Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
39 osób interesuje się tą książką
Czasy i środowisko, w jakich przychodzi nam żyć, mają niebagatelny wpływ na ukształtowanie naszych charakterów i zachowań, ale tylko od nas samych zależy, czy pod wpływem innych nie zatracimy siebie. Retrospektywna podróż do lat 60. ubiegłego wieku pokazuje, że niezależnie od wszystkiego, życie toczy się swoim torem, a ludźmi targają namiętności. Czasem tylko pewne rzeczy wymawia się szeptem. Delikatnie zaznaczone tło historyczne nie przytłacza, a wręcz przeciwnie – pomaga umiejscowić wydarzenia. Najważniejsza w tej historii jest jednak miłość.
Justyna ma narzeczonego, którego kocha. Planują ślub. Podróż w jego rodzinne strony zaczyna otwierać przed nią kolejne drzwi do skrywanych pilnie rodzinnych tajemnic. Co odkryje? Czy Karol jest wobec niej uczciwy? Czy sielankowy klimat Drzymlina przełoży się na idyllę małżeńską? Jakich sekretów strzegą łąki sennej wsi podlaskiej?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 578
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro & Joanna J. Pawłowska
Warszawa 2025
Okładka – zdjęcia i grafika: Agnieszka Kazała
Zdjęcie Autorki na okładkę: Konrad Kierebiński
(Zakład Fotograficzny Agnieszki i Konrada Kierebińskich)
Redakcja: Agnieszka Kazała
Korekta: Daria Siwek
Skład i łamanie: WLBP
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: I, Warszawa 2025
ISBN: 978-83-67788-49-6
~ 1 ~
– O, już widać przystanek, a za nim jest droga na Drzymlin – powiedział obojętnie Karol.
Od przystanku autobusowego do wsi było około dwóch kilometrów. Otaczały ich pola z bujnym zbożem poprzecinane wąskimi kreskami ścieżek oraz soczysto zielone łąki. Zjechali z głównej drogi i samochód zaczął podskakiwać na kamienistej drodze. Mijali przydrożne wierzby i brodzące w trawach bociany, które zajęte szukaniem pokarmu, nie reagowały na turkot toczącego się z wolna auta.
– Ile tu bocianów, nigdy nie widziałam ich tyle naraz! – zachwyciła się Justyna.
– Yhy – przytaknął Karol. – Musiało dużo padać, dlatego trawa taka zielona.
Wśród gładkiej równiny stały kopki suchego siana, które wręcz kusiły, aby beztrosko zagnieździć się w nich i popatrzeć na błękitne niebo usiane kłębami białych chmur, niby wełnistymi owieczkami.
Justyna zapragnęła nagle pochodzić między tymi kopkami siana, a nawet poleżeć w nich z Karolem, przytulić się do niego i cieszyć się wręcz sielankową chwilą.
– Zatrzymaj się – poprosiła. – Wysiądźmy, zostańmy tu chociaż chwilę. Tak tu pięknie, że aż dech zapiera.
– Chyba zgłupiałaś! Przecież oni tam na nas czekają – odpowiedział oschle, nie podzielając jej zachwytów.
Dziewczyna zamilkła, było jej przykro, więc już do samej wsi nie odzywała się do niego. Może ma rację, na pewno tam na nas czekają – pomyślała, usprawiedliwiając jego opryskliwość.
Spojrzała na niego kątem oka. Przypomniała sobie niedawne spotkanie z Tereską – koleżanką, z którą przez pięć lat siedziała w jednej ławce w Liceum Pedagogicznym.
– Jak wygląda ten twój Karol?– zapytała tamta. – Musi być atrakcyjnym mężczyzną, skoro ty, taka szkolna piękność, za którą uganiali się wszyscy chłopcy, tak się w nim zakochałaś – ironizowała.
Wtedy Justyna złapała się na tym, że nie potrafi go opisać. Zakłopotana zagryzła dolną wargę i wystękała:
– Nie żartuj sobie. Jaka znowu piękność. Karol? Karol jest taki zwyczajny. No średniego wzrostu, włosy ma takie… no, ciemny blond.
Jeszcze raz spojrzała na niego i pomyślała, że naprawdę jest taki zwyczajny, że nie ma w nim nic, nad czym można by się rozwodzić. A jednak zakochała się. Może w tym jego trochę krzywym uśmiechu – gdy się śmiał, jego usta z lewej strony wyginały się lekko w dół.
Nie znała ludzi, do których jechali i nie chciała już przy pierwszej wizycie, zrobić złego wrażenia zbyt długim spóźnieniem. Były to rodzinne strony matki Karola, gdzie do czasu studiów spędzał każde wakacje. Nie był tu już ponad pięć lat.
Wjechali do Drzymlina. Justyna ze zdumieniem przyglądała się domom jakby przeniesionym ze skansenu, podobnym do siebie przydomowym ogródkom, w których królowały różowe i ciemnobordowe malwy, jasnoróżowe floksy oraz niebieskie ostróżki. Wieś miała kształt okręgu, po jej wewnętrznej i zewnętrznej stronie były siedliska. Przetykane kapliczkami, otulone starodrzewiem. W środku lśnił staw, a właściwie sadzawka otoczona tatarakiem i bujnymi trawami.
Dom cioci, Wandy Kornackiej, stał przy wylocie drogi prowadzącej na kolonię nazywaną Kępiną. Przez otwartą bramę wjechali na wielkie podwórko– porośnięte gęstą trawą, poprzecinane wydeptanymi przez domowników ścieżkami. Stodoła i zabudowania gospodarcze otaczały podwórko z trzech stron. Dom był solidny, murowany, nakryty reńską, bordową dachówką. Justyna patrzyła z zadowoleniem.
Jak dobrze, że ten dom jest taki – pomyślała. Świadomość, że musiałaby spędzić noc w wiejskiej, drewnianej chałupie, budziła w niej nieznany dotąd niepokój.
Na podwórku nie było nikogo.
– Drzwi są otwarte, więc ktoś musi tu gdzieś być – stwierdził Karol. Wziął Justynę za rękę i weszli tak do domu.
Minęli szeroki korytarz, po czym znaleźli się w przestronnej kuchni. Centralne miejsce zajmował tu nakryty ceratą stół, na środku którego postawiono wazon z ogrodowymi rumiankami. Drewniane krzesła starannie do niego dosunięto. Róg pomieszczenia zajmowała biała, kaflowa kuchnia, wokół której ściany również pokryte zostały białymi, piecowymi kaflami. Na wkręconych w nie żeliwnych wieszaczkach wisiały wyczyszczone rondle i suche zioła. Tuż przy ziemi znajdowały się żeliwne ozdobione ornamentem drzwiczki do pieca chlebowego, zamknięte na rygielek. Na płycie, latem kuchnia kaflowa nie była używana, również przykrytej kwiecistą ceratą, stała trzypalnikowa kuchenka gazowa, a obok niej butla z gazem – starannie okryta zmarszczoną u góry kolorową zasłonką.
Dalej znajdował się mały, półokrągły jednokomorowy zlewozmywak, a tuż za nim wąskie drzwi prowadzące do jakiegoś pomieszczenia. Jak się później okazało, mieściła się tam nieduża przykuchenna spiżarnia. Na przeciwległej ścianie wzrok przyciągał szeroki, biały kredens, pełen szklanych naczyń widocznych przez przezroczyste szybki jego drzwiczek, a za nim drewniana, malowana skrzynia z wypukłym wiekiem. Stojąca opodal wersalka nakryta wzorzystą kapą i udekorowana czterema haftowanymi w kwiaty poduszkami zachęcała do odpoczynku zmęczonych drogą przyjezdnych. Przestrzeń nad nią ozdobiona była dwoma obrazami o tematyce religijnej. Jeden z nich przedstawiał Matkę Boską z dzieciątkiem, z tęczowymi areolami wokół ich głów, nad którymi fruwały dwa białe anioły, natomiast na drugim nieznany artysta namalował Świętą Rodzinę na łące wśród pasących się owieczek. Na wprost wejścia wisiał mahoniowy zegar z ozdobną tarczą i wahadłem. Między wersalkę a skrzynię wciśnięta była singerowska maszyna do szycia, nakryta półokrągłą drewnianą przykrywą z ozdobną rączką.
W oknie wisiały lniane zasłonki w pomarańczowe kwiaty, a na parapecie w dwóch glinianych doniczkach czerwieniły się dorodne pelargonie. Tuż obok pysznił się duży słój z wiśniami, zasypanymi cukrem, obwiązany ciasno białą, lnianą szmatką. Pomieszczenie było bardzo przytulne, pachnące drewnem, herbatą i gotowanymi ziemniakami. Panował w nim ład i porządek.
– Jak tu ładnie – zauważyła Justyna, rozglądając się po pomieszczeniu z niekłamanym zachwytem.
– Może ciocia jest w zagajniku, za stodołą – zastanowił się mężczyzna.
Wyszli z domu i ruszyli na ukos przez podwórze, do furtki w drewnianym płotku. Gdy zbliżali się do wyjścia, doleciał do nich podniesiony kobiecy głos:
– Teraz, teraz ci się przypomniało? Teraz?
– Nigdy nie jest za późno! – odpowiadał zachrypnięty męski.
– Nigdy! Zapamiętaj, nigdy mu tego nie powiesz! Nie pozwalam ci! Ja sama, sama to załatwię!
W kobiecie ubranej w kwiecistą niebieską sukienkę z długim rękawem Karol rozpoznał ciocię Wandzię. Jej gruby, jasny warkocz zawinięty był w koronę na tyle głowy. Naprzeciwko stał jej starszy brat, Władysław, otrzepujący nerwowym ruchem szare od kurzu spodnie oraz kraciastą koszulę. Czarne, zniszczone, ulepione błotem kalosze, świadczyły o jego niedawnym powrocie z pola.
Krzyczący zobaczyli ich z daleka. Kobieta szybkim ruchem wytarła twarz brzegiem jasnego fartucha, którym przepasaną miała sukienkę.
– Loluś, a miałeś być z rana! – krzyknęła, nie mogąc zejść jeszcze z podniesionego tonu. – A to jest ta twoja Justysia? No pokaż się, dziecko. No śliczna panna, oj, śliczna. – Ciotka przyglądała się Justynie z zaciekawieniem. – A jaka chudziutka. Batem by ją przeciął.
Podeszła do Justyny i cmoknęła ją głośno w oba policzki, tak samo przywitała Karola.
– Spasła się jak Ciarka na Brodach – zawtórował jej, śmiejąc się, mężczyzna, wspominając starego Ciarkę mieszkającego we wsi Brody i słynącego z mizernej postury. – Miastowa – mruczał pod nosem. Oczy śmiały mu się, witał ich, podając rękę Justynie i Karolowi. – No to ja już pójdę. A zajrzyjcie do nas. Na pewno! – krzyknął mężczyzna i niezatrzymywany przez nikogo, ruszył w stronę wsi.
– Dobrze, wujku, przyjdziemy. Na pewno!
Karol znał dobrze najstarszego brata matki i ciotki Wandy. Władek Drzymalski i jego żona, Łucja, mieszkali na drugim końcu wsi, często zapraszali przyjezdnych do siebie, obdarowywali ich pysznymi wiśniami, które rosły tuż za domem. Były to prawdziwe szklanki – kwaśne, czerwone i prawie przezroczyste, doskonałe na kompot i sok.
Rozmawiając, ponownie weszli do domu, gdzie znajdowały się cztery pokoje. Ciotka wprowadziła młodych do jednego z nich – wypełnionego solidnymi, dobrze utrzymanymi przedwojennymi meblami. Tu, podobnie jak w kuchni, najważniejsze miejsce zajmował olbrzymi dębowy stół osadzony na potężnej schodkowej nodze. Na jego środku w kryształowym wazonie umieszczono różowe i białe floksy. Pod ścianą na dwudrzwiowej komodzie poukładane zostały sztywne od krochmalu, szydełkowe serwetki. W rogu stała etażerka z trzema półeczkami zapełnionymi książkami. Na najwyższej z nich można było dostrzec mały ołtarzyk, w którego centrum stała gipsowa figurka Matki Boskiej w błękitnej szacie. Tuż obok spoczywała książeczka do nabożeństwa w czarnej, skórzanej oprawie. Widać było po wytartych literach połyskujących resztkami złota, że służyła mieszkańcom już wiele, wiele lat. Po obu bokach ustawiono dwa szklane wazoniki z kolorowymi kwiatami z bibuły.
– Janka! Janeczka! – krzyknęła Wandzia, wychylając głowę przez otwarte okno, odgarnąwszy uprzednio lnianą zasłonę zabezpieczającą firanki przed blaknięciem. – Żeby się nie wypaliły – poinformowała gości.
– To Janeczka jak zawsze jest u was? – zapytał Karol.
– A jest, jest. A gdzie pójdzie? Przecież sama na świecie. Ma tylko nas. To dobry i pracowity człowiek. To żyje tak tu z nami, jak swoja.
W drzwiach stanęła kobieta, której wiek trudno było określić – ubrana w ciemną spódnicę i taką samą koszulę z podwiniętymi rękawami, przepasana granatowym fartuchem, który dobrze chronił spódnicę przed zabrudzeniem, głowę miała osłoniętą przed słońcem jasną, wzorzystą chustką. Janeczka, zobaczywszy gości, uśmiechnęła się miłą, rumianą buzią, mrużąc szare otoczone jasnymi rzęsami oczy.
– A dzień dobry! A to ci goście! Zara przygotuje wieczerze. A może tera chociaż parowców z jagodami przyniese?
– Przynieś i herbaty – potwierdziła zadowolona Wandzia.
~ 2 ~
Rano obudziła ich krzątanina mieszkańców. Karol poznał dochodzący z kuchni głos wujka Julka. Ten wieczorem wrócił z Kosowa, ale zdążyli jeszcze porozmawiać nim poszli spać. Wujek Julek pochodził ze szlacheckiej ziemiańskiej rodziny, która dawniej uchodziła za bardzo zamożną. Jednak w czasie ostatniej wojny, a szczególnie już po niej, straciła prawie cały majątek. Zostały po nim tylko nieliczne pamiątki, które pomógł im przechować ich wierny parobek Ignacy. Janeczka była jego córką. Ojciec Janeczki przehulał zarówno swoje niewielkie gospodarstwo jak i własne zdrowie, a matka odeszła z tego świata chyba z rozpaczy i tęsknoty za mężem, który najprawdopodobniej zapił się na śmierć. Mimo że nie miała z nim lekkiego życia, to bez niego żyć nie umiała.
Kornaccy przygarnęli dziewczynę. Myśleli, że dorodna i pracowita panna wyjdzie za mąż i szybko ich opuści. Jednak Janeczka dopytywana o narzeczonego, oświadczyła wszystkim, że nigdy za mąż nie wyjdzie i prędzej sobie co zrobi, niż gdyby miała zamieszkać z jakimś chłopem. Oczywiście dociekliwa Wanda próbowała dowiedzieć się, jaka jest przyczyna tej niechęci do założenia rodziny, ale domyślała się tylko, że Janeczka musiała mieć jakąś przykrą przygodę z przedstawicielem płci przeciwnej, który definitywnie zniechęcił ją do zamążpójścia. We wsi mówiono, że mogło się to zdarzyć, gdy zimą tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku wyzwoliciele ze wschodu wkroczyli na polską ziemię. Wiele kobiet doświadczyło wtedy bydlęcego okrucieństwa ze strony Rosjan. Najczęściej kobiety nie skarżyły się nikomu, gdyż pojęcie hańby często było na wsiach silniejsze od współczucia.
– Daj mi te stare kalosze, bo na Kępinie pewnie jest mokro – wołał wujek Juliusz.
– Stoją w ganku! – odpowiadała mu ciotka. – Ciszej troszkę, bo goście jeszcze śpią – dodała prawie szeptem.
Trzeba się zbierać – pomyślała Justyna. Pewnie wszyscy już dawno wstali. Jak na komendę oboje z Karolem podnieśli się ze swoich drewnianych łóżek zasłanych kraciastą pościelą.
Justyna wyjęła z walizki swoje ubrania i weszła z nimi do łazienki. Ściany tu pomalowane były do połowy olejną farbą w kolorze ciepłego, bardzo jasnego beżu, a ciemny brązowy pasek oddzielał lamperię od reszty ściany. Jasny kolor dobrze harmonizował z drewnianą podłogą. Umywalka stała na drewnianej szafce, która lata świetności miała już dawno za sobą. Nad nią wisiało wielkie, kryształowe lustro w brązowej drewnianej ramie.
Pod zasłoniętym gęstą firanką oknem oparta o ścianę stała okrągła cynowa balia.
Pewnie jest używana – domyśliła się dziewczyna, ujrzawszy na jej dnie wodę.
Nieobudowana, stojąca na wygiętych nóżkach wanna zdecydowanie stanowiła ozdobę łazienki. Justyna szybko uporała się z poranną toaletą i wróciła do pokoju:
– Ta łazienka to taka… jak z innej bajki. A jaka duża! – odezwała się do Karola zachwycona.
– Widzę, że wszystko ci się tu podoba – zauważył. – Cieszę się, bo bardzo lubię to miejsce.
Założył krótkie spodenki i granatową koszulkę, ona zwiewną sukienkę i zielone, płaskie sandałki. Włosy o nieokreślonym, beżowym kolorze, które w słońcu nabierały różowej barwy, zebrała w „koński ogon”. Przejrzała się w lustrze umieszczonym na środkowych drzwiach wielkiej trzydrzwiowej szafy. Zadowolona ze swojego wyglądu, uśmiechnęła się do siebie.
– Jest dobrze. Będzie mi wygodnie – dodała.
W kuchni pachniało zbożową kawą. Ciotka ustawiała na stole półmiski z wędliną, pokrojonymi kiszonymi i konserwowymi ogórkami oraz marynowanymi borowikami.
– Siadajcie, siadajcie. Tego w mieście nie ma, to wszystko nasze. My tu niewiele kupujemy. Albo sami zrobimy, albo wyrośnie w ogródku, albo na polu… Po większe zakupy jeździmy do Kosowa, to mała mieścinka, ale sklepy dobrze zaopatrzone w przemysłowe rzeczy. Jak Klaudyna przyjeżdża z Warszawy, to zawsze robi tam zakupy, ona mówi, że tam zawsze kupi wszystko w jednym sklepie, a w Warszawie musi się nachodzić.
– A co tam u niej? Słyszałem, że coś im się nie układa? – zagadnął Karol.
– Aj tam! – Machnęła ręką Wanda. – Troje dzieci, dom i samochód, to wszystko, jak widać, jednak łączy. Po co tak się śpieszyła z tym ślubem? Nikt jej nie zmuszał. Myślała, że będzie żyła jak księżniczka, a on jej zaraz zrobił trójkę dzieciaków i zaczęła się robota… – mówiła z żalem w głosie Wanda. – Kocha to on ją bardzo – kontynuowała. – Za dzieciakami, to by w ogień skoczył! Tylko nie wiem, czy ona jest szczęśliwa. Ale jak kobieta ma tyle roboty przy dzieciakach, to nie ma czasu się zastanawiać, czy jest szczęśliwa czy nie. Miała czas, nie musiała tak szybko zawiązywać sobie świata, mogła jeszcze pobyć przy rodzicach.
Widać było, że nie jest zadowolona z zamążpójścia córki. Żal ściskał jej serce, że latorośl tak szybko wpadła w kierat domowych obowiązków. A że mieszkała daleko, nie mogła liczyć na matczyną pomoc. Dlatego często przyjeżdżała do Drzymlina, chociaż mąż bardzo niechętnie się z nią rozstawał.
Justyna z apetytem jadła śniadanie i nie wtrącała się do rozmowy. Klaudynę znała tylko z opowiadań Karola i jego matki, którzy bardzo ją lubili.
Fajne ma życie, już troje dzieci! – pomyślała.
– Ona ma przyjechać. Tylko jeszcze nie wiem, kiedy. Pisała i dzwoniła do szkoły, mówiła, że na dniach. Może się spotkacie? To taka miła, wesoła dziewczyna z tej mojej córki. A dzieciaki jakie ma cudne, a wszystkie do niej podobne – mówiła z czułością Wanda.
Długo rozmawiali. Wandzia, z natury rozmowna i towarzyska, chętnie opowiadała o rodzinie, ale też o mieszkańcach Drzymlina.
Najwięcej jednak wiadomości o sąsiadach można było zdobyć od Janeczki.
– A wiesz, że Stasiek Leśków nie żyje? – spytała, spoglądając na Karola.
– Nie, nic nie wiem – odpowiedział, udając zainteresowanie.
– A jeszcze zimą poszedł do Tomków, tych przy krzyżu, przy rozstajach. Widać popili zdrowo. Oni zawsze pędzili jakiści zajzajer – trajkotała.
– Oj, bardzo dobrą robią wódeczkę – śmiejąc się, przyznał wujek Julek.
– A toć chiba, ale nic dobrego z tego ni ma. Wyszet od niech sam – kontynuowała Janeczka. – Musiał być dobrze napity, bo doszet tylko do ty stary lypy, co to w niej ta ogromna dziupla. Usiat, oparł się o pień i usnął. A mróz był wtedy okrooopny i śniegu napadało w nocy. Po północku żonka zaczęła go szukać. I znalazła. Lamentu narobiła na całą wieś. Ale on już się nie ocknął. Ludzie mówio, że to kara za to, co ludzi po wojnie rabował. Bo on to chodził z bandamy.
– A pa, jaka tam kara? Kara. Jaka kara? A toć on miał już siedemdziesiąt pięć lat – wtrąciła ciotka Wanda.
– Ale, że waszego Antoniego pobili, to Wandzia pamięta – obruszyła się Janeczka.
– A pewno, że pamiętam! Przyszli w nocy, wszystkie już spali. Władek nie spał w domu, tylko w stajni był, bo kobyła miała się źrebić. I całe szczęście, bo jak usłyszał te krzyki z domu, pobiegł na wieś i chłopów zwołał. Dzięki temu Antoś żyje, bo nie wiadomo, jak by się to mogło skończyć. Tak go pobili.
– A tamci nie bali się pomagać? – zapytała zaciekawiona Justyna.
– A jakże! Bali się, ale poszli z Władkiem. Wiedzieli, że jutro ich to może spotkać. A wtedy, nikt by im nie pomógł.
– A czego oni mogli chcieć, ci bandyci? – drążyła Justyna, mocno wciągnięta w tę opowieść z dawnych czasów. – No przecież po wojnie ludzie byli biedni.
– Oj, nie wszyscy byli tacy znowu biedni! Przecież tu niedaleko jest Treblinka – odpowiedział z westchnieniem wuj Julek.
– Dobrze, dosyć już tych smutnych opowieści! – przerwała mu nagle podniesionym głosem Wandzia. – Ja muszę się zająć swoją robotą. Warzywa mi strasznie chwastem zarosły. Muszę oplewić.
– To ja pomogę! – zaofiarowała się Justyna. – Bardzo lubię pracę w ziemi. Moja babcia miała ogródek, to często jej pomagałam. Ale od kilku lat już nic nie sieje.
– Ja przejdę się po wsi. Zobaczę, jakie tu zaszły zmiany. Mam nadzieję, że niewielkie – oświadczył z dziwną nadzieją w głosie Karol.
Ruszył po kocich łbach. Nie było mu wygodnie stawiać stopy, więc zszedł na piaszczyste pobocze. Spoglądał na zadbane w większości domostwa. Oddzielały je od siebie tylko płoty – jedne z surowego drewna, ponadgryzane zębem czasu, inne już nowe, ze zwykłej metalowej siatki. Domy były różne, w większości drewniane, niektóre dachy kryła jeszcze strzecha, a okien strzegły okiennice malowane w kwiaty. Mijał właśnie posiadłość Maliszewskich, kiedyś jednych z najbogatszych ludzi we wsi. Dom z czerwonej cegły od strony drogi miał dwa wysokie okna, a pomiędzy nimi drzwi, które stanowiły wyjście do przydomowego ogródka.
Zatrzymał się i spojrzał na podwórko. Na środku przykucnęła mała dziewczynka z włosami uczesanymi w kucyki, układała coś w pudełku po butach. Nagle drzwi stodoły otworzyły się i tyłem zaczęła wychodzić z niej dziewczyna. Nachylona ciągnęła za sobą wielki wiklinowy kosz. Karol nie widział twarzy tylko smukłe nogi, ubrane w spodenki przed kolana i długi jasny warkocz spadający z pleców raz z jednej, a raz z drugiej strony. Mężczyzna poczuł, że krew napływa mu do twarzy. Szybkim krokiem zaczął oddalać się od czerwonego domu. Niemal fizycznie poczuł zapach suchej trawy i dotyk tego warkocza na swojej szyi.
~ 3 ~
Od rana padał deszcz. Ciężkie krople spadały na dachówki domu, miarowo pukając, kołysały do snu. Wszyscy rozeszli się po obejściu. Tylko Karol i Justysia siedzieli w kuchni, kończyli jeść twarożek przygotowany przez ciotkę Wandę. Z podwórka, przez otwarte okno, słychać było głos Janeczki.
– Morowe powietrze, choroba ciężka, znowu napaskudzo – przeklinała Janeczka na kury, które korzystając z otwartej furtki od zagrody dla zwierząt, cichutko wyszły na główne podwórze. Machała lnianą szmatą, próbując zagonić je z powrotem do zagrody.
– Muszę zacząć sama robić niektóre potrawy, są o niebo lepsze od kupionych w sklepie. O, na przykład taki twarożek… Widziałam, jak twoja ciocia go robiła wieczorem. Wystarczy podgrzać zsiadłe mleko, a jaki pyszny – zachwycała się Justysia, oblizując usta z twarożku. – W dzisiejszych czasach, już prawie wszystko kupuje się w sklepach. Dobrze, że jeszcze na wsi można spróbować, jak powinna na przykład smakować szynka – kontynuowała.
Nagle drzwi zaskrzypiały i w progu stanęła młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Była średniego wzrostu i szczupłej budowy bardzo zgrabnego ciała, którego kształty uwydatniały się spod obcisłej zielonej sukienki. Bardzo ładną twarz zdobiły duże zielone oczy i czerwone, mocno pomalowane usta. Proste ciemnobrązowe włosy miała równo przycięte do ramion i z modnie wywiniętymi pejsami.
– Duśka! – wykrzyknął zdziwiony, a jednocześnie rozradowany Karol. – Chyba spadłaś z deszczem.
Szybkim krokiem podszedł do kobiety. Przytulił ją razem z maluchem, który przestraszony wtulił się w matkę i zaczął płakać.
– Och, dzień dobry – zwróciła się do Justyny, przekrzykując dziecko. – To ty jesteś ta sławna narzeczona Lolka?
– Ale dlaczego sławna? – zaśmiała się Justyna, mrużąc oczy w uśmiechu. Pierwszy raz widziała Klaudynę i od razu poczuła do niej sympatię.
– Oj sławna, bo wszyscy tu o tobie mówią.
– A gdzie reszta ferajny, gdzie masz męża? – dopytywał cioteczny brat.
– Mąż. Jak zwykle zapracowany, a Małgosia i Emilka pojechały z teściową nad morze. I bardzo dobrze. Chociaż troszkę odpocznę.
– Przy takim maluszku, to można odpocząć? – zapytała Justyna z troską w głosie.
– Jacuś jest bardzo grzeczny. Wie, co mamusia lubi. W nocy śpi, je, co mu dadzą i cały czas jest zadowolony z życia. Teraz musi się przyzwyczaić do nowego miejsca. Mama by go z nikim nie zostawiła – mówiła z czułością w głosie, zwracając się do synka.
Wraz z przybyciem Klaudyny z dzieckiem w domu zapanował radosny rozgardiasz, wszystko kręciło się wokół malucha: jego jedzenia, spania, zabaw i spacerków. Jacuś odwdzięczał się radosnym śmiechem, klaskaniem na zawołanie i wesołym pokrzykiwaniem w sobie tylko znanym języku.
Klaudyna była podobna do Justyny z jednej cechy, a mianowicie ciągle się śmiała i żartowała. Wyróżniała ją pewność siebie i mimowolna siła, z jaką podporządkowywała sobie otoczenie. Natomiast Justyna, pełna ciepłych uśmiechów, starała się nie narażać nikomu i dostosowywać się do każdych warunków. Zawsze miła i usłużna była bardzo lubiana i niestety często wykorzystywana, szczególnie w pracy. Jej cierpliwość i pozytywne nastawienie do wszystkich i wszystkiego, miało jednak swoje granice, ponieważ doprowadzona do granic irytacji lub gniewu, potrafiła w zaskakujący sposób zareagować bardzo ostro.
Pracy w gospodarstwie nie brakowało, jak to porą sianokosów, ale Klaudyna i Justyna były zwolnione z ciężkich prac, ponieważ do nich należało przygotowanie obiadu oraz opieka nad dzieckiem.
Gotowanie odbywało się w letniej kuchni, która znajdowała się w przybudówce sąsiadującej z komórką na tak zwane wszystko, czyli to, czego nie należało trzymać w domu. Dlatego pomieszczenie kuchenne w domu latem było wykorzystywane tylko wtedy, gdy Kornackich odwiedzali goście.
Na pokaźnej, również kaflowej kuchni w wielkim saganie bulgotał barszcz z czerwonych buraków, obok w drugim czekały na wstawienie obrane ziemniaki. W małym żeliwnym tygielku stały unurzane w tłuszczu, apetyczne, złote skwarki z solonej słoniny. W dni powszednie jadano prosto. Chociaż zawsze jakaś kura chodziła po podwórku, jednak w tygodniu mięso rzadko bywało na obiad, oszczędzano je na niedzielę. Za to często jadano jaja, kiszoną kapustę albo ryby, jeśli w pobliżu można było je złowić. Zsiadłe mleko zawsze musiało być w kamiennym garczku, a w ogródku nie brakowało jarzyn.
Jacuś smacznie spał w chłodnym pokoju, a dziewczyny siedziały w cieniu, na ławeczce tuż przy domu. Co jakiś czas wchodziły do letniej kuchni i sprawdzały, czy czasem ogień pod blachą nie gaśnie. Otwierały ze skobelka małe, metalowe drzwiczki i wrzucały do paleniska suche kawałki drewna.
– Długo się znacie z Karolem? – zagadnęła Klaudyna.
– W październiku minie rok. Właściwie tak z widzenia na to znaliśmy się dużo dłużej, ale jakoś nie było okazji… Przedstawił nas sobie brat mojej koleżanki. Oni byli na jednym roku.
– Jakie macie plany, chcecie mieszkać w Warszawie?
– Nie wiem, teraz dużo ludzi do Warszawy ze wsi ucieka, a ja jestem z Konstancina. Bardzo lubię to miasteczko, ma swój urok i klimacik. Rodzice by się cieszyli, gdybyśmy tam zamieszkali.
– Karol, chemik, inżynier, pewnie znajdzie pracę i poza Warszawą. A wyobraź sobie, że nawet tu, na wsi mógłby pracować! – dodała rozradowana Klaudyna.
– Tu? A gdzie? – zapytała zdziwiona Justyna.
– Jak to, gdzie? W szkole! Był tu niedawno dyrektor Skarpecki i mówił, że chętnie zatrudniłby dobrego nauczyciela z wyższym wykształceniem, poziom nauczania by się podniósł na wsi. A Karol to przecież i chemii, i matematyki mógłby uczyć.
– A mieszkalibyśmy u cioci? – Justyna śmiała się głośno z tego pomysłu.
– To ty pewnie nie widziałaś naszej szkoły!? – wykrzyknęła podniecona Klaudyna. – Musisz ją zobaczyć. Koniecznie. Tylko Jacuś się obudzi, pójdziemy na spacer. Pokażę ci wieś z tej strony. – Wskazała ręką gęsto rosnące wysokie akacje, które stanowiły naturalną osłonę siedliska od wschodniej strony. – Pewnie myślałaś, że tu nic nie ma, że to taka wiocha zabita dechami! – Śmiała się radośnie. Nagle zamarła w bezruchu i zaczęła nasłuchiwać. – Jacuś się obudził! – krzyknęła i wbiegła po schodach do domu.
~ 4 ~
Justyna ubrana w spódniczkę w różnokolorowe paski oraz białą bluzkę i pomarańczowe trepy z wisienkami po bokach, pchała wózek z Jacusiem utwardzonym poboczem drogi. Chłopczyk, leżąc grzecznie, obserwował ruszające się liście drzew. Uszła już daleko od siedliska Kornackich, gdy usłyszała stukające po kamiennej drodze, również drewniane, obuwie Klaudyny. Drewniane chodaki ze skórzanym wierzchem były tego lata szczytem wakacyjnej mody. Ludzie na wsi patrzyli na nie ze zdziwieniem. Dla wielu z nich były synonimem wojny.
– Jak można chodzić w czymścim takim? Toć to, jak we wojne, ale wtedy to był mus – dziwiła się Janeczka.
Natomiast chodzenie w krótkich spódniczkach mini nawet młode wiejskie dziewczyny uważały za wstydliwe. Klaudyna przywoziła tu modę z Warszawy i bezczelnie ubierała się we wszystko, co nosiła stolica. Justyna cieszyła się z tego, bo we dwie zawsze raźniej, śmiało zakładała więc swoje minióweczki, chociaż były one jednak nieco dłuższe niż te Klaudyny. Obydwie nawet w stolicy zwracały na siebie uwagę ubiorem, a co dopiero na takiej wsi jak Drzymlin.
– Zaczeeekaj! – krzyknęła Klaudyna.
Jacuś, usłyszawszy mamę, podniósł głowę z falbaniastej poduszki w niebieskie kwiatki i, już siedząc, krzyczał i wyciągał do niej ręce.
– Zobacz, dopóki ciebie nie widział, leżał grzecznie. Co to znaczy matka! – Śmiała się Justyna.
Klaudyna włożyła mu do buzi okrągły błękitny smoczek, który od razu zadziałał na synka uspokajająco.
Idąc, mijały drewniany dom z zielonymi okiennicami, otoczony płotem z różnokolorowych sztachet. Po bokach budynku rosły wysokie, pachnące kwieciem lipy.
– To jest nasze przedszkole – powiedziała Klaudyna, wskazując dom.
– Pewnie teraz, w okresie wakacji, jest bardzo potrzebne – zauważyła Justyna.
– O tak. Nigdy nie wiadomo, co zrobić z maluchem w czasie prac polowych. Dzieci albo zostają same w domach, albo idą z rodzicami w pole, a to jest niebezpieczne.
– O tak! Ciągle się słyszy o jakichś wypadkach.
– Przedszkole przestaje działać razem z wykopkami. Kończą się wykopki, kończy się przedszkole, bo ludzie mają wtedy więcej czasu dla dzieci. To wszystko dzięki sołtysowi. A u nas sołtysem jest Irenka. Świetna babka z wyobraźnią. Żaden chłop by nie pomyślał o przedszkolu. Musisz ją poznać, to jest moja koleżanka. Razem chodziłyśmy tu do szkoły i później do Technikum Rolniczego w Kosowie.
– To ty kończyłaś Technikum Rolnicze? – przerwała zaciekawiona Justyna.
– Tak, bo szkoła rolnicza była najbliżej, a mama by mnie nie puściła daleko. A i tak mieszkałam w internacie – zaśmiała się. – Bardzo miło wspominam tamten czas –dodała z zadumą w głosie.
Szły tak, rozmawiając. Co jakiś czas mijali ich jacyś ludzie – mężczyźni z kosami na ramieniu, kobiety w chustkach na głowach i śmiejące się, najczęściej bose dzieciaki. Prawie każdy zagadywał do dziewczyn, a i one chętnie rozmawiały. Szczególnie kobiety zatrzymywały się i pytały o Justynę. Klaudyna ze śmiechem przedstawiała ją.
– To narzeczona naszego Karola, przywiózł ją spod Warszawy – odpowiadała ochoczo.
Mijały właśnie murowaną kapliczkę otoczoną świeżymi kwiatami ustawionymi w wazonach, gdy Klaudyna nagle spoważniała, nachyliła się do Jacusia, któremu znudziło się siedzenie w wózku, w związku z czym zaczął pokrzykiwać i wyciągać ręce do matki.
– A to jest szkoła – oznajmiła, biorąc malca na ręce.
Rozległy, parterowy budynek z lukarnami na czerwonym poddaszu, zbudowany z białej cegły był otoczony ogrodem pełnym owocowych drzew i krzewów, między którymi znajdowały się grządki wschodzących warzyw i kwiatów. Za szkołą znajdowało się boisko otoczone różnorodnymi drzewami liściastymi z przewagą brzóz i akacji.
– Kto to tak dba, o te wypielone grządki. Przecież to wymaga systematycznej pracy.
– W szkole są nie tylko sale lekcyjne, ale też mieszkania dla nauczycieli. Dyrektor Skarpecki mieszka tu z żoną i trójką dzieci. Najstarszy syn jest dziennikarzem, pracuje w „Wiadomościach Podlaskich”. Rzadko tu bywa.
Klaudyna zamilkła i jakby posmutniała. Szły teraz wolno, nie odzywając się do siebie. Nawet Jacuś przestał gaworzyć i przytulił się do mamy.
– Ej, no co ci to, dzieweczko?… – zwróciła się do Klaudyny Justyna. – Zobacz, Jacuś, kaczuszki! – zawołała radośnie, zabrała dziecko z rąk matki i ruszyła na drugą stronę drogi w kierunku błotnistej sadzawki, w której taplały się kaczki i gęsi.
– Wracajmy! – zawołała Klaudyna.
Jacuś dostał do rączki biszkoptowe ciastko i grzecznie wrócił do wózka. Dziewczyny ruszyły szybszym krokiem. Właśnie mijały szkolne boisko, gdy Justyna zobaczyła wysokiego, mężczyznę idącego w stronę furtki.
– A cóż to za Gregory Peck? – zażartowała ściszonym głosem.
Klaudyna zarumieniła się i przyśpieszyła kroku, ale pchająca wózek po piaszczystej drodze Justyna nie była w stanie jej dorównać. Zatrzymała się więc, stwierdziwszy, że i tak nie zdążą minąć furtki przed idącym w ich kierunku mężczyzną. Ten okazał się bardzo dobrym znajomym Klaudyny.
Był to Alek Skarpecki, najstarszy syn dyrektora szkoły. Klaudyna zachowywała się dziwnie, jakby udawała, że nie widzi człowieka. Chciała minąć go, ale nie udało się, bo przystojniak dobiegł do furtki i uradowany zaczął poufale witać znajomą. Przedstawił się Justynie, wyjął Jacusia z wózka, zaczął go podnosić do góry i wołać:
– Opa, opa! O, jaki jesteś duży.
Jacuś tak zanosił się ze śmiechu, że aż dostał czkawki.
– Uspokój się wariacie! – krzyczała Klaudyna, próbując odebrać mu malucha. – Dawaj to dziecko! O, aż czkawki dostał. No dosyć tej zabawy. – Śmiała się rozradowana, całą buzią, aż po błyszczące zielone oczy. Jej ruchy były chaotyczne i wręcz nerwowe. Posadziła dziecko w wózku, poprawiła poduszkę, wetknęła mu błękitny smoczek do buzi, zaczęła poprawiać włosy, otrzepywać spódnicę. Justyna stwierdziła, że musi jakoś zająć Alka, aby nie patrzył na wyraźnie zdenerwowaną, młodą matkę.
– A pan…
– A jaki pan? Alek – przerwał jej z uśmiechem.
– A ty tu na długo… Alku? Urlop?
– Przyjechałem na truskawki. Bardzo obrodziły w tym roku. Jak wszystkie zjem, to wyjadę –żartował, ale widać było po nim lekkie zmieszanie. – Zapraszam do nas, nazbieracie dla dzieci… Naprawdę jest ich bardzo dużo, a tak obrodziły, że mama raczy nimi wszystkich w okolicy. Chodźcie, zapraszam. Mama się ucieszy – dodał, patrząc poważnie na Klaudynę.
– Nie, teraz nie, długo spacerowałyśmy z małym. Muszę go nakarmić – odparła, spuściła oczy i znowu zaczęła poprawiać kwiecistą poduszkę w wózku.
– To może później, albo jutro. Ja będę jeszcze parę dni – dodała prosząco Justyna.
– Przyjdziemy jutro – odrzekła Klaudyna i ruszyła do przodu, popychając wózek.
Justyna ruszyła za nią. Uszła parę kroków i odwróciła się. Alek stał, trzymając ręce w kieszeniach spodni, i patrzył w ich kierunku. Justyna pomachała mu ręką i krzyknęła:
– Do jutra!
~ 5~
Po dwóch pochmurnych dniach, słońce nareszcie zaczęło mocno przygrzewać. Jak zawsze w sobotę poza pracami w polu, którymi zajęci byli wszyscy mężczyźni, w domu odbywało się sprzątanie i pranie. Janeczka i Wandzia zabrudzoną odzież umieszczały w wirnikowej Frani ustawionej w letniej kuchni. Taka pralka była na wsi luksusem, bardzo rzadko spotykanym w innych domach. Na kuchni stał kocioł z ocynkowanej blachy, a w nim gotowały się: biała pościel i pieluchy. Na podwórku niedaleko studni, która cały czas spełniała swoją funkcję, Klaudyna, ubrana tylko w krótkie spodenki i wzorzysty stanik od opalacza, sypała do balii płatki mydlane, w których prała ubranka Jacusia, energicznie trąc je o blaszaną, pofałdowaną tarę.
– Lubię prać na podwórku, mogę się wtedy opalać. W ogóle, to takie pranie mnie bardzo relaksuje – mówiła do siedzącej na małym trójnożnym stołeczku Justyny, która prawie od pierwszego dnia pobytu w Drzymlinie została uznana za domownika, a w związku z tym miała obrać ziemniaki do starcia na przecieraki – kluski te podawano z białym serem i polewano, tłuszczem z cebulką i skwarkami.
Na podwórko wyszła Janeczka w przekrzywionej chustce na głowie, niosła opartą o biodro dużą miednicę pełną mokrej bielizny.
– No nie wiem, jak też Dusia sie tak nie wstydzi? Za żadne skarby ja by sie tak nie rozebrała – sapała, spoglądając ze zgorszeniem w oczach.
Dziewczyny zaśmiały się.
– A jak Janeczka by poszła na plażę? Tam przecież wszyscy są rozebrani – pytała rozbawiona Justyna.
– Ja tam sie na żadno plaże nie wybieram! – odpowiedziała i ruszyła do ogrodu, gdzie rozwieszone były sznury na bieliznę. – Słunecko takie, to się wszyćko pieknie wybieli – mówiła do siebie.
– Janeczka, tak jak i inne kobiety tu, na wsi, musi mieć długą kiecę i jeszcze chustkę na włosach. Ja bardzo lubię w kościele, w Kosowie, patrzeć na te piękne kolorowe chustki na głowach kobiet. Bo do kościoła to wszystkie zakładają najlepsze, najładniejsze. Wstyd się przyznać, ale siedzę i patrzę na te kolorowe głowy, a później mam wyrzuty sumienia, że w kościele myślę o takich rzeczach. Ale krótko! – zaśmiała się Klaudyna,
– Co krótko? – dopytała Justyna.
– Krótko mam wyrzuty sumienia.
Śmiały się obydwie, gdy furtka za domem zaskrzypiała i na podwórko wszedł Karol.
– O jak im wesoło! A człowiek musi ciężko pracować, żeby zarobić na chleb – stwierdził, odgarniając włosy ze spoconego czoła.
Justyna poderwała się ze stołeczka, podeszła, położyła mu dłonie na ramiona i, patrząc w jego szare oczy, powiedziała:
– Moje biedactwo zapracowane. No chodź, to dam ci podpiwku. Pyszny. Tego też muszę się nauczyć robić. Idealny na taki upał.
Weszli razem do pokoju, który gospodyni przeznaczyła dla młodych na czas ich pobytu u niej. Stały w nim na przeciwległych ścianach łóżko i wersalka – obydwa meble nakryte kapami zrobionymi przez ciocię Wandzię na krosnach w czasie długich zimowych wieczorów. Białe poduchy zdobione misternymi koronkowymi wstawkami usadzone zostały po trzy zgodnie z wielkością: od największej do najmniejszej.
Ciocia Wanda uważała, że wszystko jest „po bożemu”, bo goście śpią oddzielnie. Na początku głowiła się, gdzie ich ulokować, bo latem cały dom był pełen gości. Jedni przyjeżdżali, drudzy wyjeżdżali i tak dookoła. Nawet w tej sprawie dzwoniła do siostry, mamy Karola. Krysia nie widziała w tym żadnego problemu.
– Przecież są zaręczeni, a za trzy miesiące biorą ślub – mówiła. – A zresztą, co ty myślisz, że ich upilnujesz? Jak będą chcieli… Trzeba liczyć na ich rozsądek. Jak będą chcieli to pójdą do stodoły.
Ciocia Wandzia już z czystym sumieniem umieściła ich w gościnnym pokoju, w którym oprócz łóżka i wersalki oraz ustawionego między nimi nakastlika, z zapewne jeszcze przedwojenną lampką nocną z kloszem z przydymionego szkła, znajdowała się zdobiona rzeźbami, gdańska szafa z lustrem oraz mały, okrągły stolik i dwa krzesełka. Jak w całym domu okna zdobiły bawełniane firanki i kwieciste, lniane zasłony oraz czerwone pelargonie w glinianych doniczkach. Nad łóżkiem wisiał obraz Matki Boskiej Karmiącej w ośmiokątnej ramie. Ciotka uznała, że to Święta Panienka będzie strzegła młodych przed grzechem. Później uznała, że karmiąca matka z dzieckiem, może skłaniać raczej w zupełnie innym kierunku, więc postanowiła zamienić obraz na Jezusa Frasobliwego, ale natłok pracy spowodował, że zapomniała o zamianie. I tak już zostało.
Gdy Karol i Justyna wrócili na podwórko, kobiety rozwieszały w ogrodzie resztki prania. Rozkładały na gęstej trawie uprane pasiaste chodniki, utkane z pociętych starych ubrań, które zdobiły podłogi w całym domu. Tylko w dwóch pokojach leżały wełniane dywany – w dużym i gościnnym. Jeden z nich zajmowali właśnie Karol i Justyna.
~ 6 ~
Rodzina Drzymlińskich, z której pochodziło rodzeństwo: Wanda, Krystyna oraz Władek i Antoni, to od pokoleń dosyć zamożni chłopi. Dzięki pracowitości rodziców Franciszka i Stanisławy dzieci były ubrane i nie chodziły głodne. Nigdy też nikt z ich domu głodny nie wychodził. Wiedziały o tym dzieci z okolicy, dlatego przychodziły do Franulów – tak nazywano ich we wsi – kiedy w ich domach sagany stały puste na zimnym kominie. Szanowano ich bardzo. Dlatego też pierwszym po wojnie sołtysem został Franciszek. Mądry to był człowiek, swoją niekształconą mądrością, a do tego potrafił czytać i pisać, co na wsiach było rzadkością. Każde z jego dzieci ukończyło po trzy klasy wiejskiej szkoły. Antek i Władek na tym zakończyli swoją edukację, natomiast Krystyna i Wanda ukończyły siedem klas szkoły powszechnej.
Kornaccy wywodzili się ze starej, zamożnej szlachty. Byli posiadaczami ponad trzydziestu tysięcy hektarów ziemi, łąk i lasów oraz gorzelni, która przynosiła im największy dochód. Ojciec Juliusza, Konrad, nie był dobrym gospodarzem, do czasów wojny duża część majątku ziemskiego została już sprzedana, dobrze funkcjonowała tylko posiadająca bardzo dobrego zarządcę, gorzelnia. Żona Konrada Klaudyna, córka Francuza, profesora muzyki, była kobietą dobrze wykształconą, lecz kompletnie nieznającą się na gospodarce. Państwo Kornaccy doczekali się dwojga dzieci: córki Heleny i syna Juliusza.
Po wojnie resztki ziemi rozparcelowano, gorzelnię uwłaszczono, a po dawnej świetności pozostał tylko murowany dworek, którego ściany ledwo trzymały się kupy. Ale dzięki temu dworek pozostał przy rodzinie.
Konrad odszedł do wieczności na zapalenie płuc pewnego zimowego wieczoru, jeszcze przed wojną. Przed śmiercią przykazał swoim dzieciom, żeby zrobiły wszystko, aby ocalić rodzinny majątek. Oczywiście po wojnie nie było to rzeczą prostą. Ziemia rozparcelowana została między chłopów zamieszkujących okoliczne wsie. Przy dworze pozostawiono tylko dwuhektarowy park i to tylko dlatego, że młody Szczepański, biorący udział w parcelacji ziemi Kornackich, był z Drzymlina, sąsiadującego z Kornakowem. Pamiętał dobrze jak przed wojną pani Klaudyna oddawała ubrania po swoich dzieciach wiejskim dzieciakom, a także zezwalała na zbieranie owoców z dworskiego sadu. Wszyscy we wsi wiedzieli, że w czasie wojny często we dworze znajdowali schronienie ludzie poszukiwani przez okupantów. Szczepański oświadczył komisji parcelacyjnej, że dwór wraz z parkiem może być doskonałym miejscem na sierociniec.
– A przecież po wojnie tyle sierot zostało, to państwo zgodnie ze sprawiedliwością społeczną musi się nimi zająć. Bo gdzie te sieroty się podzieją? – przemawiał żarliwie.
Prawdopodobnie to pani Klaudyna, dowiedziawszy się, że Zdzisio Szczepański, którego siostrzyczce osobiście oddała buty po Helence, będzie w komisji parcelacyjnej, zaryzykowała i, aby uratować chociaż ten niewielki kawałek majątku, poddała mu pomysł o sierocińcu.
Jednak sierociniec, szczęśliwym trafem, nigdy tam nie powstał. Uznano bowiem, że budynek wymaga gruntownego remontu, a w Polsce na wszystko brakowało pieniędzy. Jednak parę lat po wojnie przypomniano sobie o dworku i zdecydowano o wyremontowaniu i przeznaczeniu go na szkołę.
Pani Kornacka z córką zdecydowały się, zamieszkać u kuzynki Konrada – Danuty Wiszenko w Krakowie. Była to samotna kobieta, która straciwszy w czasie wojny narzeczonego – oficera wojska polskiego, dowiedziawszy się, że jej ukochany Eugeniusz, został zamordowany, wraz z tysiącami polskich oficerów w Katyniu, nigdy nie wyszła za mąż.
Samotna Danusia wielokrotnie prosiła Kornacką, aby zamieszkała u niej wraz z dziećmi. Lecz kobieta nie chciała dobrowolnie opuścić rodowego majątku. Dopiero, gdy niemalże z dnia na dzień stała się osobą bezdomną, zdecydowała się na skorzystanie z zaproszenia.
Natomiast Juliusz zdawał sobie sprawę, że aby spełnić prośbę ojca, nie może opuścić rodzinnych stron.
Kornacka po wojnie dorabiała do rodzinnego mizernego budżetu nauką gry na pianinie, które to przed „umuzykalnionymi” żołdakami ruskimi ocalił ojciec Janeczki, kryjąc je wraz z innymi nielicznymi meblami w stodole. Przyjeżdżały więc do niej dzieci partyjniaków z Kosowa, a nawet z Węgrowa. Chłopi nie posyłali swoich na lekcje pianina. One umiejętności gry na skrzypkach, basetli czy gęślach uczyły się od dziadków i rodziców.
Młodziutka, śliczna Wandzia przed wojną, często bywała we dworze. Przychodziła pomagać w przypadkach nawału prac, na przykład związanych ze świętami lub różnymi uroczystościami rodzinnymi. A że miejsce zobowiązywało, dziewczyna zakładała najlepszą spódnicę, białą haftowaną koszulę oraz najładniejszą chustkę na głowę. Po jakimś czasie stwierdziła, że we dworze głowy zakrywały tylko służące i kucharki, a ona przychodząca tylko sporadycznie, nie czuła się związana ze służbą, zdejmowała więc chustkę przed wejściem, a swoje grube, jasne włosy zawijała w kok. Któregoś razu źle upięty kok rozwinął się, a złociste, długie, sięgające pasa włosy zakryły plecy Wandzi. Tak właśnie zobaczył ją Juliusz i zakochał się najpierw w tych włosach, a poznawszy lepiej rezolutną dziewczynę, zaskoczony sam sobą, obdarzył ją szczerą, prawdziwą miłością.
Pani Klaudyna przepłakała wiele nocy, nie mogąc pogodzić się z decyzją o ślubie syna z chłopką. Siostra Helenka nazywała ją prostaczką i mówiła bratu, że „już niżej upaść nie mógł”, ale po wojnie zdała sobie sprawę z korzyści, jakie przyniósł ich rodzinie ten związek. Czuła ulgę, że to nie ona była zmuszona do mezaliansu trudną sytuacją.
Wraz z upływem lat panie Kornackie nabierały coraz większego szacunku do Wandy, a wręcz i podziwu dla jej chłopskiego rozsądku, mądrości i pracowitości. Tym bardziej, że i im dzięki zaradności Julka i jego żony żyło się lepiej. Chociaż ubolewały nad strasznym schłopieniem Julisia, pocieszało je to, że był zawsze dobrze ubrany, odkarmiony i naprawdę szczęśliwy.
W spadku po rodzicach, otrzymał część ocalałych mebli i porcelany, które Wandzia umieściła w największym pokoju. Porcelanę ustawiła w pięknej oszklonej, bukowej serwantce, a biedermeierowskie biurko z krzesełkiem oraz dwa fotele z konieczności pomieszała z powojenną kanapą oraz prostym niskim stolikiem. Cały pokój zdobiły białe szydełkowe serwetki, duży, szklany żyrandol, wzorzyste dywany, z których jeden leżał na podłodze, natomiast drugi, wisiał na ścianie nad kanapą. Na środku pokoju stał rozkładany, dębowy stół na jednej, schodkowej nodze i piękne rzeźbione krzesła z wysokimi oparciami.
Pokój był dostępny dla domowników w czasie niedziel oraz świąt. Przy porcelanie z serwantki byli jednak goszczeni tylko wyjątkowi goście, czyli matka i siostra męża. Wanda twierdziła, że tylko one są w stanie docenić wyjątkowość pomieszczenia oraz naczyń. Innym, mniej ważnym gościom, Wandzia podawała tam herbatę, ale już we współczesnych filiżankach lub szklankach z grubego szkła, gdyż bała się, że ktoś przez nieuwagę mógłby potłuc jej skarby.
Julek doceniał bardzo jej dbałość o pamiątki rodzinne. Uważał, że los zesłał mu ideał żony na te siermiężne, powojenne czasy. Niezmiennie z upływem lat wzbudzała w nim pożądanie, jakiego nigdy nie doświadczył, będąc w bliższych relacjach z kobietami ze swojej sfery, a które wydawały mu się chłodne, beznamiętne i łatwe w obyciu.
Ona wręcz uwielbiała go, kochając w nim jego pańskość, inteligencję i wiedzę, której sama nigdy nie mogła posiąść. Zaraz po ślubie, lecząc kompleksy, zaczytywała się w książkach, których co niemiara znajdowało się w dworskim gabinecie. Z powodu braku czasu robiła to nocą, przez co któregoś razu po prostu zemdlała z niewyspania i zmęczenia.
To spowodowało, że małżonek kategorycznie zabronił jej nocnego czytania.
Gdy urodził się Adam, a za trzy lata Klaudyna, zabrakło jej czasu nie tylko na książki, ale i na rozmyślania o swoich kompleksach. Zresztą dzieci rodziły się jeszcze przed wojną, a ich dzieciństwo przypadło na bardzo ciężkie wojenne czasy. Do momentu przejęcia dworku przez państwo, wszyscy mieszkali w Kornakowie, czyli jak od wieków nazywano ich posiadłość – na Kornaku. Wtedy najbardziej doceniono Wandę, gdyż właśnie dzięki jej pracowitości i zapobiegliwości, wszyscy mieli co jeść.
~ 7 ~
Sobotni dzień dobiegał końca. Wieczór obdarzał wszystkich swoim chłodem. Jacuś wykąpany smacznie spał w łóżeczku, a domownicy i goście siedzieli w ogrodzie przy stole, pili podpiwek i zimną wodę z porzeczkowym sokiem. Janeczka zaganiała kury do kurnika, wołając po swojemu:
– Morowe powietrze. A sio, a sio! A to zapowietrzona dopiero!
Justyna śmiała się głośno z okrzyków kobiety. Siedziała obok Karola na ławeczce, opierając nogi o pień starej jabłoni.
– No co się śmiejesz? Nie słyszałaś, jak woła kury Zośka, o tu, po sąsiedzku – powiedział dosyć poważnie Karol.
– Cipa, ciiipa, ciipuulka – zaintonowała śpiewnie Klaudyna.
Wszyscy wybuchli głośnym śmiechem. Ogólne rozbawienie przerwało wejście do ogrodu Alka Skarpeckiego.
– Dobry wieczór. Miałyście przyjść po truskawki. Mama właśnie zebrała – powiedział trochę onieśmielony.
– Miałyśmy dużo pracy. Dzisiaj sobota. I zapomniałyśmy – tłumaczyła się Klaudyna.
Kłamała, nie zapomniała. Cały czas myślała o tym, żeby iść po te truskawki, ale Justyna nie pamiętała. Nie chciała, żeby to wyszło od niej.
– To ja przyniosę szklankę – ofiarowała się Justyna.
Wstała i ruszyła w kierunku letniej kuchni, gdzie krzątała się Janeczka.
– Przyszet, niedoszły narzecony! – mruczała ta do siebie pod nosem, wycierając stół. – Jak było potrza, to go nie było.
– Kogo nie było? – zapytała zaciekawiona Justyna i od razu dodała: – Janeczko, daj mi szklankę dla pana Aleksandra.
– Ja bym mu dała! –mówiła tamta dalej niby do siebie, niby do Justyny, ale podała jej szklankę.
– Chyba Janeczka nie lubi tego Alka? – zapytała dziewczyna, myśląc, że kobieta coś jej wyjaśni. Ale ona machnęła tylko ręką i odrzekła:
– Lubi, nie lubi. Już tam nie ma, o czym gadać, bo Wandzia nie bedzie zadowolona.
Justyna wyszła z letniej kuchni i wróciła do ogrodu. Przy stole zastała tylko Karola, Klaudynę i Alka. Domownicy poszli spać – zmuszeni przez gospodarcze obowiązki do wczesnego wstawania, wcześnie też udawali się na spoczynek.
– Adam mówił, że twój ojciec powinien jak najszybciej zrobić tę operację, bo to tylko będzie się pogarszać i niedługo nie da rady nic unieść w tej ręce. A tym bardziej teraz, wakacje, to nie musi pracować w szkole.
– Tak, tylko że latem jest praca w ogrodzie i ten remont świetlicy – wtrąciła nieśmiało Klaudyna.
– Przy cieśni nadgarstka i tak niewiele może robić. Ludzie pomogą – dodał Karol.
– Ja zostanę dłużej, jak będzie trzeba. Odłożę wyjazd na Węgry.
Justyna nalała podpiwka do szklanki, podała Alkowi i zapytała z szerokim uśmiechem:
– A co miałbyś robić u tych Węgrów.
– Nic takiego. Zwyczajna dziennikarska praca. Mam z kolegą robić reportaż o zabytkach Budapesztu. Bo tak właściwie, to ja jestem historykiem sztuki. Ale są rzeczy ważne i ważniejsze.
– Tak, są rzeczy ważne i najważniejsze – przytakneła Klaudyna, patrząc Alkowi w oczy. Ich wzrok spotkał się. Alek nieznacznie się zarumienił. Zaczął łapczywie pić podpiwek, aby zakryć zmieszanie. Po chwili milczenia dziewczyna dodała: – Lepiej namów ojca teraz, bo Adam za dwa tygodnie ma urlop i wtedy nie zrobi mu operacji sam, tylko inny chirurg ortopeda. A on podobno ma dobrą rękę i już może sam operować, bo bardzo długo asystował profesorowi. Podobno to jest zabieg i nie jest skomplikowany. Adam już takie robił. – Nagle przez otwarte okno dobiegł ich płacz dziecka, więc szybko podniosła się z krzesła. – To ja już idę. Pewnie mojemu dzidziulkowi coś się przyśniło. Dobranoc.
Weszła do pokoju włożyła dziecku smoczek do buzi, przełożyła go do wózka i leciutko pokołysała. Maluch prawie natychmiast zasnął. Nie wyszła już jednak do ogrodu. Stanęła przy oknie i zza firanki obserwowała drogę. Stała tak dłuższą chwilę i już miała odejść, gdy zobaczyła Alka wychodzącego z ich obejścia. Ruszył przed siebie, ale nie w kierunku szkoły, tylko minął przedszkole i sprężystym krokiem podążył w stronę starej nieużywanej już stodoły Walendziaków. Spoglądała za nim, serce biło jej coraz mocniej, a jego pulsujące uderzenia czuła w całym ciele.
Nie, a właśnie, że nie przyjdę – myślała i nagle wbrew samej sobie zarzuciła na ramiona wełniany sweter i podeszła do drzwi. Wróciła i delikatnie przełożyła Jacusia do łóżeczka z siatką. Popatrzyła na niego, a upewniwszy się, że śpi mocno, ponownie skierowała się do wyjścia. W domu panowała cisza, tylko z pokoju Karola i Justyny dochodziły odgłosy rozmowy. Otworzyła drzwi i szybkim pewnym krokiem ruszyła śladem Alka. Noc była bezksiężycowa, ciemna. Drogę oświetlały tylko nieliczne światła wydobywające się przez okna domów.
~ 8 ~
Klaudyna leżała jeszcze w pościeli, obok spał jej synek.
Jak dobrze, że szybko wróciłam – myślała. – Co bym powiedziała mamie, gdyby weszła do płaczącego Jacusia i zobaczyła, że mnie nie ma? O Boże, co ja bym powiedziała?– martwiła się. Maluch tej nocy spał bardzo niespokojnie. – Żeby się tylko nie rozchorował, musiałabym wrócić do Warszawy. Po co ja tam znowu poszłam? Po co? Dlaczego on znowu tak mną manipuluje? Manipuluje? Nie… to ja sama nie wiem, czego chcę. Po co tam polazłam? No po co? Nie mogę znieść tych wyrzutów sumienia. O Boże… Biedny Tadeusz. Jestem głupia, głupia. Nie wierzę w miłość Alka. Jest mu tak dobrze i nic więcej. Chce zostać, jaki dobry synuś, będzie mamusi pomagać. – Nagle całą złość z siebie, Klaudyna skierowała na Alka. Trochę jej ulżyło.
Jacuś poruszył się i zawołał:
– Ma… mamama… buuuu.
– Pewnie jesteś głodny? No już idziemy do baby. Sprawnym ruchem wciągnęła na siebie sukienkę w drobną, pastelową kratkę, przewinęła dziecko, założyła mu czysty kaftanik, bawełniane śpioszki i wyszła z nim do kuchni.
W pomieszczeniu nie było nikogo. Na stole stał litrowy garczek z gorącą wodą z wetkniętą weń szklaną butelką z melzupą, czyli mlekiem zagęszczonym mąką krupczatką, a obok talerzyk z kromkami chleba z masłem i duży słój miodu.
– Kochana mama, zawsze o wszystkim pomyśli – powiedziała do siebie. – Widzisz, Jaculek, babcia już zrobiła jedzonko!
Usiadła na wersalce, sprawdziła na przedramieniu ciepłotę jedzenia, strząsając ze smoczka kroplę mleka i zaczęła karmić dziecko. Maluch sapiąc, jadł z apetytem. Drzwi uchyliły się i do kuchni weszła Justyna. Jak zwykle uśmiechnięta, ze swoją kitką na czubku głowy, ubrana w obcisłe spodnie rybaczki i koszulkę w kolorowe paseczki.
– Zrobić ci kawę? – zapytała.
– O tak. Kawa to jest to, co tygrysy lubią najbardziej – zacytowała Milne’a. – Szczególnie o poranku po ciężkiej nocy – dodała. Zaśmiały się obydwie.
– Jacuś coś się dzisiaj budził – stwierdziła Justyna.
– Tak… nie wiem, dlaczego. Mam nadzieję, że to tylko złe sny z nadmiaru wrażeń. Gdy się tak budzi, to zawsze coś mu jest. Ale zobacz, jak wcina, aż bańki się robią w butelce.
– Twoja mama przed wyjściem w pole mówiła, że naparzyła mu rumianku. Stoi w letniej kuchni. Przynieść?
– Nie, nie, dziękuję! Tak zaraz po mleku, to nie jest dobrze. Później mu dam. Poobserwuję go.
Justyna wyszła do letniej kuchni i wróciła za chwilę, niosąc w rękach dwa nieduże garnuszki z pachnącą, parującą kawą. Postawiła je na stole i przyłożyła dłonie do twarzy.
– Gorące!
Jacuś za jakiś czas profilaktycznie dostał rumianku. Ponieważ nic nie wskazywało już, aby coś mu dolegało, dziewczyny wyniosły na podwórko zdjęte ze strychu małe drewniane łóżeczko pożyczone od Wicenciaków i malec wylądował w nim wraz ze swoimi zabawkami.
– Czy mama mówiła, co na obiad? – zapytała Klaudyna.
– Nie, nie zostawiła dyspozycji. To może same coś wymyślimy? – odparła poważnie Justyna. – Zróbmy zupę koperkową, ze wszystkiego, co jest w ogródku?
– Dobry pomysł, to od razu będzie dla Jaculka. Ale musimy zrobić coś jeszcze, bo tata mówi, że sama zupa to nie jest obiad. Może być samo drugie danie, ale nie sama zupa. A może pagac?
– Jaki pagac? – Justyna nie znała dania.
– No nie wiesz? To taka baba ziemniaczana. Pychotka. Wszyscy to lubią.
Młode gospodynie zabrały się za robienie obiadu. Zapewne nie szłoby im tak dobrze, gdyby musiały zajmować się Jacusiem. Wybawiła je od tego siedmioletnia córka Krysi Drzymalskiej. We wsi było wielu Drzymalskich, tak jak w Maliszewie Maliszewskich, a w Dębem Dębińskich. Krysia Drzymalska wyszła za mąż za Waldka Drzymalskiego. Często się zdarzało w tych regionach, że nazwiska niespokrewnionych brzmiały tak samo.
Mała Renia bardzo lubiła zabawiać Jacusia oraz wozić go w wózku po całym podwórku. Z wielką cierpliwością podawała mu wyrzucaną przez malucha z łóżeczka gumową kaczuszkę.
– Bach! Jacuś, i znowu bach – mówiła ze szczerym uśmiechem.
Klaudyna obierała warzywa, a Justyna kroiła drobno wędzony boczek, potrzebny do pagaca. Tak zajęte zastała je Krysia.
– Przyszłam zobaczyć, czy ta moja zazulka nie przeszkadza?
– A skąd, absolutnie! Wręcz przeciwnie, pomaga!
Krysia poprawiła chustkę na głowie, rozejrzała się i cicho powiedziała:
– To ja już pójdę.
– Oj nie idź, siadaj no tu. Zaraz zrobię herbaty albo kawy tylko wrzucę do garnka te warzywa. Siadaj, siadaj pogadamy sobie – zatrzymywała żarliwie trochę skrępowaną Krysię Klaudyna. – To jest Justyna, narzeczona Lolka. A to Krysia, moja dobra koleżanka – przedstawiła sobie nawzajem kobiety. – Razem się wychowywałyśmy w tej wsi, ale Krysia tu została, a ja wyjechałam zaraz po szkole średniej i już nie wróciłam.
– Musiałam zostać. Kiedyś to była bieda. Ojce nie mieli pieniędzy na szkoły. Nie tak było jak u ciebie. Dużo gęb do jedzenia, a do roboty mało.
– Ale chyba nie żałujesz, że zostałaś? – zapytała Justyna.
– A gdzie by tam. Nie żałuję. Może gdzie indzi jest lepiej, ale mi tu dobrze.
– No? Co pijesz? Kawę?
– Ja tam kawy nie piję, bo mi zaraz serce łomoce.
Klaudyna uporała się z warzywami i zajęła się robieniem herbaty. Już za chwilę piły złocisty napój i zagryzały domowymi ciasteczkami. Te musiały być zawsze w domu u Kornackich. Gdy tylko się kończyły Wanda albo Janeczka zagniatały kruche ciasto z „łychą smalcu” i przeciskały je przez otwór przytwierdzonej do maszynki do mięsa specjalnej blaszki, która to nadawała wychodzącym zeń wałeczkom różne wzorki.
Gdy Krysia z Renią poszły już do domu, Klaudyna nachyliła się do przyszłej pani Poturzeckieji powiedziała:
– U tej Krysi, jak ona była mała, to była straszna bieda. Ośmioro dzieci i jeszcze brat ojca kulawy. Ten brat to nie mógł chodzić, bo w czasie wojny spadł z dachu obory i nogi połamał.
– To po co tam właził?
– Kazali mu, żeby zobaczył czy sąsiednia wieś się pali. Bo gdyby się paliła, to znaczyłoby, że Niemcy nadchodzą i trzeba w las uciekać. Złożyła mu te nogi jakaś znachorka z Kutesk. Tak złożyła, że chodzić nie mógł. Dopiero osiem lat po wojnie bardzo się przeziębił i zawieźli go do lekarza do Kosowa, bo tam już był Ośrodek Zdrowia i wtedy lekarz go zbadał i zainteresował się tymi nogami.
– I co? Wyleczył go?
– To był stary lekarz, który z Armią Andersa pod Monte Casino walczył. On te nogi obejrzał i zawiózł go osobiście do szpitala do Siedlec. Tam mu te nogi jeszcze raz połamali i ponownie złożyli.
– I co, chodzi?
– Chodzi, chodzi. A wiesz co… – Dusia nachyliła się tajemniczo do Justyny.
– No co?
– A ten katar i kaszel też mu wyleczyli – dodała i parsknęła śmiechem.
Obydwie zaczęły się głośno śmiać. Jacuś stanął w łóżeczku, najpierw patrzył na nie zdumiony, a potem również zaczął się cieszyć. Justyna spojrzała na niego, potem na matkę dziecka i powiedziała zaniepokojona:
– Znowu dostanie czkawki.
Klaudyna poszła więc po butelkę z wodą dla malca.
– A wiesz, dlaczego jest im już teraz dobrze?– zapytała, wróciwszy.
– No dlaczego?
– W rodzinie i nie tylko w rodzinie, bo i w całej wsi wszyscy uznali to za cud. Najstarszy brat Krysi tak mocno w to uwierzył, że został księdzem. Teraz bardzo pomaga całemu rodzeństwu. Najbardziej to Krysi. Nawet dom jej pomógł postawić.
– Czyli wszystko dobrze się skończyło i żyli długo i szczęśliwie.
– Tak dobrze, to się nie skończyło, bo czworo rodzeństwa Krysi zabrały choroby. Wtedy nie było lekarzy, a nawet jeśli już jakiś był, to i pieniędzy na nich brakowało. No, zupa gotowa, teraz ten pagac do pieca – zarządziła. Justyna dmuchała na łyżkę i pociągając, spróbowała zupę. – Weź z szafeczki śmietanę i dołóż do tych ziemniaków, bo zapomniałam – Klaudyna instruowała młodszą kucharkę. – A na wierzchu połóż te paseczki boczku.
– I do pieca?
– I do pieca!
~ 9 ~
Domownicy i goście Kornackich siedzieli przy stole nakrytym haftowanym obrusem i dopijali poobiednią herbatę. Nikomu już nigdzie się nie śpieszyło, bo znowu padał deszcz.
– Trzeba wezwać weterynarza do cielaka. Wydaje mi się, że kuleje – mówił jakby do siebie Kornacki.
– Wydaje ci się? Ale jeśli masz wątpliwości, to można jechać do Kosowa i go przywieść. To od razu zaszczepi prosiaki – podjęła Kornacka.
– Może my z Justyną pójdziemy, przy okazji zrobimy zakupy – wtrąciła Klaudyna.
– Pada deszcz to i tak nie ma roboty. Tyle, co w domu. Chętnie zajmę się moim wnusiem, nareszcie będę miała czas tylko dla niego.
– Proszę, proszę – odpowiedziała na pukanie w drzwi Dusia.
Do kuchni wszedł szczupły wyrostek z ciemną grzywką opadającą na oko – młodszy brat Alka, Tomek Skarpecki.
– Dzień dobry. Tata przekazuje, że dzwonił pan Hrzanowski i prosił powiedzieć, że będzie dzwonił o dwudziestej.
– A, dziękujemy bardzo. – Kiwnęła głową Wanda. – To do Dusi. A jak tam mama? Już truskawki zebrała.
– Jedne zebraliśmy, a drugie dojrzewają. Pogoda dobra, bo i słońce, i deszcz – odpowiedział rezolutny chłopiec i dodał skinąwszy głową: – To ja już pójdę. Do widzenia.
Ponownie się lekko skłonił, odwrócił się i wybiegł, nie czekając na odpowiedź.
– Jaki grzeczny chłopiec, od razu widać, w jakiej rodzinie chowany – stwierdził Kornacki.
– Czy Skarpeccy stąd pochodzą? – zapytała Justyna.
– A gdzie tam stąd… machnął ręką Kornacki. – Skarpecki dyrektorował szkole w Warszawie na Ursynowie, ale żona mu się rozchorowała na gruźlicę i, jak trafiło się miejsce w Drzymlinie, to się tu przenieśli, ze względu na klimat. A zresztą tu wcale nie było chętnych do pracy w naszej szkole. Mówił mi, że mieli zostać tylko dotąd, aż żona wróci do zdrowia.
– Jak oni tu przyjechali, to wszyscy ich witali jak księdza po kolędzie. A ten Tomaszek to jeszcze chodzić nie umiał – dodała Wanda.
– No i zostali?
– Zostali. Tyle pracy włożyli w tę szkołę. Wszystko tu postawili na nogi. Ta wieś bez nich, nigdy nie byłaby taka jak jest. Szkoła to kiedyś była tu, gdzie przedszkole, w tym małym drewniaku.
– Tatko taki skromny, ale sam ma wiele zasług w rozwoju wsi i nie tylko – podsumowała Klaudyna. – To tata wyposażył całą bibliotekę i pomagał przy gromadzeniu pomocy naukowych w szkole. Do taty przychodzą, gdy trzeba do urzędu jechać albo jakieś pismo napisać.
– Oj nie tylko do mnie, bo do Skarpeckiego też.
– Tata załatwił telefon do szkoły, ale do domu to już nie – dodała z żalem.
– Dobrze. Jeśli masz jechać, to jedź, bo ci sklepy pozamykają – przerwała córce Wanda.
Justyna pojechała z Klaudyną, bardzo się ze sobą zżyły przez ten krótki czas ich wspólnego pobytu na wsi. Karolowi kończył się urlop i w niedzielę musiał wrócić do Warszawy. Wandzia i Dusia, a nawet Janeczka, tak prosiły Justynę, żeby jeszcze została, że nie potrafiła im odmówić, jako nauczycielka klas młodszych w szkole podstawowej miała wakacje. Karol był zadowolony, że jego rodzina tak serdecznie przyjęła i polubiła jego narzeczoną. Obiecał, że przyjedzie po nią w następną sobotę.
Deszcz jak na zawołanie przestał padać, wiatr rozgonił chmury i nad Kosowem zaświeciło słońce.
Kobiety umówiły weterynarza na następny dzień, zrobiły zakupy, a potem kupiły sobie olbrzymie lody waniliowe i delektując się ich smakiem, spacerowały uliczkami miasteczka,
Tadeusz zmusił swoją Dusię do zrobienia prawa jazdy. Odbywało się to w atmosferze awantur, bo żona twierdziła, że do niczego jej to nie jest potrzebne. Obecnie nigdzie nie ruszała się bez swojej, jak mówiła „Sarenki". Szczególnie gdy miała jechać do rodziców wraz ze swoją gromadą, była to nigdy nieprzeceniona wygoda. Tadeusz, jako inżynier i dyrektor dużego Przedsiębiorstwa Budowlanego, i tak miał samochód służbowy, i nigdy nie miał czasu.
Gdy wróciły do Drzymlina, Janeczka szykowała już kolację, a babcia Wanda trzymała na kolanach Jacusia i, podrzucając go na nich delikatnie, śpiewała:
– Jedzie, jedzie pan Zelman. Jedzie, jedzie jego brat, jedzie, jedzie caaała jego rodzina.
Rozbawiony maluch nawet nie zwrócił uwagi na wchodzącą matkę.
Klaudyna zaczęła więc pomagać Janeczce kroić i układać na talerzach wędliny, biały ser i świeżo zerwane w ogródku rzodkiewki. Nie miała ochoty na jedzenie. Cały czas myślała o czekającej ją rozmowie telefonicznej.
Żeby tylko nie przyszło mu do głowy przyjechać na wieś. Na pewno nie… Przecież urlop ma dopiero w sierpniu. Ale może się stęsknił… – rozmyślała.
Przygotowała synka do snu i zostawiła pod opieką Justyny, która bardzo chętnie przejęła pieczę nad rozkosznym chłopczykiem.
– Wykąpany, ubrany. To tylko dasz mu kaszkę i powinien zaraz zasnąć. Pamiętaj, żeby mu się odbiło!
– Pamiętam, pamiętam, no idź już, bo już za dziesięć ósma. Poradzę sobie.
Klaudyna weszła do szkolnego sekretariatu, w którym pani Zofia Skarpecka podlewała kwiatki stojące na parapecie. Była to wysoka kobieta, ale delikatnej budowy ciała, o jasnych, szarych oczach i włosach upiętych w kok.
– Siadaj! – zwróciła się do Klaudyny. – Ja zaraz wychodzę, nie będę ci przeszkadzać. Tylko podleję kwiaty, bo ciągle o nich zapominam. Jak to w wakacje. Nie ma Zygmuntowej, bo ma robotę w polu, a to ona zawsze pamiętała o kwiatach.
– Ależ te kwiaty pięknie rosną – zachwyciła się Klaudyna, spoglądając na zwisające prawie do podłogi pędy paproci stojącej na drewnianym kwietniku.
W tym momencie zadzwonił telefon. Spojrzała pytająco na matkę Alka.
– Odbieraj, odbieraj, ja już wychodzę!
W słuchawce wybrzmiał głos Tadeusza.
– Dusieńka?
– Tak, to ja Tadziu.
– Co tam u was, jak Jacuś? Tęsknisz?
Jak zwykle zatroskany i kochający Tadeusz oznajmił żonie, że on bardzo się stęsknił i musi zobaczyć ją i synka. Od razu przywiezie dziewczynki, które za trzy dni wracają z babcią znad morza.
Klaudyna odłożyła słuchawkę i stała dłuższą chwilę, rozmyślając.
Powiem mu, że to koniec, już nigdy. Dosyć tego. Nie mogę tego robić. Wracam do dziecka. Dosyć tego. Przecież nie muszę mu się tłumaczyć! To on mnie porzucił.
– Dziękuję bardzo! Dobranoc! – krzyknęła w otwarte drzwi do szkolnej sali, gdzie pani Zofia wciąż zajęta była podlewaniem kwiatów.
Wyszła wyjściem prowadzącym przez szkolny ogród. Minęła ukwieconą kapliczkę i nagle szybkim krokiem ruszyła w kierunku starej stodoły Walendziaków. Nawet się nie rozejrzała, nie spojrzała, czy nie widzi jej ktoś ze szkoły.
Pójdę i powiem mu, że to koniec, że już nigdy… – tłumaczyła sobie w myślach. Otworzyła małą furtkę wyciętą we wrotach stodoły. Zobaczyła Alka opartego o belkę. Minę miała zaciętą, usta ściągnięte i zbielałe, szeroko otwarte oczy zrobiły jej się jeszcze bardziej zielone od gniewu.
Alek szybkim krokiem podszedł do niej i położył jej swoją silną dłoń na ustach, drugą ręką przygarnął ją do siebie.
– Nie mów nic – szepnął.
~ 10 ~
Dopiero leżąc w łóżku, Klaudyna uświadomiła sobie, że cały ten czas, od przybycia do domu Tomka, myślała nie o telefonie, nie o Tadeuszu, tylko o tym, że Alek będzie tam na nią czekał. Reszta była nieważna. Zawsze wiedziała, kiedy na nią czeka.
– Dobrze, że Tadeusz przyjeżdża, bardzo dobrze – mówiła do siebie.
Nagle drzwi od pokoju uchyliły się i ostrożnie, na palcach weszła matka.
– A pa, myślałam, że śpisz? – wyszeptała. Klaudyna podniosła się na łokciach z zamiarem wstania z łóżka. – Nie wstawaj, pośpij jeszcze. Dopiero siódma.– Cicho podeszła do komody, odsunęła szufladę i wyciągnęła z niej komplet kraciastych powłoczek na pościel. – Śpij – wyszeptała i tak samo cichutko jak weszła, wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Klaudyna nie mogła już uleżeć. Wstała, spojrzała na śpiącego Jacusia i wyszła do łazienki. Gdy wróciła po toalecie, zdjęła nocną koszulę i włożyła na siebie wiszącą dotąd na krześle sukienkę. Podeszła do stojącego przy ścianie lustra i uczesała lśniące włosy. Z kuchni dochodziły na przemian podniesione głosy Janeczki i Wandy oraz spokojny głos Justyny.
– Bo oni to mieli znajomka mecenasa, a podobno i sędzie! – intonowała Janeczka.
– Czworo dzieci, czworo dzieci zostanie bez ojca i to na dziesięć lat! Szkoda tych dzieci i Władzi też szkoda, jak ona sobie teraz poradzi – lamentowała Wanda.
Justyna słuchała i nie mogła zrozumieć jak można tak współczuć człowiekowi, który zabił troje młodych ludzi.
Klaudyna weszła do kuchni z obudzonym, zarumienionym od snu dzieckiem.
– Co się stało? – zapytała poruszona podniesionymi głosami.
– A bo Dusia pamięta, jak to Roman od Felów jechał traktorem z pola z przyczepo i mijał tech trzech, co to na zabawe jechali, i przyczepa zarzuciła na tamtech… i wszystkie na śmierć.
– No pamiętam, zginęli na miejscu. To było trzech młodych ludzi, którzy przyjechali na wakacje do Trzcińca.
– Ano tak. No i za to Roman dostał dziesięć lat. Aż dziesięć lat! – powtarzała Wanda. – Aż dziesięć lat.
– To i tak mało! – odparła zirytowana Dusia.
– No jak mało?! W domu zostało czworo drobiazgu!
– Oj, Janeczka, a jak to ja bym siedziała w tym samochodzie i to ja bym zginęła? To co? Janeczka też by uważała, że za dużo dostał? Przecież on był pijany.
– Pijany? Nie… tylko troszkę wypity. – Janeczka ściszyła nieco głos. Ale jej stosunek do całej sprawy zaczął się nico zmieniać. – To dziesięć lat to mało? – mówiła do siebie.
– Bo zawsze jak chodzi o kogoś znajomego, to kara za duża, a jak obcy to za mało i na pewno musiał mieć znajomości –wtrąciła Justyna.
– A pa. Wszystkich szkoda, i dzieci, i tego głupiego Romana też. Często jeździł po kielichu i doigrał się – podsumowała Wanda.
Głodny Jacuś patrzył na stojącą na stole butelkę z mlekiem i zniecierpliwiony zaczął płakać.
– Matka gada, a dziecko głodne – Wanda zwróciła uwagę córce. – Daj dziecku jeść!
Po śniadaniu kobiety zabrały się do powlekania puchowych poduszek i kołder dla mających przyjechać dziewczynek i Tadzika.
– Trzeba wyrzucić do ogroda, niech się wietrzo – oznajmiła z poważną miną Janeczka.
Złapała poduchy i zaczęła wynosić je z mieszkania. Tuż za nią dreptała Justyna z pierzyną. Klaudyna wyszła z domu boso, jedną ręką trzymając siedzącego na jej biodrze Jacusia.
– Uwielbiam chodzić po rannej rosie na boso – mówiła do Justyny. – Zdejmij trepy, zobacz, jakie to przyjemne.
Justyna zrzuciła buty i razem spacerowały boso po ogrodzie. Trawa była dorodna, miękka, wilgotna od rosy, która lśniła w miejscach, gdzie jeszcze nie wysuszyło jej słońce i przyjemnie masowała stopy. Dziewczyna czuła jak jej całe ciało ogarnia nieznana dotąd rozkosz i metafizyczny spokój.
– Dzień dobry! – dobiegł do nich głos Józka Janów zza płotu. – Ładny dzień się zapowiada.
– Dzień dobry – odkrzyknęły dziewczyny.
– Dla mnie zawsze jest ładny dzień, jak nie wieje – dodała Klaudyna, która bardzo bała się dużego wiatru.
Ta krótka rozmowa wytrąciła Justynę z przemiłego błogostanu.
– Nic nam nie wejdzie w nogę?
– No coś ty, mama już tak dba o ogród jak nikt. Nie wiem skąd znajduje czas na wszystko. Na przykład dzisiaj, dała mi śliczną nową powłoczkę na poduszkę dla Jacka, sama ją wyhaftowała białą nitką. Pokażę ci, naprawdę piękna.
– Te wszystkie makatki w kuchni i nad łóżeczkiem, też sama robiła?
– Sama. Tylko tę z krasnoludkami to pomagała Janeczka. Ona też pięknie haftuje i ślicznie robi na drutach.
– Dzieci większość sweterków mają od babci i Janeczki. Dziewczynki, to nie tylko sweterki.
– Dusia! – dobiegł je z ganka głos Wandy. – Przejdźcie się z Justysią do szkoły. Oddałybyście te koszyki pani Skarpeckiej, bo już trzy są nieoddane, a pewnie im potrzebne.
– Dobrze, przebiorę Jacusia i pójdziemy. A co mamy dzisiaj zrobić na obiad?
Kobiety podeszły do domu, gdzie gospodyni trzepała wełniane narzuty i rozwieszała je na sznurach.
– Na obiad? Niech no pomyślę. Może dzisiaj zsiadłe mleko i jajka sadzane ze szczypiorem. Znowu taki upał, to akurat pasuje. Nie zapomnij o koperku do ziemniaków. Tylko urwij ten drobniutki – upominała.
– Dobrze, dobrze, mamo, ja już jestem dużą dziewczynką.
Klaudyna weszła do pokoju i zaczęła się zastanawiać, co ma włożyć na siebie. Chciała, jak zawsze, podobać się Alkowi. Miała nadzieję, że zastaną go w szkole. Przecież nic nie mówił, że wyjeżdża z Drzymlina. Wybrała białą lnianą sukienkę na szerokich ramiączkach, zmarszczoną w pasie rzędem gumek, malowaną ręcznie w niebieskie kwiaty. Zapłaciła za nią niezłą sumkę w Modzie Polskiej. Jacusiowi założyła cienki bawełniany pajacyk w kaczuszki. Justyna nie przebierała się, została w porannej beżowej sukience w białe grochy.
– No, no, piękna sukienka – powiedziała z podziwem, ujrzawszy Klaudynę.
– A taka tam. – Machnęła ręką Dusia i dodała: – Chociaż chłodno w niej, dzisiaj taki upał.
Wyglądała bardzo ładnie. Uroku dodawały jej, jak zawsze, pomalowane na czerwono usta i ciemne włosy.
– Ty, to zawsze pięknie wyglądasz – komplementowała ją Justyna. – Zastanawiam się jak to robisz? Przy małym dziecku zawsze tyle pracy.
– Dziewczyny, kosze! – krzyknęła Janeczka, za odchodzącymi. – Co, chciałyście iść bez koszyków? To ci pamięć dopiero, chyba zakochane? – śmiała się i kładła dwa kosze pod wózek. Trzeci ostrożnie podała Justynie.
– Uważaj no, to śmietanka i twarożek w podzięce za truskawki.
Kobiety wyszły na drogę, minęły przedszkole, gdzie akurat dzieciaki bawiły się w ogrodzie.
– Witajcie, krzyknął do nich z mijającej je furmanki Kazik Pawlik. – A gdzie to, na jagody?
– Nie, idziemy do szkoły! – odkrzyknęła Dusia.
Na teren szkoły weszły od strony ogrodu. Przywitał je gorzki zapach słoneczników rosnących wzdłuż ścieżki prowadzącej do tarasu szkolnego. W cieniu, pod rozłożystym kasztanem, stał drewniany stół nakryty wzorzystym, ceratowym obrusem, a wokół niego pomalowane na zielono krzesełka, każde z innej parafii, jak mówiła Janeczka.
– Mama na pewno jest w kuchni. Usłyszały za sobą głos Alka, który najprawdopodobniej szedł za nimi. Obejrzały się obydwie jak na komendę.
– Przyniosłyśmy koszyki – wytłumaczyła cel wizyty Justyna. – Zaniosę je do domu – oświadczyła i zniknęła za drzwiami budynku.
Pani Skarpecka, ucieszyła się z prezentów Jasi. Zapewniała, że to niepotrzebne i w ogóle, to tych truskawek w tym roku jest tyle, że dzięki Bogu dla wszystkich wystarczy: i dla nich, i dla sąsiadów. Zatrzymała Justynę na czas umycia dorodnych żółtych czereśni, którymi chciała poczęstować gości. Justyna wzięła szklany, duży półmisek pełen owoców i ostrożnie ruszyła do ogrodu. Z daleka widziała Klaudynę i Alka. Patrzyli sobie w oczy. Alek wziął jej rękę i pocałował ją w zagłębienie dłoni. Justyna specjalnie uderzyła łokciem w drzwi, wtedy Klaudyna szybkim ruchem cofnęła dłoń i nachyliła się do dziecka.
Jedli czereśnie rozmawiali o pogodzie, o wakacjach i o szkole. Zachowywali się tak, jakby nic między nimi nie zaszło. Justyna czuła się bardzo niezręcznie w ich towarzystwie.
Pewnie myślą, że nic nie widziałam. Ale widziałam – myślała z dziwną satysfakcją. Nie wtrącała się do ich rozmowy. Słuchała melodii ich słów, obserwowała ich spojrzenia, gdy ślizgali się wzrokiem po sobie. Udawali… Ale Justyna już miała pewność, co dzieje się między tych dwojgiem. Była między nimi niesamowita aura, która otaczała ich i oblepiała jak miód.– No przecież to widać, co ich łączy – myślała. – Wszystko ich zdradza. Dlaczego nie kryją się przede mną? Już się nie kryją? – Przypomniała sobie teraz ich pierwsze spotkanie. To wielkie zmieszanie Klaudyny. Zakłopotanie, którego nie potrafiła opanować. – Już wtedy powinnam się domyślić… Już wtedy ona nie umiała tego ukryć i chyba wiedziała o tym.
Wracały do domu, prawie ze sobą nie rozmawiając. Dusia pchała pusty wózek, a Justyna niosła Jacusia, któremu znudziło się siedzenie w nim.
– Jacuś, zobacz, owieczki – zagadywała małego. – O baranek! Jakie ma rogi! – Pokazywała zwierzęta pasące się za ogrodzeniem domu Truśkoskich.
~ 11 ~
W nocy Justyna nie mogła usnąć.
Pewnie Klaudyna też nie śpi – myślała. – Ciekawe, ile to już trwa? Może ma okropnego męża, sadystę? Z tego, co mówiła jej matka, można sądzić, że nie jest to mężczyzna, który może zawrócić dziewczynie w głowie. To po co wyszła za niego? Może tylko matka tak go ocenia? Bo przecież z jej opowieści wynika, że musi go lubić… – Takie myśli kłębiły jej się w głowie, zanim zasnęła.