Bo mnie stać na blagę. Zebrane utwory satyryczne - Szpotański Janusz - ebook

Bo mnie stać na blagę. Zebrane utwory satyryczne ebook

Szpotański Janusz

0,0
64,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Oto kompletne – „pomnikowe” – wydanie utworów satyrycznych Janusza Szpotańskiego (1929–2001). Piszę „pomnikowe”, bo mimo rozmaitych wydań w przeszłości, żadne nie było tak okazałe i wyczerpujące.
Co ważne, „Bo mnie stać na blagę…” ukazuje się w PIW-e, z którym Szpotański był związany jako redaktor w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku, i w którym (z kilkuletnim poślizgiem) zadebiutował jako krytyk literacki opracowaniem pism Karola Irzykowskiego. Co ważniejsze jednak, komplet utworów satyrycznych Szpota ukazuje się w szczególnej chwili historycznej. Na Ukrainie toczy się okrutna wojna, rozpętana przez barbarzyńską Rosję, a na Zachodzie – szaleńcza wojna kultur, osłabiająca europejskiego ducha. Oba zjawiska zostały proroczo – wręcz kasandrycznie – przepowiedziane przez Autora w „Carycy i zwierciadle” oraz w „Bani w Paryżu”. „Genialny Szpot” – jak zwano go w środowisku peerelowskiej opozycji, a później w szerokich kręgach Solidarności – zawsze tak wyczulony na powiewy Historii i bezbłędnie wyczuwający sytuację polityczną, oto zza grobu raz jeszcze daje o sobie znać jako swoisty barometr czasu, jako szyderczy, ale i pełen goryczy Stańczyk.

Antoni Libera

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 375

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



redaktor prowadzący: Hubert Musiał

opracowanie tekstologiczne: Antoni Libera i Zygmunt Saloni

projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Tarasiuk

korekta: Sylwia Majcher

© copyright by Antoni Libera

© copyright for this edition

by Państwowy Instytut Wydawniczy 2023

wydanie pierwsze

Warszawa 2023

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-704-4

SŁOWO WSTĘPNE

ANTONI LIBERADUCH SZPOTA

Oto kompletne – „pomnikowe” – wydanie utworów satyrycznych Janusza Szpotańskiego (1929–2001). Piszę „pomnikowe”, bo mimo rozmaitych wydań w przeszłości, które wyszczególnione są w nocie edytorskiej na końcu, żadne nie było tak okazałe i wyczerpujące. A poza tym – co również jest okolicznością znaczącą – ukazuje się ono nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego, w którym blisko sześćdziesiąt lat temu Autor miał debiutować jako krytyk literacki, opracowujący pisma Karola Irzykowskiego i pisząc do nich fundamentalny wstęp. Nie doszło do tego z licznych powodów, z których obstrukcja peerelowskiej władzy nie należała do ostatnich.

Również chwila historyczna jest szczególna. Na Wschodzie trwa od roku krwawa agresja barbarzyńskiej Rosji przeciwko Ukrainie, a na Zachodzie – szaleńcza wojna kultur, osłabiająca europejską cywilizację. Oba zjawiska zostały proroczo – wręcz kasandrycznie – przepowiedziane przez Autora w Carycy i zwierciadle i w Bani w Paryżu. „Genialny Szpot” – jak zwano go w środowisku peerelowskiej opozycji, a później w szerokich kręgach Solidarności – zawsze tak wyczulony na powiewy Historii i bezbłędnie wyczuwający sytuację polityczną, oto zza grobu raz jeszcze daje o sobie znać jako swoisty barometr czasu, jako szyderczy, ale i pełen goryczy Stańczyk. Aby w pełni pojąć tę symboliczną rolę i gorzki sens owej koincydencji, trzeba zacząć od przypomnienia sylwetki Autora, bo czas nieubłaganie zaciera kontury przeszłości i dzisiaj wielu czytelników, zwłaszcza młodszego pokolenia, może nie orientować się, kim była ta wyjątkowa postać.

Janusz Szpotański obdarzony był wyjątkowym i wszechstronnym umysłem. Bardzo wcześnie, już jako kilkunastoletni chłopak, ujawnił nadzwyczajne zdolności szachowe i w krótkim czasie wszedł do krajowej czołówki, uzyskując tytuł mistrzowski. Królewska gra jednak nie wyczerpywała jego zainteresowań i ambicji. Zajmowała go filozofia, logika i szeroko pojęta literatura. Mnóstwo czytał, a fenomenalna pamięć, jaką dysponował, sprawiała, że w krótkim czasie posiadł ogromną wiedzę. Zainteresowania te i uzdolnienia pchnęły go ku humanistyce – postanowił studiować na uniwersytecie. Moment wstąpienia na uczelnię przypadł jednak na najgorszy z możliwych okresów powojennej Polski: na początek najmroczniejszego stalinizmu. Szpotański dla ówczesnych władz był jednostką podejrzaną, inteligentem pochodzenia „burżuazyjnego”, toteż z miejsca został odrzucony, a przy kolejnym podejściu, w obliczu celujących wyników egzaminu, skierowany – jakby złośliwie – na nowo utworzony wydział rusycystyki, który miał być kuźnią awangardy socrealistycznego literaturoznawstwa. W praktyce oznaczało to parodię nauki i wychowania humanistycznego. Głównymi przedmiotami były tam kursy materializmu dialektycznego i historii WKP(b), a na nielicznych zajęciach prawdziwie filologicznych, takich jak poetyka czy wersyfikacja, wałkowano do upadłego „tytanów” sowieckiej poezji rewolucyjnej.

Przez pewien czas Szpotański, zaciskając zęby, z pokorą znosił tę ponuro groteskową edukację, z czasem jednak przestał wytrzymywać stężenie absurdu i w towarzyskim gronie dawał upust swemu zniechęceniu i irytacji, drwiąc na całego z wykładowców, poziomu zajęć i rzeczywistości akademickiej w ogólności. Na efekty tych kpin nie musiał długo czekać. Podsłuchana w kawiarni błazeńska rozmowa z przyjaciółmi szybko dotarła, gdzie trzeba, i najzdolniejszy student został wkrótce relegowany z uczelni. Zrazu odczuł to jako ulgę, wkrótce jednak brzemię ciążące na ludziach „bez przydziału” dało o sobie znać. Żeby w miarę normalnie żyć, a znaczyło to: nie zostać uznanym za pasożyta i nie wylądować w ochotniczym hufcu pracy (był to rodzaj kolonii karnej) albo i gorzej, w kopalni, trzeba było mieć jakieś papiery. Szpotański mógł mówić o szczęściu, bo, z jednej strony, udało mu się znaleźć nędzną posadę na poczcie, a z drugiej – zatrudnienie jako instruktor w klubie szachowym. To pozwoliło mu przeżyć najgorszy okres. Egzystował w owym czasie w podobny sposób jak m.in. dwaj późniejsi luminarze polskiej literatury – Zbigniew Herbert (na legendarnej już dziś posadce w Zarządzie Torfowisk) i Miron Białoszewski (pomieszkujący kątem w sublokatorskich pokoikach i zręcznie wymigujący się od uczestnictwa w zwariowanej rzeczywistości).

Po Październiku 1956 roku Szpotański został na powrót przyjęty na studia, ale kilka lat życia na marginesie zrobiły swoje: dla dojrzałego pod każdym względem trzydziestolatka nauka od początku, powrót do ławy szkolnej były jak doświadczenie Józia z Ferdydurke Gombrowicza. Nie skończył więc tych studiów. Zresztą nie na wiele by mu się już przydały. Był wykształcony lepiej niż niejeden wykładowca akademicki i w pełni uformowany wewnętrznie. Zafascynowany od lat postacią i twórczością Karola Irzykowskiego zaczął karierę krytyka literackiego. Napisał szereg celnych, zjadliwych recenzji i artykułów, w których wytykał mizerię myślową i estetyczną amorficzność polskiej literatury współczesnej. Ale szybko go to znudziło. Widział, że życie intelektualne i artystyczne, które na krótko – w latach 1957–1959 – zawrzało i wzbudziło pewne nadzieje na rozwój, wyraźnie przygasa i znów pogrąża się w marazmie. Wraz z szybkim odwrotem od idei i obietnic polskiego Października skurczyło się miejsce na poważniejszą debatę, a mówienie pełnym głosem w ogóle stało się niemożliwe. Wracała nieautentyczność, gra pozorów, szarość „naszej małej stabilizacji”. I właśnie wtedy wszystko zaczęło się dla niego na dobre.

Z nudów, jak sam mówił, z nieprzepartej potrzeby odreagowania choćby drwiną na otaczającą miałkość i zidiocenie zaczął pisać pod melodie znanych piosenek i pieśni satyryczne teksty, w których wyszydzał konkretne albo wzorcowe postaci życia publicznego, i wykonywał je na towarzyskich spotkaniach. Kuplety te z miejsca spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem i rozeszły się szerokim echem. Autor był wprost rozchwytywany po tak zwanych salonach i zachęcany do tworzenia następnych numerów. W ten sposób, w przeciągu niespełna kilku miesięcy, powstał cykl, który stał się pierwszym większym dokonaniem literackim Szpotańskiego: trzyaktowa „opera” Cisi i Gęgacze, czyli bal u Prezydenta.

„Opera” jest zasadniczo satyrą na rządy i aparat władzy Władysława Gomułki (tytułowi „Cisi”), a przy okazji – na środowisko tworzącej się nieśmiało opozycji, wywodzącej się zresztą w znacznej mierze z zawiedzionych, rozczarowanych marksistów, mieniących się rewizjonistami (tytułowi „Gęgacze”). Satyra ta jednak to nie pospolita szopka polityczna, wyśmiewająca takie lub inne słabości czołowych postaci ówczesnej elity władzy. Jest to utwór idący znacznie dalej, stawiający generalną diagnozę powojennej rzeczywistości Polski. Otóż Szpotański, bodaj jako pierwszy, stwierdza, że okres ideologii nieodwracalnie się skończył (co dla wielu, nawet opozycjonistów, bynajmniej oczywiste nie było) i nastały czasy stabilnego bezideowego reżymu, który polega na banalnym ucisku i wyzysku społeczeństwa przez wąską kastę uprzywilejowanych. Wymowne jest motto, jakim Autor poprzedził całość, wzięte z Mickiewicza: „a po huku, po trudzie | Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie”. Jest to jakby najkrótsza recenzja sławionej przez dziesięciolecia (przez niezliczone rzesze idealistów, pięknoduchów, a także zwykłych doktrynerów) wielkiej rewolucji społecznej, która miała zaprowadzić raj na ziemi. Ów epokowy przełom, który miał uszczęśliwić ludzkość, polegał na przejęciu władzy nie przez żadną wielką, a zwłaszcza oświeconą „klasę robotniczo-chłopską”, lecz przez… szumowiny społeczne, społeczną mierzwę – przez parobków, lumpów i wszelkiej maści kołtunerię. Bardzo podobną diagnozę, tyle że wyrażoną bardziej abstrakcyjnie, postawił w tym samym czasie (też w 1964 roku) Sławomir Mrożek w swym arcydzielnym Tangu.

Cisi i Gęgacze przynieśli Szpotańskiemu rozgłos i powodzenie, lecz wkrótce ściągnęli na niego również poważne kłopoty. Władze zaczęły inwigilować i szykanować Autora, aż wreszcie aresztowano go i wytoczono bezprecedensowy proces, uwieńczony wyrokiem skazującym na prawie trzy lata więzienia. Do tej pory za słowo skazano tylko (i to też nie na więzienie, lecz na zsyłkę) poetę Josifa Brodzkiego w breżniewowskiej Rosji Sowieckiej. Do historii przeszła pamiętna mowa Gomułki, w której lżył on zamkniętego już w więzieniu Szpotańskiego, nazywając go „człowiekiem o moralności alfonsa, ziejącym sadystycznym jadem na partię i rząd”. Było to wielkie, acz zarazem wyjątkowo gorzkie zwycięstwo Autora. Nikomu z ludzi pióra nie udało się tak rozwścieczyć władzy. Świadczyło to niewątpliwie o niebywałej celności szyderstwa.

Szpotański jednak nie dał się zastraszyć. Nawet w więzieniu nie przestał pisać, tworząc między innymi popisową Balladę o Łupaszce (parodię Grenady Swietłowa w przekładzie Tuwima), wyśmiewającą język marcowej propagandy i jej antysemicką retorykę. Po wyjściu z więzienia zaś wykonał posunięcie jeszcze bardziej ryzykowne: napisał humorystyczny paszkwil na Rosję Sowiecką – niby współczesną, pod rządami zramolałego Breżniewa próbującego bratać się z Nixonem – w gruncie rzeczy jednak w ogóle na to mocarstwo w wymiarze historycznym, a więc na wielką, groźną, pasożytniczo-destrukcyjną cywilizację. Tym brawurowym poematem (podobno ułożonym w jedną noc) Szpotański, z jednej strony, nawiązywał do tradycji wielkiej krytyki Rosji jako tyranii i ciemiężyciela – a więc do Listów filozoficznych Czaadajewa, Dziadów i wykładów o słowiańszczyźnie Mickiewicza, Rosji w roku 1839 markiza de Custine’a i Od białego caratu do czerwonego Kucharzewskiego, a z drugiej – proroczo antycypował diagnozę Ronalda Reagana, który dziesięć lat później nazwał Sowiety „imperium zła” i w jakimś stopniu przyczynił się do przyspieszenia upadku komuny.

Schyłek epoki Edwarda Gierka, zapoczątkowany wybuchem masowego protestu przeciw podwyżkom cen w 1976 roku, represjami w Ursusie i Radomiu, a następnie powstaniem zorganizowanej opozycji demokratycznej, zainspirował Szpotańskiego do napisania kolejnego poematu heroikomicznego, a mianowicie Towarzysza Szmaciaka. Wraz z drugą jego częścią, Szmaciakiem w mundurze, czyli wojną pcimską, napisaną w kilka lat później, po ogłoszeniu przez Jaruzelskiego stanu wojennego, jest on niewątpliwie najsłynniejszym z jego utworów (nazwisko Szmaciak stało się symbolem i funkcjonuje w mowie potocznej jako skrzydlate słowo), a zarazem stanowi rodzaj syntezy wszystkich poprzednich dokonań artystycznych. Cykl Szmaciak to potężny groteskowy fresk peerelu, przepleciony z wnikliwą analizą i interpretacją złożonych procesów społecznych, politycznych i ekonomicznych w formie historiozoficznych, lecz zawsze przezabawnie wyłożonych dygresji. Szpotański podsumowuje tu całą swoją wiedzę o dwudziestowiecznej historii Polski i ruchu komunistycznym i w błazeński, a zarazem kunsztowny językowo sposób przedstawia swoje rozumienie tego, co zaszło w tym czasie. Jest to nauka gorzka i w sumie przytłaczająca, wszelako wszechobecny i olśniewający humor ma działanie katarktyczne.

Słyszy się nieraz opinię, że satyra, zwłaszcza polityczna, starzeje się najszybciej z wszystkich gatunków – jest bowiem uzależniona od kontekstów bieżącego życia. To prawda, ale nie bezwzględna. Od tej reguły bywają odstępstwa. Wyjątki zachodzą wtedy, gdy tego rodzaju dzieło nie jest jednowymiarowe myślowo, a pod względem kunsztu reprezentuje wyższe wartości estetyczne. Twórczość satyryczna Janusza Szpotańskiego takie warunki właśnie spełnia. Choć opisywany w niej świat – formalnie – należy do niesławnej przeszłości, wydobyte na jaw jego struktury i mechanizmy są nadal aktualne, i to jeszcze jak! Dziedzictwo peerelu bynajmniej jeszcze nie przeminęło – w nieznacznym przebraniu trwa nadal, i pewnie wiele lat jeszcze upłynie, zanim naprawdę przepadnie. Tymczasem, jeśli chcemy nauczyć się przenikliwego spojrzenia na rzeczywistość, a przy tym odkryć intelektualną siłę ironii i drwiny, możemy uczyć się tego właśnie na Gnomie, Carycy i Szmaciaku, a w odniesieniu do duchowej kondycji europejskiego Zachodu – na Bani w Paryżu.

Wracajmy do Szpota! Zresztą, właściwie nie ma powodu zachęcać: jego duch wciąż jest obecny i coraz to daje o sobie znać.

Antoni Libera

FRAGMENTY NIENAPISANEJ AUTOBIOGRAFII

spisał i zredagował Antoni Libera

LATA NAUKI

Szkoła średnia, do której zacząłem uczęszczać w 1945 roku, była dla mnie tak nudna i zapyziająca, że czym prędzej ją porzuciłem. Udało mi się tego dokonać dzięki łatwowierności i swoistej obojętności moich rodziców. Najpierw dość długo potrafiłem utrzymywać ich w przekonaniu, że co dzień rano udaję się na lekcje, podczas gdy w rzeczywistości udawałem się zupełnie gdzie indziej (głównie do YMCA; przynajmniej od pewnego momentu); gdy zaś w końcu przejrzeli mą grę i poznali prawdę, ze stoicką rezygnacją machnęli na mnie ręką. Wówczas bez żadnych już skrupułów oddałem się próżniaczemu życiu, które beztrosko i wartko płynęło mi na grze w szachy, bywaniu w salonach, gdzie z kolei nie bez powodzenia udawałem studenta socjologii, dalej: na wnikliwej obserwacji dookolnej rzeczywistości socu i wreszcie na najbardziej z tego wszystkiego czasochłonnym zwykłym zbijaniu bąków. To życie, jakkolwiek barwne i pełne różnorakich wrażeń, zaczęło mi się jednak w pewnym momencie przykrzyć i – raczej z kaprysu niż z rozsądku czy jakiejś obawy – postanowiłem sfinalizować swą edukację średnią.

Ani przez chwilę, rzecz jasna, nie brałem pod uwagę powrotu do szkoły. Było dla mnie nie do pomyślenia, że znów miałbym zamienić się w ucznia, piłowanego i zadręczanego przez zawziętych w nudzie nauczycieli. Postanowiłem po prostu załatwić całą sprawę jednym cięciem – jak przecina się węzeł gordyjski – czyli od razu, jako ekstern, zdać maturę, a ściślej – dwie matury, małą i dużą, były to bowiem jeszcze czasy, gdy obowiązywał system przedwojenny i żeby zdać maturę właściwą (właśnie ową „dużą”), należało najpierw zdać „małą”.

Wszystko to udało mi się załatwić w nieco ponad pół roku. Przygotowywałem się zasadniczo sam. Jedynie z łaciny, która nie wiedzieć czemu sprawiała mi szalone trudności, pobierałem lekcje. Mówię „nie wiedzieć czemu”, bo przecież uczyłem się już tego języka podczas okupacji – na kompletach. Widocznie jednak słaba to była nauka, skoro wszystko właściwie wywietrzało mi z głowy. Więc na te korepetycje z łaciny, dwa razy w tygodniu, jeździłem do takiej jednej korpulentnej studentki filologii klasycznej Uniwersytetu Warszawskiego. Prawdę mówiąc, niewiele czy zgoła nic z tego nie skorzystałem. Studentka była osobą pozbawioną zarówno inteligencji, jak i urody, co – jak wiadomo – nie sprzyja nauce, a w takim wypadku jak mój po prostu ją uniemożliwia. Chciałem, żeby nauczyła mnie tylko tego, co będzie mi potrzebne do egzaminu, tymczasem ona absolutnie nie potrafiła do tego tak podejść i zamęczała mnie jakimś potwornie szczegółowym kursem, tak że na tych lekcjach o mało nie zasypiałem, a w domu, nie znajdując żadnej podniety w jej urodzie, przeciwnie, myśląc o niej raczej z odrazą, oddawałem się wszystkiemu, tylko nie łacinie. I nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby nie bezcenny Zukerkandel, czyli bryki pochodzące jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej lub – najpóźniej – z lat dwudziestych. Któregoś dnia udało mi się je nabyć na wózku na ulicy (nawiasem mówiąc, masowo wówczas handlowano w ten sposób książkami, a wśród oferowanych pozycji poczesne miejsce zajmowały właśnie wydawnictwa Zukerkandla).

Bryki Zukerkandla z zakresu łaciny nie bawiły się w żadne ułatwienia połowiczne, lecz od razu przynosiły pożądany przez uczniów produkt finalny, to znaczy, tłumaczenie na polski najsłynniejszych i najczęściej przerabianych tekstów łacińskich oraz streszczenia co ważniejszych większych dzieł po łacinie. Jak wiadomo, sprawdzian z łaciny zawsze polegał i nadal na pewno polega na przełożeniu na polski fragmentu jakiegoś tekstu łacińskiego. Jednakże wybór tekstów używanych w tym celu na podstawowym poziomie jest dosyć ograniczony. Toteż na ogół wie się mniej więcej, co może być na egzaminie. A ja to wiedziałem nawet dokładnie, bo na egzaminie maturalnym z zasady dawano teksty z podręczników, a w podręcznikach, które mnie obowiązywały, były właściwie tylko dwa, oba zresztą Cycerona: jego mowa przeciwko Katylinie i obrona poety Linicjusza Archiasza. Więc ja, korzystając z małpiej pamięci, jaką wtedy dysponowałem, po prostu obu tych tekstów – z bryków Zukerkandla – nauczyłem się całych na pamięć. W tym stanie rzeczy pozostało jedynie trafnie rozpoznać zadany mi ustęp. To, oczywiście, nie nastręczało już poważniejszych trudności, tym bardziej że do przetłumaczenia dostałem początkowy fragment przeciwko Katylinie, a więc rozpoczynający się od owych słynnych słów: Quousque tandem… Przekładu dokonałem w błyskawicznym tempie, bo przecież faktycznie nie tłumaczyłem, lecz po prostu spisywałem z pamięci, i właściwie moim jedynym zadaniem było uważać, żeby się w porę zatrzymać, a następnie stosowną chwilę poczekać z oddaniem pracy, żeby się to wszystko nie wydało podejrzane. Owej chwili zwłoki nie spędziłem zresztą bezczynnie; zużyłem ją na przepisanie całego tłumaczenia i dostarczenie go siedzącemu za mną klerykowi, który utknąwszy już na drugim zdaniu, ani rusz nie mógł iść dalej. Zyskałem w ten sposób jego dozgonną wdzięczność, którą po zakończeniu egzaminów wielokrotnie manifestował, długo ściskając mi rękę i udzielając licznych błogosławieństw.

W ogóle cała ta matura okazała się niezbyt kłopotliwa. Wszystkie czyhające na mnie rafy ominąłem raczej bezboleśnie i bez większego wysiłku. Pamiętam, że z polskiego pisałem jakieś monstrualne wypracowania – o pozytywizmie i o Młodej Polsce. W tym drugim popisywałem się – szalenie hochsztaplerską zresztą – znajomością Schopenhauera, co – zgodnie z moimi założeniami – bardzo korzystnie odbiło się później podczas egzaminu ustnego. Egzaminująca mnie nauczycielka patrzyła na mnie jak na młodzieńca o rozległej wiedzy humanistycznej, odnosiła się do mnie z szacunkiem należnym raczej doktorantowi niż niedoszłemu jeszcze maturzyście, i zamiast po belfersku, zdradliwie, przepytywać mnie z tego i owego, prowadziła ze mną coś w rodzaju towarzyskiej konwersacji.

Gdy pokonałem już wszystkie przeszkody egzaminu maturalnego i pozostały mi do załatwienia jedynie jakieś formalności, wydarzyło się coś, co z czasem urosło w mojej świadomości do rangi złowieszczej przestrogi. Otóż jeden z członków komisji maturalnej, chyba nauczyciel historii, a może geografii, nie pamiętam już, całkiem zresztą miły i na pewno nie w złych intencjach zapytał mnie, czy nie jestem aby krewnym znanego polskiego fabrykanta – Kazimierza Szpotańskiego. Zmierzyłem go wzrokiem, a spostrzegłszy, że na jego twarzy maluje się raczej przychylność niż wrogość do klas posiadających, postanowiłem dać mu odpowiedź wychodzącą naprzeciw jego uczuciom, a jednocześnie całkowicie wymijającą. Powiedziałem mianowicie:

– Panie profesorze, kto dziś przyznaje się do pokrewieństwa z fabrykantami?

Uśmiechnął się nostalgicznie, myśląc zapewne, że w zawoalowany sposób dałem mu do zrozumienia, że – istotnie – mam coś wspólnego z tamtą rodziną, ja zaś – chmurny – odszedłem dumnie, grając przed nim rolę osieroconego dziedzica wielkiego burżuazyjnego rodu – wyobcowanego, czujnego i heroicznie stawiającego czoło nowej rzeczywistości. Na myśl mi wówczas nie przyszło, jak dalece ta błazenada zapowiada mój rzeczywisty przyszły los, i to całkiem już niedaleki.

No, ale na razie byłem świeżo upieczonym maturzystą i świat stał przede mną otworem. Rozochocony sukcesem, jakim było błyskotliwe (bo jakże szybkie!) uporanie się z edukacją średnią, postanowiłem iść, jak to się mówi, za ciosem i zdawać niezwłocznie na studia wyższe. Pewna przyzwoitość nakazywała mi przy tym kierować się na socjologię: wszak w salonach, przez lata udawałem studenta tego właśnie wydziału.

Z tą przyzwoitością… no, to pewna przesada. W grę wchodziła raczej denerwująca obawa, że zostanę wreszcie zdemaskowany, a warto dodać, że raz o mało już do tego nie doszło. Było to tak:

Na towarzyskie spotkanie w pewnym salonie, podczas którego ze szczególną swadą brylowałem właśnie jako student socjologii, przybył prawdziwy przedstawiciel tej dyscypliny i pani domu, w myśl salonowych obyczajów, nakazujących kojarzyć ze sobą ludzi o wspólnych zainteresowaniach, natychmiast mnie jemu przedstawiła jako adepta uprawianej przez niego nauki, stwierdzając z radością, że na pewno wiele będziemy mieli sobie do powiedzenia i obaj na tym kontakcie skorzystamy. Ponieważ cała ta scena rozgrywała się na oczach wszystkich pozostałych gości, którzy dopiero co byli świadkami moich popisów nacechowanych wielką pewnością siebie, mocno pociemniało mi w oczach. Oczywiście ja, grając tę rolę studenta socjologii, nie byłem zupełnym ignorantem w tej dziedzinie, moja wiedza ograniczała się jednak do znajomości jednej zaledwie książki z tego zakresu, w dodatku mocno już przestarzałej, mianowicie do Wprowadzenia do socjologii Cuvilliera. Było to oczywiście bardzo mało, żeby stawić czoło faktycznemu znawcy przedmiotu, a już zupełnie nie wystarczało, by wykazać się znajomością panujących aktualnie na wydziale stosunków i realizowanego programu studiów. Na szczęście przybyły z wizytą socjolog nie pochodził z Warszawy, lecz z Krakowa i głównie związany był z Uniwersytetem Jagiellońskim. Tej właśnie okoliczności uczepiłem się jako swej szansy.

Doświadczenie życiowe (a niemałą rolę odgrywała tu wiedza szachowa) zdążyło mnie już nauczyć owej znanej zasady strategicznej, iż najlepszą formą obrony jest atak, toteż żeby nie dopuścić do sytuacji, w której znalazłbym się w defensywie, to znaczy, musiałbym odparowywać ciosy w postaci stawianych mi pytań (a każde właściwie byłoby dla mnie zdradliwe i niebezpieczne), sam niezwłocznie przystąpiłem do natarcia, wypytując krakowskiego socjologa dosłownie o wszystko. Jak wygląda program studiów na UJ? Co przerabia się na pierwszym roku? Kto ma wykłady i na jakie tematy? Lektury… Nazwiska… Zajęcia nadobowiązkowe… itd., itp. Socjolog z Krakowa ledwo nadążał z odpowiedziami. Ja zaś pytałem o to wszystko takim tonem, nie jakbym nic nie wiedział o przedmiocie i przebiegu studiów, lecz jakbym chciał skonfrontować coś z własnym doświadczeniem w tym zakresie. Od czasu do czasu wtrącałem nawet takie niby mimowolne odzywki w rodzaju: „No tak, to zupełnie jak u nas” albo: „O, to interesujące!”. No ale, rzecz jasna, tego typu wywiad z mojej strony nie mógł trwać wiecznie. Liczba pytań, jakie można zadać w podobnej sytuacji, jest ograniczona, i wreszcie, wyczerpawszy ją, straciłem impet, dopuszczając do odsłaniającej mnie chwili milczenia, którą mój rozmówca wykorzystał zaraz, by przejść do kontrofensywy.

– No dobrze – powiedział – a co z wami teraz tu, w Warszawie, przerabiają na zajęciach?

Nie miałem innego wyjścia, jak zagrać jedyną kartą, jaką posiadałem, to znaczy odwołać się do wiedzy zaczerpniętej z Wprowadzenia do socjologii Cuvilliera. Byłem przy tym na tyle przytomny, by nie powoływać się na tę książkę ani na jej autora (jakimś szóstym zmysłem wyczuwałem, że byłoby to ze wszech miar niewłaściwe), lecz po prostu od razu przejść do zagadnień, które stanowiły w niej przedmiot analiz, a w których czułem się jedynie pewnie. Zagadnienia owe sprowadzały się do zasadniczych kwestii dzieła wielkiego socjologa francuskiego – Emila Durkheima, albowiem podręcznik Cuvilliera, choć mienił się ambitnie Wprowadzeniem do socjologii, poświęcony był w zasadzie prawie całkowicie streszczeniu i omówieniu twórczości tegoż właśnie uczonego. Na postawione mi przez krakowskiego socjologa pytanie odparłem więc bez wahania, że aktualnie zajmujemy się na zajęciach Durkheimem, po czym z całą swadą, na jaką mnie było stać, zacząłem popisywać się swą znajomością tych wszystkich teorii dotyczących korporacji, przymusu i samobójstwa. Szok, a następnie wzrastające zdumienie, jakie zaczęły malować się na twarzy mego interlokutora, poczytywałem za dowód uznania dla mojej erudycji. Niestety, oznaczały one zupełnie coś innego. Gdy wreszcie zamilkłem, krakowski socjolog po długiej wymownej pauzie zapytał retorycznie:

– Chyba nie docent Nowakowski prowadzi z panem te zajęcia?

– Ależ skąd! – odrzekłem bez zastanowienia, czując instynktownie, że lada moment może nastąpić kompromitująca demaskacja, tym bardziej że o istnieniu docenta Nowakowskiego nie miałem nawet zielonego pojęcia (a przecież była to w tym czasie niezwykle ważna figura na warszawskiej socjologii).

– Te zajęcia prowadzi jakiś zupełnie nieznany człowiek, tak że nie umiem nawet powiedzieć panu, jak się on nazywa… wie pan, tylu jest teraz nowych ludzi na wydziale…

– No, tak, tak – on na to z odcieniem melancholii w głosie – ale nie przypuszczałem, że aż tak źle się tam dzieje. Przecież to wszystko, co mi pan tu opowiada, było krzykiem mody gdzieś na początku stulecia, gdy ja w 1910 studiowałem socjologię na Sorbonie. Ale teraz… to to jest jakiś kompletny anachronizm.

– No widzi pan – ja na to, z kolei z nutą smętnej goryczy w głosie – w jakich to niekorzystnych okolicznościach przyszło mi studiować! – I czując, że jest to ostatni dzwonek, by remisowo zakończyć tę partię, w której grałem co najmniej bez hetmana i wież, poderwałem się z miejsca niby do stołu po kanapkę, w rzeczywistości zaś, by jak najszybciej czmychnąć z pola zagrożonego przez krakowskiego skoczka.

Rzecz jasna, gdy przystępowałem do egzaminów na Uniwersytet, moja wiedza w zakresie socjologii była nieporównanie rozleglejsza niż podczas opisanej wyżej rozmowy. Bez fałszywej skromności powiedziałbym nawet, że byłem już wówczas wszechstronnie obkuty, i jak miałem okazję później się o tym przekonać, z powodzeniem mógłbym konkurować ze studentami z lat wyższych. W każdym razie egzaminy wstępne zdałem celująco, spotykając się ze strony członków komisji z wyrazami uznania, a nawet z niejaką atencją. Trwałem więc w przekonaniu, że oto kolejny próg mej edukacji został przekroczony i wkrótce rozpocznę atrakcyjny żywot prawdziwego studenta.

To moje dobre samopoczucie, a zarazem świetlane perspektywy załamały się gwałtownie pod sam koniec sesji egzaminacyjnej, na tzw. podsumowującej rozmowie z kandydatem, kiedy to doszło do horrendalnej, a zupełnie niespodziewanej dla mnie wsypy. Otóż w pewnym momencie zapytano mnie o zawód ojca i ja, zgodnie z tym co wpisałem swego czasu w stosownej rubryce ankiety i co było prawdą, odpowiedziałem: „adwokat”. Nie zdawałem sobie, niestety, sprawy, że moja matka, której powierzyłem dostarczenie wszystkich papierów do sekretariatu wydziału (by nie tracić czasu na jałowe formalności, lecz poświęcać go wyłącznie nauce), skreśliła w ostatniej chwili to moje szczere i naiwne, jak uznała, oświadczenie, wpisując na jego miejsce słowo „rolnik”. Jak później wyjaśniała, kierowała się – słusznym skądinąd – przekonaniem, że podanie prawdziwego zawodu mojego ojca może poważnie utrudnić mi dostanie się na studia, o ile w ogóle go nie udaremni, natomiast wpisanie zawodu rolnika, jeżeli nawet nie pomoże, to przynajmniej nie zaszkodzi. Nie miała przy tym poczucia, iż popełnia jakieś nadużycie, wychodząc z założenia, że fakt posiadania przez mojego ojca parceli z sadem pod Warszawą stanowi wystarczającą podstawę do takiej deklaracji. Mnie zaś o wprowadzonej zmianie nie poinformowała, po pierwsze, by nie urazić mojej godności, która – jak mniemała – wiązała się w mym młodzieńczym idealizmie z prawdomównością, a po drugie, nie przypuszczając, że dane wpisane do ankiety będą w jakikolwiek sposób weryfikowane, zwłaszcza w drodze wywiadu z kandydatem. To właśnie mnie zgubiło. Bo gdy członkowie komisji usłyszeli moją odpowiedź, najprzód zaczęli po sobie wymownie spoglądać, następnie – szeptać między sobą, wskazując na coś w papierach, a wreszcie przewodniczący, położywszy przede mną moją ankietę i stukając palcem w miejsce, gdzie nad zamazanym starannie „adwokatem” widniał wykaligrafowany – wyjątkowo zręcznie podrobionym moim pismem – „rolnik”, tonem sędziego śledczego zapytał z przekąsem:

– No, a coście tutaj wypisali? – Ponieważ ta fatalna poprawka była dla mnie kompletnym zaskoczeniem, zgłupiałem jak sztubak przyłapany na niezdarnym oszustwie, cały stanąłem w pąsach i zacząłem coś bąkać, że nie mam pojęcia, jak to się stało.

– On nie wie, jak to się stało! – odezwał się szyderczo siedzący nieco z boku mężczyzna w brązowym garniturze w prążki, zapewne spec od spraw personalnych, czyli lokalny ubek. Po czym zwrócił się do mnie w te słowa:

– To ja wam powiem, skoro nie wiecie. Otóż stało się tak, iż daliście posłuch wrogiej propagandzie, która oczernia ludową władzę, pomawiając ją o to, iż ingeruje ona jakoby w sprawy naboru na wyższe studia, zalecając, z jednej strony, faworyzowanie dzieci robotników i chłopów, a z drugiej, utrącanie potomków klas posiadających, które się przeżyły, w tym – mieszczańskiej inteligencji. Są to nikczemne oszczerstwa! Dla ludowej władzy nie ma znaczenia, skąd kto pochodzi, lecz co sobą reprezentuje – poziom wiedzy, zdolności i oczywiście światopogląd. W socjalizmie miejsce jest dla wszystkich – prócz, naturalnie, wrogów ludu. Wy zaś, jak wynika to z waszej cynicznej maskarady, należycie, niestety, do tych ostatnich. Bo dając wiarę wrogiej propagandzie, sami stajecie po stronie klasowego wroga. Tu nie chodzi o samo oszustwo jako takie; tu chodzi o to, co to jest za oszustwo i co się w nim wyraża. A wyraża się w nim wrogi, oszczerczy stosunek do ludowej władzy. Dla ludzi o takim stosunku – na wyższej uczelni miejsca nie ma i nie będzie!

Nietrudno się domyślić, że po takim wystąpieniu „personalnego” moje losy na najbliższą przyszłość były przesądzone. Na uniwersytet nie zostałem przyjęty i oto po niespełna roku intensywnej nauki, służącej pokonywaniu kolejnych szczebli mojej edukacji, znów powróciłem do jakże miłego skądinąd statusu zdeklasowanego esquire’a, przed którym rozciągał się bezmiar wolnego czasu i rozkosznej swobody.

A więc przede wszystkim znowu zanurzyłem się w intensywnym życiu szachowym. Grałem w dziesiątkach turniejów, doskonaląc w naturalny sposób swoje umiejętności. Osiągnąłem w rezultacie nie lada sukces, zajmując II miejsce w mistrzostwach Warszawy, czyli – innymi słowy – zostając wicemistrzem stolicy. Ale szachy, choć na pewno i zabawne, i – co nie bez znaczenia – przynoszące splendor, nie zaspokajały wszystkich moich aspiracji w owym czasie. Ponadto, znając i obserwując ludzi bez reszty oddanych tej królewskiej grze, widziałem w niej również pewną pułapkę. Studiując nieustannie tysiące wariantów i partii, ślęcząc całymi dniami nad szachownicą i jeżdżąc z turnieju na turniej, w szybkim tempie można było wyjałowieć i skarleć. Dlatego też, mimo sukcesów kuszących mirażami dalszej kariery, nie dałem się wciągnąć w niebezpieczny wir tej namiętności i zachowałem wobec niej rozsądny dystans. Wielce pomocny okazał się pod tym względem pierwszy powojenny Konkurs Chopinowski, który odbywał się właśnie w tym czasie, a na który ja, otrzymawszy za darmo karnet (niezwykle trudno osiągalny nawet za ciężkie pieniądze), zacząłem uczęszczać. Warto dodać, że ów darmowy wstęp na przesłuchania (odbywające się notabene jeszcze w „Romie” na Nowogrodzkiej) był ubocznym owocem mego – tak niefortunnie zakończonego – egzaminu na studia. Otóż w kuluarach poznałem wówczas Hannę Rudzińską, żonę znanego kompozytora, Witolda Rudzińskiego, lecz nade wszystko – z mego przynajmniej punktu widzenia – późniejszą Egerię Gęgaczy (wszak w tej roli, pod imieniem „Amorek”, uwieczniłem ją w Operze), i ona to właśnie, dowiedziawszy się, iż jestem również melomanem, załatwiła mi, dzięki swym koneksjom, możliwość śledzenia pianistycznych zmagań. Szczerze mówiąc, w sumie zdrowo się na nich wynudziłem, lecz – co tu ukrywać – nie chodziłem tam wyłącznie z miłości do muzyki, zwłaszcza Chopina i to w wykonaniu nieopierzonych jeszcze artystów, ale w dużej mierze przez snobizm. 

Poza Konkursem, który przecież nie trwał zbyt długo, od szachów skutecznie odciągało mnie bujne jak zwykle życie towarzyskie. Znowu zacząłem bywać w salonach i spotykać się z dziesiątkami starych i nowych znajomych.

I tak w jakimś momencie natknąłem się nagle na mego kolegę jeszcze z czasów okupacji, z którym chodziłem razem na komplety. Kolega ów – nazwijmy go Jureczek W. – zaraz po wojnie przeniósł się z Warszawy do Łodzi, wskutek czego straciliśmy ze sobą kontakt i nic nie wiedzieliśmy o sobie nawzajem. Teraz okazało się, że został on wielce aktywnym ZMP-owcem i właśnie jako zasłużony aktywista tej organizacji przybył do stolicy na jakiś zlot. Zamieszkuje w hotelu ZMP przy ulicy Dworkowej i serdecznie zaprasza mnie tam na długą przyjacielską rozmowę. Niezbyt skory do rychłego ujawniania swych uczuć i przekonań, przystałem milczkiem na tę propozycję i niebawem zjawiłem się u niego – w tym komuszym domu noclegowym.

Nie mam pojęcia, na jakiej podstawie Jureczek W. brał mnie za człowieka o jego poglądach (może entuzjazm, który go rozpierał, kazał mu we wszystkich widzieć pionierów postępu i socjalizmu?), w każdym razie dopóki nie zacząłem mówić, odnosił się do mnie nie tylko jak do bliskiego druha jeszcze z dzieciństwa, lecz jak do towarzysza broni z jednego frontu. Sytuacja taka, jak na spotkanie w cztery oczy, utrzymywała się wyjątkowo długo, Jureczek W. okazał się bowiem człowiekiem niebywale elokwentnym i przez co najmniej godzinę w ogóle nie dopuszczał mnie do głosu. Gadał po prostu jak nakręcony, a w monologu tym dawał głównie upust swemu entuzjazmowi do przodującego ustroju, który szczęśliwie nam nastał dzięki nieocenionej pomocy Kraju Rad. Pamiętam, jak z błyskiem w oku roztaczał przede mną świetlaną wizję przyszłości, w której nie dość, że nie będzie żadnych nierówności, nie dość, że sczeźnie analfabetyzm i wszelkiej maści zabobon (tzn. życie religijne), to jeszcze – tak jak to już osiągnięto w Związku Radzieckim – chleb będzie dostępny za darmo! Jureczka W. zwłaszcza ten darmowy chleb szalenie rajcował i wobec moich mimicznie wyrażanych wątpliwości powoływał się w tym względzie na jakiś dekret Stalina, w którym miało to być jakoby już ustanowione. Poza tym, według Jureczka W., chorzy i kalecy mieli w socjalizmie odzyskiwać zdrowie i stracone kończyny, bezrobocie zaś miało zostać zniesione do tego stopnia, że nikt nawet z wyboru nie mógłby nie pracować. (Nawiasem mówiąc, w tym ostatnim punkcie mój kolega z ławy szkolnej nie był zbyt daleki od prawdy, o czym miałem się w przyszłości przekonać, uznawany wielokrotnie przez organa władzy za pasożyta). Jureczek W., mówiąc o bezrobociu, wzorem ówczesnej retoryki, która z jednej strony zalecała ciągłe konfrontowanie sukcesów socu z klęskami i plagami kapitalizmu, a z drugiej odwoływanie się do słów rewolucyjnych poetów, w pewnym momencie wplótł zręcznie do swej tyrady cytat z Majakowskiego. Było to potwornie zabawne i brzmiało mniej więcej tak:

– Gdy u nas nie tylko prawo do pracy, ale i samą pracę ma każdy, to w Nowym Jorku, u kapitalistów, bezrobotni codziennie – jak powiada poeta – „skaczą do rzeki Hudson głową do spodu”.

Nie wiem już teraz, co mnie tak wtedy rozśmieszyło – czy ta wizja skaczących „głową do spodu”, czy też owo namaszczone „jak powiada poeta” – dość, że parsknąłem po tym niepohamowanym chichotem.

– Z czego się śmiejesz? – zapytał zdumiony Jureczek W.

– Z niezbyt szczęśliwego przekładu – odparłem zadowolony, że udało mi się tak szybko znaleźć zbawienną ripostę.

– Masz rację – na to on dalej z powagą – przekłady, zwłaszcza z języka rosyjskiego, zawsze zubożają oryginał.

Następnie Jureczek W. przeszedł do zwierzeń miłosnych, co o tyle nie było zaskakujące, że i te sprawy były w jego wypadku naznaczone piętnem walki klasowej. Otóż zakochał się on w jakiejś robotnicy czy dójce, lecz jego afekty ku owej damie nie znalazły, niestety, pożądanego odzewu, czyli pozostały nieodwzajemnione. Stało się to źródłem nieopisanych cierpień mego kolegi, tym sroższych, iż przyczyn takiego stanu rzeczy nie upatrywał on ani w swojej urodzie, ani osobowości, które mogły jej akurat nie odpowiadać, lecz w swym mieszczańskim pochodzeniu, którego, mimo usilnych starań, wciąż jeszcze nie udało mu się ze szczętem wyzbyć, a które, jak przy tym z uporem obstawał, musiało ją żywiołowo od niego odstręczać. Taka interpretacja miłosnego niepowodzenia czyniła jednakowoż całą sprawę nie beznadziejną, albowiem odtrącony na razie zalotnik nadal miał szansę zyskać łaski swojej bogdanki, o ile tylko zdołałby swą postawą i śmiałymi czynami na nie zasłużyć. Toteż Jureczek W., doszedłszy do wniosku, że ostatecznie wytrzebi w sobie klasowe obciążenia, kiedy sam zostanie robotnikiem albo dojarzem, snuł nader poważne plany zatrudnienia się na jednej z wielkich budów socjalizmu, jakich pełno było w tym czasie. Liczył, że gdy tylko to zrobi (a jeśli jeszcze jakoś w tej nowej roli zabłyśnie, to już na pewno), jego wybranka serca zmieni zaraz swój stosunek do niego i odwzajemni mu nareszcie uczucie.

Trzeba przyznać, że czerwoni potrafili wówczas robić ludziom z mózgu niebywałą wodę.

W pewnym momencie mój gospodarz zorientował się wreszcie, że nasza rozmowa ma charakter jednostronny, to znaczy, że mówi tylko on, więc żeby zrównoważyć potoki swej wymowy, zaczął mnie naraz ze sztucznym ożywieniem o wszystko wypytywać. Jak minęły mi ostatnie lata? Co robię obecnie? Czy należę do ZMP? Do partii? Jakie mam plany na dalszą i bliższą przyszłość? Itd., itd. Z właściwą sobie niefrasobliwością, a więc tak, jakby przez tę ostatnią godzinę nie mówił on tego wszystkiego, co mówił, odrzekłem, że właściwie nie robię niczego szczególnego, lecz ot tak, kręcę się i obserwuję, rozbawiony raczej tym, co widzę, niż przejęty; chciałem iść na studia, ale odrzucili mnie jako wroga ludu, czego zresztą nie mam im za złe, bo gdyby mnie przyjęli, to siedziałbym pewnie teraz na zajęciach, śmiertelnie się nudząc, nie mówiąc już o tym ZMP-owskim muchotłuku, z którym miałbym na co dzień do czynienia, a tak bimbam sobie na wszystko i robię, co mi się żywnie podoba. W swej relacji, jak widać, zachowałem całkowitą swobodę, a nawet przejawiałem jej nadmiar, pozwalając sobie od czasu do czasu na kpiny pod adresem jakichś aktualnych wydarzeń i zjawisk.

W miarę jak się rozkręcałem, Jureczkowi W. rzedła mina, a twarz przybierała kolejno wyrazy zgorszenia i surowości. Wreszcie, kiedy skończyłem, rzekł do mnie tonem gorzkiego smutku:

– Widzę, że zupełnie stoczyłeś się na reakcyjne pozycje; zapewne pod wpływem tej twojej drobnomieszczańskiej rodziny.

Odparłem, że domniemanie to nie wydaje mi się trafne, albowiem z rodziną nie utrzymuję zbyt żywych stosunków, a w przeszłości, jak sięgam pamięcią, zawsze się raczej jej przeciwstawiałem, niż podporządkowywałem.

– To nie ma znaczenia – na to Jureczek W. – Obciążenia klasowe tkwią w człowieku bardzo głęboko i nie usuwa się ich byle anarchizowaniem. Ale nie wszystko jeszcze stracone, bo najważniejsza jest wola wyzwolenia się z pęt, a na tej, jak widzę, ci nie zbywa. Rozbawiony tą diagnozą, odrzekłem, że nie czuję się niczym spętany, a tym bardziej nie odczuwam potrzeby wyzwolenia się z czegokolwiek. Jureczek W. jednak zupełnie się tym nie przejął i twierdząc, że wszystkie zbłąkane owce na początku tak mówią, z zapałem przystąpił do prostowania mej życiowej drogi czy raczej kręgosłupa, jak to się zwykło wówczas nazywać, czyli do nawracania mnie na nową wiarę.

Szło mu to wyjątkowo opornie. Był on w końcu, co tu owijać w bawełnę, nie lada tumanem, więc jego wywody dosłownie co chwila załamywały się pod wpływem moich niezbyt nawet wyszukanych argumentów czy pytań. Wreszcie, znużony tym bezowocnym łowieniem mej duszy, oświadczył, że na tak zatwardziałego niedowiarka jak ja potrzeba o wiele większych sił niż on sam, lecz tak się szczęśliwie składa, że ma akurat w odwodzie grono wypróbowanych towarzyszy, którym z pewnością uda się dokonać tego, czego on nie zdołał (tzn. przekonać mnie do komuny), o ile oczywiście zgodzę się z nimi spotkać i podyskutować. Są to bowiem ludzie sto razy bieglejsi od niego w marksizmie i w ogóle nadzwyczaj inteligentni, wykształceni i ustosunkowani. Więc jeśli tylko nie mam nic przeciwko temu, aby zaaranżować takie spotkanie z nimi, to on niezwłocznie i z radością to uczyni.

Przerażony wizją urabiania mnie przez zgraję jakichś zajadłych politruków, zacząłem się już wymawiać od tej propozycji, nie chcąc jednak robić tego zbyt obcesowo, zapytałem – przygotowując sobie niejako grunt – kim są ci ludzie i czym się zajmują zawodowo. Mój mentor powiadomił mnie wtedy, iż są to krytycy literaccy redagujący jakieś pisma i publikujący w nich swoje artykuły. Gdy usłyszałem to, z miejsca zaświtała mi pewna myśl, która rozwiała mą zdecydowaną niechęć spotkania się z płomiennymi, jak ich sobie wyobrażałem, protektorami Jureczka W.

Otóż pomyślałem sobie, że przy pomocy takich ludzi mógłbym opublikować jakiś artykuł (w tym czasie miałem w głowie dziesiątki pomysłów), publikacja zaś taka, a jeszcze lepiej ich cykl stanowiłby z kolei silne wsparcie przy kolejnym podejściu na wyższe studia, z których jednak, mimo lekceważenia, z jakim odnosiłem się do nich na pokaz, nie zamierzałem wcale rezygnować. W związku z tym w mej głowie błyskawicznie powstał następujący plan: na spotkanie z protektorami Jureczka W. naturalnie się godzę; odgrywam następnie przed nimi zagubionego w zamęcie Historii inteligenta; w ogniu dyskusji, którą z nimi odbywam, daję się z łatwością (pozornie, rzecz jasna) nawrócić na nową wiarę; a wreszcie – już jako ich świeżo upieczony zwolennik – przynoszę im błyskotliwy artykuł, dając zarazem do zrozumienia, że dalsze moje zaangażowanie w Sprawę zależy poniekąd od tego, czy opublikują go w swoim piśmidle, czy nie.

Jak pomyślałem, tak też zrobiłem, czyli oświadczyłem Jureczkowi W., że z jego czerwonymi sokołami jak najchętniej się spotkam i podyskutuję.

Wkrótce okazało się, że „grono” towarzyszy, o którym była mowa, sprowadza się, przynajmniej czasowo, do jednego zaledwie osobnika; okoliczność ta wszelako ani Jureczka W., ani tym bardziej mnie, do planowanego seansu ideolo-terapeutycznego wcale nie zniechęciła.

Człowiek, z którym miałem się spotkać, jak przedstawił mi go mój Hermes, poza tym, iż był dobrze zapowiadającym się krytykiem literackim, pełnił jakąś funkcję w Państwowym Instytucie Sztuki, kierowanym wówczas przez Juliusza Starzyńskiego – postać znaną i wpływową. Był to więc rzeczywiście ktoś o pewnej pozycji, w każdym razie wysokiej na tyle, że gdy – jako łodzianin – przyjeżdżał do Warszawy, nie mieszkał jak Jureczek W. w ZMP-owskim domu noclegowym przy ul. Dworkowej, lecz w apartamencie Bristolu zarezerwowanym i opłaconym przez Ministerstwo Kultury. Tam właśnie miałem wyznaczonego dnia zadzwonić, by się z przyjezdnym umówić.

Sprawa ta, na pozór prosta, okazała się wyjątkowo trudna i gdyby nie moja determinacja, z pewnością do spotkania by nie doszło. Naprzód o żadnej porze nie mogłem go zastać w numerze, później zaś, gdy go nareszcie złapałem, długo nie był w stanie umówić się ze mną, nie mogąc znaleźć stosownego okienka w swym wypełnionym szczelnie harmonogramie zajęć. Na koniec zaproponował mi, bym zjawił się u niego w hotelu o jedenastej czy nawet w pół do dwunastej w nocy, pytając, czy nie będzie to dla mnie za późno. Odparłem, że jeżeli o mnie chodzi, to nie, bo ja jestem raczej nocnym markiem, więc pora ta jak najbardziej mi odpowiada, obawiam się natomiast, jak na tę godzinę odwiedzin zareaguje służba hotelowa. Uspokoił mnie, że wszystko załatwi, uprzedzając kogo trzeba o moim przybyciu.

Godziny dzielące mnie od wyznaczonego spotkania upłynęły mi na układaniu w myślach różnych wariantów zaplanowanej rozmowy. Przewidywałem dziesiątki zagrań i argumentów, którymi mógł posłużyć się mój mentor i wynajdywałem najlepsze dla mnie odpowiedzi. Wreszcie, przygotowany – jak sądziłem – na wszystko, wymarłymi, ciemnymi ulicami ruszyłem w kierunku hotelu Bristol.

Drzwi wejściowe były naturalnie zamknięte. Musiałem więc uciec się do pomocy dzwonka na portiernię. Po dłuższej, emocjonującej dla mnie chwili, za szybą ukazał się starszy portier, który surowo i podejrzliwie zmierzywszy mnie wzrokiem, uchylił drzwi i spytał przez szparę, co mnie o tej porze sprowadza. „Jestem tu umówiony z panem Lechem Budreckim” – powiedziałem (tak się bowiem nazywał ów wysoko ustawiony i ustosunkowany dygnitarz PIS, pod którego opiekuńcze skrzydła zamierzałem się dostać). Portier mruknął coś pod nosem, zamknął na powrót drzwi, zostawiając mnie na zewnątrz, i zniknął w czeluściach hotelu. Wkrótce okazało się, że sprawdzał telefonicznie wiarygodność mego oświadczenia. Uzyskawszy potwierdzenie, wpuścił mnie wreszcie, ale przekazał zaraz windziarzowi, który z kolei zawiózł mnie na któreś tam piętro i zaprowadził pod same drzwi apartamentu.

Człowiek, który je otworzył, okazał się niewysokim blondynem, niewiele ode mnie starszym. Gościnnym gestem zaprosił mnie do środka, po czym wskazał głęboki fotel w kącie, bym się w nim rozsiadł. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, gdy tylko przekroczyłem próg tego pokoju, to były blaszane pudełka z amerykańskimi papierosami pall mall – takie duże, pojemne pudła mieszczące chyba ze sto, a co najmniej pięćdziesiąt sztuk. Leżały one dosłownie wszędzie – przy łóżku, na biurku, na małym okrągłym stoliku koło mego fotela, a poza tym, w liczbie kolejnych pięciu czy sześciu, w otwartej walizce przy drzwiach. Inną rzeczą, która zwróciła moją uwagę, była z kolei pokaźna ilość torebek z brazylijską kawą oraz stojący na maszynce elektrycznej imbryk, w którym ów aromatyczny napój właśnie się parzył. Wszystko to uderzyło mnie z dwóch zapewne powodów. Po pierwsze, będąc nałogowym palaczem i miłośnikiem kawy nie mogłem nie zareagować wręcz fizjologicznie na widok tych używek tak wysokiej jakości, po drugie zaś, walające się pudełka z amerykańskimi papierosami oraz rząd apetycznych torebek z „brazylijską” były ostatnią rzeczą, której bym się spodziewał we wnętrzu zajmowanym przez człowieka, który miał mnie nawracać na nową wiarę. Były to bowiem wręcz karykaturalne atrybuty jednostek klasowo obcych – kosmopolitów, nihilistów, słowem, wszelkiej maści dekadentów i wyrzutków Historii. Wysoko postawiony propagator nowej wiary natomiast – i to nawet w mojej świadomości – jawił się jako surowy, fanatyczny asceta, gardzący wszelkimi używkami i zbytkiem, a jeśli już ulegający pokusom tytoniu, to tylko najpośledniejszego i najmocniejszego zarazem, w postaci najtańszych papierosów takich jak mocne czy tryumf lub w najlepszym razie, grubych rosyjskich biełamorów z ustnikiem. Tu, jak widać, wszystko było inaczej.

– No więc co pan czytał? – tak oto, bez żadnych wstępów rozpoczął naszą rozmowę L.B., stawiając przede mną filiżankę świeżo zaparzonej „brazylijki”, i wyciągając do mnie otwarte pudełko pallmalli.

Byłem przekonany, że chodzi mu o klasyków marksizmu-leninizmu i całą fachową literaturę z tym związaną oraz ewentualnie o jakieś dzieła rewizjonistyczne czy nawet antykomunistyczne, skoro przez Jureczka W. zostałem mu zapewne przedstawiony jako ideologicznie „chwiejny”, o ile nie wręcz „staczający się na wrogie pozycje”. Na wszelki jednak wypadek, a zarazem żeby zyskać trochę na czasie (rozpoczynanie zasadniczego sporu tak od razu, bez należytego rozpoznania partnera, wydawało mi się ze wszech miar nierozważne), zapytałem, o jaką dziedzinę piśmiennictwa mu chodzi.

– Oczywiście o literaturę piękną – odparł – no i ewentualnie, filozoficzną.

Zaskoczony nieco, lecz głównie zadowolony z pomyślnego dla mnie obrotu rzeczy, zacząłem mu z moich lektur zdawać sprawę, przy czym wymieniałem zasadniczo autorów i dzieła z klasyki światowej; zresztą nie z jakiejś ostrożności czy nieufności, lecz po prostu dlatego, iż takie właśnie było podówczas moje oczytanie. Gdy zbliżałem się w swym sprawozdaniu do jakiegoś dwudziestego czy trzydziestego nazwiska czy tytułu, przerwał mi i lekko zniecierpliwionym tonem powiedział:

– No, ale coś współczesnego, coś z XX wieku…

Wybąkałem, że znany mi jest, na przykład, Proust (chociaż nie w całości); czytywałem również Romain Rollanda, Anatola France’a, Hamsuna i Shawa; z zakresu filozofii wymieniłem wreszcie mego nieśmiertelnego Durkheima. Niestety, żadne z tych nazwisk nie zdołało w najmniejszej mierze ożywić mego interlokutora. W dalszym ciągu zniecierpliwiony, a nawet już z dozą irytacji rzucił:

– No, a Kafka, Musil, Sartre, Camus? No, a Faustus Tomasza Manna? A Hemingway i Faulkner? A Joyce i Gide? Czyżby te nazwiska nic panu nie mówiły?

Wskutek tego, iż mój rozmówca, chcąc zorientować się w zakresie i poziomie mojej wiedzy, operował hasłami, które sprowadzały się, przynajmniej na razie, do samych nazwisk pisarzy, jego indagacja przypominała trochę przyciskanie podejrzanego podczas przesłuchania, by przyznał się do kontaktów i wydał swoich wspólników. Ponieważ zaś serię tych nazwisk wypowiedział tonem będącym mieszanką rozdrażnienia i retorycznego niedowierzania, zrodziło się we mnie przypuszczenie, iż w tych to właśnie osobnikach widzi on hersztów intelektualnej deprawacji, której i ja padłem ofiarą. Wszak cały czas zakładałem, czy byłem wręcz przekonany, że mam oto przed sobą marksistę, który niczym lekarz tropiący przyczynę choroby, szuka we mnie owego bakcyla, co spowodował zepsucie. „Czyżby oni uważali, że wszystko co złe, pochodzi od Sartre’a, Musila i Joyce’a?” – przemknęło mi przez myśl. „Czyżby w swej paranoi zabrnęli aż tak daleko, że w nich właśnie, ludziach w końcu, o których w Polsce nikt prawie nie słyszał, zaczęli upatrywać owych potwornych demoralizatorów ludzkości i klasy robotniczej?” Po czym odrzekłem – podejmując mimowolnie tę rolę opornego delikwenta, co to nie chce się przyznać ani wydać wspólników – iż owszem, nazwiska te w większości są mi znane, ale zaledwie ze słyszenia, bo dzieł tych autorów, nietłumaczonych przecież na polski, nie miałem okazji ani możności czytać w oryginałach, a o istnieniu Kafki, na przykład, to w ogóle nie mam pojęcia.

– Co?! Nie słyszał pan o Kafce? – zawył zdesperowany L.B., i był to pierwszy moment, kiedy dotarło do mnie, że jego niedowierzanie nie jest formą nieufności i podejrzliwości, lecz autentycznym zgorszeniem.

Skoro zaś tak, oznaczało to dla mnie dwie możliwości: albo Kafka i pozostałe wymienione persony zostały ostatnio uznane, o czym nie wiedziałem, mocą jakiegoś nadzwyczajnego dekretu, za popleczników i sprzymierzeńców sprawy komunizmu (nie muszę chyba dodawać, że to wydawało mi się absolutnie nieprawdopodobne), albo L.B. po prostu nie był tym, za kogo go brałem.

Dalszy przebieg rozmowy potwierdził to drugie. Niebawem zeszła ona bowiem na tematy polityczne i tu L.B. ujawnił się już nie tylko jako ktoś, kto z marksizmem i komuną niewiele ma wspólnego, lecz kto jest ich, jeśli nie zajadłym przeciwnikiem, to na pewno bezczelnym prześmiewcą.

– Proszę pana! – mówił zacietrzewiony, z malującym się na twarzy szyderstwem, gdy zeszło na teorię marksistowską w ówczesnym, leninowsko-stalinowskim wydaniu. – Przecież to są kompletne bzdury! To się nie trzyma kupy! To dobre jest dla idiotów albo dla dzieci! W każdym razie na świecie nikt poważny tą filozofią ani się nie zajmuje, ani nie przejmuje! Co się zaś tyczy historii ruchu rewolucyjnego, to czy pan wie – tu ściszył głos – jak został zlikwidowany Tuchaczewski? Albo kto faktycznie zabił Kirowa? Albo kto wspierał Franco w rozgromieniu rewolucji hiszpańskiej? Albo jak wyglądała kolektywizacja w ZSRR? Proszę pana!

Mimo że pogodziłem się już jakoś z tym, iż L.B. to zupełnie ktoś inny, niż się spodziewałem, w dalszym ciągu nie bardzo wiedziałem, jak się wobec powyższych wypowiedzi zachować. W owych czasach były one tak horrendalne i niebezpieczne, że gdy ktoś pozwalał sobie na coś podobnego, zwłaszcza wobec człowieka, którego właściwie nie zna, kierował ku sobie podejrzenie, iż jest prowokatorem. Co prawda L.B. w najmniejszej mierze nie budził we mnie takich podejrzeń, niemniej skala rozbieżności między tym, co na podstawie zapowiedzi Jureczka W. sobie wyobrażałem, a tym, z czym się w rzeczywistości spotkałem, była tak wielka, że podczas tego pierwszego spotkania, a ściślej, pod jego koniec, gdy karty były już odkryte, traktowanie mego rozmówcy jako reakcjonisty nieporównanie bardziej zatwardziałego ode mnie przychodziło mi z niemałym trudem.