sytuacja pokazała, że byłem w coraz gorszym stanie. Czułem, jak ciągniecie za opleciony wokół mnie sznurek, za co jeszcze raz dzięki. Odczuliście, jak silny jest nurt naszej niepozornej rzeczki. Zaraz po potknięciu znalazłem się tam, gdzie ty, Witek. Nie zakładałem, że sam będę potrzebował pomocy. Tracąc grunt pod nogami, przebywając krótko w stanie specyficznej wodnej nieważkości, poczułem, jak nurt wpycha nas pod warstwę lodu. Najgorsze było to, że nie mogłem nad tym zapanować. Makary, dziękuję, że tak szybko zareagowałeś. Nie zauważyłem, kiedy wszedłeś za mną do wody. Jeśli się nie mylę, złapałeś mnie za kurtkę, tak ? Dzięki tobie odzyskałem równowagę i w końcu stanąłem na dnie. Najważniejsze, braciszku, że nie wypuściłem cię z rąk. Jeszcze raz wszystkim wam dziękuję za pomoc ! Teraz po raz pierwszy, przy przytomnym mym braciszku.

Franek kontynuował.

– Wituś, byłeś nieprzytomny i nie oddychałeś. Przenieśliśmy cię na polanę i ułożyliśmy na największych sankach Tomka. Od razu udzieliłem ci pierwszej pomocy. Po kilkudziesięciu uciśnięciach klatki piersiowej i wpompowaniu w twoje płuca sporych dawek powietrza, w końcu, na szczęście, złapałeś pierwszy oddech. Zacząłeś wypluwać z siebie wodę, krztusiłeś się i zarazem łapczywie wciągałeś ożywczy tlen. To był dla mnie najpiękniejszy widok, braciszku.

Franek ucichł i zobaczyłem, jak po policzku spłynęła mu łza. Szybko wytarł ją dłonią, odchrząknął i mówił dalej.

– Gdy już regularnie oddychałeś, zacząłeś cały drgać. Maciek i Michał zdjęli z ciebie kurtkę i od razu założyli ciepłą, którą dał tobie Olek. Twoja w szybkim tempie zamieniała się w jeden wielki sopel. Grubą czapkę otrzymałeś od Maurycego. Julek, dziękuję ci, że pomyślałeś i o mnie. Kazałeś mi ściągać z siebie kurtkę i czapkę. Braciszku – obaj z wolna stawaliśmy się zamarzającymi bałwanami.

W momencie, gdy się zapinałem, obok nas pojawili się rodzice nasi oraz Kacpra i Marcelego. Tymek, dziękuję ci, że kiedy z Makarym wyciągaliśmy z rzeczki Witka, to ty wpadłeś na pomysł i pobiegłeś do domów, by ich zawiadomić o tym, co się stało. Jeszcze nigdy w życiu, tak jak wtedy, nie ucieszyłem się na ich widok. Przynieśli koce, którymi owinęli nas, a także Makarego. Inne rozdali tym, którzy podarowali nam własne kurtki.

Mama jak nas zobaczyła, chwyciła się za głowę i zaczęła płakać, ale na szczęście tata panował nad sytuacją, mówiąc: „Teraz nie ma czasu na płacze, kochanie. Musimy ich jak najszybciej przewieźć do domów”.

Posadził cię na sankach, a ja usiadłem za tobą. Trzymałem cię, abyś z nich nie spadł. Tata złapał za sznurek i zaczął ciągnąć nas do domu. Ojciec Marcelego podbiegł, aby mu pomóc, jednak nasz tata stanowczo podziękował.

– Wiecie – zamyślony przerwałem Frankowi – teraz trochę sobie przypominam. Jakby urywane kawałki z filmu. Zapamiętałem widok pleców taty, gdy biegł z nami. Wszystko się trzęsło. Pamiętam, jak wnosił mnie do pokoju i położył na łóżku. Jak przez mgłę, do dziś czuję zapach olejku, którym mama i tata całego mnie nacierali. Na chwilę się obudziłem, gdy tata wlewał mi coś do gardła. A po połknięciu tego od razu poczułem, jak ciepło rozpływa się wewnątrz mnie. Pamiętam też badającego mnie lekarza. Wczoraj mama mi powiedziała, że był zaskoczony, jak mam silny organizm. Stwierdził, że po takim wychłodzeniu, powinienem mieć co najmniej zapalenie płuc, a nie miałem. Choć nie wiem, w jaki sposób miałyby się zapalić po przebywaniu w zimnej wodzie – zaśmiałem się. – Stwierdził, że mam daleko przesuniętą granicę akceptacji chłodu. O takich przypadkach uczył się na studiach, ale do tej pory w swej praktyce, nie spotkał takiego pacjenta

Mój brat jest moim bohaterem. Cały czas mu dziękuję, że mnie wyratował. Przez te kilkanaście dni przychodził po szkole do mojego pokoju i razem spędzaliśmy czas. Pytał, jak się czuję, poprawiał poduszkę i nie pozwolił mi się odkrywać, nawet wtedy, gdy było mi za gorąco. Razem graliśmy w państwa i miasta i wymyślaliśmy inne zabawy. Trzy razy przyłożył swoje czoło do mojego, patrzył w oczy i mocno trzymał mnie za kark. To trochę mnie bolało, ale wiem, że to był mój wspaniały i kochany starszy brat !

* * *

Fajnie, że mieliśmy dużą rodzinę. Niekiedy ciocie i wujowie przychodzili do nas, innym razem to my ich odwiedzaliśmy. Często wujowie Tomek, Romek i Tadek, którzy byli rodzonymi braćmi taty, pracowali z nim razem na naszym gospodarstwie. W tym samym czasie najczęściej ciocie Marysia i Zosia – będące rodzonymi siostrami mamy – szykowały dla wszystkich obiad. Jak to mówili rodzice, na polu i w kuchni praca każdemu paliła się w rękach. Domy rodzinne stały dla siebie otworem, wszyscy bardzo się wspierali i kochali. Pomagaliśmy sobie wzajemnie, to mi się podobało. Widać było wielki entuzjazm i chęć wspólnego przebywania razem.

Soboty były moimi ulubionymi dniami. Czekałem na nie cały tydzień. Już przed południem zjeżdżała na nasze podwórko cała rodzina, bez wyjątków. Z kuzynostwem mogliśmy w te dni biegać po dworze do późnego wieczora i to było w nich najfajniejsze. Wchodziliśmy na drzewa, bawiliśmy się w podchody. Nieraz dziewczyny chciały same poskakać w gumę, wtedy my z chłopakami graliśmy w gałę. Jednak zabawa w chowanego przewyższała wszystkie inne. Mogliśmy się kryć po całym gospodarstwie, a możecie mi wierzyć, było gdzie.

Wujowie ze stodoły wyciągali stoły i ławy. Ustawiali je z boku podwórka pod drzewami akacji, tak abyśmy wszyscy razem mogli przy nich się pomieścić. Ciocie rozkładały obrusy, a na nich stawiały przygotowane jedzenie i mój ulubiony kompot truskawkowy. Od tamtej pory lubię jadać obiady na świeżym powietrzu. W uszach pozostał mi ten wspaniały harmider. Całość tętniła życiem. Jeden drugiego chciał przekrzyczeć, wszyscy byli weseli.

Dorośli zawsze dbali o to, aby na stołach było dużo jedzenia. Każdy przynosił ze swego domu, co miał, a ciepłe potrawy ciocie szykowały w naszej kuchni. Nie można było do niej wejść, tak było tłoczno. Zastanawiałem się dlaczego – oprócz kompotu i specjalnie szykowanej dla nas, dzieciaków, przez wujka Tadka przepysznej oranżady – dorośli pili wódkę. Oni jej pili więcej niż my całej oranżady. Przy każdym obiedzie było jej sporo. Była tylko dla dorosłych, i dobrze, bo zauważyłem, że bardzo szybko wprowadzała pijących w jakiś dziwny stan. Zaczynali niewyraźnie mówić, a po jakimś czasie chwiali się na nogach. Z kolei ciocie po jej wypiciu zaczynały głośniej się śmiać i dziwnie piszczeć. Do tego mocniej nas tuliły i całowały. Wujkowie po jakimś czasie zaczynali się z nami bawić. Młodszych chwytali i nosili na barana, a także nas, starszych, gonili po podwórku.

Bywały też i takie spotkania, na których po jakimś czasie rozmowy dorosłych stawały się tak głośne, że aż zaczynali na siebie krzyczeć. Najczęściej robił tak wujek Wiktor, brat mamy. Zaczynał mówić złe słowa na dwóch braci taty – wujków Staszka i Włodka. Gdy do tego dochodziło, jeśli były to ciepłe dni, dorośli kazali nam bawić się na polanie za stodołą, a w zimowe miesiące wyganiali nas na strych, zamykając za nami drzwi. Wówczas na dole w kuchni i salonie huczało jak w ulu.