Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, chodzi wokoło jak lew ryczący, szukając, kogo by pochłonąć.
1 List Piotra 5,8
Tym, którzy zaginęli, i tym, którzy za nimi tęsknią
Wtorek, 2 lipca 2019, Wrocław
– Wiem, kto zabił papieża! – oświadczył kloszard i usadowił się wygodnie na ławce.
– Którego? – zapytał Daniel Kowalczyk z lekkim rozbawieniem. – Co najmniej sześciu zeszło z tego świata z czyjąś pomocą.
– Obecnego! – Włóczęga ściszył głos. Wagę słów podkreślił uniesionym palcem wskazującym.
– Aha, ale przecież on nadal żyje.
– W moim wymiarze już nie, a w twoim też długo nie pociągnie.
Daniel spojrzał podejrzliwie na bezdomnego, wyciągnął rękę z opróżnioną do połowy małpką absolwenta i zaproponował:
– Napij się, zanim wymiary zaczną się przenikać.
– Nie piję. Już nie – odparł stanowczo. – Muszę być czujny. Za dużo wiem. W każdej chwili mogą mnie zabić.
– Kto? – Kowalczyk już zaczął żałować, że wdał się w rozmowę z zapewne szalonym nieznajomym.
– Źli ludzie. Nie znam ich. Najpierw mnie uderzą w głowę, a potem kilkanaście razy dźgną w serce… – odpowiedział mu beznamiętnie i położył przed Danielem pendrive’a. – Weź to. Wyglądasz na ciekawskiego. Weź, proszę.
– Jesteś głodny? Skoro nie pijesz i rozdajesz prezenty, to przynajmniej kupię ci coś do jedzenia. Zgoda? – Daniel bezwiednie wsunął pamięć USB do kieszonki w dżinsach i dodał bez przekonania: – Zaraz przyjdę, tutaj obok jest sklep.
– Nie musisz wracać. – Mężczyzna jakby czytał w jego myślach.
– W Renomie, po drugiej stronie ulicy, jest Biedronka. Coś kupię, zaczekaj – zapewnił Daniel nazbyt gorliwie.
Poczuł wstyd. Rzeczywiście przyszło mu do głowy, żeby przejść przez Podwale, zniknąć w budynku domu towarowego i nie wracać do bezdomnego szaleńca. „Co mnie podkusiło, żeby częstować go wódką? Głupi jestem. Zamiast spokojnie wypić poranną dawkę czystej, to robię z siebie samarytanina. Już pewnie nie odczepię się od pomyleńca i trzeba będzie zmienić ławkę”, pomyślał. „Szkoda dobrego miejsca”.
Od kilku lat drewniano-metalowy miejski mebel był dla Daniela ulubionym miejscem wytchnienia. Azylem, do którego zaczął uciekać przed porannymi kłótniami z Patrycją. Zawsze przy śniadaniu przypominała mu, że jest beznadziejny, że zmarnował swoją szansę, rzucając pracę w najlepszym tygodniku, że nie może dokończyć książki i że nigdy nic mu nie wychodzi. Mógł znosić wymówki, ale nie rano. Uważał, że śniadanie powinno nie tylko dostarczać energii, ale też dobrego humoru na cały dzień. Drożdżówka z kawą na ławce koło Fosy Miejskiej stała się lepszym początkiem dnia niż musli i sałatka owocowa w mieszkaniu gęstym od złych emocji.
Po pewnym czasie Patrycja się wyprowadziła i na koniec rozwiodła. Daniel nadal jednak rozpoczynał dzień nad Fosą. Wierzył nawet, że kilkuminutowy spacer z Kościuszki, gdzie mieszkał, dotlenia mózg i pomaga myśleć kreatywnie. Nie był tylko pewien, czy on tego potrzebuje. Pisał głupawe teksty do mało znanych portali, nie musiał więc przemęczać swoich szarych komórek. Po odejściu z „Wiadomości tygodniowych” trzy lata temu skończył z ambitnymi reportażami. On, kiedyś znany dziennikarz śledczy, w wieku czterdziestu ośmiu lat był już tylko anonimowym autorem tekstów, których nawet sam nie chciał i nie musiał czytać przed publikacją.
Z czasem szklana buteleczka absolwenta zastąpiła papierowy kubek z kawą. Daniel nie pamiętał, kiedy i dlaczego to się stało. Może organizm miał dosyć kofeiny? Może potrzebował alkoholu? Lubił myśleć o wódce jako fizjologicznym wyborze dokonanym przez jego ciało, całkowicie niezależnym i silniejszym od jego woli. Picie traktował jako zewnętrzną i obcą decyzję, którą on tylko pokornie realizuje.
Codziennie rano w tym miejscu, nieopodal pomnika Bolesława Chrobrego, w samotności opróżniał powoli małpkę. Obserwował ludzi i zgadywał, kim są. Wymyślał historie ich życia, a czasami oszukiwał się, że tak zrodzi się pomysł na genialną powieść. Dzieło, które przywróci go do świata ludzi sukcesu, mających nie tylko przeszłość, ale również przyszłość.
Nigdy nie nawiązywał kontaktu z obserwowanymi przechodniami ani nawet z tymi, którzy – jak on – zabijali czas na sąsiednich ławkach. Dzisiaj było inaczej. Kiedy zobaczył bezdomnego po drugiej stronie parkowej alei, miał wrażenie, że widzi siebie z przyszłości. Za dziesięć, a może tylko za kilka lat. „Jeżeli rozpad mojego życia nie zwolni, to też skończę bez dachu nad głową. Już prawie wyglądam jak on”, pomyślał o swoich rosnących długach i przyjrzał się uważnie człowiekowi grzebiącemu w koszu na śmieci koło jednej z ławek.
W nieznajomym było coś intrygującego. Wysoki, nawet trzymał się prosto. Powłóczył nogami, ale bardziej jak ktoś zmęczony długim marszem niż ktoś oszczędzający energię na cały dzień bezcelowej włóczęgi po mieście. Był nieogolony i miał przetłuszczone włosy. Jego ubranie było zniszczone, pogniecione i brudne, ale z pewnością markowe i nadal modne. Daniel nie mógł się zdecydować, czy ten człowiek stracił wszystko w kasynie i wylądował na ulicy, czy też jest skorumpowanym urzędnikiem, który wyszedł z więzienia, a żona zmieniła zamki i już nie wpuściła go do domu.
Chyba przez ten brak zdecydowania spontanicznie wszedł w relację z kloszardem. Teraz tego żałował. Bezdomny okazał się niespełna rozumu. Daniel wstał z ławki z silnym postanowieniem, że przyniesie kilka bułek, żółty ser i kefir, ale już nie będzie kontynuował rozmowy. Wróci do domu, a głodnemu pozwoli zjeść w samotności.
Nagle włóczęga wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk. Coś pomiędzy zwierzęcym skowytem a charczeniem duszonego człowieka. Zupełnie jakby ktoś boleśnie zatykał mu usta. Jednocześnie zaczął się bezwładnie osuwać na ziemię.
– Co się dzieje? Co jest? – Daniel przytrzymał go na ławce. – Źle się czujesz?
Bezdomny nie odpowiadał. Sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Usta wykrzywiły mu się w dziwnym grymasie.
– Pogotowie, niech pan wzywa pogotowie, to pewnie zawał albo coś gorszego… – Kobiecy głos, należący do starszej pani z małym czarnym kundelkiem, przebijał się przez krzyki gromadzących się gapiów.
– Pijacy! Upił się jeden z drugim! Pogotowie takich nie zabiera.
– Trzeba z nimi porządek zrobić. Jeszcze zarzygają tutaj wszystko.
„Skąd się wzięli ci ludzie?”, zastanawiał się Daniel. Podtrzymując bezdomnego, sięgnął po komórkę i wybrał 112. Gapie, tak szybko, jak się pojawili, tak szybko stracili zainteresowanie i zniknęli. Po kilkunastu minutach podjechał ambulans. Lekarz, a może ratownik medyczny, zdecydował bez większego namysłu:
– Udar. Ładujemy i do szpitala. – Po czym zwrócił się do Daniela, który stał obok, przyglądał się mu i nie bardzo wiedział, co ma robić. – Jak on się nazywa?
– Nie wiem, nie znam go.
– A ile wypił? Bo pan to chyba sporo, jak na tę porę – zapytał, oceniając zapach alkoholu bijący od Daniela.
– Nic. On nie pije – zapewnił dziennikarz. – Tak mówił.
– Jeżeli jest po alkoholu, to mogą mi go nie przyjąć – rzucił lekarz, a może ratownik medyczny.
– Dokąd go zabieracie? – Daniel zadał kolejne pytanie, nie mając pojęcia, dlaczego się tym interesuje.
– Na Weigla. Tam najłatwiej takich wcisnąć – poinformował lekarz-ratownik, zamykając drzwi karetki.
Volkswagen crafter pogotowia ratunkowego odjechał z włączonym sygnałem. Kowalczyk rozejrzał się bezradnie dookoła. Ludzie na ławkach wystawiali twarze do coraz bardziej grzejącego słońca. Ktoś szeleścił gazetą. Ktoś szarpał psa na smyczy. Nie było śladu ani po karetce, ani po nieprzytomnym włóczędze. Nic wielkiego się nie wydarzyło. Świat wrócił do normalności, życie toczyło się dalej. Daniel wzruszył ramionami i poszedł w stronę Świdnickiej.
– Ale dzień! – wycedził do siebie. – Zaczęło się medycznie, to niech dalej tak będzie. Pojadę na Grabiszyńską i odwiedzę Głowę.
*
Decyzja, żeby odwiedzić Józefa Głowińskiego, nie była łatwa. Dawny szef i mentor Daniela leżał na oddziale onkologii w Dolnośląskim Centrum Chorób Płuc. Miał siedemdziesiąt siedem lat i dobrze wiedział, że kolejnych urodzin już mieć nie będzie.
Daniel popatrzył na neogotycki budynek z czerwonej cegły. Pod koniec XIX wieku mieszczący się tutaj szpital Sióstr Elżbietanek był podobno najbardziej nowoczesny w mieście. Dzisiaj, ten brudny, depresyjny i odpychający gmach nawet najzdrowszych mógł wpędzić w nieuleczalną chorobę. Kowalczyk westchnął i zrezygnowany, wolnym krokiem wspiął się po schodach na kilka pięter. Nie chciał jechać windą w towarzystwie żartujących lekarzy i przygnębionych ludzi, odwiedzających umierających bliskich. Przeszedł przez korytarz, unikając wzroku pacjentów snujących się bez celu. Wszedł do sali i omal się nie cofnął, gdy poczuł gęsty zapach przepoconych ciał trawionych gorączką, tanich środków czystości, lekarstw i resztek jedzenia.
– Niech pan wchodzi, on zaraz się obudzi – zachęcił chory, który musiał dostrzec wahanie Daniela. Jakkolwiek, zdawał się nie odrywać wzroku od krzyżówki.
– Dzień dobry, ja tylko na chwilę – wydukał Daniel i podszedł do śpiącego Józefa, który wydawał się jeszcze mniejszy i chudszy niż kilka tygodni temu.
Głowiński otworzył oczy, uśmiechnął się słabo i powiedział:
– Jeżeli nie masz żadnej ciekawej historii do opowiedzenia i tylko sprawdzasz, czy żyję, to idź już sobie. Co najwyżej możesz zejść na dół do kiosku i kupić papierosy.
Starał się bezskutecznie, żeby jego głos zabrzmiał groźnie, jak wtedy, kiedy pouczał młodych dziennikarzy, gdzie mogą sobie wsadzić źle napisany tekst. Daniel dobrze pamiętał, jak wiele nauczył się dzięki połajankom Głowy. Wiedział też, że ciężko wypracowany dobry warsztat dziennikarski już pewnie nigdy mu się nie przyda. Żadne znośne pismo już go nie zatrudni. W portalu, do którego pisuje, lepiej się sprzedaje trzyzdaniowy tekst ze zdjęciem celebrytki i ze znakiem zapytania w tytule niż najlepszy reportaż poparty rzetelnym materiałem zdobytym w terenie. Jednak przed Głowińskim Daniel wciąż udawał człowieka sukcesu, choć był pewien, że stary wyga dobrze wie, jaka jest prawda.
– Nie pójdę po papierosy, bo nie mam drobnych, a kart w kiosku nie przyjmują… – zaczął, ale przerwał mu głos krzyżówkowicza:
– Przyjmują, przyjmują. Wczoraj sam widziałem. Ja płaciłem gotówką, ale widziałem, że przyjmują karty.
– …a historię mam przednią. Z dzisiejszego ranka… – Kowalczyk, niezrażony podsłuchującym pacjentem, przedstawił zdarzenie znad Fosy Miejskiej.
W miarę opowiadania Głowiński się uśmiechał, czasami przymykał oczy. Daniel był pewny, że weteran dziennikarstwa już układa w myślach świetny tekst. Bardzo się mylił.
– Nie lekceważ tego człowieka i jego historii – ostrzegł go Józef, gdy skończył relację. – Są ludzie, którzy mają informacje z przyszłości. Nie mogą ich ujawniać. Giną, jeżeli coś wyjawią. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale tak jest. Naprawdę. Też mi się to przytrafiło.
Daniel czekał, aż jego przyjaciel i mentor w swoim stylu puści oko i roześmieje się z żartu. Zamiast tego Głowiński na serio, wręcz bardzo uroczyście poprosił:
– Obiecaj mi, że potraktujesz to poważnie. Odszukaj tego człowieka i mu pomóż. Obiecaj!
„Choroba miesza ludziom w głowach”, pomyślał Kowalczyk i odpowiedział z uśmiechem:
– Razem się nim zajmiemy. Jak tylko stąd wyjdziesz. Będzie jak kiedyś. Ty będziesz mnie gonił do pracy, a ja będę zapieprzał.
– Mówię poważnie. Obiecaj, że go odnajdziesz, że mu pomożesz. Słyszysz?! – Głowiński nie odpuszczał.
– Dobrze, dobrze, poszukam go. – Daniel miał dosyć dzisiejszego dnia, pełnego wariatów. – Teraz już muszę iść. Następnym razem opowiesz mi swoją historię o informacjach z przyszłości.
– Poczekaj. Nic nie mów. Też wiesz, że nie będzie następnego razu. Czas na mnie. Ból z każdym dniem jest coraz większy. Morfina przestaje działać. Nie chcę się męczyć. Nie będzie następnego razu. – Józef złapał go za rękę. – Proszę.
„Ale się wpakowałem”, wyrzucił sobie w myślach. Był gotów zrobić wszystko, żeby już stąd wyjść i się napić.
– Dobrze, będzie jak chcesz – zadeklarował.
– W latach osiemdziesiątych, mniej więcej w połowie, miałem napisać o księdzu, który zrobił dziecko parafiance, a potem ją zabił, żeby nikomu nie powiedziała. To miał być taki obraz złego księdza, dla zrównoważenia wizerunku duszpasterzy patriotów walczących z komuną. Tak, ja też się szmaciłem i pisałem dla władz, co mi kazano. – Józef mówił wolno i z przerwami. – Ksiądz nie przyznawał się do winy. Oczywiście twierdził, że został wrobiony, ale pogodził się z losem. Powiedział mi, że wie, kto zabił… ciągle żyjącego komendanta więzienia. Wziąłem go za wariata. Tydzień później ksiądz został zabity na spacerniaku. Współwięzień najpierw go ogłuszył, a potem przemyconym śrubokrętem zadał kilkanaście ciosów w serce. Komendant więzienia kilka miesięcy później zginął w wypadku samochodowym. Pijany kierowca wjechał ciężarówką w jego wartburga. Przypadek? Może tak, może nie. Idź już.
Wyczerpany Głowiński zamknął oczy i zaczął równo oddychać. Zasnął. Wychodząc z sali, Kowalczyk usłyszał:
– Obietnic należy dotrzymywać. Zwłaszcza danych człowiekowi w jego stanie. – Krzyżówkowicz pokazał ołówkiem na śpiącego sąsiada.
Źli ludzie. Nie znam ich. Najpierw mnie uderzą w głowę, a potem kilkanaście razy dźgną w serce…, Daniel przypomniał sobie słowa bezdomnego. Oszołomiony, niemal wybiegł ze szpitala. Po drugiej stronie Grabiszyńskiej kupił kolejną małpkę absolwenta.
Poniedziałek, 8 lipca 2019, Wrocław
Dariusz Michalak, z kubkiem kawy w ręku, patrzył przez okno na zabezpieczony szlabanami osiedlowy parking. O tej godzinie większość mieszkańców już pojechała do pracy i było dużo wolnych miejsc. Pusta przestrzeń placu kontrastowała z ulicą Polarną, zapełnioną nieprzepisowo zaparkowanymi pojazdami. Klienci Biedronki graniczącej z zamkniętym parkingiem, jak i goście przyjeżdżający do mieszkańców musieli przecież gdzieś zostawiać swoje samochody.
Michalak od niedawna mieszkał na Osiedlu Przyjaźni. Po śmierci żony, Olgi, sprzedał dom w Złotowie. Połowę pieniędzy dał córce Ewie, mieszkającej w Londynie. Za resztę kupił dwupokojowe mieszkanie i przeniósł się do Wrocławia. W Złotowie ciążyło mu zbyt dużo wspomnień. Poza tym z wiekiem lepiej mieć bliżej do dobrego szpitala w dużym mieście. Już raz lekarze uratowali mu życie, kiedy po postrzeleniu przez przemytników zapadł w śpiączkę.
Dzwonek przerwał mu obserwację kierowcy próbującego wcisnąć granatowe audi A4 w miejsce, które właśnie zwolnił biały opel corsa. Po otwarciu drzwi Dariusz ujrzał postawną, prawie osiemdziesięcioletnią sąsiadkę, Karolinę Sochę. Jej mina wyrażała oburzenie na cały zły świat, w którym trzeba pilnować porządku. Jedną ręką opierała się o ścianę, drugą wyciągnęła przed siebie, pokazując duży, staromodny telefon komórkowy.
– Panie Darku, trzeba dzwonić – poleciła nieznoszącym sprzeciwu i mocnym, jak na swój wiek, głosem.
– Co się stało, pani Karolino? Coś się zepsuło? – Dariusz nie okazał rozdrażnienia częstymi wizytami starszej pani.
– Antoniego nie ma. Zniknął. Niech pan zgłosi na policję. Pana lepiej potraktują niż mnie.
– Zniknął? Widziałem go niedawno. – Dariusz pomasował skroń. – Pięć, sześć dni temu, jakoś tak. Na pewno niecały tydzień.
– Jak zwykle wynoszę mu coś do jedzenia, a on się nie pokazuje. Zawsze około czternastej przychodził na osiedle i siadał na ławce koło śmietnika. Już siódmy dzień się nie pokazał! A ja nawet zrobiłam na drutach skarpety wełniane. Wie pan, takie jak w góry. Bezdomni cały dzień chodzą, przydadzą mu się.
– Może zmienił trasę, może gdzieś wyjechał? Zjawi się jeszcze. Na pewno przyjdzie. – Dariusz nie podzielał zdenerwowania Karoliny.
– Dlaczego miałby zmieniać trasę? Bezdomni chyba nie mają za dużo jedzenia i nie wyjeżdżają na wakacje. Poza tym pożegnałby się. Mam przeczucie, że coś mu się stało. Coś złego. – Sąsiadka była wyraźnie przejęta losem zaprzyjaźnionego bezdomnego.
– Proszę posłuchać. Policja nie przyjmie takiego zgłoszenia. Jeżeli nie będzie Antoniego do końca tygodnia, to spróbuję coś zrobić. Dobrze? – Michalak chciał już zakończyć tę rozmowę i w spokoju dopić kawę.
– Oj, panie Darku, pan nie traktuje mnie poważnie. A ja mam takie złe przeczucia. Do końca tygodnia! – Karolina pomachała groźnie telefonem i poszła do siebie.
*
Niemal od tygodnia Daniel Kowalczyk codziennie budził się z silnym postanowieniem dotrzymania obietnicy danej Głowińskiemu. Jednocześnie bez trudu znajdował wymówki, żeby zająć się czymś innym niż szukanie bezdomnego włóczęgi. Wypchnął kilka tekstów w stylu Czy na ściance była bez majtek? Spacyfikował, przynajmniej na jakiś czas, najbardziej natarczywych wierzycieli. Nawet posprzątał mieszkanie i umył okna. Oczywiście, nie zmienił przyzwyczajeń i każdego poranka wypijał małpkę na ławce nad Fosą Miejską. Miał nadzieję, że może bezdomny się pokaże i tym samym nie będzie musiał go szukać w szpitalach albo przytułkach. Nieznajomy nie pojawił się, a poczucie winy Daniela osiągnęło poziom przewyższający niechęć do rozpoczęcia poszukiwań szaleńca po udarze. Musiał działać.
Zgodnie z przewidywaniami telefon na pogotowie skończył się „prośbą” dyspozytora o niezawracanie mu głowy i rzuceniem słuchawką. Nie było wyjścia. Kowalczyk dokończył absolwenta, wolnym krokiem poszedł na Kołłątaja. Tam wsiadł do dziewiątki i niskopodłogową pesą pojechał w stronę Wojskowego Szpitala Klinicznego na Weigla. Na SOR-ze niepotrzebnie przedstawił się jako dziennikarz – przez to niczego się nie dowiedział. Postanowił spróbować jeszcze na neurologii, dwa piętra wyżej. Bez problemu wszedł na oddział i przez nikogo niezatrzymywany zaczął zaglądać do przepełnionych sal. Szybko doszedł do wniosku, że ma niewielkie szanse na zauważenie i rozpoznanie bezdomnego. Część chorych apatycznie leżała na wznak z nieruchomym wzrokiem utkwionym w suficie. Większość była zwinięta w pozycji embrionalnej i nakryta kocem aż po oczy. „Zapewne tym cienkim materiałem chcą się odciąć od innych cierpiących i stworzyć przynajmniej pozory intymności. Ucieczka w sen jest lepsza niż ta beznadzieja w przepełnionych salach”, pomyślał Daniel. Przeraziła go refleksja, że on też może się kiedyś znaleźć w takiej przechowalni ludzi chorych. Tego, co widział, pomimo wielkich chęci nie potrafił nazwać szpitalem.
– Pomogę pani – zwrócił się do młodej salowej, która próbowała jedną ręką otworzyć drzwi windy, a drugą wepchnąć wózek wyładowany brudną i śmierdzącą pościelą.
– Dziękuję. – Zaskoczona uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Niech pan wsiada, zwiozę na dół, zmieścimy się.
– Chętnie pojadę i pomogę wysiąść – zaproponował i odwzajemnił uśmiech.
Zauważył, że salowa jest nie tylko młoda, ale również ładna. Spodobała mu się jej wesoła twarz. Pożałował, że nie zadbał o siebie przed wyjściem z domu. Mógł się przynajmniej ogolić. Ostatnio robił to tylko raz na siedem dni, w sobotę. Tym samym dwa razy w tygodniu wyglądał dobrze. Kiedy był gładko ogolony i kiedy zarost miał równo cztery dni. Dzisiaj był po prostu nieświeży, jak i jego garderoba. „Dobrze, że jeszcze brzuch mi duży nie urósł”, pomyślał. Wyprostował się, demonstrując słuszny wzrost. Przejechał dłonią po ciemnych, domagających się fryzjera włosach. Miał nadzieję, że dziewczyna dostrzeże również jego czarne, podobno wciąż uwodzicielskie oczy.
– Kogo pan odwiedzał? Kogoś nowo przyjętego? Widzę pana pierwszy raz, a przeważnie rodzina albo siedzi cały czas przy chorym, albo nie przychodzi wcale.
– Nie wiem. Nie znalazłem albo nie rozpoznałem. Nawet nie znam… – zaczął nieskładnie odpowiadać i jednocześnie przytrzymywał drzwi, żeby mogli wysiąść, bo po krótkiej chwili winda dotarła na parter. – A może pani będzie wiedzieć?
– Pan kogoś szuka? – Popatrzyła na niego uważnie. Zmierzyła go od stóp do głów i ponownie się uśmiechnęła.
– Tak, to dosyć dziwna historia. Tak naprawdę to nawet nie znam nazwiska… – Spojrzał na nią jednocześnie z zakłopotaniem i nadzieją. Liczył na to, że dziewczyna zobaczy w nim przystojnego faceta. Nie tylko kogoś, kto mógłby być jej ojcem. – Tydzień temu jakiś człowiek wyglądający na bezdomnego nad Fosą koło Renomy miał chyba wylew, czy też udar. Nie wiem, jak się mówi. Byłem tam i wezwałem pogotowie. Właściwie nie wiem dlaczego, ale dzisiaj zapragnąłem sprawdzić, czy on niczego nie potrzebuje. Wyglądał na bezdomnego, którego los nikogo nie obchodzi.
– I chyba rzeczywiście jest bezdomny. Trafił do nas. Pamiętam, jak go przywieźli – odparła młoda salowa.
– Żyje? Jest tutaj? Nie zauważyłem go. – Daniel przerwał jej z niecierpliwością.
– Żyje, ale więcej informacji już będzie pana trochę kosztować. – Podniosła zalotnie brwi i popatrzyła Danielowi prosto w oczy.
– Oczywiście, zapraszam na… – Kowalczyk ucieszył się, że dziewczyna nie tylko coś wie, ale też wyraźnie chce kontynuować znajomość.
– Pięćdziesiąt złotych – powiedziała twardo. Kokieteryjny wyraz twarzy zniknął bez śladu.
– Ach, tak… – Daniela zamurowało.
– Żartowałam. Dwadzieścia wystarczy, bo aż tak dużo nie wiem – dodała. Nadal twardo i bez uśmiechu.
Daniel wyciągnął portfel, wyjął banknot dziesięciozłotowy i wydłubał resztę w bilonie.
– Żyje. Trzy dni temu, w piątek, go wypisali. Dziwny jakiś. Przez cały czas nic nie mówił. Jak niemy. Wszyscy myśleli, że albo stracił mowę, albo to jakiś cudzoziemiec. No ale reagował na wszystko, co mu się mówiło, więc chyba Polak – relacjonowała jak automat, co wyglądało na recytację wyuczonej lekcji. Pieniądze trzymała w zaciśniętej pięści. – W karcie zapisano N.N., a ordynator kazał zgłosić policji. Ktoś przyjechał, coś spisał, może nawet zrobił bezdomnemu zdjęcie i tyle. W sumie nie było z nim źle, jakiś tam lekki paraliż. I chyba tylko jednej ręki. Nawet nie robiono badań. Poleżał sobie, pojadł i tyle dobrego. Kto miałby za niego płacić? Więc szybko go wypisali.
– I co, tak po prostu wyszedł? Nikt się nie zainteresował samotnym, chorym człowiekiem? Jak tak można? – Zaczęła go ogarniać wściekłość. Zarówno na szpital, jak i na siebie. Przecież mógł przyjść wcześniej…
– Kolejki są do miejsca na oddziale. Niestety NFZ nie chce płacić za nieubezpieczonych. Bezdomnych wypisuje się do schroniska. Widziałam, jak ten pana znajomy – ostatnie słowo zaakcentowała z przekąsem – siedział na korytarzu i czekał, aż ktoś po niego przyjedzie. Kiedy przyjechali z opieki społecznej, już go nie było. Był problem z papierami, bo on oczywiście niczego wcześniej nie podpisał. Słyszałam, jak pielęgniarki plotkowały i ordynator wyklinał wieczne kłopoty z włóczęgami.
– Nie rozumiem. Kiedy zabierało go pogotowie, nie mógł nawet siedzieć, a po niecałych czterech dniach, bez leczenia, o własnych siłach wychodzi ze szpitala?! Cud jakiś?! To się kupy nie trzyma. – Daniela nie opuszczała złość. – Lekarze na to pozwalają… Najważniejsze to, żeby się pozbyć problemu.
Tym razem dziewczyna patrzyła na Kowalczyka poważnie, może nawet z odrobiną ciepła.
– Tak to działa – skwitowała. – Już muszę iść. Gdyby nadal chciał mnie pan zaprosić…
– Nie wiem, czy mnie stać – stwierdził trochę zbyt ostro.
– Też nie wiem. Jestem Nina – przedstawiła się cicho, po czym schowała pieniądze do kieszeni. Pchnęła wózek z pościelą i odeszła bez oglądania się.
– Zarozumiały dupek, jak wszyscy… – dodała szeptem tylko do siebie, kiedy już nie mógł jej usłyszeć.
„Osiągnąłem stan, w którym dziewczynom już za wszystko muszę płacić…”, Daniel doszedł do smutnego wniosku, który natychmiast z nadzieją podważył. „A może teraz to dziewczyny za wszystko i od każdego chcą kasy? Nie tylko ode mnie?”
Czwartek, 11 lipca 2019, Wrocław
„Jeszcze jeden wariat. Piękna pogoda, upał, to ludziom odbija”, pomyślał starszy sierżant Michał Kalita. Szybko wyszedł na jezdnię i zdecydowanym ruchem lizaka nakazał zatrzymanie. Białe bmw znacznie przekroczyło dopuszczalne, w tym miejscu Karkonoskiej, siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Samochód zgodnie z poleceniem policjanta zjechał na pobocze. Miał austriackie tablice rejestracyjne. Za kierownicą siedziała kobieta. Nie było innych pasażerów.
„Cudzoziemka…”, przeleciało Kalicie przez głowę i jak zwykle poczuł ukłucie wstydu, że nie nauczył się porządnie żadnego obcego języka.
– Oberfeldwebel Kalita. Sie fahren zu schnell. Papiere, bitte – wykorzystał prawie całą znajomość niemieckiego.
– W Polsce mówmy po polsku. – Uśmiechnęła się i trzęsącą ręką podała prawo jazdy oraz dowód rejestracyjny. Jej głos wyraźnie drżał. – Mówię po polsku.
– Dziękuję. – Kalita z ulgą wziął dokumenty i zaczął je przeglądać.
Lubił zdenerwowanie kierowców, chociaż wiedział, że to tylko wstęp do agresji. Gdy tylko wypisze mandat, zniknie niepewność, a ukarany, nie mając już nic do stracenia, okaże swoją złość. Zawsze tak jest.
Z zaskoczeniem popatrzył na datę urodzenia kierującej bmw. Szybko obliczył. „Pięćdziesiąt sześć lat!”, zdziwił się w myślach. „Nie dałbym jej więcej niż czterdzieści. Ładna. Albo geny, albo dobry chirurg”.
Z zamyślenia wyrwał go głos kobiety.
– Czy coś nie tak?
Zdecydowanie za długo porównywał zdjęcie w prawie jazdy z oryginałem za kierownicą. Przeniósł wzrok na wnętrze samochodu. Na tylnej kanapie pokrytej jasną skórą dostrzegł duże ciemne plamy. Wyglądały na świeże i jeszcze mokre.
– Coś pani rozlała? – Wskazał na fotel.
– Ach, to… rzeczywiście… pobrudził mi się fotel… – zaczęła dukać, wyraźnie zaniepokojona.
– Rzucę okiem – powiedział i nie czekając na pozwolenie, otworzył tylne drzwi bmw. – To wygląda jak krew!
Spojrzał w stronę radiowozu. Jego partnerka, sierżant Jolanta Pasterek, nadal nie widząc świata, rozmawiała przez telefon. Od trzech kwadransów godziła się z mężem, z którym rozwodzą się regularnie raz na miesiąc.
– Co to jest? – zapytał, zaczynając nabierać podejrzeń.
– To krew, to jest krew. Potrąciłam psa i zawiozłam go do weterynarza… Dlatego jestem taka zdenerwowana. Jeszcze dzisiaj muszę być w Wiedniu. Sześć godzin jazdy… – tłumaczyła. Im szybciej mówiła, tym jej wymowa stawała się mniej zrozumiała. – Pan mi nie wierzy? Mam gdzieś tutaj rachunek od weterynarza… – Zaczęła grzebać w schowkach.
– Proszę zaczekać – polecił i poszedł do radiowozu, aby rutynowo sprawdzić dane kierowcy i pojazdu.
– On mnie chyba naprawdę zostawił… – szlochała sierżant Pasterek. Skierowała na Kalitę zapłakaną twarz z rozmazanym makijażem.
Miał dość własnych problemów i wolał uniknąć kontaktu z histeryczką, która pewnie zaraz zacznie dzwonić do któregoś ze swoich licznych kochanków z Hubskiej1. „Kobiety nie powinny być policjantkami”, pomyślał i zapisał w notesie dane kierowcy, numer rejestracyjny samochodu. Zmiana pasa bez sygnalizacji. Pouczono – zakończył wpis. Zrezygnowany wrócił do białego bmw.
– Proszę jechać i niech pani uważa. – Oddał kobiecie dokumenty.
– Dziękuję. Znalazłam ten rachunek. – Trzymała w ręce kwitek.
Kalita zabrał go odruchowo. Odprowadził wzrokiem odjeżdżające auto.
„To jest kobieta, nie to, co ten ryczący i rozmazany głupol w radiowozie…”, pomyślał. Rozprostował rachunek od weterynarza i przeczytał.
– O kurwa! – zaklął głośno.
„Po niemiecku. Sprzed dwóch miesięcy. Chyba szczepienie kota… A ja nawet nie zweryfikowałem dokumentów w systemie…”, pomyślał. Machnął ręką i wycelował TruCama2 w nadjeżdżającego forda.
1 siedziba Komendy Ruchu Drogowego we Wrocławiu
2 ręczny laserowy miernik prędkości
Wtorek, 23 lipca 2019, Wrocław
Daniel Kowalczyk pracował od kilku godzin. Zmuszał się do napisania czegoś w miarę sensownego. „Nasz BreWro”, internetowa gazetka dała mu zlecenie na artykulik opisujący zdjęcia parków w Breslau (Bre) oraz współczesnym Wrocławiu (Wro).
„Kiedyś zdjęcia ilustrowały tekst, teraz jest odwrotnie”, Daniel ułożył sentencję. Po raz kolejny bezmyślnie popatrzył przez okno na samochody stojące w korku na ulicy Kościuszki. W głowie miał słowa dwudziestopięcioletniego właściciela „Naszego BreWro”:
„Mam paręnaście dobrych fotek. Ludzie lubią takie porównania, kiedyś dobry, stary Breslau, a teraz nasz Wrocek, też fajny. Rozumiesz? Daj tylko jakąś ciekawą, najlepiej tajemniczą historię parkową. Nie wiem, jakiś wampir, jakaś klątwa, a może jakieś niewyjaśnione morderstwo. Nie wiem. Mam cię uczyć?! Poszperaj i znajdź, ewentualnie wymyśl. Przecież nikt nie sprawdzi”.
Kowalczyk nie chciał zmyślać i dlatego znudzony grzebał w Internecie, szukając jakiejś mrocznej tajemnicy związanej z Scheitniger Park, Suedpark lub Oswitzer Waldpark3. Z jakiegoś powodu wśród wielu linków podpowiadanych przez wyszukiwarkę znalazła się strona wrocławskiej policji. Daniel kliknął odruchowo i przeczytał:
Policjanci z Komisariatu Policji Wrocław–Krzyki prowadzą czynności identyfikacyjne n/n mężczyzny, którego zwłoki ujawniono 11 lipca 2019 w Parku Andersa. Osoby, które rozpoznają mężczyznę i mogą pomóc w ustaleniu jego tożsamości, proszone są o zgłaszanie się do Komisariatu Policji przy ul. Ślężnej 115–129 we Wrocławiu lub kontakt pod numerem telefonu…, lub kontakt z najbliższą jednostką Policji.
Nie miał najmniejszych wątpliwości. Dołączone przez policję zdjęcie przedstawiało bezdomnego, z którym wdał się w rozmowę nad Fosą Miejską. Sięgnął po komórkę i wprowadził numer wskazany w komunikacie.
– Ja w sprawie nieznanego z Parku Andersa, nazywam się Daniel Kowalczyk – zaczął po uzyskaniu połączenia. Po czym zapytany przez dyżurnego podał swój adres, numer telefonu. – Nie, nie wiem, kto to jest. – Dotarło do niego, że właściwie nie ma nic do powiedzenia. – Po co dzwonię? Jak to po co, myślałem, że chcecie mieć wszystkie informacje. Jakie?
Pytania policjanta zaczynały denerwować Kowalczyka. Przed rozłączeniem się powstrzymało go tylko to, że niestety już podał swoje dane.
– Ten człowiek był w szpitalu na Weigla. Miał udar, ja wezwałem pogotowie. Lekarze go wypisali bez leczenia. To oni są winni jego śmierci. Przez nich ten człowiek nie żyje. – Daniela ogarnęła złość na swoją bezmyślną nadgorliwość i bezduszność wszystkich dookoła. – Nie, nie jestem krewnym. Przecież mówiłem, że nie wiem, kim on jest. Kiedy był w szpitalu – przypomniał sobie słowa salowej – to ustalaliście jego tożsamość. Jacy wy? No ktoś z policji był na neurologii na Weigla. Nikt nie był?
Kowalczyk nie po raz pierwszy miał do czynienia z policją i wiedział, że najpierw zbiurokratyzowane czynności i procedury, a dopiero potem, jeżeli w ogóle, nastąpią sensowne działania.
– Mam przyjechać na komisariat? Na Ślężną i złożyć zeznania? Przecież nie mam pojęcia, kim jest ten człowiek. Dostanę wezwanie? Dobra, przyjadę. Nawet teraz mogę.
„Po co ja zadzwoniłem?”, pomyślał rozczarowany rozmową. Mimo wszystko z domu wyszedł zadowolony. Miał naprawdę dobry pretekst, żeby nie pisać o tajemnicy jakiegoś wrocławskiego parku. „A może wykorzystam historię tego bezdomnego? Park Andersa znajduje się na terenie dawnych cmentarzy parafialnych – katolickiego i ewangelicko-reformowanego. Byłaby ładna klamra w historii. Tylko kogo to zainteresuje? Śmierć bezdomnego po udarze…. Gdyby przynajmniej włóczęga został brutalnie zamordowany…”, różne pomysły kłębiły mu się w głowie.
*
Natarczywe stukanie do drzwi, wspomagane sygnałem dzwonka, było tak głośne, że przebiło się przez Ozzy’ego Osbourna śpiewającego Bark at the Moon. Dariusz Michalak zdjął słuchawki i otworzył drzwi. Nie zdziwił go widok sąsiadki, która – bez słowa przywitania – od razu przeszła do ataku:
– Pan jak zawsze sobie muzyki słucha i nic pana nie obchodzi, że biedny Antoni nie żyje! Tylko muzyka i muzyka!
– Pani Karolino, o co chodzi? Co się stało Antoniemu?
– Jak to co? Martwy jest! W telewizji pokazali zdjęcie nieżywego Antoniego. Policja go znalazła i nie wie, kim jest. To znaczy znaleźli jego zwłoki… – Karolina zaczęła cicho płakać i drżącym głosem nadal oskarżała Dariusza. – A ja mówiłam, ja prosiłam, żeby go szukać, żeby coś zrobić… a tak, już po nim. Nigdy mnie pan nie słucha. Tyle dni minęło…
*
– Zamordowany? To znaczy, że nie umarł na ulicy z powodu choroby? Ten człowiek był bezdomny, niedożywiony i wycieńczony po udarze. – Daniel patrzył na siedzącego przed nim policjanta. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. – Jest pan pewien, że został zamordowany?
– Tak, jestem pewien. Nie twierdzę, że lekarze zrobili wszystko to, co powinni. Z pewnością jednak pana znajomy zginął od noża, a nie z powodu braku opieki. – Aspirant Jacek Kiełb bardziej skupiał się na wklepywaniu do komputera notatki z rozmowy z dziennikarzem niż na jego słowach.
– Od noża?! – krzyknął Kowalczyk. – Kilkanaście pchnięć nożem, tak?! Wcześniej uderzenie w głowę?! Czy tak?
– Co pan powiedział? Skąd pan wie? – Aspirant oderwał wzrok od monitora. Właśnie usłyszał niemalże streszczenie protokołu sekcji zwłok mężczyzny n/n.
– On mi powiedział. Ten włóczęga właśnie. Zanim dostał udaru, powiedział mi, jak zostanie zabity. – Daniel miał poczucie, że cokolwiek teraz powie, to tylko przybliży go do wizyty u czubków. Dodał jednak przyciszonym głosem: – Wiedział też, kto zabił, może raczej kto zabije papieża. Może należy go ostrzec?
– Kogo? Papieża? – Aspirant parsknął śmiechem.
Jego mina mówiła wszystko. Zastanawiał się, czy przed nim siedzi bezużyteczny świadek, podejrzany czy też może wariat. Po wysłuchaniu całej relacji dziennikarza policjant był pewien, że tylko marnuje swój czas. W milczeniu uzupełnił notatkę: Bezpośrednio przed interwencją pogotowia ratunkowego n/n mężczyzna odbył rozmowę z Kowalczykiem Danielem. Treść rozmowy nie pozwala na identyfikację n/n, ale wskazuje na niezrównoważenie umysłowe. Wstał, wyciągnął rękę do Daniela na pożegnanie i dodał:
– Dziękuję panu za pomoc. To tyle z naszej strony.
– To wszystko? – Kowalczyk był wyraźnie zawiedziony.
– Tak, jeżeli będzie taka potrzeba, skontaktuję się jeszcze. Mam numer pana telefonu. – Aspirant podszedł do drzwi i je otworzył.
– Oczywiście – odpowiedział Daniel i zapewne pod wpływem oglądanych amerykańskich filmów wymamrotał: – Nigdzie nie wyjeżdżam.
*
Gdy Kowalczyk wychodził z komisariatu, usłyszał:
– Panie redaktorze! Proszę zaczekać.
Odwrócił się zaintrygowany i zobaczył szeroko uśmiechniętego, wysportowanego pięćdziesięciolatka. Gładko ogolona twarz. Włosy przystrzyżone przy samej skórze. Niebieskie oczy. Przyjaźnie czujne.
– Redaktor Daniel Kowalczyk? Pan mnie nie poznaje? Dariusz Michalak. Złotów. – Nieznajomy wyciągnął rękę na powitanie.
– A! Szeryf ze Złotowa! Co pan tutaj robi? – Danielowi wróciła pamięć.
Przed Kowalczykiem stał były kontrterrorysta, raniony na misji w Liberii. Potem, z niejasnych powodów, przeniesiony z Warszawy na stanowisko dzielnicowego w Złotowie, małym miasteczku na pograniczu Wielkopolski i Pomorza. Wydawało się, że dla policyjnego komandosa będzie to miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc, i nic się nie dzieje. Michalak jednak nie tylko uspakajał pijaków i łapał kłusowników. Przyczynił się również do ujęcia gangu szmuglującego imigrantów. W akcji został postrzelony i za to dostał Krzyż Zasługi za Dzielność.
W tym czasie Daniel robił duży reportaż o politykach zamieszanych w „dostawy” dziewczyn do agencji towarzyskich w zachodniej, czyli czy dla wielu wciąż w tej prawdziwej Europie. Szeryfa ze Złotowa poznał podczas zbierania materiałów o przemycie ludzi przez granicę. Polubili się. Byli idealistami wierzącymi w staromodne wartości. W uczciwość, lojalność, odwagę. Po swojemu walczyli ze złem tego świata.
– Już nie szeryf. Nawet nie aspirant sztabowy, tylko emeryt. Do tego już nie ze Złotowa, tylko z Wrocławia. A tutaj wpadłem tylko na chwilę. Mają niezidentyfikowanego trupa. To bezdomny, który często przychodził na osiedle, gdzie mieszkam. Chciałem pomóc kolegom. A co u pana? Dalej w „Wiadomościach tygodniowych”?
– Ten z Parku Andersa? – Daniela uderzyły słowa Michalaka. – Też byłem w jego sprawie, ale chyba niepotrzebnie… Pan go znał? Tego bezdomnego.
– Panie redaktorze, może kawę wypijemy? Powspominamy stare przygody i pogadamy o poczciwym Antonim. Tak go nazywaliśmy na osiedlu. Nawet nie wiem, czy to jego prawdziwe imię.
– Właściwie to powinienem wracać do pisania, ale… uczcijmy spotkanie po latach. – Daniel nie wiedział, czy bardziej się cieszy ze spotkania, czy z kolejnego dobrego powodu, aby nie wracać do pisania głupawego artykułu o parkowych tajemnicach.
Skodą Michalaka podjechali w okolice Parku Południowego. W 1898, krótko po powstaniu parku, swoje podwoje otworzyła tam luksusowa restauracja Haasego. W czasie II wojny światowej jej majestatyczny budynek uległ całkowitemu zniszczeniu. Nieopodal powstała Agawa, która w żaden sposób nie kontynuowała tradycji niemieckiej poprzedniczki. Właśnie Agawę zaproponował Kowalczyk. W centrum znaleźliby może ciekawsze miejsce, ale na Sudecką, gdzie stanęli, nie było daleko i parkowanie stanowiło już mniejszy problem.
Podczas drogi od samochodu do lokalu przeszli na ty. Teraz siedzieli w rogu sali, oddaleni od innych gości. Dariusz pił drugą kawę, a Daniel sączył piwo. Przy Michalaku nie chciał niczego mocniejszego. Pośmiali się, wspominając stare dobre czasy. Rozmowa o teraźniejszości już się tak nie kleiła. Michalak wciąż mocno przeżywał śmierć żony. Kowalczyk nie miał najmniejszej ochoty opisywać swojego upadku zawodowego i samotności rozwodnika. Skupili się zatem na wspólnym znajomym, którego Daniel też zaczął nazywać Antonim.
– Naprawdę było coś zagadkowego, wręcz magnetycznego w tym człowieku. Dlatego zacząłem z nim rozmawiać. – Kowalczyk po raz kolejny wracał do spotkania nad Fosą. Oczywiście, nie wspomniał o małpce absolwenta, którą pił przed rozmową z bezdomnym. – Zapomniałem powiedzieć temu policjantowi o ubraniu. Antoni miał zniszczone, ale z pewnością markowe ubrania. Może sami na to zwrócą uwagę?
– Nie przejmuj się. Nic by z tą informacją nie zrobili. To nie film. Spiszą protokół. Brak identyfikacji, brak świadków, brak motywów, zamkną sprawę i pochowają n/n. Niestety, tak to wygląda – podsumował emerytowany policjant. – A swoją drogą ta opowieść o śmierci papieża nie pomaga. Gdybyś do mnie z tym przyszedł, też bym to zignorował.
– Przynajmniej jesteś szczery. Nie wierzysz mi? – żachnął się Daniel.
– Policjanci nie lubią takiego gadania. Co innego konkret. Gdybyś powiedział, że Antoni wyznał, że taki to a taki groził mu śmiercią, to przynajmniej ktoś musiałby sprawdzić alibi delikwenta. Do tego… – Dariusz ugryzł się w język, patrząc, jak jego towarzysz pije łapczywie piwo. – Nie ma nic. Żadnych dowodów w sprawie. Nic materialnego.
– Nic? – Nagle Kowalczyk przypomniał sobie o pendrivie. Sięgnął do jeansów. USB nadal było w kieszonce.
„Ileż to już chodzę w tych samych spodniach? Bez prania”, pomyślał i położył przed Michalakiem mały czarny przedmiot. – A teraz, co powiesz? Dał mi to. Dał mi to bezpośrednio przed udarem.
– Co tam jest? – zapytał przytomnie Dariusz.
– Nie wiem, nie sprawdzałem. Dopiero teraz mi się to przypomniało… – Kowalczyk poczuł się głupio.
Nie poszedł do bezdomnego do szpitala, nie pomógł. Nie sprawdził, co zawiera pendrive. Nawet o nim nie pamiętał. „Gdzie się podział dawny dziennikarz śledczy?”, przeszło mu z rezygnacją przez myśl.
– Zatem do dzieła, panie redaktorze, sprawdźmy, co tam jest. Może nic? Trzeba sprawdzić, i to najlepiej od razu. Mam w domu komputer. Na Przyjaźni będziemy za pięć minut – przejął inicjatywę Michalak.
3 obecnie Park Szczytnicki, Park Południowy i Las Osobowicki