Jabłka i Kwiaty - Ireneusz Gralik - ebook

Jabłka i Kwiaty ebook

Ireneusz Gralik

0,0
7,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Liwia jest wyjątkowa. Dojrzewa pomiędzy kwiatami, a owocami. Jej ojciec darzy ją szczególną miłością. Jaką? …, za dużo słów, aby ująć to w krótkim opisie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 32

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ireneusz Gralik

JABŁKA I KWIATY

© Ireneusz Gralik, 2019

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Spis treści

Jabłka i Kwiaty

JABŁKA I KWIATY

Urodziła się na początku lat osiemdziesiątych. Razem z żoną pragnęliśmy, aby nosiła długie włoski, nie chcieliśmy ich skracać.

Nazwałem ją słodkim motylkiem, dlatego, że kiedy biegała, podskakiwały jej plecione warkoczyki, które przypominały ich kolorowe skrzydła. I tak rosła, śliczna blondyneczka o głębokich piwnych oczach, jakie odziedziczyła po swojej mamie, hiszpance z pochodzenia. Rozdawała sąsiadom słodkie uśmieszki, a przy nich wówczas uwidaczniały się lekkie dziureczki na obu policzkach. Była uwielbiana przez wszystkich. Koledzy zazdrościli mi, tak ślicznej córki. Po naszym miasteczku chodziłem z wysoko podniesioną głową, dumny jak paw. Była moją miłością. Patrzyłem, jak rosła z miesiąca na miesiąc, z roku na rok. Zrobiłbym dla niej wszystko, tak bardzo ją kochałem. Została córeczką tatusia.

Wiesz, jak to jest z tatusiami, którzy ponad wszystko kochają swojeśliczne dziewczynki?

Była żwawa od samego urodzenia. Nie raz mieliśmy problemy z odnalezieniem jej w rozległym domu, nie wspominając o terenie naszego dużego gospodarstwa, odziedziczonego po moim ojcu.

Wciskała się w każdy jego zakamarek. Regularnie siadywała w kurniku przed kurami i z łatwością wymyślała im historyjki. Sam z ciekawością słuchałem ich, kiedy przystawałem przed kurnikiem.

Były naprawdę interesujące i dość złożone jak na niespełna pięciolatkę.

Ścieżki do naszych króli także miała dobrze wydreptane. Nie wiem, w jaki sposób nauczyła się otwierać klatki. Wypuszczała wszystkie i cała ich gromada rozbiegała się po naszym obszernym podwórku.

Na regularnych zebraniach futrzaków, obecność kur i dwóch zazdrosnych kogutów była obowiązkowa. Zapewne wszyscy

uczestnicy spotkań prowadzili ciekawe rozmowy o życiu. Widząc, jak nasz skarb w podskokach biega wokół podwórkowej zgrai, tryskając pełnią szczęścia, cieszyłem się wraz z nią. Po skończonych obradach miałem niezłą robotę przy ponownym umieszczaniu kłapouchów w klatkach, ale ten obowiązek, z czasem stał się

dla mnie słodką przyjemnością.

Niepotrzebnie kupiliśmy jej kilka lalek. Bardzo rzadko brała je do rączek. Od zakładania plastikowym dziewczynkom sukienek czy czesania im włosków, wybierała prowadzenie dyskusji z żywymi zwierzakami, głaskała miękkie futerka i długie uszy. Kury i króliki spełniały rolę najlepszych zabawek. Te ostatnie tuliła z wielką miłością. Nosiła je ze sobą, gdzie tylko się dało. Wnosiła także do naszego domu. Pytaliśmy, po co to robi. Za każdym razem odpowiadała, że chciała je ugościć, bo na pewno są głodne i że da im zupę mleczną oraz poczęstuje herbatą.

Próbowała sadzać je na krzesełkach dla lalek przy ich stoliku, ale króliki najwidoczniej nie były zainteresowane nudnym spędzaniem czasu przy jedzeniu, bo po chwili rozpierzchały się po wszystkich pomieszczeniach w domu.

Był płacz, gdy wynosiliśmy je do klatek. Wiele razy mówiliśmy, że bawiąc się w taki sposób, tylko je męczy, ale nasze słowa przynosiły mizerne efekty. Zbytnio się nami nie przejmowała, bo po jakimś czasie futrzaki ponownie nas odwiedzały.

Miała takiego jednego ukochanego, który rzeczywiście ciekawie wyglądał. Był niemalże oklejony dużymi ciapkami, o kolorze delikatnego brązu miejscami wpadającego w lekki odcień rudości.

Pod bródką miał przyklejoną śnieżnobiałą plamę, a dwie mniejsze na główce, dokładnie u podstawy uszu. Przez cały grzbiet przebiegał magicznie lśniący ciemnoszary pasek. Jakby nosił

na sobie wszystkie odcienie króliczego świata. Ten uroczy widok przypieczętowywał zgrabny brązowy nosek. Liwia wołała na niego Leon. Leon nawet mi się spodobał. Z krzesełek dla lalek i ja nie chciałem go wyganiać. Oficjalnie został członkiem naszej rodziny.

W gruncie rzeczy w niczym jej nie przeszkadzaliśmy. Ani żona, ani ja nie ingerowaliśmy zbyt mocno w to, co robiła. Raczej z ciekawością przyglądaliśmy się jej twórczym pomysłom. Z miłością ją tuliliśmy i całowaliśmy jej włoski, kochając ponad życie.

Blondyneczce przybywało miesięcy, bez lęku poszerzała swe terytorium, odwiedzając położone coraz dalej od domu tereny.

Lawirowała pomiędzy drzewkami w naszych rozciągających się po horyzont sadach. Ganiała szczęśliwa razem z naszym pupilem, owczarkiem niemieckim, który wabił się Rex, ale wołała na niego Figo. Mówiła, że długie rzędy drzewek są jej żołnierzami, broniącymi ją przed złodziejami. Jej armia ma ich wszystkich wyłapać.

Kto był tym złodziejem? Nie odpowiem ci. Wiesz, jak to bywaz dziecięcą wyobraźnią. Zabawy córki bardzo przypominały mio własnych, z dzieciństwa.

— — — — — — —

Mój tato miał hopla na punkcie jabłoni. Odkąd pamiętam, od zawsze nasz dom był nimi otoczony i w nich tonął. Bardzo je kochał i na pewno był o nie spokojny, przekazując mi

gospodarstwo. Miały na mnie duży wpływ.

Jako mały chłopiec prosiłem mamę i babcię o ciągłe wypiekanie szarlotek. Piekły je dla mnie z miłości, a ja chwytałem ich kawałki i uciekałem, by dalej się bawić. Po krótkim czasie wracałem, prosząc o więcej. Uwielbiałem jabłka i ubóstwiam do dzisiaj.

Dopiero po trzydziestce dopuściłem do siebie smaki innych owoców.

W trakcie prowadzenia rodzinnego interesu dodałem do naszej szerokiej już gamy gatunków kilka nowych i trochę mniej znanych odmian. Klienci pozytywnie je przyjęli. Niewielkie rodzinne gospodarstwo

rozrosło

się

do

sporego

owocowego

przedsiębiorstwa. Mieliśmy odbiorców z wielu miejsc w kraju, a i lista kontrahentów zagranicznych stale się wydłużała.

Sukcesywnie rozbudowywaliśmy nasze kontakty. Firma pęczniała, a wraz z nią podrastała i dojrzewała moja ukochana sikoreczka.

Przyglądała się, co robiliśmy, i z nieskrepowaną ciekawością dziecka zaglądała w każde miejsce. Pytała o wszystko: w jaki sposób myje i suszy się jabłka, wchodziła do magazynów, licząc palety i skrzynki.

Interesowała

się

nawet

technicznymi

parametrami

linii

produkcyjnych. Praktycznie każdy dział firmy ją ciekawił.