Bławatkowy Ogród - Kramer Alicja - ebook + książka

Bławatkowy Ogród ebook

Kramer Alicja

0,0

Opis

Bławatkowy Ogród – największa chluba Ruczaju – kusi mieszkańców niezwykłą tajemnicą, wytrwale broniąc dostępu do swych bram. Wśród wielu marzycieli, którzy próbują się do niego dostać, jest Hektor. Mężczyzna podróżuje po całym świecie, szukając sposobu na wejście
do Ogrodu. Robi wszystko, by osiągnąć swój cel, lecz wiodąca ku niemu droga jest trudna i pełna przeciwieństw. Cierpliwość i nadzieja Hektora wciąż wystawiane są na próbę, a on staje się więźniem własnej tęsknoty. Jaką cenę przyjdzie mu zapłacić
za spokój?

Bławatkowy Ogród to opowieść o życiu mężczyzny, którego los zdominowała pogoń za niemożliwym, wierność ideałom oraz oddanie ukochanej. Jest to baśń dla dorosłych łącząca realizm z fantazją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 84

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




© Copyright by Alicja Kramer 2021

Wydanie pierwsze

Redakcja:

Jarek Lipski

Projekt okładki:

Hektor S.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN 978-83-961989-4-5

Wielki Wóz

Wstęp

Przemierzyłem cały świat, Denalino...

Wciąż myślę o tym, że tańczymy walca. Suniemy lekko po parkiecie, a wokół rozbrzmiewa muzyka. Płyniemy przez salę i wszystko jest takie jasne i proste. Nie mylimy kroków. Ja prowadzę pewnie, a Ty mkniesz u mojego boku.

Naprawdę wierzyłem, że kiedyś nauczę się tańczyć. Że kiedyś zatańczymy i że to będzie właśnie walc. Taki lekki i taki nasz. I że będziemy zgrani. I że będziemy rozumieli się bez słów.

Jest kilka utworów, które pasowałyby do tej sceny.

Ciągła tęsknota miotała mną po całym świecie. Nie potrafiłem odpocząć, usiąść i cieszyć się chwilą. Nie umiałem się zatrzymać, a wszędzie, gdzie się znalazłem, czułem się jak obcy. Nie pasowałem do żadnego z tamtych miejsc, ale też nigdy nie nazwałem swojego celu. Bez przerwy wyrywało mnie do wzniosłych czynów. Pragnąłem chłonąć czas i przestrzeń, wierząc, że kiedyś dojdę do siebie. Kiedyś… Musiałem tego od siebie wymagać, bo inaczej nie umiałem żyć.

Uwięziłem sam siebie…

W jednym wiedźma miała rację – nie zaznałem spokoju…

Starszy Hektor – W drogę

Ile wysiłku i jaką fortunę będzie mnie kosztowało zdobycie skrawka ziemi w Bławatkowym Ogrodzie? Jak dostać się do tamtego przybytku? Pierwsze próby podjąłem zaraz po opuszczeniu miasteczka. Starałem się tam wedrzeć na różne sposoby. Raz jak złodziej – chciałem sforsować ogrodzenie, przechodząc górą. Wokół panował mrok, a ja byłem zdjęty strachem, co czyniło zadanie trudniejszym, niż przypuszczałem. Inaczej wyobrażałem to sobie, gdy stałem na ziemi przed Ogrodem i oceniałem płot wzrokiem. Omal nie przypłaciłem tej próby życiem. Gdyby nie gruba książka za pazuchą, pręt ogrodzenia przebiłby mnie na wylot, a dzięki niej tylko wbił się w plik kartek i porwał mi ubranie. Wisiałem tak przez kilka minut, nim zdecydowałem się przeciąć odzież i wydostać się z potrzasku. Stanąłem przed nie lada dylematem, bo przecież było to wtedy moje jedyne ubranie. Tak czy inaczej, książka o hodowli róż uchroniła mnie przed śmiercią. Gorzej, że stała się potem mało czytelna, ale chyba nie mogę narzekać.

Podkopywanie się również zawiodło. Fundament ogrodzenia sięgał strasznie głęboko. Najwyraźniej prawdą było, iż nie sposób przekroczyć bram Ogrodu, nie uiściwszy opłaty. Zupełnie jakby jakieś nieznane i tajemnicze siły stały na jego straży. Zaliczałem się do ludzi zuchwałych i nie łatwo było mnie zniechęcić, ale muszę przyznać, że dałem wtedy za wygraną i czułem, że tak będzie lepiej. W przeciwnym razie naprawdę bym się zabił. Gdy w wykopie zaczęła osuwać się na mnie ziemia, niemal się udusiłem. Może los chciał dać mi jasno do zrozumienia, że nie zdołam obejść systemu? Warunkiem przekroczenia bram Ogrodu było bowiem wniesienie opłaty.

Nazw Niebiański Ogród i Bławatkowy Ogród używa się zamiennie, choć wolę tę drugą. Jest tak samo piękna jak pierwsza, ale nieco mi bliższa – bławatek to prosty, skromny kwiat, który potrafi zachwycić właśnie tą swoją nieskomplikowaną postacią. Wyziera z pola zboża jak korona, niczym zwieńczenie dzieła – masy doskonałych źdźbeł, złocących się w słońcu i falujących na wietrze, które potem, gdy nadejdzie właściwy czas, stają się ziarnem i naszym chlebem. Choć Ogród jest perłą naszego miasta, nie znam nikogo, kto by tam wchodził. Mówi się, że parcela w Ogrodzie kosztuje majątek, a tylko jej posiadacz może wkroczyć do środka. Dlaczego pieczę nad nim sprawuje akurat rodzina Chaber? Czyżby to kwestia samego nazwiska? Wszak chaber to inna nazwa bławatka, ale… bardziej pospolita, tak jak pospolity jest ów ród.

Pierwsza opłata, jaką zaniosłem pani Chaber, nie spotkała się z jej uznaniem i doprowadziła mnie tu, gdzie jestem. Uciekłem. Nie miałem wyjścia. Chociaż nie – miałem wyjście, ale to wydawało się najwłaściwsze. Tak mi radzili ojcowie – Twój, Denalino, i mój też. A kiedy już uciekłem, skupiłem się na zbieraniu pieniędzy i poszukiwaniach róży. Nie mogę zapomnieć o tym drugim celu. Jestem Ci to winien, moja droga. Choć gdyby udało mi się wejść do Ogrodu, to tam pewnie znalazłbym różę. Jednak teraz nie pozostawało mi nic innego, jak tylko zdobyć pieniądze…

Wyszedłem z domu w prostym, nieco znoszonym ubraniu, w zwykłych, nie najnowszych butach, za to rozchodzonych i wygodnych. Pod bluzą miałem wspomnianą już książkę, a na głowie czapkę. W jednej kieszeni trzymałem dwie kromki chleba, w drugiej kawałek piaskowego ciasta. Matka chciała mi dać więcej jedzenia, ale bez względu na to, ile bym go wziął, i tak kiedyś musiało się skończyć. Wolałem zatem nie uszczuplać skromnych domowych zapasów. W domu też mieli ciężko. Teraz będzie jeszcze gorzej, gdy zaczną wytykać ich palcami. Bo przecież Hektor to złodziej. Niby opuścił już dom, ale to wciąż jednak złodziej. Biedni rodzice... Bieda, przyplątawszy się raz do kogoś, za nic nie chce się odczepić. Może dlatego dobrze zrobiłem, że odszedłem? Nie dałem jej szans na przyklejenie się do mnie na stałe? A może tak mi się tylko wydawało? Może nie tak łatwo wyrwać się z objęć niedoli?

Zostawiłem dom za plecami i podjąłem żałosne próby dostania się do Ogrodu. Zaniechałem ich, zanim zdołałem się zabić. Ruszyłem przed siebie. Przez pierwsze kilometry szedłem po znajomej, ubitej ścieżce, którą przemierzałem już wiele razy. Potem na rozstaju dróg skierowałem się w prawo. Nie było w tym żadnej filozofii. Musiałem wybrać jedną z dróg. Wolałem nie rzucać monetą, by pomóc sobie w wyborze, gdyż miałem tylko jeden pieniądz, a gdyby ten upadł niefortunnie w jakąś dziurę lub odtoczył się tak, iż nie mógłbym go znaleźć, pogorszyłbym tylko swą i tak niezbyt korzystną sytuację. Wybrałem więc kierunek na prawo i poszedłem dalej drogą, której już tak dobrze nie znałem…

Wieczorem doszedłem do karczmy. Nie miałem zamiaru wydawać pierwszego i ostatniego grosza na posiłek i nocleg. Obszedłem zabudowania. W ogrodzie zerwałem kilka jabłek i poczęstowałem się ziarnem z końskiego żłobu. Potem zadekowałem się w stodole. Zakopałem się w sianie, aby nie można mnie było łatwo zauważyć. Żułem te dwie garście owsa przez cały wieczór, a potem zasnąłem.

Wydawało mi się, że dobrze się ukryłem, ale niestety – zauważono mnie. Niezbyt mi się podobało to uciekanie. Po co był ten krzyk i całe to larum? Gdyby nie wrzaski, które wyrwały mnie ze snu, odszedłbym jak człowiek i nie wskakiwał na wierzchowca. Jednak stało się, jak się stało, i uciekłem stamtąd na koniu, którego jakiś czas potem zluzowałem i puściłem wolno. Znajdowałem się wtedy w odległości, która umożliwiała zwierzęciu powrót do domu. Tego tylko brakowało, by dołożyli mi kolejną kradzież do kolekcji.

Młodszy Hektor – Wspaniały majestat zimy

Urodziłem się i dorastałem w Ruczaju, małym prowincjonalnym miasteczku. W domu nigdy się nie przelewało, więc od wczesnej młodości nauczony byłem bycia pracowitym i obowiązkowym. Aby wesprzeć rodziców, którzy oprócz mnie mieli na utrzymaniu moje dwie młodsze siostry, pomagałem ojcu w zakładzie stolarskim, a potem, gdy nieco podrosłem, zatrudniłem się jako sprzątacz. Do moich obowiązków należało zamiatanie ulic, zbieranie rozrzuconych śmieci, dbanie o miejską roślinność oraz utrzymanie ulic i chodników zimą. Kiedyś lubiłem zimę, śnieg i mróz, ale z czasem, kiedy przyszło mi mierzyć się z metrowymi zaspami, wstawać o świcie, by odśnieżyć i posypać chodniki, oraz marznąć do szpiku kości przy pracy, moje nastawienie się zmieniło.

Puszysty biały śnieg przestał mnie zachwycać. Kiedy nad miasto nadciągały ciężkie chmury, marzyłem, by śnieg nie padał. Za pomocą łopaty musiałem odśnieżać ulicę wokół czterech kamienic i kilku domków. Bywało, że spędzałem na tym cały dzień i noc, gdyż wymagano, aby ulice były przejezdne. Kiedy uliczkami przejeżdżało wiele wozów, było to błogosławieństwo i przekleństwo jednocześnie. Niekiedy koła pojazdów wygniatały przejazd, a innym razem sprawiały tylko, że śnieg stawał się zbity i jeszcze trudniej było go odgarnąć. Nie mogłem jednak zaniechać swojej roboty – dostawałem wynagrodzenie tylko wtedy, kiedy praca była wykonana w całości. Paradoksalnie wolałem, by nikt mi nie pomagał. Jeżeli otrzymywałem pomoc, bo sam nie byłem w stanie uprzątnąć śniegu na czas, moja wypłata rozdzielana była na więcej osób.

Gdy opierałem się na łopacie, by nieco odetchnąć, wymijały mnie wesołe gromadki dzieci, które cieszyły się zimą, tak jak do niedawna ja sam miałem w zwyczaju. Natomiast przechodzące obok mnie napuszone matrony – niezadowolone z tego, iż śnieg przylepiał się do ich kozaczków, gdyż nie zdążyłem go odgarnąć – potrafiły jedynie powiedzieć, bym się nie obijał i wziął się do roboty. Niedopuszczalne było, by któraś z wykwintnych pań pośliznęła się na chodniku. Dlatego w pierwszej kolejności odśnieżałem i posypywałem piaskiem chodniki wokół kamienic, w których mieszkały miejskie osobistości. Dopiero potem mogłem przejść w dalsze rejony, gdzie mieszkali bardziej wyrozumiali i przyjaźniej nastawieni ludzie. Kiedy tam podchodziłem, matki częstowały mnie gorącą herbatą lub zapraszały do domów, bym mógł choć trochę rozgrzać się przed kolejną godziną przy łopacie.

Ojciec zawsze prosił mnie, bym pozostawał pokorny i nigdy nie czynił żadnych uwag, gdy ktoś krytykował moją pracę, nawet jeśli robił to zupełnie bezpodstawnie. Miałem kłaniać się nadobnym mieszczankom i przyznawać im rację oraz bez słowa skargi przyjmować wszelkie upomnienia. I choć w środku wszystko się we mnie gotowało, to byłem w stanie pokonać wewnętrzne wrzenie i nie pyskowałem. Robiłem to tylko ze względu na rodziców. Praca ojca nie była wysoko wynagradzana, choć trudził się od rana do wieczora, by zadowolić wybredne gusta mieszczan i okolicznych właścicieli ziemskich. Nie rozumiem, dlaczego klienci aż tak wybrzydzali, wszak ojciec wyrabiał najlepsze meble, jakie kiedykolwiek dane mi było oglądać. Oczywiście skalę porównania zyskałem dopiero później, ale to tylko potęgowało mój niesmak, kiedy przypominałem sobie skwaszone miny klientów ojca. Zatem znosiłem wszystkie inwektywy niczym pokorne cielę i odśnieżałem, aż przestawałem czuć zgrabiałe palce u rąk, a zimno, które opanowywało moje stopy, przemieszczało się w górę ciała. Czasem wydawało mi się, że chłód dotrze w końcu do mojego serca, ono zaś przestanie pompować krew do pozostałych członków.

Mój zachwyt nad pięknem zimy ostygł więc, kiedy podjąłem się sprzątania. Stan ten trwał tak długo, dopóki nie skończyłem z tym zajęciem jakiś czas później. Na razie pozostawało mi robić swoje i wzdychać, wypełniając płuca lodowatym powietrzem.

Kilka razy zdarzyło się, że zamarzła mi twarz. Po powrocie do domu musiałem odtajać, a ustępujące zimno pozostawiało na moim obliczu czerwone niteczki popękanych naczynek krwionośnych. Ale to nie mróz był najgorszy. Mróz przy bezwietrznej pogodzie nie szkodził tak bardzo, bo wywijając łopatą, szybko można było się rozgrzać. Nie było nic gorszego od dotkliwego, przejmującego wiatru. Wicher smagał moje spocone plecy, sprawiając, że robiło mi się jeszcze zimniej. Nie tylko wdzierał się w całe moje jestestwo, ale też niweczył efekty moich zmagań, przegarniając raz odgarnięty śnieg z powrotem na drogę, i czynił z zadania, które miałem do wykonania, syzyfową pracę.

Wśród bogaczy najgorsza była madame Chaber, żona najmajętniejszego człowieka w mieście. Nie wiadomo do końca, z czego wynikała ich zamożność, ale to nie miało dla mnie wtedy znaczenia. Madame była dość tęgą kobietą, lubującą się w drogich butach. Czasami miałem wrażenie, że nawet rozpostarcie przed nią orientalnego dywanu nie usatysfakcjonowałoby jej. W czasie jednej z zamieci, kiedy skończywszy pracę, odkryłem, że mogę ją w zasadzie zaczynać od początku, i gdy stałem we wnęce kamienicy, aby choć trochę odetchnąć, z domu wyszła pani Nina Chaber. Obdarzyła mnie tylko pogardliwym spojrzeniem i rzuciła w przestrzeń kąśliwy komentarz, ale żaden trzeźwo myślący człowiek nie mógł mieć wątpliwości, że adresatem skargi nie było powietrze, lecz ja:

– Niebywałe! Śniegu po kolana! Nic nie jest zrobione! Nic!

Cieszyłem się, gdy zimą nadchodził wyż ze słońcem, bo zwykle nie towarzyszyły mu opady śniegu i choć przez chwilę mogłem się delektować urokiem zimy. Śnieg, jeżeli nie należało go przerzucać godzinami z miejsca na miejsce, potrafił zachwycić. Pięknie układał się na polach, tworząc fale i skrząc się w promieniach słońca. Raz nawet wybraliśmy się z rodziną i sąsiadami na kulig. Wtedy wybaczyłem zimie najgorsze grzechy i dałem się oczarować jej przyjaźniejszej odsłonie.

Kiedyś zastanawiałem się nad sekretem płatków śniegu. Czy naprawdę wszystkie mają po sześć ramion? Najlepiej jest obserwować je na mrozie, gdyż wtedy nie topnieją tak prędko po spadnięciu na dłoń. Wpatrywałem się w nie intensywnie, jednak nie potrafiłem przeniknąć spojrzeniem ich mikroskopijnej natury. Ich świat pozostawał dla mnie zagadką. Nie miałem wtedy lupy ani szkła powiększającego. Pewnego dnia, gdy wytężałem wzrok, by wedrzeć się do małego płatkowego wszechświata, usłyszałem nad sobą grzmiący głos pana Rybaka:

– Rusz się, chłopcze! Ludzie nie mogą przejść!

Nie pojmowałem, dlaczego nie mogli tego zrobić, skoro chodnik był odśnieżony. Widocznie mieszkańcy miasta nie potrafili zaakceptować widoku chłopca z łopatą stojącego w bezruchu. To godziło w ich porządek rzeczy. A pan Rybak nie był naprawdę rybakiem. Nigdy nie złowił żadnego porządnego okazu i nie potrafił też pływać.

– Doprawdy, ktoś mógłby to pozamiatać – powiedział pan Rybak, gdy nadeszła odwilż i na chodniku zalegał rozsypany przeze mnie w czasie ślizgawicy popiół.