Błogie odwroty - Yanick Lahens - ebook + książka

Błogie odwroty ebook

Yanick Lahens

2,8

Opis

Polifoniczna powieść, której akcja toczy się w dzisiejszym Port-au-Prince, stolicy Haiti.

Kilka miesięcy po zabójstwie sędziego, który za wszelką cenę pragnął zachować niezależność, nikt z jego bliskich nie potrafi pogodzić się ze stratą. Osierocona córka, żona i szwagier próbują odgadnąć zagadkę jego śmierci. Misternie zbudowana intryga trzyma w napięciu, ale nie ona jest w powieści najważniejsza. Ważniejsze jest tu tu oszałamiające, niebezpieczne, a zarazem piękne i rozbudzające zmysły miasto oraz ludzie, którzy je tworzą, z całym bogactwem ich uczuć, marzeń, pragnień i niespełnień. Ważne są także proste pytania, na które nie ma łatwych odpowiedzi: gdzie kończy się niewinność a zaczyna współudział? Co to znaczy być odważnym? Gęsta, pulsująca proza, w której słychać echa Baldwina, Marqueza i Frankétienne’a oraz dźwięki nie tylko haitańskiej muzyki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 173

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (9 ocen)
0
2
3
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Hi­sto­ria ma zbyt szyb­ką prze­mia­nę ma­te­rii, by­śmy mo­gli ją ob­ser­wo­wać. A że me­ta­bo­lizm geo­lo­gii jest zbyt po­wol­ny, by­śmy byli go w sta­nie do­strzec, każ­dy z nas, uwię­zio­ny w bi­ciu wła­sne­go ser­ca od uro­dze­nia do śmier­ci, ma wra­że­nie, że wszyst­ko, co zda­rza się na tej pla­ne­cie, przy­tra­fia się wła­śnie jemu, po­ta­jem­nie, pry­wat­nie.

Rus­sell Banks

Con­ti­nen­tal Drift

Opo­wia­dam tu­taj hi­sto­rię pry­wat­ną. Pry­wat­na hi­sto­ria ludz­ko­ści to dzie­je ży­cia jed­no­stek.

Geo­r­ge Sand

Hi­sto­ria mo­je­go ży­cia

Moja dro­ga żono,

chciał­bym, że­byś prze­czy­ta­ła ten list o świ­cie. W tych chwi­lach, gdy ty i ja usi­ło­wa­li­śmy cza­sem na swój spo­sób od­da­lić po­żo­gę świa­ta. Bądź sil­na, jak ja sta­ram się być sil­ny, pi­sząc do cie­bie te sło­wa. Na­ci­ska­ją na mnie co­raz moc­niej, a nie­mal już jaw­ne groź­by nie po­zo­sta­wia­ją złu­dzeń co do losu, na jaki zda­niem nie­któ­rych w peł­ni za­słu­ży­łem. Ale gro­ma­dzę do­wo­dy. Nie­stru­dze­nie. Jak się pew­nie do­my­ślasz, są przy­tła­cza­ją­ce. Sta­ram się prze­wi­dzieć stra­te­gie pro­ce­du­ral­ne, wiesz, jak but­ni i bez­wstyd­ni są nasi praw­ni­cy. Kom­ple­tu­ję akta i choć nie śpię po no­cach, nie wy­co­fam się. Dzi­siaj prze­stęp­stwem sta­ło się na­zy­wa­nie pew­nych spraw po imie­niu, nie fakt, że te spra­wy ist­nie­ją. Wi­dzę two­ją twarz, gdy mnie bła­gasz, że­bym był ostroż­ny, nie za­po­mi­nam też two­ich słów: „Boże, ja­kie mam szczę­ście, że za­sy­piam i bu­dzę się u boku szla­chet­ne­go czło­wie­ka!”. Ale tą epo­ką rzą­dzą inne kody. Ska­zu­jąc nas na nie­ła­skę w spo­sób tak bru­tal­ny, że mo­że­my to uznać za po­wód do chlu­by. Nie wstrzy­muj łez, ale ni­g­dy nie zgi­naj ko­lan. Ni­g­dy!

Ima­dło się za­ci­ska. Kil­ka dni temu od­wie­dził mnie przy­ja­ciel, któ­re­go nie wi­dzia­łem już od wie­lu lat. Naj­wy­raź­niej wy­sła­no go z mi­sją. By mi przy­po­mnieć, że mam żonę i cór­kę. Że ży­cie ma swój wdzięk. Że mój sa­mo­chód jest zbyt wy­słu­żo­ny, żeby nim jeź­dzić po dziu­ra­wych uli­cach mia­sta. Że tak zna­mie­ni­ty sę­dzia mógł­by miesz­kać w o wie­le przy­jem­niej­szej dziel­ni­cy niż na­sza. Tyl­ko się uśmiech­ną­łem. Wy­szedł z gry­ma­sem na twa­rzy wy­ra­ża­ją­cym zdzi­wie­nie i żal. Wczo­raj dwaj męż­czyź­ni na mo­to­cy­klu je­cha­li za mną aż do za­krę­tu przed do­mem, a gdy mnie wy­prze­dza­li, ten z tyłu uniósł T-shirt, żeby mi po­ka­zać pi­sto­let ka­li­bru dzie­więć mi­li­me­trów. I jesz­cze ten głos w słu­chaw­ce, któ­ry re­cho­cze, kie­dy od­bie­ram te­le­fon, rzu­ca wy­zwi­ska. Albo dia­bel­skim szep­tem wy­ma­wia moje na­zwi­sko. Nie­któ­rzy z ko­le­gów rzu­ca­ją mi wy­stra­szo­ne i pu­ste spoj­rze­nia, stro­niąc od mego to­wa­rzy­stwa. Inni mają na­dzie­ję, że po­ło­żę uszy po so­bie jak oni. Ro­bią dwu­znacz­ne miny, jak­by­śmy się spo­tka­li w pod­rzęd­nym bur­de­lu. Nie czu­ję żad­nej bli­sko­ści z jed­ny­mi ani z dru­gi­mi. Ale nie wy­ja­dę. Za­wsze jed­ni wy­jeż­dża­li, a inni zo­sta­wa­li. Na­le­żę do tych dru­gich. Dzię­ki mu­zy­ce od­wie­dzi­łem już wszyst­kie por­ty świa­ta. To ma­rze­nie o peł­nym mo­rzu prze­ka­za­łem Bru­ne. Za każ­dym ra­zem, gdy uca­łu­jesz po­wie­ki na­szej cór­ki, przy­po­mnij jej, by ni­g­dy nie ska­la­ła swo­je­go spoj­rze­nia, nie utra­ci­ła cie­nia. Za­wsze. Cień to cza­sa­mi na­sze przy­jaź­nie, mi­ło­ści. Może dla niej to bę­dzie ja­kiś kraj. Kto wie? Jeś­li kie­dyś ze­chce wy­je­chać, nie opo­nuj. My­śląc, że ją utra­cisz, oca­lisz ją. Po­wiedz wszyst­kim, któ­rzy będą mnie opła­ki­wa­li, jak wiel­ką da­rzy­łem ich ser­decz­no­ścią. Po­szu­kaj wspar­cia u two­je­go bra­ta. Pier­re jest naj­roz­sąd­niej­szy z nas wszyst­kich.

Ko­cham two­ją ła­god­ność, ko­cham two­je mil­cze­nie. Po tylu la­tach wciąż łak­nę two­ich po­sił­ków i two­je­go cia­ła. Łóż­ko bę­dzie bar­dzo zim­ne, po­kój pu­sty. Wy­bacz mi.

Tym, któ­rzy będą cię po­cie­sza­li, mó­wiąc, że stra­ci­li od­wa­gę i na­dzie­ję albo że we wszyst­kim zda­ją się na Boga, od­po­wiedz, że to się wy­da­rzy­ło, bo uda­wa­li, że o ni­czym nie wie­dzą, i nie chcie­li ni­cze­go zo­ba­czyć. Bóg jest tyl­ko ich pa­ra­wa­nem.

Chciał­bym w ostat­niej se­kun­dzie usły­szeć jesz­cze śpiew Bru­ne. Tak bar­dzo po­trze­bu­je­my tych wę­dró­wek na oślep, bez za­bez­pie­czeń, bez ase­ku­ra­cji, ku pięk­nu.

 

Twój mąż

Ray­mond

1

Kie­dy Cy­prien zwal­nia przed świa­tła­mi, wy­cie sy­ren do­bie­ga jesz­cze z od­da­li. Prze­śla­du­ją go wy­śnio­ne ob­ra­zy, to­też tego nie sły­szy i od­ru­cho­wo włą­cza ra­dio. Je­steś ist­nym cu­dem na­tu­ry! Na­ro­dem twór­czych ge­niu­szy! To ty, audi! To ty, Ha­iti! Jego dzi­wacz­ny sen mie­sza się z tymi sło­wa­mi, któ­re od kil­ku ty­go­dni wła­da­ją waż­ną czę­ścią jego umy­słu: Au­diii! Ha­itiii! Ale że na­tar­czy­we, nie­spo­koj­ne sło­wa dzien­ni­ka­rzy są za­wsze gdzieś w po­bli­żu, zmia­ta­ją sen i audi ni­czym czar­ny szkwał. Trud­no z więk­szym spo­ko­jem za­ko­mu­ni­ko­wać, że pola pro­sa ata­ku­je grzyb, że w naj­więk­szym szpi­ta­lu pu­blicz­nym bra­ku­je le­karstw, waty i jed­no­ra­zo­wych rę­ka­wic, że kil­ka osób zgi­nę­ło, wy­pła­ca­jąc parę bank­no­tów z ban­ku albo że sę­dzia Ray­mond Ber­thier zo­stał za­mor­do­wa­ny, bo chciał za dużo wie­dzieć. Tu­taj żyć zna­czy przy­zwy­cza­jać się do upad­ków. Mia­sto to ko­cioł i trze­ba się trzy­mać bli­sko pia­ny, żeby nie pójść na dno. Cy­prien kur­czo­wo za­ci­ska dło­nie na kie­row­ni­cy. Inna część tego sa­me­go umy­słu musi wszak­że uwa­żać na prze­chod­niów i na dwa mo­to­cy­kle wy­pa­da­ją­ce na­gle z jego le­wej stro­ny, na prze­peł­nio­ny tap-tap, któ­ry przed nim ha­mu­je, żeby ja­kiś pa­sa­żer mógł wsko­czyć do środ­ka, na mo­tor, wci­ska­ją­cy się mię­dzy jego auto a po­ma­lo­wa­ny w pstro­ka­te bar­wy au­to­bus. Jest go­rą­co. Może trzy­dzie­ści trzy stop­nie w cie­niu. Tłum, gę­sty, ha­ła­śli­wy, tło­czy się na wą­skim skraw­ku chod­ni­ka mię­dzy stra­ga­na­mi i sto­ją­cy­mi wprost na zie­mi ko­sza­mi prze­ku­pek. Od trzech dni nie uprzą­ta­no śmie­ci. Cy­prien co­raz go­rzej zno­si ten ró­ża­niec nie­szczęść, pa­cior­ki prze­bie­ra­ne pal­ca­mi co­dzien­nie, co go­dzi­nę, skwar, gwar­ny tłum i wy­zie­wy rynsz­to­ków. Na­sta­wia kli­ma­ty­za­tor na dwa­dzie­ścia stop­ni. Full blast, jak po­wie­dzie­li­by jego ko­le­dzy! Za­pa­la się zie­lo­ne. W jego skrom­nym hy­un­da­iu tuc­son kli­ma­ty­za­tor dzia­ła te­raz na peł­nych ob­ro­tach. Przy dwu­dzie­stu stop­niach Cel­sju­sza w ka­bi­nie za­po­mi­nasz w koń­cu o dnie ko­tła! Nie my­ślisz o złych wie­ściach! Re­gu­lu­je do­zow­nik per­fum z pa­czu­lą nad de­ską roz­dziel­czą, zbyt słod­kich zda­niem Bru­ne, ale on je lubi. Kie­dyś stwier­dzi­ła na­wet, że to pro­stac­ki za­pach. Jesz­cze o tym my­śli i pa­mię­ta swo­ją re­ak­cję, po­wie­dział, że ona za­wsze wszyst­ko wie naj­le­piej, i że nie zmie­ni per­fum. Cy­prien słu­cha jed­nym uchem, po raz któ­ryś z ko­lei, cie­płe­go gło­su w ra­diu, któ­ry mię­dzy jed­nym nie­szczę­ściem a dru­gim wy­chwa­la za­le­ty audi qu­at­tro: Je­steś ist­nym cu­dem na­tu­ry. Je­steś le­gen­dar­nym na­ro­dem he­ro­sów, je­steś lu­dem nie­ustra­szo­nych śmiał­ków, to ty, au­diii, to ty, Ha­itiii, kra­ju qu­at­tro. Choć Cy­prie­no­wi po­do­ba się ta lśnią­ca, po­tęż­na, ra­so­wa ma­szy­na (Niem­cy, do­praw­dy, cha­pe­au bas!), jest mu trud­no, po­mi­mo do­brze po­sta­wio­ne­go gło­su lek­to­ra, od­na­leźć zwią­zek łą­czą­cy audi z Ha­iti. Audi i Ha­iti, kto mógł w ogó­le na to wpaść. Z za­mę­tem w gło­wie, jak odu­rzo­ny wo­nią chlo­ro­for­mu, czę­sto słu­cha tych dźwięcz­nych słów. Dzwo­nią mu w uszach. Lecz ze­sta­wio­ne z sobą nic nie zna­czą. Ni­cość przy­pra­wia­ją­ca o za­wro­ty gło­wy. La­su­ją­ca mózg. Re­kla­my tym się ce­chu­ją, spra­wia­ją, że nie­re­al­ne sta­je się wia­ry­god­ne.

Jęk sy­re­ny się zbli­ża, po­dob­nie jak mi­ga­ją­ce świa­tło. Prze­chod­nie po obu stro­nach zwal­nia­ją i od­wra­ca­ją gło­wy. Cy­prien ni­cze­go nie do­strze­ga. Dziw­ny sen, któ­ry śnił tej nocy, rów­nież nie daje mu spo­ko­ju. Dziw­ny nie jest może od­po­wied­nim sło­wem. Wy­da­je mu się, że ten sen to coś w ro­dza­ju prze­czu­cia, prze­stro­gi wy­ła­nia­ją­cej się z naj­głę­biej skry­tej, naj­bar­dziej mrocz­nej czę­ści jego umy­słu. Wciąż jest nim zszo­ko­wa­ny. Czyż­by ten sen miał zwią­zek z jego ży­ciem sek­su­al­nym? Z po­cząt­ku tak po­my­ślał, choć nie bez wąt­pli­wo­ści. Wy­rósł z wie­ku, w któ­rym mie­wa się noc­ne zma­zy. Mat­ka wy­cho­wy­wa­ła go sama, tak jak dwie star­sze sio­stry. Ten in­tym­ny kon­takt spra­wił, że jest męż­czy­zną, któ­ry lubi ko­bie­ty. Ale Cy­prien nie uwa­ża się za ko­bie­cia­rza. Choć tak jak wie­lu męż­czyzn czu­je, jak jego mózg gwał­tow­nie spa­da w oko­li­ce kro­cza na wi­dok zbli­ża­ją­cej się spód­ni­cy czy ob­ci­słych spodni. Zresz­tą gdy cho­dzi o te spra­wy, Bru­ne trud­no co­kol­wiek za­rzu­cić. Sześć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów do­sko­na­łych krą­gło­ści, bo­skie nogi, jędr­ne pier­si, dwa ster­czą­ce owo­ce po­me­lo. W jego śnie Bru­ne od­da­la­ła się od nie­go ta­necz­nym kro­kiem, z ob­na­żo­ny­mi no­ga­mi, na gór­skiej dro­dze, ja­kich wie­le jest na tej wy­spie. Na samą myśl o tym czu­je lek­kie na­pię­cie mię­dzy uda­mi. Było ciem­no. Na próż­no przy­wo­ły­wał ją co sił w płu­cach, nie od­wra­ca­ła się. A kie­dy na­gle unio­sła się w po­wie­trze, prze­ska­ku­jąc pa­rów, wrza­snął… Ale Cy­prien się ock­nął. Gdzieś za ple­ca­mi sły­szy jęk sy­re­ny. Zer­ka w lu­ster­ko wstecz­ne i wi­dzi czar­ną to­yo­tę land cru­iser o kil­ka me­trów od jego nie­po­zor­ne­go hy­un­da­ia. Przed no­wiut­ką to­yo­tą z po­tęż­nym sil­ni­kiem pod ma­ską je­dzie inne auto z na­pę­dem na czte­ry koła, mniej luk­su­so­we, o przy­ciem­nia­nych szy­bach, z ko­gu­tem na da­chu. Kon­wój pro­wa­dzą dwaj mo­to­cy­kli­ści. Sa­mo­cho­dy z przo­du po­spiesz­nie zjeż­dża­ją na pra­wą stro­nę, a prze­chod­nie przy­wie­ra­ją do ścian. Ma­newr Cy­prie­na był szyb­ki, spraw­ny ruch kie­row­ni­cą, by tak­że od­bić w pra­wo, upew­niw­szy się jed­nym spoj­rze­niem, że na chod­ni­ku, na któ­rym roi się od nóg i ra­mion, na ni­ko­go nie na­je­dzie ko­łem i ni­ko­go nie po­trą­ci zde­rza­kiem. Przed­nie koło ugrzę­zło w rynsz­to­ku, wy­da­jąc zgrzyt prze­szy­wa­ją­cy ser­ce. Ale ochro­nia­rze z pierw­szej te­re­nów­ki naj­wy­raź­niej uzna­li, że Cy­prien nie za­re­ago­wał do­sta­tecz­nie szyb­ko. W otwar­tym oknie para oczu groź­nie spo­glą­da­ją­cych spod ko­mi­niar­ki i dwie dło­nie za­ci­śnię­te na lu­fie au­to­ma­tycz­nej bro­ni. Męż­czy­zna w land cru­ise­rze, z pew­no­ścią waż­na per­so­na, opu­ścił szy­bę kil­ka cen­ty­me­trów ni­żej i bez wąt­pie­nia rów­nież bacz­nie mu się przy­glą­da. Cy­prien prze­ły­ka śli­nę. Ob­na­żo­ne nogi Bru­ne, jej ra­mio­na ge­sty­ku­lu­ją­ce w jego śnie i prze­bu­dze­nie w po­cie, wszyst­ko na­gle się roz­wia­ło wraz z wy­ciem sy­re­ny, szyb­kim ma­new­rem i tymi mro­żą­cy­mi krew w ży­łach spoj­rze­nia­mi. Ob­raz nocy prze­sła­nia­ją te­raz bar­dziej przy­ziem­ne my­śli: fak­tu­ra od me­cha­ni­ka, osiem­na­ście rat, któ­re musi za­pła­cić di­le­ro­wi. W su­mie ma szczę­ście, że nie na­tknął się na ten kon­wój na któ­rejś z tak zwa­nych dróg kra­jo­wych. Na przy­kład na za­krę­cie nad skra­jem prze­pa­ści. Ja, Cy­prien No­vi­lus, po­le­ciał­bym pro­sto w dół, po­sła­ny ad pa­tres, no­ga­mi do przo­du, bez świad­ków. I słuch by po mnie za­gi­nął.

Cy­to­wa­ne dzie­ła li­te­rac­kie i fi­lo­zo­ficz­ne

Motto: Rus­sell Banks, Con­ti­nen­tal Drift, Har­per & Row, New York 1985.

Mot­to: Geo­r­ge Sand, Hi­sto­ria mo­je­go ży­cia, przeł. Zbi­gniew Skow­ron, Na­ro­do­wy In­sty­tut Fry­de­ry­ka Cho­pi­na, War­sza­wa 2016 (część I, roz­dział 14), tu w tłu­ma­cze­niu Jac­ka Gisz­cza­ka.

W SE­RII LI­TE­RAC­KIEJ KA­RAK­TE­RU UKA­ZA­ŁY SIĘ:

 

Ala­in Ma­banc­kou, Kie­lo­nek

Ta­har Ben Jel­lo­un, To ośle­pia­ją­ce, nie­obec­ne świa­tło

Lyonel Tro­uil­lot, Dzie­ci bo­ha­te­rów

Yoko Ta­wa­da, Fru­wa­ją­ca du­sza

Ala­in Ma­banc­kou, Afri­can Psy­cho

Mia Co­uto, Lu­na­tycz­na kra­ina

Hi­ro­mi Ka­wa­ka­mi, Na­dep­nę­łam na węża

Ala­in Ma­banc­kou, Black ba­zar

Hi­ro­mi Ka­wa­ka­mi, Ma­na­zu­ru

Dany La­fer­ri­ère, Kraj bez ka­pe­lu­sza

Kos­si Efo­ui, Wi­taj­cie, po­wra­ca­ją­ce wid­ma

Ala­in Ma­banc­kou, Ju­tro skoń­czę dwa­dzie­ścia lat

On­dja­ki, Bab­cia 19 i so­wiec­ki se­kret

Ta­har Ben Jel­lo­un, Dziec­ko pia­sku

Ta­har Ben Jel­lo­un, Świę­ta noc

Il­jas Chu­ri, Jalo

Ala­in Ma­banc­kou, Zwie­rze­nia je­żo­zwie­rza

Ka­mel Da­oud, Spra­wa Meur­saul­ta

Lyonel Tro­uil­lot, Nie­dzie­la, 4 stycz­nia

Ala­in Ma­banc­kou, Pa­prycz­ka

Agne­ta Ple­ijel, Wróż­ba

Wells To­wer, Ru­iny i zglisz­cza

Agne­ta Ple­ijel, Za­pach męż­czy­zny

Ma­rie Dar­rieus­se­cq, Świń­stwo (Tru­izmy)

 

 

Ty­tuł ory­gi­na­łu: Do­uces déro­utes

 

Re­dak­cja: Mał­go­rza­ta Szczu­rek

Ko­rek­ta: Agniesz­ka Stę­plew­ska, Ewa Ślu­sar­czyk

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MOBI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

 

107. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

 

Co­py­ri­ght © Sa­bi­ne We­spie­ser édi­teur, 2018

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion Ja­cek Gisz­czak

 

ISBN 978-83-65271-97-6

 

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

 

Wy­da­je­my, co się nam po­do­ba

ka­rak­ter.pl

 

Za­pra­sza­my in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi.

Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317